Szturm1

Szturm1

Za każdym razem, gdy Polską rządzą libki, słyszymy, że „piniędzy nie ma i nie będzie”. Jest tak albo dlatego, że przedstawiciele opcji liberalnej  są totalnymi ignorantami ekonomicznymi, albo gdyż udają, że nie wiedzą czym jest proces kreacji pieniądza.

 

„Państwo nie posiada własnych pieniędzy” - mówi wyświechtany, liberalny frazes. Skąd więc rząd ma fundusze potrzebne do funkcjonowania. „Z naszych podatków, z naszej ciężko zarobionej krwawicy” - odpowiedzą liberałowie. Czy tylko z podatków? Skoro przychody budżetowe składają się tylko z podatków, to jakim cudem rząd Morawieckiego, wiosną 2020 r., w trakcie pandemii znalazł 300 mld zł na tarczę pomocową dla prywatnych biznesów? Czy podwyższył wówczas stawki PIT, CIT, VAT lub jakiś innych liczących się podatków? A może nagle wzrosła wówczas ściągalność danin? Nic takiego się nie stało. Owe 300 mld zł nie zebrano z żadnych podatków. Stworzono je z niczego, za pomocą kilku stuknięć w klawiaturę. Ale jakże to, tak? Ano, dzięki temu, że to państwo (a dokładniej, to jego bank centralny) kreuje pieniądz.

 

„Ale kreacja pustego pieniądza grozi nam bankructwem jak Grecji czy Argentynie!” - oburzą się libki. Polecam więc im zapoznać się z MMT, czyli Nowoczesną Teorią Monetarną. Wyjaśnia ona, że państwo teoretycznie nie może zbankrutować na zobowiązaniach denominowanych w emitowanej przez siebie walucie. „Ale Grecja!” - odezwą libki. Grecja akurat zbankrutowała na zobowiązaniach w euro, czyli w walucie, której emisję kontroluje Europejski Bank Centralny mający siedzibę we Frankfurcie nad Menem. „Ale Argentyna!” - przypomną korwiniści. Argentyna zbankrutowała na obligacjach dolarowych, a wcześniej niepotrzebnie ograniczyła swoją swobodę kształtowania polityki pieniężnej wiążąc kurs swojej waluty z notowaniami dolara. „Ale dług emitowany na pokrycie pustego pieniądza obciąży nasze dzieci i wnuki, które będą musiały go spłacać!!!” - wyrecytują ze łzami w oczach libkowscy boomerzy. Nikt im nie powiedział, że dług publiczny nie jest po to, by go kiedykolwiek spłacić. Jest po to, by go rolować. Ponadto, zgodnie z założeniami MMT, deficyt sektora publicznego jest nadwyżką sektora prywatnego. Jeśli więc państwo zadłuża się na poczet inwestycji, to przy okazji daje zarobić tysiącom firm prywatnych, które mają udział w realizacji tych projektów. Jeśli zadłuża się na poczet świadczeń społecznych, to  stymuluje w ten sposób popyt na dobra konsumpcyjne i usługi, znów dając zarobić sektorowi prywatnemu.

 

 „Jak będziemy mocno zadłużeni, to nikt nie będzie chciał kupować naszych obligacji!” - odpowiedzą liberałowie. To, kto w takim razie kupuje obligacje amerykańskie i japońskie? Podpowiem, że w polskim systemie finansowym jest ustawowo uregulowana instytucja tzw. primary dealers, czyli banków i funduszów mających obowiązek brać udział w aukcjach polskiego długu. Bycie primary dealerem to wielki zaszczyt i okazja. Wielkie instytucje finansowe zwykle bowiem biją się o obligacje o ratingach klasy inwestycyjnej, gdyż mogą one użyć tych papierów jako zabezpieczenia dla bardzo lukratywnych transakcji spekulacyjnych. Ten, kto kupuje polski dług może go z zyskiem odsprzedać finansistom potrzebujących takiego zastawu. (To dlatego inwestorzy jeszcze kilka lat temu byli gotowi dopłacać do możliwości posiadania niemieckich lub japońskich obligacji, mających ujemne rentowności.) Jeśli jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności primary dealer nie miałby pieniędzy na zakup obligacji, to Narodowy Bank Polski z radością pożyczyłby mu je na ten cel. Ponadto NBP – tak jak wiele innych banków centralnych z całego świata – może uruchomić program QE, czyli skupu długu z rynku wtórnego. Programy QE są zawsze przyjmowane z euforią przez prawdziwych kapitalistów (którzy zyskują setki miliardów dolarów do spekulacji), a z płaczliwym jojczeniem przez korwinistycznych libków, którzy nie wiedzą jak funkcjonują rynki finansowe. Guru tych kucerzy, Sławomir Mentzen, kilka lat temu przepowiadał nawet, że Japonia zbankrutuje lub wpadnie w hiperinflację w wyniku QE. Nic takiego się oczywiście nie stało, a Mentzen się dziwił, że „prawa ekonomii zostały złamane”.

 

„No dobrze, skoro państwo kreuje pieniądz, to po co mu nasze podatki?” - spytają liberałowie. To dobre pytanie. Według MMT, podatki pełnią rolę przede wszystkim antyinflacyjną. Ściągają nadmiar pieniądza z gospodarki. Tworzą też popyt na krajową walutę. Można do tego dodać, że dobra ściągalność podatków pomaga w utrzymywaniu ratingów kredytowych klasy inwestycyjnej. Bo jeśli pominiemy te kwestie, to państwo mogłoby się teoretycznie obejść bez podatków. Nie obejdzie się bez nich jednak samorząd. On nie emituje własnej waluty, a potrzebuje dużo pieniędzy na to, by położyć kostkę Bauma na historycznym rynku miejskim, by zbudować kładkę pieszo-rowerową w cenie porządnego mostu, by kupić wielkie betonowe jajo, by zapłacić antifiarzom za uczenie masturbacji przedszkolaków i by zapłacić pensję armii pasożytów pozatrudnianych w instytucjach samorządowych. To dlatego w ostatnich latach libki płakały, gdy rządy PiS obniżały stawki PIT. No cóż, libek zawsze znajdzie powód do płaczu – raz, bo musi płacić podatki, a później bo mu te daniny obniżają...

            Współczesne realia rynku pracy nie pozostawiają złudzeń. Coraz częściej koncentrują się na konkurencyjności i indywidualnym wyścigu po sukces, pozostawiając w cieniu wartości takie jak współpraca i wzajemne wsparcie. W wielu organizacjach i branżach pracownicy rywalizują o wyniki, premie, awanse czy nawet stabilność zatrudnienia. Wyścig szczurów - wszyscy znamy ten termin i traktujemy go jako coś zupełnie normalnego z czym mamy do czynienia każdego dnia. Ten trend nie wziął się jednak znikąd i nie towarzyszył nam od zawsze – jest wynikiem wielu zjawisk społecznych, gospodarczych i kulturowych, które w ostatnich dekadach ukształtowały nasze podejście do pracy i współpracowników.

 

            Jednym z głównych czynników, które przyczyniły się do wzrostu rywalizacji, jest globalizacja oraz rozwój gospodarki kapitalistycznej. Liberalizacja rynku i wzrost znaczenia międzynarodowych korporacji stworzyły presję na efektywność i maksymalizację zysków. W takich warunkach, aby firmy mogły utrzymać przewagę, często oczekuje się od pracowników maksymalnego zaangażowania, mierzonego wynikami indywidualnymi. Rywalizacja o wyniki została dodatkowo wzmocniona przez wprowadzenie systemów oceny pracowniczej, takich jak rankingi, bonusy i premie zależne od wyników, które stawiają jednostki w bezpośredniej konkurencji ze sobą. W teorii ma to prowadzić do lepszej efektywności i innowacji, ponieważ każdy pracownik, aby przetrwać i osiągnąć sukces, musi wykazywać się lepszymi wynikami niż inni.

Ktoś powie, że tego typu zachowania dotyczą wyłącznie krawaciarzy i pracy w korpo, tam gdzie wyniki łatwo jest zmierzyć i porównać, gdzie stanowiska wydają się w oczach społeczeństwa prestiżowe. Nic bardziej mylnego. Z całą pewnością im większa liczba pracowników tym to zjawisko będzie powszechniejsze, ale wykracza ono poza korporacyjne biurowce czy firmy sprzedażowe i przenika do wielu innych sektorów, a nawet do miejsc, gdzie tradycyjnie dominowała współpraca. Rywalizacja pojawia się wszędzie tam, gdzie nawet byśmy tego nie podejrzewali od sektora edukacji, służby zdrowia po osiedlowy sklep z płazem w nazwie, w którym jakby się mogło wydawać przy małej liczbie pracowników dość łatwo można by było poradzić sobie z takimi zachowaniami, gdzie wszyscy oprócz właściciela znajdują się na tym samym szczeblu w hierarchii, ale i tam intrygi, nie pomocność czy donosicielstwo wychodzi z ludzi omamionymi lepszym traktowaniem czy premią, która nie wpada ani w następnym miesiącu, ani w następnych latach...

Zmiany w podejściu do pracy są zauważalne również w sektorach związanych z rękodziełem, gastronomią czy nawet organizacjami non-profit. Praca, która kiedyś była realizowana wspólnie, staje się polem do popisu dla jednostek, które chcą się wyróżniać. Nawet w małych firmach czy w startupach, które często na początku odznaczając się koleżeńską atmosferą, presja na szybki rozwój i konkurencja o zdobycie inwestorów może prowadzić do powstawania napięć i zatargów między współpracownikami.

 

Na facebooku jest kilka stron, na których pracownicy dzielą się niewybrednymi opiniami o swoich szefach oraz na przykład przykładami łamania przez nich prawa. Wylanie swojego żalu na forum internetowym czy obgadywanie za plecami, by wrócić do pracy i znów być na każde zawołanie szefa i „przypadkiem” postawić kolegę z pracy w gorszym świetle to droga donikąd.

 

Ludzie w kraju, gdzie zrodził się ruch Solidarności najwyraźniej zapomnieli jaką siłę ma solidaryzm i że zjednoczonym pracownikom jest dużo łatwiej walczyć o swoje prawa, godne warunki wykonywania pracy i godne płace. Na pewno wpływ też ma na to brak zaufania do organizacji pracowniczych. W przeszłości to właśnie związki zawodowe były główną siłą walczącą o prawa pracowników, organizując strajki i negocjacje z pracodawcami. Dziś pracownicy często postrzegają te organizacje jako relikty PRLu, nieefektywne lub nawet skorumpowane (niestety tak też się zdarza), co w połączeniu z obawą reperkusji ze strony pracodawcy sprawia, że nie chcą się angażować w ich działalność. Elastyczne formy zatrudnienia wpływające na rotacje pracowników również nie pomagają zacieśniać międzyludzkich więzów, ale nie trzeba należeć do związku ani pracować w jednym miejscu dziesięć lat, żeby wspólnie walczyć o polepszenie warunków w jakich pracujemy.

Aby zmienić sposób postrzegania pracy i naszej roli jako pracowników na pewno nie wystarczy, być tylko świadomym wnyków zostawionych na nas przez liberalną kultury pracy. Budowanie świadomej społeczności pracowniczej i podkreślanie pozytywnych wpływów solidarności to jeden z kroków do przemiany, ale potrzeba ich znacznie więcej. Oto kilka pomysłów, które mogą odwrócić dzisiejsze konkurencyjne realia na rzecz przywrócenia solidaryzmu.

 

Wiele firm stosuje rankingi pracowników, co często pogłębia rywalizację między nimi. Zastąpienie ich oceną zespołową co na duże zakłady można by przełożyć jako np. brygady pracujące na różnych zmianach czy pracowników z danego działu, może zachęcać do współpracy i wspierania się nawzajem. Na przykład zamiast premiować tylko najlepszych pracowników, można wprowadzać systemy nagradzania zespołów za osiągnięcie wspólnych celów. Postawienie na model zarządzania partycypacyjnego poprzez włączenie pracowników w proces podejmowania decyzji (np. konsultacje, grupy robocze) może zwiększyć poczucie współodpowiedzialności i wspólnoty. Pracownicy, którzy czują, że mają realny wpływ na to, co dzieje się w organizacji, są bardziej skłonni do budowania solidarności. Ważne jest i jak dla mnie oczywistym, aby w przypadku tworzenia takowych grup pracowników mających reprezentować zdanie kolegów, były to osoby wybierane przez nich samych, a nie wybrane przez kierownictwo.

 

Wprowadzenie dodatkowych szkoleń, które rozwijają umiejętności komunikacyjne, zarządzanie konfliktem i pracą zespołową, mogą z czasem zmienić sposób myślenia pracowników. Kultura współczesna mocno promuje indywidualizm, co wpływa na sposób myślenia o pracy. Wzmacnianie narracji dotyczącej wspólnoty i wspólnego dobra w mediach, literaturze i edukacji może także wpłynąć na to, jak ludzie postrzegają swoje role w miejscu pracy. No i wreszcie to co przychodzi większości zapewne do głowy na pierwszym miejscu czyli związki zawodowe. Jednak tu zdecydowanie potrzebne są zmiany w prawie. Nie może być tak, że w jednym zakładzie działa kilka takich związków, które nie mogą ze sobą dojść do wspólnego stanowiska w efekcie czego nie mogą podjąć rozmów z kierownictwem, a na domiar złego członkowie jednego ze związków mają ciche umowy z kierownictwem przez które sabotują pomysły reszty kolegów nad pozytywnymi zmianami dla ogółu.

 

Kultura rywalizacji wynikająca z promowania indywidualnego sukcesu i presji wyniku stała się normą w wielu miejscach pracy. Jednak takie podejście prowadzi do pogarszającej się atmosfery i wypalenia zawodowego. Powrót do wartości współpracy i wzajemnego wsparcia może przynieść korzyści zarówno pracownikom, jak i pracodawcom, budując bardziej zgrane i lojalne zespoły.

 

Zmiana ta wymaga wysiłku – promowania transparentności, wspólnego rozwoju i budowania kultury pracy opartej na współdziałaniu. To wyzwanie, ale też szansa na stworzenie miejsc, gdzie sukces jednostki jest sukcesem całego zespołu. Współpraca może stać się fundamentem, na którym oprzemy bardziej zrównoważoną przyszłość pracy.

 

Kamil Królik Antończak 

 

Dobry, ciężko pracujący w Polsce legalny imigrant z Afryki czy Azji... cóż za wspaniałość!
Nie to co ci źli, nielegalni imigranci z Afryki czy Azji, którzy przecież odpowiadają za te wszystkie morderstwa, zamachy i krzywdy ludzkie. Często to słyszeliśmy i słyszymy.

 

Pracujący legalnie w Polsce Afrykanin lub Irakijczyk stał się niejako synonimem dobra i przeciwstawieniem do zła w postaci nielegalnych imigrantów. Wielką nieprawidłowością jednak byłoby uznać powyższe porównanie legalnego i nielegalnego imigranta za słuszne.
Praktyka pokazuje, że ogromna część przestępstw czy nawet zamachów powstaje rękoma osób przebywających w Europie legalnie, często drugiego czy trzeciego pokolenia osiedlonych w Europie.
Dlaczego się jednak o tym nie mówi? Przecież nie jest tajemnicą miejsce urodzenia członków brukselskiej komórki Państwa Islamskiego, która odpowiada za między innymi zamachy w Paryżu w listopadzie 2015 roku i zamachy bombowe w Brukseli w 2016 roku.
A były to osoby w dużej mierze urodzone w Europie, często Francji, a także były wychowane w swoich państwach urodzenia.
Również sprawca niedawnego morderstwa dziewczynek w Southport, Axel Rudakubana, był urodzonym w Walii synem Rwandyjczyków.
Na naszym polskim podwórku też możemy śmiało przytoczyć wielkie tragedie ludzkie, których sprawcami byli legalni imigranci, jak chociażby gwałt zbiorowy pod Warszawą w nocy z 27 na 28 lipca, czy zadźganie Polaka w Śremie na początku września tego roku przez imigrantów zarobkowych.
Możemy wymieniać takie przestępstwa bardzo długo, ale teraz na tym poprzestańmy. Imigracja, nie ważne czy jest legalną imigracją czy nielegalną imigracją, jest zła.
Asymilacja imigrantów z odległych terenów nie działa.
Mit dobrego legalnie pracującego imigranta jest szkodliwy.
Ale tak właściwie, komu on się opłaca? Jest to pytanie, któremu powinniśmy się teraz przyjrzeć. Nie bez powodu teraz piszę ten artykuł, gdyż od jakiegoś czasu zalewają przestrzeń publiczną artykuły, takie jak „Biznes dopomina się o legalnych imigrantów”, „Biznes: Polska potrzebuje imigrantów. Rośnie luka na rynku pracy” czy „Starzejące się społeczeństwo i brak wykwalifikowanych pracowników. Polska potrzebuje imigrantów, by uniknąć kryzysu”.
Już same tytuły owych artykułów dają nam pewne światełko w tunelu, które prowadzi nas do odpowiedzi. Pytanie brzmi, dlaczego biznes domaga się legalnej imigracji w Polsce? Odpowiedź jest równie prosta jak postawienie tego pytania – pieniądze, bo trudno uwierzyć w jakiś większy altruizm względem istnienia naszego narodu, który de facto nie byłby w ten sposób uratowany, lecz etnicznie zastąpiony.
Faktem jest, że spotykamy się dzisiaj z niżem demograficznym. Ludzi rodzi się coraz mniej. Tego obawiają się często przedsiębiorcy, którzy bez swoich pracowników sami stracą aktualne źródło, nierzadko niezłego dochodu. Z drugiej strony te obawy nie występują u każdego i wielu przedsiębiorców przyznaje, że imigrantów zarobkowych należy przyjmować pomimo wystarczającej ilości rąk do pracy.
Chodzi jedynie o pieniądze. Biznes chce się bogacić, nawet jak jest już bogaty.
Taka jest już po prostu jego natura.
Ewentualnie w grę może wchodzić jeszcze ignorancja co pomniejszych przedsiębiorców, którzy sami nie rozumieją, że również mogą ucierpieć z rąk legalnego imigranta.
Polacy na ogół są nastawieni przeciwko nielegalnej imigracji. Obawiają się jej, co ponownie pokazały wydarzenia sprzed kilku lat, jednocześnie niestety wielokrotnie popierając to co powoduje te same skutki co nielegalna imigracja.
Ci Polacy grają w tym spektaklu rolę oszukanego i służącemu swoim oszustom.
Badania już potwierdziły, że wysoka różnorodność etniczna w obrębie jednego społeczeństwa doprowadza do powstawania, rozpowszechnienia, nawrotu i nasilenia konfliktów wewnątrzspołecznych. Nie jest to również zależne od statusu legalności.
Biznes jest tym, który stara się dyktować w tej sprawie warunki, a my nie powinniśmy się go pod żadnym pozorem słuchać, gdyż ich interes to nie jest nasz interes. Kapitaliści pozostaną na swoich strzeżonych osiedlach, czując się bezpiecznie niezależnie od sytuacji i będą sprowadzać do Polski kolejnych pracowników z Afryki oraz Azji, wciskając nam kit o tym, że nie ma nic złego w legalnej imigracji.
Oni na tym zarobią, a my jedynie będziemy zmagać się z kolejnymi przypadkami przestępstw popełnionych przez przybyszów z krajów odległych etnicznie.
To my będziemy w takim układzie zarabiać mniej, gdyż wymagania imigrantów co do zarobków są znacznie mniejsze niż wymagania Polaka.
Dla nich Polska pozostanie ziemią obiecaną, nawet przy zarobkach poniżej minimalnej krajowej, gdyż dalej są znacznie większe niż zarobki, które mogliby uzyskać w ich ojczyznach.
Kogo więc będzie woleć przyjąć do pracy nastawiony czysto na zysk przedsiębiorca, Polaka z wymaganiami czy imigranta bez żadnych większych wymagań, który wszystko przyjmie, byle była praca i jakiś pieniądz?
Jeśli tak dalej będzie, polskiego pracownika może czekać upodlenie na rzecz imigranta. Wystarczy powiedzieć, że biznes domaga się przyjęcia imigrantów w celu zatrudnienia w usługach, w których już imigranci stanowią dużą grupę.
W sytuacji nie pomagają liberalni „narodowcy”, notabene często będący częścią tego samego biznesu, oraz „obywatelscy nacjonaliści”, którzy dalej wspólnie obwiniają o wszystko socjal i mówią, że każdy może być Polakiem jeśli tylko się nim czuje i legalnie pracuje.
Warto przy okazji dodać, że niedawno w Niemczech, dokładniej w Turyngii i Saksonii, przedsiębiorcy zaprotestowali przeciwko partiom AfD i BSW w obawie przed ograniczeniem przez nich imigracji do Niemiec. O tym jak wyglądają współczesne Niemcy chyba nie trzeba mówić, wystarczy poczytać wiadomości na niemieckich portalach informacyjnych i znaleźć informacje o sprawcach.
Ale jak widać, niemieckiemu biznesowi to nie przeszkadza.

Co więc należy w takiej sytuacji zrobić?
Po pierwsze, należy być świadomym swojego interesu, który odmienny jest od interesu kapitalistów. Należy w narodzie polskim zaszczepić tą świadomość, aby nie patrzyła ramami garstki najbogatszych, a ramami swoimi.
To główna przyczyna tego błędnego rozumowania.
Po drugie, należy sobie uświadomić, że naród jest czymś więcej niż grupą ludzi, którzy czują się jakimś narodem, a imigracja wraz z niżem demograficznym doprowadzi jedynie do genetycznego zastąpienia naszego narodu.
Po trzecie, musimy spojrzeć na przypadki przestępstw imigrantów bez liberalno-kapitalistycznej ideomatrycy, „wychowującej” Polaków na nienawidzących nielegalnych imigrantów w pontonach, upatrujących w nich wszystkie przestępstwa nierdzennych mieszkańców, a zarazem przytulających legalnych imigrantów jak niedawno Dominik Tarczyński.
Pamiętajmy, że sam problem jest złożony, gdyż sięga kłopotów z niskim wskaźnikiem urodzeń u Polaków, lecz na ten moment przyznajmy, że w przypadku niżu demograficznego potrzeba przynajmniej dwóch czynników:
1) państwowego budownictwa socjalnego,
2) walki z obrzydzaniem rodziny przez media i zdradzieckich, bo inaczej nie da się ich nazwać, polityków.
To absolutne minimum jakie musimy wymagać i to minimum ponownie nie wynika z kapitalizmu, interesu biznesu.
To kapitaliści na spółę z bezcharakternymi politycznymi sprzedawczykami chcącymi wszystko ugrzeczniać, odpowiadają za utworzenie mitu dobrego i pracującego legalnie imigranta, który to mit jest szkodliwy i doprowadza do wielkich krzywd rdzennych mieszkańców Europy.
Przede wszystkim naszym obowiązkiem jest walka z kapitalizmem, gdyż to on jest źródłem tragedii narodów, która zwie się masową imigracją, niezależnie od jej statusu legalności.

Odolan Sokołowski

Bibliografia:

 

https://www.nber.org/system/files/working_papers/w21079/w21079.pdf

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,31198788,gwalt-zbiorowy-pod-warszawa-na-mlodej-polce-policja-zatrzymala.html\

https://en.wikipedia.org/wiki/Brussels_Islamic_State_terror_cell

https://www.rp.pl/rynek-pracy/art40926011-biznes-dopomina-sie-o-legalnych-imigrantow

https://managerplus.pl/starzejace-sie-spoleczenstwo-i-brak-wykwalifikowanych-pracownikow-polska-potrzebuje-imigrantow-by-uniknac-kryzysu-21077

https://www.autonom.pl/przedsiebiorcy-chca-wiecej-imigracji/

https://www.welt.de/wirtschaft/article253321012/Wahlerfolge-von-AfD-BSW-Eine-nie-dagewesene-politische-Situation-Die-Wirtschaft-schlaegt-Alarm.html

 

sobota, 02 listopad 2024 22:16

Grzegorz Ćwik - Imigracja po polsku

Jest coś autentycznie niesamowitego w tym, jak Polska wiernie i dokładnie powiela błędy Zachodu w zakresie imigracji i polityki etnicznej. Strefy no-go, przestępczość, islamski fanatyzm oraz ekstremizm, przemoc, gangi i narkotyki, wreszcie drenaż rynku pracy i niszczenie solidarności pracowniczej – to wszystko skutki obłędu zwanego unijną polityka imigracyjną. I co? Ano Polska powiela dokładnie wszystkie te kwestie. Co najśmieszniejsze, w tym samym czasie rząd udaje dbałość o granicę i podejmowanie działań mających na celu kontrolę, a nawet ograniczenie imigracji. Oczywiście Polacy jak to typowi polityczni analfabeci nie rozumieją, że słowa a czyny to dwie różne rzeczy.

 

W przestrzeni publicznej nie brak wszelkich porównań dotyczących wypowiedzi i działań osób związanych z obecną koalicją rządzącą z  okresu 2021-22 oraz obecnego w kontekście imigracji i wojny hybrydowej prowadzonej przez Rosję metodami etnicznymi. Wówczas to Tusk czy Hołownia pełni byli zrozumienia dla tych „biednych, poszkodowanych przez los ludzi”, atakowali rząd i polskie służby mundurowe, nie wahali się donosić unijnym instytucjom na działania Państwa Polskiego. Dziś ci sami ludzie budują „linię Tuska”, wzmacniają strefę przygraniczną, chcą zawieszać prawo azylowe i generalnie zdaje się, że nagle przypomnieli sobie, czym jest polska racja stanu.

 

Prawda czy fikcja? Cóż, nad Wisłą prawda jest towarem rzadkim i bardzo drogim, więc oczywiście fikcja. Po pierwsze działania rządu Tuska na wschodzie nie tylko są skrajnie nieskuteczne, co tłumaczyć by można jeszcze niekompetencją tradycyjną dla tego środowiska, ale przecież na zachodniej granicy jest sto razy gorzej. Tam wprost masowo niemiecka policja podrzuca nam „gości” w ilościach wręcz hurtowych, a Tusk mimo zapewnień (i nagłówków w liberalnych ściekach) ani nie opieprzył za to Scholza, ani w ogóle nic nie zrobił w tym temacie. Inna sprawa, że to właśnie – nic nie robienie – wychodzi mu najlepiej. Dwa jednak aspekty warto tu nakreślić. Pomimo rzekomej dbałości o granicę wschodnią zezwolono wszelkim organizacjom 5 kolumny, zajmującym się wspieraniem wojny hybrydowej Moskwy i Mińska swobodnie przebywać , działać i infiltrować strefę przygraniczną. Druga sprawa, z ostatnich dni – właśnie ogłoszono powstanie 49 tzw. „Centrów integracji cudzoziemców”. W większości  wypadków współdziałać w tym projekcie z rządem będą fundacje i instytucje… związane właśnie ze wspieraniem nielegalnej imigracji ze wschodu (oraz z każdego innego kierunku), atakowaniem Wojska Polskiego i innych służb mundurowych, oraz powielaniem fake newsów, tworzonych zwykle zresztą w Moskwie lub Berlinie, w temacie sytuacji na naszej granicy z Białorusią.

 

Krótko mówiąc – najpierw pewni ludzie celowo i konsekwentnie dokonują dywersji przeciw Polsce i jej armii oraz bezpieczeństwu poprzez wsparcie wojny hybrydowej prowadzonej przez Rosję i jej białoruskiego sojusznika, następnie ludzie ci realizują szeroką kampanię dezinformacyjną i demoralizująca polskie społeczeństwo, a gdy wreszcie działania te dają rezultat w postaci coraz większej liczby osławionych „inżynierów”, to organizacje i struktury te za całkiem dobre pieniądze organizują wespół z PO-wskimi samorządami centra mające mlekiem i miodem przyjąć przyjaciół Scholza, Putina i Łukaszenki. To tyle w temacie tego, czy obecny rząd i jego zaplecze polityczne poczuwa się do jakiejkolwiek odpowiedzialności za „ten kraj” – otóż nie.

 

Nie łudźmy się też, że opozycja, tj. PiS czy Konfederacja, są o wiele lepsze. PiS przez osiem lat otworzył szeroko drzwi dla wszelkiej imigracji, i to, że PO jeszcze to potęguje i zwiększa wolumen inżynierów i architektów to co najwyżej źle świadczy o partii Donalda Tuska, a nie dobrze o partii Jarosława Kaczyńskiego. Konfederacja oczywiście jak to Konfederacja, niby udaje dbałość o Polskę, ale na końcu zawsze stanie po stronie wielkiego kapitału i związków pracodawców, czyli poprze tzw. „dobrą imigrację”, tą zarobkową. Bo przecież mityczne płacenie podatków dla tych ludzi równa się już byciu Polakiem. Pamiętajmy zresztą, że jedna z głównych części składowych Konfederacji, Młodzież Wszechpolska od 2017 oficjalnie popiera wyłącznie kulturową definicję polskości i tożsamości narodowej i oficjalnie wyznaje tzw. „antyrasizm”. Czyli w praktyce twierdzi to samo, co lewica i liberałowie, czyli, że poczuwanie się do polskości wystarczy do bycia Polakiem. A jeśli ktoś przestanie się poczuwać lub tylko udawał owo poczuwanie? No cóż, na to cytatów z Lutosławskiego już nie ma.

 

Sama imigracja ma oczywiście, jak wspomnieliśmy aspekt ekonomiczny i pracowniczy. Nie bez powodu bowiem popierają imigrację praktycznie wszystkie duże siły rynkowe – związki pracodawców, banki, korporacje, duże firmy, tzw. „niezależni eksperci”, generalnie wszelkie strukturalne podpory i beneficjenci ustroju wolnorynkowego. Po pierwsze dla nich imigracja to tania siła robocza. Po drugie to sposób na drenaż lokalnych pracowników i zmuszanie ich do akceptowania gorszych warunków zatrudnienia (w myśl zasady „mam na pana miejsce dziesięciu Ukraińców/ Etiopczyków/ Marsjan”). Po trzecie wreszcie sam Amazon w swej ujawnionej korespondencji przyznał, że im bardziej środowisko pracownicze jest multi-kulti, tym gorzej się organizuje, nie tworzy związków zawodowych i łatwiej je rozgrywać i kontrolować przez władze korporacji. Jedynym zaś wskaźnikiem skuteczności jest tu zysk danego molocha i możliwość ścięcia kosztów własnych. A te jak wiadomo ścina się najłatwiej, zwłaszcza nad Wisłą, w zakresie kosztów ludzkich. Nie liczcie tu na jakąkolwiek dbałość o dobro naszego Narodu, lokalnych społeczności, naszych dzieci i kobiet, wreszcie kwestii ekonomicznych i związkowo-pracowniczych. Dla kapitalizmu kulturowego to tylko zbędne obciążniki wyścigu o jak najwyższe słupki.

 

Imigracja jest złem zawsze – odrywa ludzi od przynależnej im ziemi i kraju, zmusza do porzucenia swego dotychczasowego życia na rzecz życia w miejscu, gdzie nigdy nie będą postrzegani jako tacy sami obywatele, jak prawdziwi mieszkańcy takiego miejsca, czyli Narody żyjące tu od tysięcy lat. Coraz bardziej natarczywe, totalitarne i wrogie ludności państw UE programy „asymilacyjne” są tylko tego potwierdzeniem. Trawestując słowa towarzysza Stalina – im bliżej zwycięstwa multi-kulturalizmu tym walka o asymilację zaostrza się. Tymczasem coraz więcej stolic Europy staje się miejscami nie tylko niebezpiecznymi, ale przypominającymi afrykańskie czy południowoamerykańskie getta. Coraz częściej słyszymy o atakach, gwałtach i morderstwach popełnionych przez imigrantów. Także tych legalnych, zarobkowych, „płacących podatki”, a więc uwielbianych przez wszelkiej maści Mentzenów, Korwinów, Bosaków i Warzechów. Do asymilacji nigdy nie dojdzie, tak samo jak nigdy nie zmieszacie stale dwóch płynów o diametralnie różnej gęstości. Zawsze szybko się od siebie oddzielą. Pora to zrozumieć i nie bać się tego mówić – że jako Naród żyjący nad Wisłą i Odrą od zawsze jesteśmy jedynymi, którzy maja prawo dysponować tą ziemią, ustanawiać prawa i czerpać profity  z funkcjonowania naszego państwa, ekonomii i społeczeństwa. A nasza tożsamość i tradycja to rzeczy święte- nie dlatego, że są lepsze niż inne, ale dlatego, że są właśnie nasze. Nie potrzebujemy żadnego ubogacania i wykoślawiania naszej spuścizny etniczno-kulturowej, podobnie jak sami nie zamierzamy nikomu narzucać tego, jak ma żyć. A jeśli już mamy mówić o tym jak zaradzić kryzysowi demograficznemu, to może zaczniemy od przywrócenia do dyskusji tematu powrotu naszej własnej, polskiej emigracji do krajów UE (grubo ponad 3 miliony ludzi) oraz stworzenia programu budownictwa komunalnego?

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

 

 

czwartek, 31 październik 2024 22:52

Grzegorz Ćwik - Wstępniak czyli wracamy!

No to wracamy! Kolejny zresztą już raz. Nie było nas 10 miesięcy, przez ten czas pozmieniało się trochę, chociażby rząd w Polsce, sytuacja geopolityczna w regionie jak i na świecie. Nie udała się koncepcja wydawania numerów tematycznych „Szturmu” – z różnych przyczyn, po części zależnych, po części niezależnych od nas. O tym, że pierwotna misja „Szturmu”, obrana w 2014 roku wypaliła się, pisałem już poprzednio. Ferment który mieliśmy zasiać – zasialiśmy, zręby ideowe, które miały zostać stworzone, to zostały, dziś mogę śmiało powiedzieć, że to co w 2014 było szturmową awangardą, dziś jest powszechnie przyjmowaną podstawą polskiego nacjonalizmu. Czy to wyłącznie nasza zasługa? Z pewnością nie, ale też nie będę umniejszał naszej roli. Zerwaliśmy się w historię polskiego nacjonalizmu jak w Szturm – i zwyciężyliśmy!

 

A skoro tak, i skoro poprzednia próba zmiany formuły się nie udały, to czemu podejmujemy kolejną i to pod tym samym szyldem? Po pierwsze „Szturm” to wyrobiona marka, rozpoznawalna i – co równie ważne, oraz po drugie – bliska naszym sercom. Za dużo czasu, energii i pracy włożyliśmy w ten tytuł, żeby teraz tak po prostu go położyć do trumny. Kolejna sprawa, że cały czas mamy coś do powiedzenia i to nawet sporo. W zalewie nie tylko liberalną zgnilizną, ale przede wszystkim proputinowską propagandą, prawacką szurią, koliberlną stęchlizną nie może zwyczajnie zabraknąć głosu narodowego radykalizmu. A że doświadczenie mamy już spore, to i stąd podtrzymujemy ten szyld i dajemy mu nowe życie.

 

A jaka będzie nowa formuła? Skoro numery tematyczne, póki co przynajmniej (bo nie zapominamy całkiem o tej koncepcji) nie sprawdziły się, a ideę, czyli teorię już Wam daliśmy, to … czas na praktykę. Krótko mówiąc „Szturm” skupi się na bieżącej publicystyce i tworzeniu komentarzy do współczesnych,  jak najbardziej aktualnych wydarzeń i zachodzących procesów oraz zmian. Zmieniamy też sposób publikacji numerów – wcześniej dostawaliście numer raz na miesiąc z określoną liczbą artykułów. Teraz teksty publikujemy od razu po powstaniu, na bieżąco, a numer wydajemy na koniec miesiąca – będzie zawierał teksty z ostatniego miesiąca, czyli zwykły numer premierowy stanie się czymś na kształt numeru zbiorczego z miesięcznym zbiorem powstałych artykułów. Teksty też zapewne będę trochę krótsze niż wcześniej, ale stawiamy przede wszystkim na treściwość i tzw. publicystyczne „mięso”. Oczywiście, jak zawsze życie jest życiem, więc zdaje sobie sprawę, że teksty o tematyce bardziej historycznej, filozoficznej czy programowej też się będą zdarzać. Bo niby czemu nie?

 

Wiem, że wiele i wielu na nas czekało, nieraz dostawałem pytanie kiedy wrócimy, kiedy nowy numer – no więc wracamy i mamy nadzieję także tym razem Was nie zawieźć i spełnić Wasze oczekiwania. Mogę zdradzić, że „nowe” otwarcie wśród autorów i grafików wywołało spory napływ artykułów i grafik, więc jak rzadko kiedy jestem dobrej myśli.

 

A na koniec… wspomniałem już, ale to zawsze warto powtórzyć – „Szturm” ma już 10 lat! Samemu wprawdzie związałem się z nim dopiero w 2016 roku, ale czytałem od pierwszego numeru. Ależ ten czas leci. Dopiero co wydawaliśmy pierwsze numery, a tu już dekada za nami, a w niej ponad 100 numerów, 14 wydanych książek, kilka konferencji, trochę materiałów na youtubie i najważniejsze – grubo ponad 1600 artykułów. Dziękuję każdemu kto tworzył „Szturm”, kto tworzy go, i kto teraz, przy nowym otwarciu zgodził się tworzyć go dalej. Dziękujemy naszym Czytelnikom i Czytelniczkom, zaprzyjaźnionym organizacjom, środowiskom, ekipom, wszystkim, którzy nam dobrze życzą. Ale tym, którzy nam źle życzą, hejterom, rozsiewaczom fake newsów i fałszerstw na nasz temat też dobrze życzymy – mało co dopinguje do pracy, jak wasze szczekanie.

 

Tak więc nie przedłużając już – wstępniak ten to początek nowego „Szturmu” i nowej formuły, pierwszy tekst w ramach tego pojawi się lada chwila a my wszyscy oczywiście, jak mamy w zwyczaju już od 10 lat, rzucamy się w Historię jak w Szturm!

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

Czymże jest prawda? Te słowa wypowiedziane przez Poncjusza Piłata we współczesnym świecie rozbrzmiewają coraz częściej w naszych głowach, wracając niczym echo. Żyjemy
w czasach kryzysu Kościoła, chaosu duchowego i zewnętrznego, nieustannego hałasu i zamętu. W tej ogłuszającej duszę kakofonii tracimy z horyzontu sprawy duchowe i głos naszego sumienia, często tracąc z widnokręgu jasno wytyczony cel, zagłębiając się w ten zgubny labirynt współczesności. Niejeden z nas po całym dniu czuje się jak rozbity oddział wojska, który nie potrafi się przegrupować i idzie w bezładną rozsypkę, zdając się na łaskę nieprzyjaciela. Każdego dnia zagłębiamy się w tą materialistyczną, konsumencką dżunglę, która w swojej niezmierzonej dzikości oferuje nam gotowe plany 5 minutowe, które rzekomo rozwiążą każdy nasz problem.

 

Znamy zagrożenia, znamy nieprzyjaciela, lecz niejednokrotnie poddajemy mu się pełni rezygnacji, oczekując chwili wytchnienia i szczęścia w jego obłudnych obietnicach. Szybko przychodzi jednak rozczarowanie oraz wewnętrzna pustka, która po raz kolejny uzmysławia nam poniesioną porażkę. Marzymy o czasach herosów, mitycznych bohaterach, których posągi zdobiły antyczny świat, lecz czy owe marzenia nie są tylko sennym marzeniem pijaka, który na drugi dzień kiedy przychodzi kac z bólem przekonuje się o fatalnym stanie swojego zdrowia
i kolejnym upadku?

 

Tytułowe męczeństwo jest nie tylko fizycznym aktem odwagi w obronie wartości w które wierzymy, lecz przede wszystkim zwykłym męczeństwem dnia codziennego przez które rozumiemy pokonywanie własnego ja, ujarzmianie własnego ciała, tłumienie własnych popędów i emocji a przede wszystkim zachcianek które oferuje nam nieprzyjaciel. To jest właśnie droga wojownika- zaparcie się samego siebie, wzięcie w karne karby własne ciało
i umysł, wsłuchanie się w głos naszego sumienia. W końcu tego chce nieprzyjaciel, abyśmy się poddali i niszczyli własną duszę i ciało. Nie na darmo zasady, które przyświecają mistykom oraz zakonnikom są skutecznie stosowane przez sportowców, bo przecież zarówno życie duchowe jak i sport w swoich założeniach są jednakowe. W obu przypadkach chodzi o to aby wzrastać i każdego dnia pokonywać siebie samego, żeby osiągać coraz to lepsze wyniki.

 

Zmęczony? Wierz mi lub nie, ale wczoraj w nocy chodziłem i zwiedzałem. Dziś rano wspiąłem się na najwyższy punkt najwyższej wieży katedry jak nowonarodzony! Nigdy nie byłem tak mało zmęczony, mam elastyczne, gotowe do marszu członki i czuję się lekki jak piórko („Droga do Santiago”, L.D). Warto więc podjąć trud, aby poprzez zwycięstwo w sobie, odnieść zwycięstwo w narodzie. To my mamy być solą tej ziemi, to my mamy w tym skorumpowanym pokoleniu świecić przykładem i stać nieustraszenie na straży wartości i ideałów, które przyświecają nam przez całe życie.

 

 

 

Jakub Wędrowycz

 

Każdy z nas wielokrotnie brał udział w wielu działaniach, które przynosiły określone skutki, jedne kończyły się sukcesem, drugie porażką, niektóre trwają dalej, inne z różnych przyczyn porzuciliśmy. Chciałbym pochylić się nad powodami niepowodzeń wielu inicjatyw, a także zachęcić Czytelników do refleksji, czy na pewno rezygnacja z kontynuowania nieraz wieloletnich akcji, zawsze oznacza naszą klęskę? A może czasem to uparte trzymanie się określonych, nieraz wypracowanych przez lata form i sposobów działania jest szkodliwe? To, że robimy cos przez długi czas i wkładamy w tę akcje masę serca i sił, wcale nie oznacza, że jest ona skuteczna. A jeżeli nie jest, to znak, że należy coś zmienić. Może się także okazać, że to co robimy od lat jest po prostu szkodliwe – przynosi skutki odwrotne od zamierzonych!

 

  

Każde działanie podejmujemy w określonym celu – chcemy zebrać pieniądze na paczki dla ubogich rodzin, książki dla polskich dzieci na Kresach, stworzyć medium propagujące Ideę, zorganizować manifestację, zwrócić uwagę opinii publicznej na ważny społecznie problem… Przygotowujemy plan, rozdzielamy zadania i bierzemy się do pracy. Po pewnym czasie, oceniamy efekty naszej działalności, widzimy co udało się osiągnąć, a czego nie. Siadamy i zastanawiamy się, co zrobiliśmy dobrze, a gdzie popełniliśmy błędy, oceniamy powodzenie całej akcji. Tutaj ważne, aby zrobić to rzetelnie, a nie na zasadzie – zrobiliśmy coś, więc jest dobrze, jesteśmy działaczami. Opierając się na samozadowoleniu i braku krytycyzmu, nigdy nie pójdziemy do przodu i nie zbudujemy niczego wartościowego.

 

 

Jeżeli skutki naszych działań ocenimy negatywnie, czas na pogłębioną refleksję. Zastanówmy się, dlaczego ponieśliśmy porażkę? Gdzie zostały popełnione błędy? Lenistwo? Źle rozdzielone zadania? Błędy w planowaniu? Brak w grupie osób posiadających kompetencje do przeprowadzenia takiej akcji? Brak odpowiedniego nagłośnienia tematu? Niewystarczające środki finansowe? Ta lista mogłaby być naprawdę długa – inne są powody niepowodzenia manifestacji, inne portalu internetowego, a jeszcze inne zbiórki charytatywnej, konferencji tematycznej czy założenia nowego koła organizacji. Znając już przyczyny niepowodzeń, należy się zastanowić czy dana inicjatywa ma szanse powodzenia, jeżeli wyeliminujemy popełnione błędy?

  

 

Słówko należy się także wygórowanym oczekiwaniom i niecierpliwości, które mogą zaburzyć naszą ocenę. Z okazji 17 września, zorganizowaliśmy naszą pierwszą manifestację i przyszło 80 osób. Uznajemy więc, że była to porażka i więcej nie będziemy manifestować. Jednak czy na pewno?  Bo ja tu widzę pewien potencjał, zwłaszcza pamiętając manifestacje sprzed kilkunastu lat. Oczywiście przy mniejszej ilości osób, zgromadzenie na miejscu wygląda o wiele lepiej niż marsz i warto mieć to na uwadze. Realność stawianych celów i cierpliwość są tym, czego bardzo często nam brakuje. Chcemy osiągnąć wielkie rzeczy, zmieniać świat i chcemy zrobić to szybko! Skoro to się nie udaje przychodzi zniechęcenie. Jeżeli postanawiamy nauczyć się grać w szachy i naszym celem jest zostać w ciągu pół roku arcymistrzem, to nic dziwnego, że to się nie uda. Jednak jeżeli postanowimy w ciągu roku osiągnąć na popularnym portalu ranking 1500, to o ile nie jesteśmy super utalentowani, prawdopodobnie osiągniemy jakieś 1000. Wtedy również nie osiągnęliśmy celu, ale widzimy postęp, możemy dalej się uczyć, ćwiczyć, urealnić cel do poziomu 1200 za pół roku i tak małymi krokami dojść do wymarzonego 1500 elo.

 

Cierpliwość. Cecha, której tak często nam w Polsce brakuje. Zanim porzucimy jakieś działania, jako nieskuteczne, zadajmy sobie pytanie, czy trwają one wystarczająco długo, aby miały szansę przynieść efekty? Załóżmy, że założyliśmy portal internetowy, na którym ma się pojawiać publicystyka, newsy, wywiady… Po miesiącu mamy mniej więcej skompletowana redakcję, coś już opublikowaliśmy i patrzymy, że tak naprawdę mało kto nas czyta, liczba wyświetleń jest bardzo słaba, nie zaistnieliśmy w świadomości docelowych odbiorców. Czy o znaczy, że powinniśmy zrezygnować i zamiast tego założyć gazetę? Nie. Nie mieliśmy nawet czasu na zrobienie porządnej reklamy, niewiele opublikowaliśmy, słowem – dopiero zaczynamy. Startujemy w maratonie, a chcemy zrezygnować na etapie zakładania butów. Oczywiście na każdym etapie, należy analizować co robimy dobrze, a co źle i korygować błędy, rozwijać projekt.

 

Systematyczność. Postanawiamy pomóc Polakom na Kresach. Wysyłamy kilka książek i trochę makaronu na Święta i sumienie mamy spokojne. Pomogliśmy Rodakom. Chcąc zachować polskość na Kresach, nie możemy raz w roku wysłać paczki. Potrzeba regularnych działań skupionych nie na pomocy materialnej, a kierowanych do młodszego pokolenia Kresowian – przede wszystkim kolonie w Polsce, konkursy, budowanie poczucia atrakcyjności polskiej kultury (także, a może szczególnie, tej bardziej masowej), wysyłanie książek i płyt z muzyką i filmami, a przede wszystkim pomoc w tworzeniu lokalnych organizacji kulturalnych i społecznych. Wycieczka nad Morskie Oko zwiąże dzieci z Grodna z polskością znacznie bardziej niż tona wysłanego na Kresy makaronu.

 

Załóżmy, że postanowiliśmy zorganizować cykl konferencji tematycznych. Okazało się jednak, że przychodzi na nie po kilka-kilkanaście osób, ciężko jest o wartościowych prelegentów. Nasz projekt okazuje się klapą. Możemy oczywiście upierać się i organizować te wydarzenia dalej. Pytanie tylko – po co? Czy nie lepiej będzie zająć się działalnością publicystyczną, wydawniczą? Nagrywać podcasty? Albo zaprosić jednego ciekawego prelegenta na spotkanie organizacyjne? Zorganizować debatę online? W ten sposób na pewno dotrzemy z wartościowymi treściami i pomożemy w formacji intelektualnej większej ilości osób. Do pomysłu z profesjonalnie organizowanymi, nagrywanymi i może nawet transmitowanymi w Internecie, konferencjami tematycznymi, możemy wrócić później, w bardziej sprzyjających okolicznościach.

 

Osobny wątek stanowią działania, które przynosiły pewne pozytywne efekty, niewątpliwie miały sens, a z różnych powodów się wypaliły. Tutaj rezygnacja może być szczególnie bolesna, przecież było dobrze! Owszem, ale okoliczności się zmieniły, co mogliśmy zrobić to zrobiliśmy, dalsze upieranie się przy tej formie nie ma sensu, gdyż została ona na ten moment wyczerpana, i tutaj przyczyn może być naprawdę wiele. Bardzo możliwe, że w przyszłości wrócimy do tematu, w innej, lepszej formie, kiedy faktycznie będziemy w stanie zrobić to lepiej i skutecznie, a nie na siłę coś kontynuować, bo fajnie nam się to robiło i kiedyś miało sens. Żuka produkowano do 1998 roku, malucha do 2000, czasem kontynuacja na siłę niektórych inicjatyw, wygląda dokładnie w ten sposób, nie osiągamy absolutnie nic, a tracimy siły i środki, które moglibyśmy przeznaczyć na prowadzenie innych, skuteczniejszych działań.

 

Szturm właśnie powrócił po kilkumiesięcznej przerwie. Przygotowaliśmy pismo w nowej, mocno zmienionej formie. Dlaczego? Przez lata tworzyliśmy miesięcznik, w którym prezentowaliśmy nasz sposób widzenia nacjonalizmu, doczekaliśmy się grona stałych Czytelników i wywarliśmy duży wpływ na sposób myślenia polskich nacjonalistów o wielu sprawach. Coś się jednak wypaliło, forma pisma, w którym każdy pisze na wybrany przez siebie temat, bez motywu przewodniego, się wyczerpała, co zmusiło nas do poszukiwania nowych koncepcji.

 

Jednak co, kiedy okaże się, że nasze działania, przynoszą skutki odwrotne od zamierzonych? Bardzo często, uparcie są one kontynuowane, ponieważ poprawiają samopoczucie osób, za nie odpowiedzialnych, wyglądają radykalnie, są głośne, sprawiają, ze grupa staje się z nimi kojarzona. Brzmi jak działania bardzo dobrze przeprowadzone! Owszem, tylko problem polega na tym, że działania mają prowadzić do osiągnięcia założonych celów, a nie być prowadzone z przyzwyczajenia czy dla zaspokojenia własnego ego. Wiem, że osoby udzielające się w fundacjach Pro-Life są przekonane o ich słuszności, szczerze się angażują! Więcej – wiem, że ich cele są słuszne! Natomiast odpowiedzmy sobie na pytanie – jaki jest sens stania przy każdej okazji z wiadomymi banerami? Jaki przynosi to skutek? Czy trafia do postronnego odbiorcy? Czy raczej budzi zniesmaczenie, zażenowanie i przekonanie, że „przeciwko tej aborcji to tylko jakieś oszołomy protestują”? Rozumiem zamysł tej akcji, natomiast widząc, jak wygląda w praktyce, co więcej patrząc na efekty, jej organizatorom, już kilka lat temu, powinna się zapalić czerwona lampka. Ich flagowa akcja jest szkodliwa, nie przekonuje nikogo, co najwyżej irytuje i zniechęca ludzi. Ten tekst został zainspirowany właśnie przeciwskutecznymi działaniami prolajferów, będących modelowym przykładem tego, jak nie należy prowadzić kampanii społecznych. Niestety przywiązani do swojego sposobu działania, nie są w stanie przyznać, że należy go diametralnie zmienić, aby docierać do ludzi ze słusznym przekazem o wartości i potrzebie ochrony życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci.

 

  

Porzucenie działań, które nie przynoszą efektów, lub przynoszą je odwrotne od zamierzonych, nie jest żadnym powodem do wstydu, tylko słuszną decyzją, nie ma sensu marnować czasu, sił i pieniędzy na uparte trwanie przy niewłaściwych metodach. Będąc w labiryncie i dochodząc do ściany, nie należy uderzać w nią głową, w nadziei, że uda nam się przebić, bo możemy się jedynie boleśnie potłuc. Wycofujemy się i szukamy innego wyjścia.

 

Kończąc muszę jeszcze raz podkreślić, że rezygnacja określonych działań, nie może oznaczać rezygnacji z działalności. Tekst nie jest o tym, czy skoro nasza lokalna grupka lub komórka ogólnopolskiej organizacji nie zbudowała jeszcze Wielkiej Polski, a co gorsza nie zanosi się na to w dającej się przewidzieć przyszłości, to należy się rozejść. Chciałem zachęcić do regularnej oceny skuteczności poszczególnych działań i wyciągania wniosków z popełnianych błędów. Każda nasza inicjatywa jest środkiem do celu, narzędziem, a nie celem samym w sobie. Nawet, jeżeli nazywa się Marsz Niepodległości. Jeżeli ktoś dalej czuje się za bardzo przywiązany do nieskutecznego sposobu działania, niech pomyśli o prolajferach stojących z wiadomymi banerami. To jest doskonały przykład upartego trwania przy inicjatywach przynoszących skutki odwrotne od zamierzonych.

 

 

 

Maksymilian Ratajski

 

Zarządzający Unią Europejską starają walczyć się z degradacją środowiska do jakiej doprowadza człowiek, w tym celu mają różne pomysły zmiany gospodarek i życia obywateli, w tym artykule postaram się opisać najważniejsze założenia Zielonego Ładu, jakie postanowiono wykonać, ich zasadność i konsekwencję jakie mogą z ich realizacji wynikać, patrząc  z perspektywy jednostki, a także pomysły jak zminimalizować negatywne skutki zmian, zapraszam do lektury. Europejski przemysłowy Zielony ład, posiada perspektywę krótko i długo terminową, finansowany jest w kwocie 1,8 biliona euro z planu odbudowy nextgenerationEU i wspólnego budżetu wszystkich państw członkowskich UE. Według założeń wniosków komisji EU z lipca 2021 do 2030 r.  kraje członkowskie mają ograniczyć emisje gazów cieplarnianych o co najmniej 55 % w porównaniu do roku 1990. Planuje się również stworzyć Platformę (internetową) Europy Neutralnej Emisyjnie by wspierać komisje europejską i państwa członkowskie w koordynacji działań, wymiany informacji i monitorowania postępów realizacji założeń zielonego ładu. Mimo tego, patrząc na dane matematyczne między latami 1962  (gdy w Polsce rozwijany był przemysł ciężki), a 2014 ilość CO2 w powietrzu wzrosła z 350 do 420 pmm.   Od 2026 r. transport lądowy i lotniczy ma zostać objęty systemem handlu uprawnieniami do emisji CO2 co będzie się wiązało z większymi wpłatami w przypadku przekroczenia norm emisji, podobnie jak jest z kopalniami obecnie. Komisja chce również nałożyć opłaty za emisje na poty morskie. Importerzy produktów z krajów poza UE posiadające mniejszy rygor co do emisji CO2 również mają płacić „Klimatyczne”. Czy dodatkowe opłaty doprowadzą do faktycznej globalnej czy głównie do wzrostu cen dla obywateli? Czy CO2 powinno być jedynym wyznacznikiem „trucia” środowiska?

 

Do 2030 roku Unia chce uzyskiwać 40% energii ze źródeł odnawialnych, jest co w mojej ocenie cel nie możliwy do zrealizowania, a już na pewno nie w każdym kraju z osobna, przecież kraje mają różne zasoby i nie każdy kraj może sobie pozwolić na taki czy inny sposób pozyskiwania energii wedle życzenia.(Do wyboru mamy głównie: odnawialny wodór, farmy wiatrowe, pompy ciepła, panele fotowoltaiczne/ energia słoneczna termiczna) Zapotrzebowanie na energie stale rośnie, dodatkowo chęć elektryfikacji motoryzacji z roku na rok będzie napędzała jeszcze bardziej niż obecnie pobór energii. Motoryzacja powinna mieć możliwość zmiany rodzaju paliwa np. na biopaliwa, czy wodór, ale elektryczne silniki nie zdadzą egzaminu w dłuższej perspektywie. Już od 2035 roku wg postanowień nowe samochody mają być tylko elektryczne (wyłączając samochody luksusowe), a do 2030 emisja aut ciężarowych ma spaść o 50% , zastąpienie tradycyjnego paliwa wodorem jest całkiem mądrym pomysłem, tyle że na wymianę taboru transportowego mogą sobie pozwolić najbogatsze przedsiębiorstwa, reszty nie będzie na to stać bez pożyczek i lessingów. Prawodawstwo zaserwowane w taki sposób związane będzie z dodatkowymi kosztami dla przekraczających normy, ograniczeniami komunikacyjnymi w dostępności do aglomeracji miast zwyczajnych obywateli i podziału społeczeństwa.   Wytworzenie podzespołów do tych elektrycznych rozbudowanych wózków golfowych spowoduje większe sumaryczne zanieczyszczenie dla środowiska niż auta spalinowe. Bo przecież wszystkie podzespoły łącznie z wielopojemnościowymi bateriami trzeba gdzieś wytworzyć , później magazynować i pomyśleć co z nimi zrobić gdy wyeksploatowane nie będą możliwe do użycia, jednak w konsekwencji ma to nas doprowadzić do tańszego i bardziej dostępnego transport i konkurencyjnej gospodarki.  Wg wyliczeń naukowców kobaltu wydobywa się w 2021 roku 131 tys. ton – wynika z danych BP Statistical Review. Natomiast na koniec 2022 roku amerykańska służba geologiczna (USGS) oszacowała je na 8300 tys. ton. Wystarczyłoby ich zatem na 52-63 lata. Dla porównania tak samo obliczona dostępność zasobów ropy naftowej wystarczyłaby na 51 lat.

 

W przypadku litu, to 106 tys. ton w 2021 roku. Rezerwy na koniec 2022 oszacowano natomiast na 26  mln ton, co oznacza, że przy takim wydobyciu zasobów wystarczyłoby na około 250 lat. Surowców wystarczy aby zaspokoić potrzeby ludzi jednak czy odbędzie się to bez ingerencji w ekosystem?  Więc gdzie tu ekologia? Chyba, że potrzeby są inne i dążymy do redukcji ilości aut (bo te nie będą tanie w utrzymaniu i eksploatacji) na naszym kontynencie, ale wtedy gdzie tu wolność?  Społeczeństwo przyzwyczajone do otrzymywania grantów socjalnych w zamian za wyzbycie się zdrowego rozsądku planuje się udobruchać Funduszem klimatycznym w wysokości 72,2 mld euro przewidzianych na 7 lat transformacji energetycznej.  W długoterminowej perspektywie (do 2050r.) wg. porozumienia z czerwca 2021 mamy jako UE osiągnąć zeroemisyjnośc, czy słyszeliście czytelnicy o takim prawodawstwie z mediów w naszym kraju? Mnie osobiście taka informacja ominęła.  W perspektywie planowanej Europa ma być ośrodkiem rozwoju czystej technologii i  stać się pierwszym kontynentem neutralnym emisyjnie dla klimatu. Więc nawet słynne słowa posłanki „Sorry taki mamy klimat” okazują się w tym kontekście prorocze.

 

Polemizując z tymi planami pragnę zauważyć iż władze UE faktycznie powinny zacząć zmiany od SIEBIE czyli od swoich własnych instytucji i innych instytucji państwowych, rządowych ewentualnie, a dopiero później przebudowywać rynki krajów członkowskich. Jest fajny pomysł, iż budynki administracji publicznej mają korzystać z energii odnawialnej w 49% - super na ich przykładzie sprawdzić można, co jesteśmy w stanie uczynić w tej materii – jak dostosować prawo, infrastrukturę przesyłową, magazynowanie energii i inne rozwiązania do pozyskiwania czystej energii tak aby nie doprowadzić do ubóstwa energetycznego. Wg. raportu dotyczącego prognoz zużycia energii elektrycznej firmy Tennet jeśli byśmy chcieli zaspokoić prognozowane zapotrzebowanie na energię wszystkich mieszkańców w Niderlandach (królestwie wiatraków) przez złą politykę, zbyt szybkiego wyłączania elektrowni węglowych (zamienianych na atomowe) z mixu energetycznego dla wyśrubowania wymogów UE, po roku 2025 w okresach zimowych w niektórych regionach może brakować energii elektrycznej nawet kilka godzin dziennie, prawdopodobnie nie obejdzie się bez ograniczeń dla obywateli. Póki państwa nie wykonają odpowiednich pomiarów i ekspertyz wydolności i modernizacji systemu energetycznego należy jedynie zachęcać poprzez różnego rodzaju ulgi i promować innowacje technologiczne redukujące emisje zanieczyszczaczy  dla  innych gałęziach gospodarek. Należy postępować bardziej liberalnie i wyznaczać trend dopóki nie zobaczymy jak funkcjonuje  energia odnawialna w energetycznym systemie w odpowiedniej ilości uzyskanych kilowatów rocznie  praktyce przez kilka lat. Najpierw jednak zadbać należy o to, żeby panele elektryczne i inne podzespoły do uzyskania czystej energii były wytwarzane na rodzimym rynku europejskim - skoro ma być aż tak duża skala ich montażu (z tego co się orientuje aktualnie zdecydowana większość pochodzi z państwa środka). Należałoby promować rozwój energii atomowej i innowacyjne podejście do tradycyjnych źródeł pozyskiwania energii np. kopalnie węglowe i elektrownie węglowe, które zmniejszają emisje CO2 i innych trujących gazów do atmosfery, bo to chyba faktyczna emisja toksyn jest problemem, a nie samo wydobycie i spalanie? Również można by pomyśleć na politechnikach nad metodami gazyfikacji złóż węgla, wtedy malałoby ryzyko niebezpiecznych dla ludzi wybuchów metanu lub nad wykorzystaniem stężeń metanu np. poprzez gromadzenie i tworzenie z niego paliwa do podtrzymywania samego wydobycia.  Następnie należy zadać sobie pytanie: Czy w głównej mierze zmiany służą poprawie, czy może łechtaniu ego? Przecież  Europa nie truje środowiska w takim stopniu jak inne kontynenty, więc może zacząć od embarga na gałęzie gospodarki, które wytwarzają produkty w sposób niszczący środowisko bardziej znacząco niż czynią to europejscy producenci np. hutnictwo, przemysł materiałów budowlanych, rafinerie, zakłady chemiczne, przemysł elektromaszynowy, papierczniczy, czy chociażby produkcja i farbowanie ubrań, czy produkcji sztucznych nawozów itd., myślę, że wytworzenie norm zakazanej ilości uwalnianych konkretnych substancji jak kadm, nikiel, arsen czy lotne związki organiczne do atmosfery podczas masowej produkcji dla konkurentów z poza obszaru Europy, jest dużo zdrowszym rozwiązaniem, aby pokazać innym kontynentom jak dla nas jest ważne środowisko, zamiast narzucać sobie wyśrubowane limity, w konsekwencji czego lokalne, rodzime przedsiębiorstwa produkcyjne nie dźwigają konkurencji technologicznej i cenowej, co doprowadza do ich masowych zamknięć lub uciekaniem z produkcją do obszarów w których limity takie nie obowiązują. Tego niestety nie zrekompensuje nawet planowane posadzenie 3 miliardów drzew do 2030r. w ramach europejskiego zielonego ładu.

 

 

 

Marcin Majewski

 

Rozpocznę swój tekst od postawienia podstawowych pytań — czy autorytety są nam obecnie potrzebne? Jeśli tak, to dlaczego i jakie? Przyjmę tezę, która zakłada pozytywne odpowiedzi na powyższe dylematy i rozwinę w dalszej części artykułu.

 

Autorytet czyli „wyrocznia, fachowiec, znawca, mistrz, powaga, arbiter, alfa i omega”.

 

  1. a) ogólnie uznana czyjaś powaga, wpływ, znaczenie;

  2. b) osoba, instytucja, doktryna, pismo itp. cieszące się w jakiejś dziedzinie lub w opinii pewnych ludzi szczególnym uznaniem, poważaniem;

 

Jest to relacja między co najmniej dwiema osobami, z których jedna budzi uznanie drugiej.

 

Wyróżniono także kilka rodzajów autorytetu: wyzwalający, ujarzmiający, wewnętrzny, zewnętrzny, intelektualny, przełożonego czy moralny. [1]

 

Autorytety te zwykle przenikają się i nie występują w czystej postaci. Podobnie jak w innych dziedzinach i tutaj myśliciele mają różne stanowiska i inaczej oceniają rolę przewodnika w wychowaniu młodego pokolenia. Jedni nie doceniają go w ogóle, inni natomiast traktują go jako niezwykle ważny czynnik w prawidłowym rozwoju człowieka.

 

Obecnie, w czasach, kiedy norwidowskie zdanie "ideał sięgnął bruku" jest coraz częściej aktualne, tym bardziej ważne jest znalezienie postaw i wartości, do których warto się odwoływać. Każdy człowiek, a szczególnie młody potrzebuje drogowskazu, punktu odniesienia, kogoś lub czegoś, co mógłby uznać za wyrocznię i uzyskać dzięki temu wsparcie w trudnych chwilach.

 

Wbrew pozorom idol wcale nie musi być osobą znaną i lubianą, patrząc na współczesnych "artystów - celebrytów" coraz więcej ludzi poszukuje zupełnie innych mentorów.

 

W pierwszej kolejności nasi najmłodsi uczą się od swoich rodziców, rodzeństwa czy nauczycieli. Wyróżniono kilka cech i zadań, które musi wypełnić dobry wychowawca:

 

⦁ wdrażać dzieci do obowiązków i ładu społecznego,

⦁ poznać wychowanka,

⦁ słuchać dzieci, obserwować bacznie ich działania,

⦁ stworzyć podopiecznym właściwe warunki rozwoju,

⦁ nie powinien nadużywać zakazów i kar,

⦁ motywować

⦁ dążyć do porozumienia z wychowankami.

 

W okresie dorastania, dojrzewania, wzorce u ludzi zmieniają się. Rodzice zaspakajają podstawowe potrzeby swoich dzieci: materialne, uczuciowe społeczne. Środowisko rodzinne, rodzice w znacznej mierze kreują osobowość, światopoglądy swoich dzieci. Są oni pierwszymi nauczycielami oraz bohaterami. Jednak w miarę upływu czasu — autorytet rodziców traci na sile, maleje. Zachodzące zmiany dadzą się sprowadzić do trzech momentów:

 

-kryzysu autorytetu rodziców,

-konfliktu z rodzicami,

-osłabieniem więzi emocjonalnej z nimi.

 

Widać zatem doskonale, że wychowanie to ciężka i odpowiedzialna praca, która często przerasta zarówno rodziców, jak i szkolnych wychowawców.

 

U nastolatków pojawia się krytycyzm dotyczący wszystkiego i wszystkich. Zaczynają oni szukać ideałów, nie zawsze zgodnych z tymi, które przekazali im rodzice czy wychowawcy. Pojawiają się napięcia i konflikty w rodzinie, w szkole - często z nauczycielami lub kolegami. Młody człowiek zaczyna poszukiwać i próbować życia. W tym okresie potrzebuje przewodnika - autorytetu, przyjaciela, który zainteresuje się jego przeżyciami, marzeniami, zainteresowaniami. Brak wzorców i przewodników w życiu, konflikty w domu czy szkole często kończą się tragicznie. Młodzi mimo ostrzeżeń starszych popełniają wykroczenia i zaczynają mieć konflikty z prawem. Pojawiają się wagary, narkotyki, alkohol i inne używki. Życie  zaczyna być wywrócone do góry nogami, czasami już na starcie swojej egzystencji.

 

Wszechobecne media lansują bogate osoby, piękne i popularne, a ich biografie przedstawiają jako te warte naśladowania. Bywają to aktorzy, piosenkarze, dziennikarze czy pisarze. Niestety bardzo często ich zachowanie nie powinno być w żaden sposób traktowane jako drogowskaz dla młodego człowieka.

 

Nie kreuje się ludzi, którzy często ciężką pracą, wyrzeczeniami i wypracowaną wewnętrzną dyscypliną lub swoimi przekonaniami, wartościami dążą do ideałów i dobrych, uczciwych rzeczy.

 

Podstawowym błędem w rozmowach z młodzieżą w tej sprawie jest narzucanie, niezmiennych od lat nazwisk, które przez ogół społeczeństwa są nazywane właśnie autorytetami, najczęściej należą do nich: Ignacy Paderewski, Jan Paweł II, Adam Małysz, Adam Mickiewicz. Te nazwiska wymieniane są najczęściej według uczniów klas starszych szkoły podstawowej. Może się okazać, że wcale nie będą one uznawane przez młodsze pokolenia za ludzi wyjątkowych. Z drugiej strony w  wielu przypadkach mamy do czynienia z autorytetem pozornym, z ludźmi, których tak naprawdę za autorytet uważać nie można. Dlatego też coraz trudniej o prawdziwą wybitną jednostkę. Szczególnie obecnie, kiedy "gwiazdy" szklanego ekranu same mianują się wzorem - występują i głoszą swoje poglądy, jednocześnie odrzucając jakiekolwiek wartości. Zadaniem środowiska narodowego jest zwracanie na to uwagi. Naszym obowiązkiem jest pisanie i edukowanie ludzi, po to, aby wyrastali na samodzielnie myślących Polaków, którzy potrafią odróżnić prawdę i dobro od telewizyjnego fałszerstwa.

 

Kim zatem powinien być autorytet? Mentorem można nazwać postawę człowieka, wypracowaną najczęściej przez postępowanie, poglądy i wartości, którymi kieruje się w życiu. We współczesnym świecie coraz bardziej uwidacznia się relatywizm moralny, czyli zachwianie hierarchii wartości i wzorców. Młody człowiek jest w świecie bardzo zagubiony. Wpływa na to telewizja, Internet, subkultury, środowisko rówieśników.

 

Każde dziecko potrzebuje bohatera. Takiego, który pomógłby zbudować zdrowy system wartości. Warto być dla dziecka przewodnikiem, który:

 

- szanują drugą osobę,

- pielęgnuje zaufanie, którym jest obdarzony,

- potrafi wysłuchać niepokoje, odczucia, wahania,

- potrafi rozmawiać, nie tylko pouczać,

- wyraża własne zdanie, opinie i oceny, ale ich nie narzuca,

- wskazuje, doradza w podejmowaniu decyzji,

- zachęca i dodaje otuchy,

- pozwala ponosić konsekwencje aktywności lub jej braku,

- w swoim stylu życia i zachowaniu realizuje zasady i normy, które głosi,

- wymaga wiele od siebie, ale i od dorastających uczniów.

 

Ważna jest również osobowość dorosłego, jego mądrość życiowa, postawa, własne zdanie. Przy tym również charyzma i dobry kontakt z młodym człowiekiem.

 

Autorytetem może być osoba udzielająca się charytatywnie, biegła w wielu dziedzinach, nagradzana ze względu na osiągnięcia, odkrycia czy sukcesy. Musimy pamiętać o tym, że właśnie o tych wzorach musimy rozmawiać z młodymi ludźmi, nie narzucać im swojego zdania, które często automatycznie odrzucają, ale podpowiadać. Zachęcać do szukania odpowiednich idoli. Pamiętajmy, że to wcale nie musi być jedna konkretna postać kreowana przez jakieś środowiska, ale osoby z naszego otoczenia, które swoją postawą prezentują życie godne naśladowania.

 

Ludzie szukają wyjątkowych postaci - świadczy o tym zainteresowanie tematyką historyczną czy patriotyczną i zwrot ku pamięci o polskich bohaterach. Jeśli już pojawiło się zapotrzebowanie na ludzi, którzy swoją postawą mogą pokazywać, czym warto się kierować w życiu, musimy iść za ciosem i zrobić wszystko, aby ich wartości przetrwały w kolejnych pokoleniach Polaków. Niech to właśnie oni będą ich głosem, a nie Janda, Lis czy Wałęsa.

 

 

Adrianna Gąsiorek

 

 

 

Bibliografia:

 

  1. Słownik wyrazów bliskoznacznych pod red. S. Skorupki, Warszawa 1990

  2. Uniwersalny słownik języka polskiego pod red. S. Dubisza, Warszawa 2003

  3. E. Barura: Emocjonalne uwarunkowania autorytetu nauczyciela, Warszawa 1980

  4. M. Błędowska: Autorytet- surowość w granicach taktu, www.vulcan.edu.pl

  5. Materiały „Stowarzyszenia Ruch Pomocy Psychologicznej INTEGRACJA”

  6. Th. Gordon: Wychowanie bez porażek, Warszawa 1991

  7. L. Mellibruda: Autorytet - druga strona medalu, [w:] Remedium - Profilaktyka i promocja zdrowego stylu życia, miesięcznik - maj 1998

 

 

[1]

            * Wyzwalający - ma inspirujący i konstruktywny wpływ na postępowanie osób, u których cieszy się uznaniem. Ma on szczególne znaczenie w pracy wychowawczej z dziećmi i młodzieżą. Nauczyciel darzony takim autorytetem mobilizuje do inicjatywy i podejmowania samodzielnych działań, pogłębia u wychowanków odpowiedzialność za własny rozwój.

*  Ujarzmiający – wypływa nie z osobistych zalet czy zasług, lecz z wygórowanej ambicji i żądzy władzy. W takim przypadku mamy do czynienia z osobą, która chce bezwzględnie podporządkować sobie wychowanków poprzez stosowany wobec nich przymus zewnętrzny. Cel taki uzyskuje w wyniku wydawania ambitnych zakazów i nakazów, nieustannej i nużącej perswazji nie ma tam miejsca na dyskusję i kompromis.

 *  Wewnętrzny – polega na dobrowolnej uległości innych osób i gotowości do podporządkowania się ze względu na odczuwany podziw i uznanie. Siła takiego autorytetu na innych tkwi nie tyle w jej sposobach postępowania czy stosowanych przez nią technikach oddziaływań ile w jej cechach charakteru i wartościach, jakie uznaje i konsekwentnie realizuje w życiu na co dzień.

 *  Zewnętrzny – jest wtedy, gdy podporządkowanie nie jest dobrowolne. Osoba o takim autorytecie wywiera wpływ na innych z racji zajmowania ważnego stanowiska w hierarchii władzy. Autorytet ten jest tożsamy z autorytetem instytucjonalnym, urzędowym lub formalnym.

*  Znawczy lub intelektualny - przypisuje się osobie, która odznacza się rozległą i gruntowną wiedzą z pewnej dziedziny. Zasługuje na aprobatę nie z powodu atrakcyjnego przekazywania wiedzy, lecz ze względu na treści w nich zawarte, trafne i rzetelne. Osoba taka cieszy się uznaniem z powodu kompetencji zawodowych(wie więcej od innych i jest wiarygodna w tym co mówi i robi).

 * Moralny - najważniejszy z pedagogicznego punktu widzenia. Osoba o takim autorytecie staje się dla innych wzorem postępowania. Stąd niebywała siła wywierania wpływu na sposób myślenia i działania innych. Wychowawcy i nauczyciele cieszący się autorytetem  osobistym u dzieci i młodzieży są niezastąpionym czynnikiem w ich prawidłowym rozwoju.