Szturm1

Szturm1

Niniejsza recenzja będzie dość nietypowa. Wydana w 2020 r. książka Zbigniewa Rokity została uhonorowana między innymi nagrodą literacką „Nike”. Zorientowani wiedzą, iż nagroda ta jest fundowana przez pewną gazetę... Wielu osobom może nie spodobać się także pochlebna  ocena pozycji traktującej o odmienności Śląska. Jednak pragnę zaznaczyć, że ani tęczowa lewica, ani systemowa opozycja, nie posiadają monopolu na regionalizm. Szczere zainteresowanie własnym regionem jest przede wszystkim domeną ludzi dumnych ze swego pochodzenia. Moimi wrażeniami po przeczytaniu „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku”, chciałbym podzielić się nie tylko z lokalnymi patriotami, ale z każdym człowiekiem posiadającym szerokie horyzonty myślowe.


Trzon książki stanowi zaskakująca historia rodziny Zbigniewa Rokity. Autor zadał sobie trud, aby zrekonstruować drzewo genealogiczne wraz z dziejami swoich  polskich i niemieckich przodków, zamieszkujących od pokoleń Górny Śląsk. Ramy czasowe owego reportażu sięgają od XIX w. do czasów współczesnych. Czytelnika zainteresują dodatkowe anegdoty historyczne np. na temat Piastów Śląskich, którzy własną decyzją bezpośrednio wpłynęli na oddzielenie swojej dzielnicy od Polski. Jest też kilka słów o wojnach śląskich, industrializacji , urbanizacji, napływowi ludności z Niemiec,  germanizacji - tej narzucanej przez Prusaków,  jak i tej naturalnej. Jednocześnie Rokita wspomina nam o swojej ewolucji tożsamościowej:

 

„Przez większość życia uważałem Ślązaków za jaskiniowców z kilofem i roladą. Swoją śląskość wypierałem. W podstawówce pani Chmiel grała nam na akordeonie Rotę, a ja nie miałem pojęcia, że ów plujący w twarz Niemiec z pieśni był moim przodkiem. O swoich korzeniach wiedziałem mało. Nie wierzyłem, że na Śląsku przed wojną odbyła się jakakolwiek historia. Moi antenaci byli jakby z innej planety, nosili jakieś niemożliwe imiona: Urban, Reinhold, Liselotte. Później była ta nazistowska burdelmama, major z Kaukazu, pradziadek na „delegacjach” w Polsce we wrześniu 1939, nagrobek z zeskrobanym nazwiskiem przy kompoście. Coś pękało. Pojąłem, że za płotem wydarzyła się alternatywna historia, dzieje odwrócone na lewą stronę. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, spróbować złożyć to w całość. I czego tam nie znalazłem: blisko milion ludzi deklarujących „nieistniejącą” narodowość, katastrofę ekologiczną nieznanych rozmiarów, opowieści o polskiej kolonii, o separatyzmach i ludzi kibicujących nie tej reprezentacji co trzeba. Oto nasza silezjogonia.”

Jako mieszkaniec Śląska Cieszyńskiego rozumiem doskonale to poczucie odmienności autora. Nieraz przekonałem się, że jestem jakiś inny – dziwaczne nazwisko; znajomi z innej części Polski, zwracający uwagę na mój charakterystyczny akcent; pani w podstawówce, ganiąca mnie za użycie „niepolskiego” wyrazu w wypracowaniu; jeden dziadek w „niewłaściwej armii '', drugi - w polskim wojsku; część rodziny z  kategorią III na Deutsche Volkliste;  pradziadek walczący w Powstaniu Śląskim, inny pradziadek pochodzenia czeskiego . Można dostać schizofrenii. Wszystkich oburzonych „czystej krwi '' Polaków pragnę uświadomić, że podobne zawiłości rodzinne dotyczą nie tylko setek tysięcy autochtonów województwa śląskiego, ale i Kaszubów czy Mazurów. Mimo wszystko, ten multikulturalizm  miał swoje pozytywne cechy – region świetnie się rozwijał pod wieloma względami. Owszem, tarcia między narodami się zdarzały, jak i mieszane małżeństwa.  

 

Autor patrzy w stronę ruchów i polityków autonomistycznych. Okazuje się, że owe środowiska po początkowych sukcesach  wypalają się  i coraz bardziej dzielą . RAŚ nigdy nie był w stanie mnie przekonać, bo wąsate dziadki  i festynowe pochody w Katowicach to nie moje klimaty. Separatystyczni politycy często plują jadem na wszystko co polskie, sprowadzając polskość tylko do rządu w Warszawie, jednocześnie ignorując tysiące Ślązaków, którzy oddali swe życie za Orła Białego. Regionalizm, niestety, stał się narzędziem w ręku systemowej opozycji. Z drugiej strony, śmieszą mnie neoendecy twierdzący, że na Śląsku wszystko zawsze było duchowo polskie i słowiańskie. Dla nich Niemiec jest tylko ponadczasowym szkodnikiem regionu, a Czesi rzekomo powinni oddać nam Zaolzie – nie popieram tego typu szowinizmu i ideologicznych uproszczeń. Powracając do książki – jeśli ktoś już się zdecyduję przeczytać, to polecam do końca.

Mimo trzystu stron, książkę przeczytałem w ciągu jednej nocy. Osobiście wolę się nie mieszać w konflikt między polskimi i śląskimi nacjonalistami, bo aktualnie w Europie mamy poważniejsze problemy...  Jednak każdy prawdziwy patriota powinien zainteresować swoim regionem. Chcesz zmieniać świat – zacznij od swojego podwórka, bo ktoś z przeciwnej strony barykady cię ubiegnie. Poza tym, na wzór autora, polecam odtworzyć własne drzewo genealogiczne. Setki młodych ludzi zakładają koszulki z nadrukiem „ Powstanie Warszawskie - pamiętamy ”, podczas gdy nie są w stanie powiedzieć, czym  zajmowali się ich dziadkowie podczas wojny. Na rękach tatuaże z symbolem Polski Walczącej, a mało kto jest zainteresowany, aby dowiedzieć się czegokolwiek o przeszłości własnej rodziny.  Trzeba wiedzieć, że moda przemija, tak samo jak politycy i sekciarskie szury z kanapowych organizacji, a słowa babci zostają w serduchu na zawsze.

 

Radosław Biały

 

wtorek, 05 lipiec 2022 23:43

Grzegorz Ćwik - Roszczeniowcy?

Jednym z najbardziej odrażających, a jednocześnie najczęściej używanych słów w neoliberalnym świecie jest „roszczeniowiec”. Słowo to po roku 1989 zrobiło zawrotną karierę, zajmując w słowniku ludzi wybrakowanych (liberałów) poczesne miejsce, obok „homo sovieticusa”, „wyuczonej bezradności”, „braku kompetencji kulturowych”, „braku przedsiębiorczości i elastyczności” etc. Wszystko to wiąże się oczywiście z pewną wizją świata jaką liberalny totalitaryzm myśli nam narzuca i wkręca jako rzekomo prawdziwą. Oto okazuje się, że ludzie dzielą się na dwie podstawowe grupy: młodych, wykształconych, asertywnych i przedsiębiorczych, gotowych pracować 16 godzin dziennie, podchodzących elastycznie do kwestii pracy, kodeksu tejże, moralności i wszelkich zasad. Druga grupa zaś to ci, którzy stali się ofiarami tzw. reform Balcerowicza, czyli osoby celowo wykluczone i spauperyzowane – ci jawią się jako ci głupi, roszczeniowi, tkwiący mentalnie w PRL-u, oczekujący jałmużny i zapomogi oraz oczywiście przepełnieni ultrakonserwatywnym ciemnogrodem.

 

To, że wizja ta jest kompletnie błędna wiemy chociażby z lektury Wosia, Okrasków czy Namoi Klein. Doktryna szoku, która oznacza wprowadzenie anglosaskiego neoliberalizmu to przede wszystkim element kreujący wąską grupę ludzi, która uzyskuje profity materialne i społeczne kosztem całej reszty wspólnoty, która zostaje szybko i gwałtownie spauperyzowana przez szybko i bezpardonowo wdrażane reformy wolnorynkowe. Propaganda, która kreuje m.in. właśnie owych „roszczeniowców” służy umacnianiu propagandowej wizji kapitalizmu i temu, aby możliwie najszersze masy społeczne wierzyły w to, że jeśli nie są w wąskiej grupie wybrańców to wyłącznie ich wina.

 

Jest jednak paradoksalnie w tej wizji pewna doza prawdy. System neoliberalny wygenerował określoną grupę roszczeniowców, którzy zgodnie z wizją rodem z wyborczej, najwyższego czasu czy natemat wypełniają wszystkie przymioty tej grupy:

 

- nie interesuje ich dobro wspólne

 

- oczekują przyznania im kosztem uczciwie pracujących ludzi niesłusznie należnych dywidend, transferów i przywilejów

 

- sami nie wykazują gotowości uczciwej pracy dla dobra społecznego

 

- charakteryzuje ich daleki posunięty egoizm i indywidualizm, oraz skupienie się na wąsko pojmowanych celach ekonomicznych i finansowych

 

- sami nie wykazują wartości dodanej, zarówno dla świata pracy, ekonomii czy kwestii społecznych

 

 

 

Ludzi ci to jednak nie zwykli obywatele czy pracownicy. Szukać roszczeniowców powinniśmy po 2 stronie barykady, a mianowicie… wśród samych kapitalistów! Jeśli chwilę zatrzymamy się przy tym i zastanowimy, wówczas okaże się, że to właśnie kapitaliści są jedną z najbardziej, a może i najbardziej roszczeniową grupą w społeczeństwie.

 

Wróćmy chwile myślami do początku pandemii i wprowadzenia tarczy antykryzysowej przez rząd. Niestety skupiła się ona na pomocy pracodawcom i wielkiemu kapitałowi, a nie zwykłym ludziom, jednak nas interesuje tutaj co innego. Oto bowiem okazało się, że po pierwsze upada całkowicie mit, że państwo nie ma swoich pieniędzy – ma ich całkiem sporo, a po drugie ręce po nie wyciągnęli przede wszystkim… ci najbardziej zamożni. Szło to zresztą w parze z umożliwieniem obniżki pensji czy innych działań antypracowniczych, jakie to narzędzia dostali tzw. pracodawcy w swoje ręce. Rzecz niezwykle w tym aspekcie istotna to fakt, że po kilku miesiącach okazało się, że pieniądze o jakie żebrali kapitaliści, które to miały posłużyć im na bieżące wydatki, w tym wypłaty pensji, w ponad 60% nie zostały nigdy wydane, a przeważnie leżą na kontach bankowych i generują procenty dla swych właścicieli. Tak więc państwo z podatków zwykłych ludzi sfinansowało ekstra dywidendę dla najbogatszych. Państwo, które przecież najwięcej podatków czerpie z vat-u, a więc tego co uderza przede wszystkim w najbiedniejszych.

 

To prowadzi nas do obserwacji, które zwieńczyć można wnioskami o szerszym charakterze. Kiedy bowiem państwo wdraża system 300+, 500+ czy jakiekolwiek inne osłony socjalne, wówczas słyszymy histeryczne wrzaski o roszczeniowcach oraz zewsząd płynące anegdotki o patologicznych przykładach rodzin żyjących z zasiłków i otrzymujących rzekomo z owego socjalu grube tysiące i nie wiadomo jakie profity. Swoją drogą, próbowaliście kiedyś przeżyć za kwotę równą zasiłkowi dla bezrobotnych w tym kraju? 700 zł to nie jest chyba ten osławiony socjal pozwalający na wieczne wakacje?

 

Tak czy inaczej pomoc najsłabszym niestety uwalnia w nas najgorsze instynkty. A przecież sprawiedliwość społeczna zasadza się między innymi na tym, że nie mogą na niej stracić, a powinni zyskać, właśnie ci najsłabsi. Niestety, pewien wschodni nihilizm i zamordyzm siedzi  w naszych duszach i chętnie wykazujemy się najgorszymi przymiotami charakteru wobec słabych i mniej zaradnych, ale gdy sytuacja dotyczy silnych i zamożnych… wówczas tylko kiwamy głową.

 

Bo to trochę mit, że państwo tylko z biednych korporacji i wielkich firm ściąga bezlitośnie podatki, zwiększa je i generalnie gnębi jak może. To retoryka godna rosyjskiej konfederacji czy głębokich jak klozet felietonów z natemat. Rok rocznie najwięksi inwestorzy i pracodawcy w kraju, w tym wszelkie sieci hipermarketów czy firmy produkujące tu swoje produkty, otrzymują zarówno zwolnienia z podatku, specjalne warunki referencyjne na działanie i generalnie zielone światło na „elastyczne” podchodzenie do kwestii pracowniczych czy wypłat, ale też państwo co roku kilkadziesiąt miliardów złotych przekazuje w różnych formach dopłat i dotacji dla wszystkich. Chodzi zarówno o zwolnienia podatkowe, bezpośrednie dopłaty, granty, zamówienia publiczne i wszelkie inne formy przepływu kapitału na linii państwo à prywatny sektor. Tutaj już dziwnym trafem nikt nie zająknie się o żadnych patologiach, możliwej korupcji, nie zadaje pytań o zasadność chociażby braku podatków dla największych inwestorów w Polsce. A przecież postawa kapitalistów, w tym wypadku niesamowicie nacechowana hipokryzją, to właśnie nic innego jak owa roszczeniowość. Z jednej strony robią wszystko by redukować koszty pracy, nalegają na uelastycznienie form zatrudnienia, najchętniej w ogóle by nie płacili podatków, z drugiej zaś przy każdej okazji wyciągają ręce po państwowe pieniądze – czyli po kapitał nas wszystkich. Widać to zarówno przy wspomnianej pandemii, jak i przy kryzysie roku 2008 – wówczas w sektory finansowe i bankowe na całym świecie wpompowano biliony dolarów, a te posłużyły ostatecznie stabilizacji firm, sektora czy transferom do pracowników, ale trafiły do prywatnych kies wąskiej grupy prezesów i menadżerów. Jak inaczej to nazwać, jak nie roszczeniowością?

 

Generalnie kapitaliści i menadżerowie wielkich korporacji są w przeważającej większości już nawet nie liberałami, co gospodarczymi libertynami. Popierają oczywiście wszelkie chicagowskie brednie ekonomiczne z powodu własnego interesu, który nijak nie idzie pod rękę z interesem społecznym czy narodowym. Co ciekawe jednak, postulaty o prywatyzacji, jak najmniejszym mieszaniu się państwa do ekonomii itp. nie przeszkadzają tym ludziom… korzystać szeroko i masowo właśnie z owoców pracy i działalności państwa. To państwo bowiem jako takie tworzy infrastrukturę (drogi, autostrady, sieć elektryczna, internetowa, wodociągowa), to państwo utrzymuje ład i porządek publiczny oraz umożliwia swobodne działanie przedsiębiorstw. Wreszcie – zatrudniani pracownicy w przeważającej większości są edukowani w państwowych szkołach, co przecież też jest wyzyskiwane i wykorzystywane przez biznes.

 

Każdy z tych aspektów to realne wykorzystanie zasobów i osiągnięć państwa oraz społeczeństwa, które je tworzy. Jednak gdy przychodzi do debaty o państwie, okazuje się nagle, że jest ono rzekomo niepotrzebne i powinno ingerować jak najmniej. Wszystko w porządku panowie kapitaliści, ale czy w parze z tym nie powinna iść w takim razie finansowa bonifikata za wykorzystywanie powszechnych dóbr i zasobów? Oczywiście to pytanie trochę na zasadzie odbijania piłeczki, ale przecież wpisuje się w model myślenia opartego wyłącznie na transakcyjności. Skoro więc za wszystko trzeba płacić, to może pora zacząć płacić za wykorzystanie państwowych dróg czy wiedzy oraz umiejętności pracowników, którzy skończyli państwowe szkoły?  Byłoby to poniekąd zasadne zwłaszcza w wypadku tych firm, które i tak otrzymują spore dofinansowanie z budżetu oraz tych, które zwalniane są z podatków.

 

Innym aspektem tego wszystkiego jest wymiar potrzeb i aspiracji. Gdy posłuchać liberałów histeryzujących o roszczeniowcach okazuje się, że narzekają na rzekomo wysokie podatki bo chcieliby zwiększyć swój wymiar konsumpcji, który i tak zazwyczaj plasuje się sporo powyżej średniej. Jeszcze droższe samochody, jeszcze bardziej egzotyczne wakacje, drogie ciuchy, narkotyki etc. Tymczasem owi roszczeniowcy zazwyczaj aspirują jedynie do stabilizacji i poziomu zwykłego bezpieczeństwa materialnego-socjalnego. Kto tu jest więc roszczeniowcem? Matka, która otrzymuje 500 zł na swoje dziecko czy specjaliści od social media z wielkich korporacji, którzy w przerwie na papieroska narzekają na „socjalizm” państwa polskiego?

 

W ogóle co to znaczy owa „roszczeniowość” w odniesieniu do zwykłych ludzi? Skoro liberałowie sami przyznają, że oczekiwać od nich normalnego, sprawiedliwego i uczciwego systemu, pozwalającego utrzymać siebie i swoją rodzinę to za dużo i nie jest to wpisane w aksjologię kapitalizmu, to właściwie sami strzelają sobie samobója. Podobnie kiedy przyznają, że ktoś kto chce tylko mieć elementarne poczucie bezpieczeństwa w postaci stałej, dobrze płatnej pracy, mieszkania czy usług socjalnych to „roszczeniowiec”, który oczywiście wyciąga ręce po nie swoje. Skoro przynależność do narodu i społeczeństwa nie daje wedle liberałów takich praw, to co je daje? Czyżby przynależność do elity i grupy najbogatszych, tych którzy dorobili się na „reformach” szarlatana Balcerowicza? Skoro tak, to mamy do czynienia nie z żadną demokratyczną wizją, tylko wprost artykułowaną teorią społeczeństwa niewolniczego. Wystarczy jak widać tylko chwilę zastanowić się na d logiczną konstrukcja neoliberalnych bredni, by zrozumieć, że są bezwartościowe.

 

Aby zniszczyć nowotwór neoliberalizmu trzeba między innymi uderzyć w jego mity i fałszywą wizję świata. Odrażający i dehumanizujący mit „roszczeniowców” jest jednym z tych, które trzeba jak najszybciej zdekonstruować… lub odwrócić jego znaczenie i użyć wobec przeciwnej nam strony. Nie trzeba zaś do tego dużo, wystarczy odwaga, zwykła logika i tzw. trzeźwy rozsądek. Liberalizm to bowiem wyjątkowo głupia i naiwna idea, stąd i najprostsze środki są jak sądzę najskuteczniejsze do wykazania społeczeństwu bezdroży kapitalizmu i liberalizmu jako takiego.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

 

 

Lato zbliża się wielkimi krokami. Już niedługo studenci i uczniowie zaczną wymarzone wakacje, a pracownicy wyjadą na urlopu. Zniesienie pandemicznych obostrzeń sprawiło, że wielu Polaków znów wyjedzie wypoczywać za granicą, sam również planuję wypad w Alpy. Ale warto zwiedzać także piękne miejsca w naszym kraju. Chciałem polecić kilka miejsc w polskich górach, stawiałem raczej na dłuższe wędrówki i wyższe szczyty. Podobno zdaniem niemieckiej lewicy wędrówki po górach to domena wyznawców włoskiej ideologii. Nie wiem skąd takie wnioski, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza.

Pewien przekomiczny portal twierdzi, że wakacje w Polsce są strasznie drogie i dlatego taniej jest jechać za granicę na wczasy all inclusive, jako dowodu użyli cen w czterogwiazdkowych hotelach w Zakopanem. Świadczy to wyłącznie o odklejeniu od rzeczywistości, jadąc w góry nocuje się w pensjonatach, prywatnych kwaterach, na campingach czy  w schroniskach, a nie w luksusowych hotelach. W stolicy polskich Tatr można nocować w pensjonatach o bardzo przyjemnym standardzie za 50 złotych od osoby. Wyjątkowo smaczne obiady również da się zjeść w naprawdę przystępnej cenie. Trzeba tylko umieć szukać. Również w Szklarskiej Porębie, Ustrzykach Górnych czy Wetlinie, można spędzić urlop, bez wielkiej szkody dla portfela. Bardzo lubię klimat górskich schronisk, w których można nocować podczas długich wędrówek. Mają one także tę przewagę nad kwaterami w miastach, że nie traci się czasu, aby wejść wyżej, przydatne szczególnie w Tatrach. Polecam jednak ostrożność we wrzucaniu na fejsika zdjęć z tatrzańskiego Murowańca – Ośrodek Monitorowania Zachowań Sympatycznych nie śpi.

Przyjąłem kolejność z zachodu na wschód, od Karkonoszy, aż po Bieszczady. Pominąłem pasma w których nigdy nie byłem jak Beskid Śląski, Niski i Wyspowy czy Góry Stołowe, a także te, w których nie widzę nic ciekawego jak Góry Sowie. Izery to z kolei propozycja typowo zimowa dla miłośników narciarstwa biegowego. Osobiście jestem przede wszystkim miłośnikiem zimy, kiedyś napiszę także tekst poświęcony turystyce górskiej o tej porze roku, szczególnie w Tatrach Wysokich. Najwyższe pasmo górskie w Polsce jest zimą przepiękne, wymaga jednak odpowiedniego przygotowania sprzętowego (raki, czekan, lawinowe abc), umiejętności posługiwania się sprzętem, oceny warunków lawinowych. Na szczęście są kursy, na których można nabyć umiejętności potrzebne do poruszania się zimą powyżej 2000 metrów. W tym tekście skupiam się jednak na turystyce letniej. Wybór szlaków i szczytów jest mocno subiektywny. Piszę o polskich górach, stąd brak wielu szczytów tatrzańskich, wyjątek robię dla beskidzkiego Pilska, ponieważ granica przechodzi pod samym wierzchołkiem.

Wędrując po Karkonoszach można wyruszyć ze Szklarskiej Poręby szlakiem Czerwonym i zahaczając o Szrenicę iść dalej przez Śnieżne Kotły w kierunku Przełęczy Karkonoskiej, a następnie Śnieżki. Robiłem tę trasę zimą, zajęła mi niecałe 7,5 godziny. Na Śnieżkę możemy dotrzeć jednak także innymi szlakami – z Karpacza. Czarny to autostrada, osobiście polecam raczej do szybkiego schodzenia zimą, bo nie ma w nim absolutnie nic ciekawego. O wiele ciekawsze są żółty i zielony z niebieskim, oferujące Samotnię  i Biały Jar. Najpiękniejszy i mający cechy wysokogórskiego jest szlak czerwony przez Kocioł Łomniczki. Wang jest przereklamowany i zdecydowanie uważam go za stratę czasu. Bazując w Szklarskiej Porębie możemy pójść na Śnieżne Kotły, a także podziwiać je z dołu. Zarówno z góry jak iż dołu widoki są naprawdę cudowne.

Beskidy to powierzchniowo największe polskie góry, stanowiąc, podobnie jak Tatry część Karpat, ciągną się od Czech, przez Polskę i Słowację po Ukrainę i Rumunię. W tym tekście omówię jedynie dwa ich pasma – Beskid Żywiecki i Bieszczady. Babia Góra jest najwyższym polskim szczytem położonym poza Tatrami, prowadzi na nią kilka szlaków, zarówno z Polski jak i ze Słowacji. Z Przełęczy Krowiarki możemy ruszyć czerwonym szlakiem przez Sokolicę i Gówniak, chociaż osobiście wolałbym wybrać ten szlak do zejścia lub zimą. Latem zdecydowanie polecam Perć Akademików, przepiękny szlak o wysokogórskim charakterze, niestety zamykany na zimę z powodu zagrożenia lawinowego. Tą drogą możemy tylko wchodzić, szlak jest jednokierunkowy. Istnieje jeszcze opcja przez schronisko Markowe Szczawiny, całkiem przyjemny szlak z pięknymi widokami.

Pilsko to jedyny szczyt znajdujący się na Słowacji, który wspomnę w tekście. Podchodzimy od Korbielowa na Halę Miziową, a następnie mamy do wyboru dwa szlaki – bardzo szybki i dość stromy czarny i o wiele ciekawszy żółty przez kosodrzewiny. Tuż przed samym szczytem znajduje się granica.

Tatry podzieliłem na Zachodnie i Wschodnie, różnicę pomiędzy oddzielonymi Przełęczą Liliowe pasmami,  najlepiej widać z Hali Gąsienicowej, z której możemy podziwiać Kasprowy Wierch i Beskid, a patrząc dalej w lewo Świnicę, Żołtą Turnię, Kościelec czy Granaty.

Tatry Zachodnie, w których wiosną tłumy podziwiają krokusy na Polanie Chochołowskiej, a na Kasprowym i Giewoncie czeka nas tłok niczym na Krupówkach, oferują nam wiele ciekawych szczytów.  Śpiący Rycerz jest przepiękny i na pewno warto się na niego wybrać, jednak niczym sienkiewiczowski Zagłoba nie lubię tłoku i osobiście nie szedłbym na niego latem. Zwłaszcza, że Tatry oferują wiele pięknych i wyższych szczytów. Tatry Zachodnie to dla mnie przede wszystkim Czerwone Wierchy. Poza tym można wejść na Starorobociański, Trzydniowiański, Kończysty czy Jarząbczy Wierch lub Wołowiec.

Tatry Wysokie czyli zdecydowanie najbardziej wymagające, ale także najpiękniejsze szlaki i szczyty. Zaczynając od Zachodu mamy Świnicę, którą możemy zdobywać z Murowańca, od Zawratu lub z Kasprowego, wtedy po drodze zdobędziemy także dwutysięcznik Beskid, najdalej na wschód wysunięty szczyt Tatr Zachodnich. Innymi wartymi uwagi szczytami są Kościelec, Szpiglasowy Wierch, Kozi Wierch, czy, najwyższe w Polsce, Rysy. Pragnącym odpoczynku w pięknych okolicznościach przyrody można polecić Dolinę Gąsienicową, Dolinę Pięciu Stawów Polskich czy okolice Morskiego Oka. Doświadczeni turyści z przyjemnością wybiorą się na Orlą Perć. Tatry Wysokie oferują mnogość szlaków i widoków. Pisząc o Tatrach Wysokich nie sposób nie wspomnieć o taternictwie, to jednak nieco wyższy poziom wtajemniczenia, osobiście skupiam się wyłącznie na turystyce, chociaż w przyszłości… kto wie, apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Stanowiące część Beskidów Bieszczady kuszą dziką przyrodą i pięknymi widokami, chociaż w ostatnich latach przeżywają istne oblężenie. W tym roku może być jednak trochę mniej ludzi, bo wracają masowe wyjazdy za granicę. Ze względu na bliskość szlaków polecam bazować w Wetlinie lub Ustrzykach Górnych. Szczególnie warto polecić połoniny – Wetlińską i Caryńską, Bukowe Berdo, Wielką i Małą Rawkę, położony na trój styku granic Krzemieniec i oczywiście Tarnicę, na którą można iść z Ustrzyk przez Szeroki Wierch, przez Bukowe Berdo z Widełek, bezpośrednio z Wołosatego, czy przez Halicz i Rozsypaniec.

 Polska oferuje  o wiele więcej pięknych miejsc, są Mazury, pojezierze wielkopolskie, morze, pełne zabytków miasta, zamki… Skupiłem się jednak na górach, bo to w nich staram się spędzać każdą wolną chwilę.  Nie jestem więc w stanie polecić niczego miłośnikom żeglarstwa czy wypoczynku nad Bałtykiem.

Polecam na wakacje zabrać wygodne buty, odpowiednią kondycję, plecak i do zobaczenia na szlaku!

 

Maksymilian Ratajski

            Jako nacjonaliści patrzymy na nacje innym okiem, niż człowiek zatomizowany, oderwany od relacji społecznych. Nie chodzi o to, żeby się wywyższać. Po prostu mamy inną percepcję i perspektywę, a wynik obserwacji tego, jak ludzie dają sobą manipulować, jest zatrważający. Przykłady? Sam jeszcze łapię się na „zachęcanie do dyskusji” w Internecie, daję się wciągać sztucznie nakręcanej polaryzacji. W erze globalizacji korporacje próbują programować ludzi na bycie „normikami”, szarymi obywatelami, ale z naciskiem na indywidualizm, by oderwać nas od szeroko rozumianej tradycji. Nie potrzeba obozów ani batów, podprogowy przekaz wystarczy, by kontrolować masy.

 

            Z drugiej strony, mamy takich, którzy haniebnie idą w tzw. zaprzaństwo. Ciekawą przyjmuje to formę w 2022 roku. Wynika to często z niewiedzy i wejście w pułapkę schematów myślowych. Dobrze, ale czym jest zaprzaństwo? Słowo to kiedyś oznaczało zdradę. Wertując dzisiaj słowniki, można znaleźć następujące znaczenia tego pojęcia: dopuszczenie się zdrady; nieprawomyślność; odszczepieństwo; zaparcie się, wyparcie się kogoś; odstępstwo; wyparcie się swojej rodziny, tradycji, religii, ojczyzny. Przykładem takiej postawy jest dzisiaj negacja poprawienia się relacji z naszymi wschodni sąsiadami i pójście w totalny historyzm, wynikający ze schematu myślowego.

 

            Warto w tym miejscu zatrzymać się i wyjaśnić, na czym polegają schematy myślowe. Człowiek nie jest maszyną. Stara się myśleć logicznie, dąży do obiektywizmu, ale składa się także z myśli, które budują emocje. Jedną z głównych pułapek schematów myślowych jest przypisywanie sobie określającego przymiotnika za każdym razem, gdy rzeczywistość jest sprzeczna z naszymi pragnieniami i przekonaniami. Innym przykładem może być tzw. personalizacja, czyli nakładanie na siebie rzeczywistości, która tak naprawdę jest nam całkowicie obca. Na dobrą sprawę, to bezużyteczny sposób tortur, w imię pustej wiary, iż jesteś przyczyną oraz źródłem wszystkiego, co wokół Ciebie się dzieje. Tak nie jest, bo nie jesteś pępkiem świata. Inną pułapką są nadmiernie uogólnienia oraz katastroficzne myślenie, inaczej czarnowidztwo. Pojawia się wtedy, kiedy przyjmujemy z całą pewnością, iż negatywne wydarzenie przyniesie ze sobą tylko i wyłącznie to, co najgorsze. Z czarnowidztwem blisko związana jest filtracja. Ten schemat polega na zwracaniu uwagi wyłącznie na negatywne aspekty życia codziennego. Szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna? Mało to istotne, bo w tej pułapce twój umysł wychwytuje tylko zło, które cię dotyka w życiu, lub z przeszłości przenosisz je na teraźniejszość, zahaczając o przyszłość.

 

            Lubimy też karmić nasze umysły słowami „muszę” lub „powinienem”. Ustanawiają one sztywne ramy i zasady. Twój umysł tworzy je w sposób prymitywny i pierwotny, odkształcając odbieraną rzeczywistość, co często prowadzi do poczucia beznadziei i własnej bezużyteczności. No i mamy wreszcie rozumowanie emocjonalne. W tym schemacie kontrole nad naszym jestestwem przejmują bardziej emocje aniżeli racjonalne myślenie. Obserwujemy wówczas nie świat, a własne stany emocjonalne, które błędnie postrzegamy jako obraz rzeczywistości. Świadomość istnienia takich pułapek myślowych jest w społeczeństwie dość niska. Potrzeba czasu, aby Polacy zaczęli bardziej dbać o swoją psychikę i ducha. Najważniejsze jest uświadomienie sobie, że najpierw człowiek stwarza myśl, a dopiero potem powstają emocje.

 

            Wróćmy do kwestii współczesnego zaprzaństwa, zwłaszcza w kontekście myślenia o naszych wschodnich sąsiadach. O co mi dokładnie chodzi?

 

            Upadające imperium starego niedźwiedzia z Sybiru przebudziło się i musi najeść się miodku, więc dokonało inwazji na Ukrainę. Jako Polacy przeżyliśmy szok w lutym bieżącego roku. Ze względu na narodową traumę, jaką były zabory, druga wojna światowa oraz ponad 40 lat komunizmu, pewna część Polaków, wpada w opisane wyżej schematy myślowe. Z drugiej jednak strony mamy coś pozytywnego w tworzącej się historii. Potrafimy w czasach kryzysu działać i mieć w sobie bardzo dużo empatii. Na dobrą sprawę jest to dobre zjawisko, pozytywne, jak na polskość XXI wieku, z czego powinniśmy być dumni, jako naród. Pomagamy naszym sąsiadom, jak tylko możemy. Czasem bez głowy, co jest karygodne, jednakże powoli sytuacja zaczyna się w tej materii normować. Przypomnieliśmy sobie, że pomimo trudnej historii mamy wspólne konotacje historyczne z Ukraińcami. Sahajdaczny, bitwa pod Chocimiem, wyprawa na Moskwę. Lach i Kozak razem walczyli o zatrzymanie rozprzestrzeniania się ruskiego miru? Tak kiedyś było, ale przykrył to bunt Chmielnickiego, a najbardziej i bezpośrednio Rzeź Wołyńska.

 

            Tak obecną sytuację postrzega większość Polaków, bez względu na to, czy takie preferencje są programowane przez Facebook czy TikToka. Temat Ukrainy już ucicha w mass-mediach. Zaczyna pomalutku wchodzić kolejny, jakim jest małpia ospa. Temat Ukrainy zejdzie z nagłówków gazet, jednakże empatia, chęć pomagania, współpraca, międzysąsiedzki sojusz w walce z orkami nadal będzie funkcjonował. To co teraz budujemy, to wspólne pozytywne relacje polsko-ukraińskie, na dekadę lub dłużej. Niestety, są jeszcze ludzie, którzy nie widzą tych zjawisk, wręcz wypierają te fakty, nie chcą ich przyjąć do wiadomości. Ich świadomość polega na wyparciu, a więc na pewnej formie zaprzaństwa. Wyparcie jest naturalnym sposobem obronnym ludzkiego umysłu w czasie wtórnej socjalizacji, jednak statyczne siedzenie w takim schemacie myślowym nie jest dobre dla jednostki. Po wyparciu powinno przyjść zrozumienie, może pojawić się żal, a następnie akceptacja rzeczywistości. Ciągła negacja nie jest dobra, ani dla psychiki, ani dla ducha.

 

Przykłady takich zachowań? Kwestia lwów na cmentarzu orląt lwowskich we Lwowie. „Ukraińcy powinni to zrobić natychmiast”! Ciekawe jak? A kiedy już zrobili, to „dlaczego napisy są zniszczone? Tak nie może być!” albo „Zrobili to za późno!” czy „Ten gest nic nie znaczy!”. A co do samych lwów… owszem, zostały zniszczone przez Sowietów. Miało to miejsce w latach 40 XX wieku podczas drugiej wojny światowej. Niewiedza to katorga dla umysłu.

 

            Drugi przykład to kwestia Rzezi Wołyńskiej i wypominanie tego haniebnego szowinizmu w każdej dyskusji, jako narzędzie wyparcia tego, co się dookoła dzieje. Bo jak to? Wojna? Na starym kontynencie? A no wojna, a te wojny mają też pozytywny wydźwięk, bo pokazują kto tak naprawdę jest człowiekiem, a kto kieruje się zaprzaństwem i wyparciem faktów, staje się „ruską onucą”, a może i nawet „orkiem”. Putinowska inwazja na Ukrainę dokonała rzeczy niemożliwych. Ukraińcy pokazali swoją determinację w obronie swojej ojczyzny. Na początku każdy myślał, że Kijów padnie w trzy dni, ale konflikt trwa dalej, Ukraina walczy w obronie nie tylko własnego terytorium, ale też i wartości Europy środkowo-wschodniej. Rosyjska inwazja na sąsiada wzburzyła w nas, Polakach, empatię, współczucie i chęć pomocy, ale medal ma dwie strony.

 

            Budowanie pozytywnych relacji? Po co to komu, to na pewno spisek... Taki tok rozumowania przyprawiany jest często płytkim patriotyzmem i szowinizmem w imię zasady „Polska mistrzem Polski”. Budowanie pozytywnych relacji to sprawa drugorzędna i zbędna w tej sytuacji dla kogoś, kto kieruje się zaprzaństwem. Niestety taka osoba odstępuje już czasami nawet od namiastki logicznego myślenia. Przychodzi historyzm przeżarty histerią, iż „Ukraińcy mogą nam zrobić drugą Rzeź Wołyńską”. Naprawdę? Bardzo ciekawe, bo jakoś tego sobie nie wyobrażam, gdy patrzę na wojennych uchodźców na osiedlu z akademika w Lublinie. Kogo widzę? Kobiety z dziećmi.

 

            Nie jest też tak, że stoję tutaj jako „obrońca kwestii ukraińskiej”. Staram się być obiektywny w tym, co obserwuję, a widzę sporo. Ostatnio nawet rozmawiałem z sąsiadami z klatki obok, Ukraińcami. Pracowali tu już jeszcze przed wojną. Naprawiają windy. Stwierdzili: „no nieciekawie między nami było (między Polakami a Ukraińcami), a teraz Putin swoją wojną naprawił to wszystko”. Coś w tych słowach jest. Czas wreszcie zmienić podejście, nie wchodzić w schematy myślowe. Płynąć z falą życiową, z głową na karku, a nie pod prąd. Pisze to człowiek, który przez większość swojego życia żył pod prąd. Fajnie było, ale to na dłuższą metę nie jest dobre dla ducha i psychiki. Warto zmienić życiową strategię. Jeśli jednak masz ograniczone myślenie, nie rozumiesz, że historia pisze się tu i teraz, będziesz szedł w małostkowość, mizerność, marność i zaprzaństwo.

 

            Wyparcie tego typu to dla mnie element polskiej narodowej traumy, którą trzeba zacząć leczyć z kompleksów niższości i upodlenia. Jeśli nadal tego nie zauważasz, masz klapki na oczach, wypierasz fakty, nie widzisz procesów społecznych, które się tworzą na Twoich oczach. Jeśli jedynym Twoim argumentem w dyskusji jest Wołyń, jest to przejaw wyparcia i zarazem wejściem w pułapkę myślową. Jeśli krzyczałeś, żeby odsłonili lwy, i to zrobili, ale czepiasz się, że napisy są zamazane (bo Sowieci zniszczyli je w latach 40 XX wieku w trakcie działań wojennych) to wypierasz otaczającą cię rzeczywistość. Jeśli nie myślisz jak większość narodu w tej ważnej sprawie, jaką jest pomoc sąsiadom w czasie wojny (tak, tak, jak mantra przypominam, „pamiętajmy o pomocy z głową”), to wypierasz się narodu.

 

            Czym nie jest zaprzaństwo? Na pewno myśleniem o dobru swojej ojczyzny, kiedy upadające imperium atakuje sąsiada, bo doskonale wiemy z historii, jak wygląda ruski mir. Przypomnij sobie zabory, drugą wojnę i pięćdziesiąt lat komunizmu w Polsce. Zapewne nie chcesz tych rosyjskich dobrodziejstw, bo pierwszym co się wydarzy po upadku Ukrainy będą bomby spadające na Zamość, Lublin i Chełm. Rozpocznie się syf, którego nie będzie można zatrzymać.

 

            Domyślam się, że włączy się tu płytki patriotyzm typu „z tasakiem od mięsa na samoloty”, ale, na litość boską, zejdźmy trochę na ziemię. Technologia poszła do przodu, a jak to mówił Józef Piłsudski, „zachód jest parszywieńki”. Czy możemy liczyć na Niemcy, Francję, Wielką Brytanię, USA? Czas pokaże, czy NATO ma rację bytu, chociaż nie chciałbym się o tym przekonywać na własnej skórze.

 

            Tam spadają bomby. Ludzie tracą domy. Orkowie gwałcą nie tylko kobiety, ale też dzieci, starców i mężczyzn, w ramach „denazyfikacji”. Powoli zbliżamy się do sytuacji, kiedy jako Europa środkowo-wschodnia zbudujemy Międzymorze. Ewentualnie czeka nas wegetacja między zgniłym zachodem a barbarią ze wschodu. Czy jako nacjonalista chcesz tego? Ja szczerze nie.

 

            Czy w takiej sytuacji powinniśmy nadal myśleć o lwach na cmentarzu i żyć Wołyniem? Proces zmiany stosunków polsko-ukraińskich nabiera tempa. Nie będę zdziwiony, kiedy dojdzie do wspólnych badań nad rzezią wołyńską, prowadzonych przez polski IPN-u i ukraińskie odpowiedniki, kiedy zakończy się konflikt. Tak samo zmieni się podejście do opisywania akcji odwetowych oraz akcji „Wisła”. Zmieni się także kwestia gloryfikowania UPA. Jaką będzie to miało formę? Nie wiem, nie jestem jasnowidzem. Obiektywnie patrząc, teraz Ukraińcy mają inny problem, a jest nim odparcie inwazji. Warto mieć to na uwadze.

 

            Jeśli jednak nadal cię nie przekonałem i kurczowo trzymasz się myśli, że cały świat jest nam winny przeprosiny za naleciałości z historii, to… Dlaczego nie czepiasz się Niemców o Bismarcka, że zrobił nam Kulturkampf? Jest bohaterem narodowym Niemiec! Dlaczego nie masz pretensji do Czechów o zajęcie Zaolzia w brutalny sposób, w 1919 roku? Przykłady? Polscy cywile przywiązywani do armat i rozstrzeliwania? Czy to nie jest brutalne? Idźmy dalej w historię. Czemu nie jesteś roszczeniowy wobec Szwedów za potop szwedzki? Straciliśmy dużo dachówek, wielu ludzi potraciło życie przez zatrute studnie. Może do nich też warto mieć pretensje? To przecież absurd.

 

            Jeśli Ukraina padnie, my będziemy następni. Świat się zmienia, relacje między sąsiadami są żywe, zwłaszcza w sytuacjach radykalnych zmian dziejowych. To już nie jest kwestia „to nie nasza wojna”, bo ochotnicy z całego świata odpierają siły orków, tak jak w 1920 Polacy, Ukraińcy i inni ochotnicy odparli siły chaosu z Mordoru.

 

            Współczesne zaprzaństwo to forma traumy narodowej. Czas uświadamiać ludzi, że historia już się wydarzyła i trzeba iść dalej. Historia jest ważna, ale emocje lepiej odstawić na bok i zacząć tworzyć geopolitykę regionu, a terenem działań jest Europa środkowo-wschodnia.

 

            Na sam koniec słynne słowa Józefa Piłsudskiego, które w dobitny sposób określają tą przywarę, jakim jest współczesne zaprzaństwo: „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”. Szkoda tylko, że to „kurewstwo” dzisiaj wynika najczęściej z prymitywizmu, zakorzenionych schematów myślowych, brak otwarcia umysłu na inne rozmyślania, zaślepienie ideologiczne. Nie można tu zapominać o niewyleczonej narodowej traumie. Składa się na nią upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów, okres rozbiorów i powstań narodowych a potem druga wojna światowa wraz z hitlerowskimi obozami śmierci, sowieckim Katyniem, wywózkami na Sybir, rzezią wołyńską. Na dokładkę ponad 50 lat komunizmu.

 

            Żyje jeszcze pokolenie naszych ojców i dziadów, którzy na własne oczy widzieli, czym jest ruski mir w praktyce, który Europie, w ramach budowania Eurazji, chce zafundować nam Putin i Dugin.

 

 

 

Patryk Płokita

 

Gdyby ktoś całkowicie niezorientowany w tym, jak rozwijała się sytuacja na Ukrainie od 2014 roku, ani w tym, jak rozwijał się ruch nacjonalistyczny w Polsce i na świecie, popatrzył na reakcje nacjonalistów na wojnę Rosji z Ukrainą w 2022, byłby nieźle zaskoczony. Raczej obstawiałby, że to polscy nacjonaliści (i w ogóle Polacy) staną po stronie Rosji, natomiast zachodni nacjonaliści po stronie Ukrainy. Tymczasem sprawy mają się całkiem inaczej. Zdecydowana większość Polaków, w tym polskich nacjonalistów, popiera w tym konflikcie Ukrainę. Z kolei społeczeństwa zachodnie – pomimo różnych bezużytecznych deklaracji – raczej zajęły stanowisko ostrożne, a sami zachodni nacjonaliści… No cóż, tutaj jest różnie. Wielu poparło Ukrainę, ale niektórzy poparli Rosję. I niestety osoby i grupy popierające Rosję są na zachodzie szczególnie głośne.

Uważam, że o wiele łatwiej jest się oburzać i złościć, gdy ktoś popełnia błąd, albo gada głupoty. Natomiast z takiego oburzania się niewiele wynika. Lepiej jest zastanowić się nad konkretnymi przyczynami błędów lub głupot, aby je rzeczywiście wypunktować i wykorzenić. Zachodni nacjonaliści popierający Rosję kierują się swoistą logiką – jednak zarówno przyjęte przez nich aksjomaty jak i rozumowanie są błędne, czemu przyjrzymy się w niniejszym eseju.

Przyczyna 1: powtarzanie błędów swojego kraju

Ruchy nacjonalistyczne w każdym kraju do pewnego stopnia zaprzeczają postawom narodu, który reprezentują, a do pewnego stopnia powielają ich cechy. Wynika to z ambiwalentnego stosunku nacjonalistów do własnego narodu, który z jednej strony krytykują, a z drugiej dążą do jego odrodzenia (najczęściej poprzez reformę lub rewolucję). Wystarczy zresztą sięgnąć po pisma Dmowskiego czy Stachniuka, żeby zobaczyć, że ta ambiwalencja towarzyszy nacjonalistom od samego początku.


Zachodni nacjonaliści nie są tutaj wyjątkiem. W pewnym stopniu ich światopogląd jest odbiciem światopoglądu narodu, który reprezentują. Tak jest też w przypadku zachodnich nacjonalistów popierających Rosję. Powielają oni po prostu stosunek do Rosji, który panuje w całym społeczeństwie (które w innych aspektach krytykują) czy wśród establishmentu politycznego (który w innych aspektach zwalczają). A stosunek wielu zachodnich krajów jest wobec Rosji co najmniej umiarkowanie pozytywny.

Ten pozytywny stosunek krajów zachodnich wobec Rosji ma różne przyczyny, zależnie od konkretnego kraju. I tak w przypadku Niemiec wiąże się on z jednej strony z traumą II wojny światowej, w wyniku której Niemcy zostały potwornie upokorzone przez ZSRR, a z drugiej ze specyficzną rolą Niemiec po II wojnie światowej, gdzie Niemcy z jednej strony były zdemilitaryzowane, a z drugiej były państwem frontowym NATO. W wyniku tego pod naciskiem krajów zachodnich niemiecka armia straciła swoją wiodącą rolę w państwie niemieckim, ale z drugiej strony kraj musiał pozostawać zmilitaryzowany na wypadek konfliktu zbrojnego z Układem Warszawskim – Niemcy były zatem zmilitaryzowane, ale przez wojska amerykańskie. RFN zrzuciło ze swoich barków ciężar inwestowania w armię i mogło się skupić na budowaniu potęgi gospodarczej. A jednym z elementów budowania tej potęgi były interesy najpierw z ZSRR, a potem z Rosją. W zachodnim systemie politycznym Niemcy grają rolę „dobrego policjanta” wobec Rosji i czerpią z tego wymierne korzyści ekonomiczne. Państwu niemieckiemu zależy na tym, aby z Rosją prowadzić „business as usual”, a niektórzy niemieccy nacjonaliści powielają ten schemat.

W przypadku Francji i Włoch główną rolę gra przede wszystkim dystans geograficzny – Włochy nie były okupowane przez ZSRR ani Rosję, we Francji rosyjskie wojska nie stacjonowały od czasu klęski Napoleona. Z ich perspektywy Rosja to wielki, ale odległy egzotyczny kraj, z którym nie warto się kłócić, ale warto robić interesy. Podobnie myślą niektórzy włoscy i francuscy nacjonaliści – po co iść na konflikt z Rosją, jeśli mamy na tym stracić pieniądze i obniży się nasz poziom życia.

Właśnie ten zachodni poziom życia jest kolejnym problemem również dla zachodnich ruchów nacjonalistycznych. Do pewnego stopnia z naszej perspektywy (przynajmniej takie są moje osobiste doświadczenia) ludzie z Zachodu są strasznie miękcy i wygodni. Pracują o wiele mniej od nas, jednocześnie zarabiając o wiele więcej i żyjąc na o wiele wyższym poziomie. Rezygnacja z wygodnego życia jest dla nich trudna – niestety dotyczy to również niektórych nacjonalistów, którzy właściwie z definicji nie powinny przywiązywać wagi do tego typu rzeczy.

Przyczyna 2: zachodnia ignorancja

Odwołam się do dwóch najbardziej wiarygodnych źródeł informacji: internetowych memów oraz własnych doświadczeń i potwierdzę, że rozmowa z ludźmi z Zachodu o wojnie Rosji z Ukrainą (czy w ogóle sytuacji w całej Europie Wschodniej) przypomina rozmowę z małymi dziećmi. Całkiem serio uważam, że rozmowa na temat wojny z rozgarniętym 10-latkiem z Polski jest bardziej produktywna i na wyższym poziomie niż z przeciętnym Anglikiem, nie mówiąc już o Amerykanach… Oczywiście są tutaj chlubne wyjątki, ale niestety – są to wyjątki. Natomiast dużym plusem jest to, że te wyjątki najczęściej stanowią osoby z ruchu nacjonalistycznego.

Powiedzmy to jasno – ludzie na Zachodzie są średnio mniej wykształceni i mniej zorientowani w tym, co się dzieje na świecie, niż ludzie z Europy Wschodniej. Wynika to między innymi z tego, że ani wykształcenie, ani wiedza, nie są im potrzebne do tego, żeby żyć na wysokim poziomie. Kolejną przyczyną jest to, że sytuacja w Europie Wschodniej jest ważna dla nas, nie dla ludzi z Zachodu.

Ignorancja ludzi z Zachodu wynika też z tego, że Europę Wschodnią uważają za nie do końca Europę, a z kolei Słowian i Bałtów za nie do końca Europejczyków. Do pewnego stopnia jest im wszystko jedno, co się tutaj w ogóle dzieje, byle u nich było zamożnie i spokojnie. Rosja może nawet sobie być kolejnym wcieleniem Złotej Ordy albo ZSRR, reaktywować gułagi i knutem ganiać całe narody na Syberię – ich to po prostu nie obchodzi, o ile chanowie czy pierwsi sekretarze utrzymują handel z Zachodem. Jest to kolejny błąd myślenia całego społeczeństwa, który powielają prorosyjscy zachodni nacjonaliści.

Przyczyna 3: myślenie na odwrót

Media i politycy kłamią – wszyscy się z tym zgadzamy. Jednak nie jest tak, że media i politycy zawsze po prostu przedstawiają rzeczywistość na odwrót. Oczywiście, często ordynarnie kłamią czy zmyślają, ale również mówią półprawdy, do prawdziwej informacji dodają fałszywą interpretację itd. Czasem też mówią po prostu prawdę (choć przyznajmy, że zdarza się to rzadko).

Różni kumaci ludzie lubią naśmiewać się z normików będących NPC, którzy zawsze „wspierają aktualną rzecz”, tępo podążając za tym, co mówią im media. Jednak sami zamieniają się w anty-NPC, którzy zawsze są „przeciw aktualnej rzeczy”, tępo zaprzeczając temu, co mówią im media. Podkreślmy jeszcze raz – media często kłamią, jak było chociażby w przypadku śmierci George’a Floyda, ale mówią też prawdę – jak jest chociażby w kwestii tego, czy Ziemia jest płaska, albo szkodliwości heroiny. I tak jak nie powinno się ślepo przytakiwać, nie powinno się też ślepo zaprzeczać. Człowiek musi kierować się swoim własnym rozumem i podejmować decyzje niezależnie od tego, co akurat jest promowane w mediach – niezależnie od tego, czy media coś doradzają czy odradzają.

Takie „myślenie na odwrót” nazywane jest w języku angielskim terminem „contrarianism”, co można przełożyć jako „negatywizm”. Nacjonaliści (słusznie) punktują kłamstwa mediów i polityków, ale z drugiej strony wpadają w pułapkę posiadania zawsze odwrotnego zdania. Jestem przekonany, że gdyby media nagle zaczęły odradzać szczepienia przeciw COVID-19, pod punktami szczepień ustawiłaby się kolejka wielu dotychczasowych antyszczepionkowców. Różnego rodzaju kumatersi, w tym zachodni nacjonaliści, często dają sobą manipulować jak wyśmiewane normickie NPCs, robiąc po prostu wszystko na odwrót, niż mówią media. Media popierają Ukrainę? Ocho, coś jest na rzeczy, muszę być przeciw! Aż strach się bać, co by się działo w niektórych grupach nacjonalistycznych, gdyby media głównego nurtu nagle zaczęły krytykować homoseksualizm….

Warto też wspomnieć o tym, że niektórzy zachodni nacjonaliści niczym NPCs uzależniają się od „alternatywnych mediów”.Pół biedy, jeśli są to jakieś niszowe kanały na Telegramie albo BitChute. Gorzej jeśli są to rosyjskie kanały typu Russia Today, którego są równie kłamliwe co zachodnie media, tylko kłamią trochę inaczej, aby osiągnąć trochę inne korzyści.

Przyczyna 4: fałszywy obraz Rosji

Temat wałkowany setki, jeśli nie tysiące razy – ale jak widać, trzeba wciąż do niego wracać, bo do niektórych nie dotarło. Rosja nie jest „based” – Rosja nie jest żadnym konserwatywnym czy nacjonalistycznym rajem, tylko coraz bardziej totalitarnym i coraz biedniejszym połączeniem ZSRR i Zachodu. Zachodnie media co prawda przedstawiają Rosję jako nacjonalistyczną utopię – ale już ustaliliśmy, że media kłamią. Rosja inwestuje również w kanały przekazu skierowane do bardziej konserwatywnie nastawionej części społeczeństw zachodnich – ale jak już ustaliliśmy, rosyjskie media też kłamią.

Rosja jest totalitarną postkomunistyczną kontynuacją ZSRR, której celem jest zniszczenie białej Europy. Oficjalną ideologią Rosji jest antyfaszyzm – i nie jest on rozumiany jako przenośnia, tylko po prostu jako zniszczenie wszelkich przejawów faszyzmu, czyli wszystkiego co nie jest sowieckim (post-)komunizmem. I jak zachodni antyfaszyści, podobnie rosyjscy antyfaszyści (czyli po prostu władze Federacji Rosyjskiej) uważają, że każdy biały człowiek to faszysta.

W Rosji biali są terroryzowani przez wspieraną przez władzę ludność kolorową, władza podlizuje się muzułmanom i zwalcza prawdziwą rosyjskość, promowany jest czerwony multikulturalizm i mieszanie różnych grup etnicznych (poza wybranymi nie-europejskimi grupami, które mają prawo do zachowania swojej tożsamości etnicznej), panuje najwyższy odsetek aborcji w całej Europie, najwyższe spożycie alkoholu i narkotyków, skorumpowana policja chroni kolorowych zabijających białych, w wielkich miastach działają gejowskie kluby, oligarchowie nie-europejskiego pochodzenia rozkradają bogactwa naturalne, a instytucje polityczne i hierarchia cerkiewna są wypełnione homoseksualistami. Jeśli tak ma wyglądać tradycyjny Wschód – dziękuję, ale wybieram zgniły Zachód.

Wygodnie jest wierzyć, że gdzieś tam jest jakieś super państwo, które nas uratuje – ale tak nie jest. Albo sami się obudzimy i sami uratujemy nasze narody – albo jesteśmy skazani na zagładę.

Przyczyna 5: trzecioświatowizm i nacbolszewizm

W każdym środowisku pojawiają się trendy czy mody intelektualne, które najczęściej znikają równie szybko, co się pojawiły. Tak samo jest wśród nacjonalistów, gdzie co jakiś czas pojawiają się nowe, na swój sposób modne, idee. Dwiema modami, które bezpośrednio związane są z pro-rosyjskością, są trzecioświatowizm („thirdworldism”) i nacbolszewizm („nazbolism”), które bezpośrednio związane są z promowanymi przez Aleksandra Dugina eurazjatyzmem i czwartą teorią polityczną.

Temat Dugina był wałkowany już wiele razy – pokrótce należy powiedzieć, że Dugin jest wygadanym, ale niezbyt bystrym intelektualistą, który potrafi się całkiem dobrze lansować w marginalnych środowiskach, ma bardzo niewielkie wpływy w Rosji, większość idei zapożyczył od innych autorów i zmienia tezy jak kameleon w zależności od kogo, z kim rozmawia. Eurazjatyzm w jego wydaniu czy czwartą teorię polityczną można pokrótce streścić jako „bełkot, cytat z Evoli, bełkot, cytat z Delueze’a, bełkot bełkot bełkot, trzeba wspierać Rosję”.

Przyjrzyjmy się jednak trzecioświatowizmowi i nacbolszewizmowi, ponieważ są to idee, które zaczęły żyć własnym życiem. Trzecioświatowizm to fascynacja narodami czy ruchami z krajów tzw. „trzeciego świata” i odwoływanie się do różnego typu kolorowych nacjonalizmów, najlepiej połączonych z islamem i komunizmem. Oczywiście jest to bardzo powierzchowna fascynacja, za którą nie idzie nawet nauczenie się języka narodu, którym dany osobnik się fascynuje, już nie mówiąc o dłuższej wizycie w tym kraju (zwłaszcza że zwolennicy tej idei w krajach, którymi się fascynują, najprawdopodobniej zostaliby ukamienowani). Wszystko sprowadza się do robienia „edgy” memów i shitpostowaniu na grupkach na Telegramie. Z kolei nacbolszewizm to kolejna forma sojuszu ekstremów i próba łączenia najbardziej radykalnych praktyk totalitarnych z obu stron spektrum politycznego. Oczywiście znowu –- nie ma to żadnego przełożenia na rzeczywistość i sprowadza się do memów i shitpostingu, a osoby wyznające te idee za swój styl życia w III Rzeszy trafiłyby do lagru, a w ZSRR do łagru.

Problem polega na tym, że obie te idee (jakkolwiek nie byłyby fałszywe) odpowiadają na pewne realne zjawiska czy refleksje. Z jednej strony jest to prosta konstatacja, że istnieją inne narody (nie-europejskie), które również mają prawo do swojego nacjonalizmu. Z drugiej jest to zwrócenie uwagi, że ruch komunistyczny był bardziej złożony, niż się to na pozór wydaje. Jednak zarówno trzecioświatowizm jak i nacbolszewizm wykrzywiają te refleksje i prowadzą do aberracji umysłowej. Popularność obu tych idei jest raczej obszarem analizy psychopatologicznej niż ideologicznej. Wynika z potrzeby szoku, czy adrenaliny związanej z wyznawaniem „niebezpiecznych” idei. W każdym ruchu, również w ruchu nacjonalistycznym, jest sporo ludzi uzależnionych od silnych doznań, którym nie chodzi o realną zmianę rzeczywistości, ale o przeżywanie uniesień wynikających z przestymulowania mózgu. I tak jak w przypadku internetowej pornografii, gdy znudzi im się zwykłe porno, sięgają po coraz ostrzejsze, aby utrzymać stan pobudzenia, tak samo tego typu ludzie w ruchu nacjonalistycznym szukają coraz mocniejszych wrażeń i coraz bardziej odjechanych i szokujących idei.

Warto od razu podkreślić, że trzecioświatowizm i nacbolszewizm (oraz związana z nimi pro-rosyjskość) są specjalnością marginalnych i niestabilnych emocjonalnie poszukiwaczy wrażeń. Im mniej liczna grupa, im bardziej oderwana od rzeczywistości, im bardziej jej aktywność sprowadza się do shitpostingu, tym większa szansa, że będzie wyznawać tego typu szokujące, ale odjechane idee.

Przyczyna 6: rosyjska agentura

Nie jestem zwolennikiem „agenturalnej” wizji dziejów, według której służby specjalne kontrolują bieg zdarzeń. Uważam, że w większości są to pisane post factum opowieści podtatusiałych mitomanów, którzy za wszelką cenę próbują udowodnić, że wszystko poszło według ich planu. Służby specjalne w dużej mierze przypominają subkultury, które zwalczają siebie nawzajem, ale z których działalności dla całego społeczeństwa niewiele wynika. Podobnie z misternie zaplanowanych i z rozmachem realizowanych gier operacyjnych rożnych wywiadów i kontrwywiadów najczęściej wynika niewiele, a same służby mają niewielki wpływ na przebieg wojen, czy szerzej – procesu dziejowego.

Nie zmienia to jednak faktu, że służby specjalne istnieją we wszystkich krajach i próbują wpływać między innymi na radykalne ruchy, takie jak ruchy nacjonalistyczne. Większość osób, które dłużej działały w ruchu nacjonalistycznym, miała do czynienia z różnymi działaniami służb i dobrze wie, jak słabo one wyglądają. Najczęściej sprowadzają się do prób wprowadzania do środowiska agentów, którzy w świeżo kupionych i wyprasowanych bieda-kumaterskich ubraniach próbują zagadywać tekstami rodem z raportów zawodowych antyfaszystów lub do werbowania zadłużonych alkoholików i narkomanów, którzy za pieniądze na kolejne działki mieszają zmyślenia z historyjkami, które każdy w miarę ogarnięty człowiek ze środowiska słyszał już co najmniej trzy razy. Dlatego właśnie agenturalną działalność służb rosyjskich zostawiam na koniec – jako przyczynę najmniej istotną, ale jednak istniejącą.

Oczywiście w mediach głównego nurtu wracają co chwila teorie spiskowe o tym, jak Rosja poprzez służby specjalne kontroluje wszelkie ruchy prawicowe na zachód od Bugu, jak to zmienia wyniki wyborów nawet w Stanach Zjednoczonych itd. Wystarczy mieć jakiekolwiek doświadczenie w ruchu, żeby wiedzieć, że są to strachy na lachy – agenci Kremla istnieją, ale są to postacie marginalne nawet w niezbyt licznym ruchu nacjonalistycznym, na dodatek takie, których agenturalności można się domyślić nawet bez osobistego kontaktu z tymi osobami.

Moskwa jeszcze od czasów ZSRR próbowała destabilizować Zachód, wspierając radykalne osoby i organizacje zarówno z lewa jak i prawa – jak im to szło, można się przekonać, patrząc na mapę (podpowiem – nie ma już na niej ZSRR). Agentami Kremla w większości były osoby i organizacje w ruchu nacjonalistycznym niewiele znaczące i niemające rzeczywistego wpływu na jego rozwój. Podobnie jest w tej chwili – najbardziej „szurający” i najbardziej marginalni pro-rosyjscy „aktywiści” rzeczywiście mogą być agentami Kremla. Jednak podejrzewam, że nie jest to ordynarna agentura na zasadzie podstawienia do ruchu kogoś całkowicie niezainteresowanego nacjonalizmem, kto na pełen etat gra swoją rolę za regularnie pobieraną pensję. Raczej polega to na podsuwaniu pewnych pomysłów, nieutrudniania kontaktów z określonymi działaczami z Rosji, drobnym wspieraniu działalności (np. poprzez umożliwianie prowadzenia zbanowanych stron internetowych na rosyjskich serwerach).

Podsumowanie

Pro-rosyjskość zachodnich nacjonalistów wynika z omówionych powyżej sześciu przyczyn. Podkreślmy jednak – dotyczy to niektórych zachodnich nacjonalistów. Wielu stanęło jednak po właściwej stronie, czyli po stronie europejskiego nacjonalizmu przeciw neobolszewizmowi. I żeby zakończyć całkiem pozytywnym akcentem – większość zarówno zachodnich jak i wschodnich nacjonalistów stanęło w sytuacji obecnej wojny po właściwej stronie, a w większości przypadków na pro-rosyjskość chorują te środowiska czy osoby, które od jakiegoś  czasu już „szurały”. I co szczególnie powinno nas cieszyć i dawać do myślenia – nawet większość rosyjskich nacjonalistów opowiedziało się przeciwko putinowskiego neosowietyzmowi.

 

 

 

Jarosław Ostrogniew

 

Długi Wiek XIX[1] zostanie zapamiętany w dziejach ludzkości jako czas wielkich rewolucji. Niektóre z nich, jak na przykład Rewolucja Francuska, burzliwe dążenia niepodległościowe w Ameryce Łacińskiej, Risorgimento, unifikacja Niemiec[2] czy Wiosna Ludów, niosły na swych sztandarach zburzenie dotychczasowego ładu, na którym opierał się tradycyjny świat ancien régime’u i wprowadzenie nowych prądów myślowych, politycznych, światopoglądowych czy gospodarczych. Czasami jednak rewolucja przybierała inny kształt. Zgodnie ze swym źródłosłowem (łac. revolutio – powrót, toczenie się w tył) rewolucje takie jak wojny karlistowskie w Hiszpanii, Wojna Secesyjna (w przypadku „południa”) czy nawet polskie irredenty, bo przecież na początku chodziło w nich o wskrzeszenie Rzeczypospolitej sprzed zaborów, wznosiły żagiew tradycji.


Równolegle do zmian zachodzących na politycznej mapie świata, przemieniały się ludzkie umysły. Oto bowiem ludzkość weszła w rewolucję przemysłową. Technologia, w każdej niemal dziedzinie, osiągnęła to, co jeszcze niedawno było niewyobrażalne i zdawała się przekraczać własne granice zaraz po ich postawieniu. Nauka, dostępna dotąd jedynie dla garstki, otworzyła drzwi do nowych dziedzin, które stały się natychmiast samodzielnymi dyscyplinami i zaczęły być masowo uprawiane przez każdego, kto tylko zechciał się nimi zainteresować. W związku z niesłychaną dotychczas industrializacją i postępem technicznym, odkryto na nowo ekonomię. Zaczęto na poważnie interesować się pojęciami pracy, własności; zauważono powtórnie, że dobra naturalne posiadają wymierny stopień rzadkości; dostrzeżono, iż potrzeby ludzkie są nieograniczone. Coraz częściej sięgano po prace Adama Smitha czy Dawida Ricardo. W związku z narastającym rozwarstwieniem ekonomicznym i urbanizacją pojawiło się zjawisko proletaryzacji. Wreszcie, w konsekwencji tych wydarzeń w roku 1848 ogłoszony został Manifest komunistyczny, stanowiący zaczyn dla jeszcze radykalniejszych ruchów rewolucyjnych.


W XIX stuleciu stało się też coś nieoczekiwanego i niezwykle brzemiennego w skutki. Jak pisze Warren H. Carroll[3] nastąpiło całkowicie niespodziewane odrodzenie duchowości chrześcijańskiej, zwłaszcza katolickiej. Jeszcze w poprzednim XVIII stuleciu wiara żywa była na wsi, wśród ubogich mieszczan, także w niektórych kaplicach królewskich pałaców i w domach artystów. Ci, którzy stanowili o politycznym i intelektualnym kształcie Europy, czyli arystokracja, szlachta, ciało obywatelskie miast, rozpływali się w oświeceniowych trendach wolnomyślicielskich. Pogrążeni w plutokracji, erotyzmie, alkoholu i coraz bardziej perwersyjnych rozrywkach nobile zmierzali ku zagładzie Porządku Bożego (wydaje mi się, że na tym tle mocno odstawała Rzeczpospolita u kresu jej istnienia. Katolicyzm kwitł tu także w dworkach, na sejmach i sejmikach. Być może był to jeden z czynników wpływających na wyrok śmierci, który na Polskę wówczas wydano). A jednak, trend ów się w XIX w. odwrócił. To właśnie Kościół Katolicki opracował model gospodarczo-społeczny zdolny poradzić sobie z nowymi warunkami życia, w które z impetem weszła ludzkość. Za cezurę powstania Katolickiej Nauki Społecznej (KNS) przyjmujemy ogłoszenie przez papieża Leona XIII encykliki Rerum novarum 15 maja 1891 roku. I gdybyśmy stwierdzili, że w tym momencie pojawił się dystrybucjonizm, to byłaby to odpowiedź prawidłowa, na pewno w dużej mierze. Niestety nie jest to takie proste.

 

CZYM JEST DYSTRYBUCJONIZM

 

            Dystrybucjonizm to, w ujęciu gospodarczym, katolicka doktryna głosząca konieczność istnienia rozproszonej własności czynników produkcji (w klasycznym ujęciu: ziemi, pracy i kapitału), należących na sprawiedliwych zasadach do rodzin wolnych ludzi, żyjących w zgodzie z zasadami lokalności, subsydiarności i solidarności. Widać na pierwszy rzut oka, że w dystrybucjonizmie wyróżnia się pięć pojęć dlań fundamentalnych. Są to: własność, sprawiedliwość, lokalność, subsydiarność i solidarność. Szczegółowym omówieniem tych elementów zajmiemy się w dalszej części. Warto teraz po krótce przedstawić kontekst, w jakim dystrybucjonizm powstał i jego twórców.

 

Aidan Mackey w przedmowie do polskiego wydania Eseju o przywróceniu własności[4] pisze co następuje: „Niektórzy twierdzą, że termin „dystrybucjonizm” jest mało trafny, ale jest on niemniej właściwy aniżeli „konserwatyzm”, czy „socjalizm” i, w przeciwieństwie do tych dwóch ostatnich, jasno i precyzyjnie opisuje swoje cele. Wszelkie wątpliwości z nim związane wynikają z prostego faktu, że jest on od wieków pewną normą, a dla norm nie zwykło się tworzyć terminów. I tak, na przykład, funkcjonuje określenie „kanibal” odnoszące się do osoby żywiącej się ludzkim mięsem, nie wymyślono natomiast osobnej nazwy dla człowieka, który tego nie robi”.

 

Dystrybucjonizm jest zatem rewolucyjną (znów, w znaczeniu powrotu do pierwocin, do normalności) doktryną ekonomii heterodoksyjnej, mającą na celu przywrócenie społecznego ładu gospodarczego utraconego w średniowieczu. Hilaire Belloc, jeden z ojców-założycieli dystrybutyzmu[5], w swojej fundamentalnej dla przedmiotowej idei książce, pt. Państwo niewolnicze[6], pisał o niewolnictwie jako zjawisku tradycyjnym dla rasy ludzkiej. W jego narracji chrześcijaństwo było fenomenem, który doprowadził w średniowieczu do zmiany położenia najgorzej sytuowanych osób, nadając im godność i podstawowe prawa tak, że przestały być one tylko instrumentum vocale. U Belloca czytamy o tym, że na przestrzeni kilkuset lat, poddani lokalnych władców przeszli z pozycji niewolniczych do poziomu kmieci a ostatecznie utrwaliła się warstwa wolnych gospodarzy, związanych z okolicą i ziemią, którą uprawiali. W Polsce to zjawisko znamy pod nazwą smerdów, powszechnych w okresie przedłokietkowym. Zatem najliczniejsza grupa społeczna, wolni gospodarze, związani z ich osiedlem, wioską (łac. vicus), poddani lokalnemu panu na zasadach wzajemnych praw i obowiązków (w żadnym wypadku nie może być mowy o zdegenerowanym i jednostronnym systemie poddańczym znanym z późniejszych epok nowożytnych), samowystarczalni i samorządni, to idealne społeczeństwo dystrybucjonistyczne. Pewien mediewizm przebłyskuje również w silnie akcentowanej w tej doktrynie woli przywrócenia systemu cechowego we współczesnym społeczeństwie. Niestety, to dalsza część narracji Belloca, niewolnictwo zaczęło powracać do Christianitas, już pod inną nazwą i w odmienionej formie.

 

Dystrybutyzm posiada dwie Nemezis na płaszczyźnie gospodarczej: kapitalizm i socjalizm. Pojęcie kapitalizmu przeszło bardzo długą drogę i zaczęto tym mianem nazywać tak wiele zjawisk, że straciło całą precyzję znaczeniową. Dlatego, by opisać system gospodarki własnościowej, w którym bardzo wielka część środków produkcji (ziemi i kapitału) jest w posiadaniu bardzo małej grupy ludzi, Gilbert Keith Chesterton, drugi z ojców-założycieli dystrybutyzmu, wymyślił pojęcie proletaryzmu. Chodzi zatem o sytuację, gdy całe, pozbawione własności masy społeczne zmuszone są do sprzedaży własnej pracy nieliczym kapitalistom (właścicielom ziemi i kapitału), uzupełniając tym samym szeregi proletariatu. Ci zaś pracodawcy, mogąc decydować o wynagrodzeniu zatrudnionych, stają się panami ich życia (i niekiedy śmierci), bowiem pracownicy nie posiadają (!) żadnych możliwości odrzucenia warunków zaporoponowanych przez właścicieli a alternatywą jest śmierć głodowa. I w tym właśnie zarówno H. Belloc jak i G.K. Chesterton dostrzegali grozę nowego niewolnictwa. Możemy zauważyć, że owo zniewolenie stało się wysublimowane. Nie chodzi obecnie o samo tylko wykorzystywanie proletariatu w zamian za wynagrodzenie w żaden sposób nie licujące z faktyczną wartością owoców jego pracy. Proletaryzm uzależnia proletariusza od kapitalisty, paradoksalnie zniechęcając go do zdobycia własności i wybicia się na niezależność. Oto przecież liczne programy socjalne w korporacjach, dodatki medyczne, zapewnienie opieki nad potomstwem i cała masa innych benefitów sprawiają, że pracownik czuje się „u pana” dobrze i za nic nie zechce oddać komfortu zapewnionego mu przez opiekuńczą korporację. Nawet nie zdaje sobie przy tym sprawy jak bardzo jest wykorzystywany. A taka moc, tak duża przewaga ekonomiczna nielicznych, skutkuje nie tylko możliwością manipulowania społeczeństwem, ale i polityką państwa. Śmiertelnym wrogiem dystrybutyzmu są zatem, zrodzone z proletaryzmu: plutokracja i jej monopole.

 

Socjalizm, z którym wiązano pierwotnie duże nadzieje (wielu dystrybucjonistów wywodziło się z ruchu fabiańskiego w Wielkiej Brytanii), okazał się nie dawać żadnej odpowiedzi na postępujący proletaryzm. Bo czy zamiana garstki potężnych posiadaczy na garstkę urzędników państwowego molocha w czymkolwiek zmienia sytuację własnościową ludu? Poza tym, socjalizm jest nierozerwalnie związany z centralizacją i etatyzacją życia społecznego, co jest dla dystrybucjonisty nie do pomyślenia. W skrócie, w myśleniu dystrybutystycznym, proletaryzm i socjalizm (z czasem, jak widać, i tak padający łupem hiperbogaczy) prowadzą do tego samego zniewolenia mas, uwłaczającego godności człowieka. Nie należy jednak uważać, że programy socjalne są dla omawianej doktryny czymś z gruntu złym. Wręcz przeciwnie. O tym jednak należy wspomnieć przy okazji omawiania państwa, jego roli i kształtu, wobec idei i doktryny dystrybucjonizmu.

 

Poznaliśmy zatem Chestertona i Belloca, niezrozerwalny duet zwany nawet czasem „Chesterbellociem”, którzy uważani są za podstawowych ideologów ruchu. Obaj działali na podstawie i w ramach ustaleń Katolickiej Nauki Społecznej. Osobiście nie mam wobec tego oporów by za protodystrybucjonistę uznać samego papieża Leona XIII. Równie wielkie znaczenie dla rozwoju idei jak Rerum novarum, miała także encyklika Quadragesimo anno[7], zatem należy wymienić w tym miejscu ojca świętego Piusa XI. Do znakomitych osobistości, ważnych dla omawianej doktryny, należą także ojciec Vincent McNabb[8] czy Arthur J. Penty[9] ale również postacie zupełnie współczesne. Jako, że wspomniano już dwóch papieży związacych z KNS, nie sposów nie powiedzieć w tym miejscu o św. Janie Pawle II[10] z powodu jego olbrzymiego wkładu w ponowne odkrycie wartości pracy w rozumieniu katolickim i godności człowieka w jej kontekście. Niedawno ukazała się książka, pt. Za wielcy by upaść[11], której autorem jest profesor emeritus University of Texas - John C. Médaille, będąca współczesnym podręcznikiem do dystrybucjonizmu w ujęciu amerykańskim. Na rynku rodzimym pojawiła się także pozycja, pt. Poszukiwanie modelu dystrybucjonizmu[12] Wojciecha Czarnieckiego, która porusza przedmiotowe kwestie z punktu widzenia skłaniającego się ku austriackiej szkole ekonomii.

 

Jak łatwo się domyślić, dystrybucjonizm jest ideą angielską (nie brytyjską, to ważne rozróżnienie), ukształtowaną ostatecznie w okresie międzywojennym. Błędem byłoby jednak myśleć, że podobne pomysły nie pojawiały się w przeszłości. Ciekawostką jest, że propozycje upowszechnienia własności w społeczeństwie i oparcia na tym ładu gospodarczego znajdujemy często u rewolucjonistów francuskich. Maximilien de Robespierre czy Jacques-Nicolas Billaud-Varenne należeli do zapalonych entuzjastów tej koncepcji. Hilaire Belloc napisał znakomitą monografię Rewolucji[13], sportretował biograficznie osoby Robespierra czy Dantona i należał do radykalnych zwolenników trójkolorowego prewrotu, chcących go „ochrzcić” po chrześcijańsku. Jest to jeden z elementów składających się na wielobarwność i złożoność, myślę, że także na kontrowersyjność, osoby Hilaire Belloca, bo potrafił przy tym pozostawać gorliwym katolikiem i obrońcą Christianitas, entuzjastą monarchii[14] czy miłośnikiem osoby... Benito Mussoliniego[15]. Moim osobistym zdaniem stosunek dystryducjonistów do Rewolucji Francuskiej można opisać jako dziejową sprawiedliwość jaka spotkała gnuśną, zepsutą do szpiku kości, bezbożną i okrutną arystokrację francuską. W drugiej połowie wieku XVIII piękne zasady współpracy i system wzajemnych powiązań, praw oraz obowiązków, jakie łączyły strony systemu feudalnego, nie funkcjonuje już w żadnej mierze. Nie można zatem mówić o obronie tradycji gospodarczej w kontekście kontrrewolucyjnym. Inną sprawą jest podniesienie przez rewolucjonistów ręki na Krzyż i Koronę (znowu, Hilaire Belloc wyraża tezę o naturalnym sojuszu ludu z królem przeciwko możnowładztwu, opartą o przykład zmian własnościowych ziemi i wzrostu władzy arystokracji w Anglii od czasów Henryka VIII). Potworne zbrodnie przeciwko chrześcijaństwu i dynastii Burbonów nie znajdują absolutnie żadnego usprawiedliwienia i przez to przesłaniają sprawiedliwe hasła własnościowe rewolucjonistów. Zresztą, nie można także całej szlachty francuskiej uznać za niegodziwą. Region Bocage, zwłaszcza zaś będąca ojczyzną kontrrewolucji słynna Wandea, która wchodziła w jego skład, posiadały w czasie powstania antyrewolucyjnego wielu przywódców pochodzących ze stanu wyższego. Była to jednak zwykle drobna szlachta, w niczym nie przypominająca ociekających krwawym złotem tłustych arystokratów paryskich. Niezgodna w żadnej mierze z dystrybucjonizmem jest również rewolucyjna centralizacja państwa francuskiego, zabijająca wszelkie regionalizmy, miejscowe specyfiki prawne, indywidualizmy lokalne. Jaką cenę płaciło się za próbę wyjścia spod tego „totalitaryzmu demokracji” pokazują dobitnie dzieje Lyonu.

 

FUNDAMENTY DYSTRYBUCJONIZMU

 

Podstawą gospodarczą dla doktryny i idei dystrybucjonizmu, do czego odnosi się jego nazwa, jest własność. Własność stanowi prawo święte, lecz nie absolutne. Na jej podstawie rodziny, które składają się na społeczeństwo, powinny mieć niezależność utrzymania. Dlatego dystrybutyzm propaguje małe i średnie gospodarstwa w rolnictwie, zamiast latyfundiów. W handlu celuje w wielość mniejszych, rodzinnych sklepów i przedsiębiorstw handlowych, obsługujących region, z którego pochodzą, minimalizując wpływ potężnych sieci handlowych. Zakłady produkcyjne także powinny, w myśl dystrybucjonizmu, stanowić własność indywidulaną i łączyć się w spółdzielnie i kooperatywy w przypadku wzmożonych potrzeb produkcyjnych. Podobnie wielkie zakłady, których nie sposób podzielić, powinny być w całości własnością ich pracowników. Ma się tu jednak na myśli rzeczywistą własność i wymierny udział w zyskach, związany z odpowiedzialnością, także za ewentualną stratę. Do przyjęcia jest sytuacja, w której prezes takiej spółki zarabia ośmiokrotność średniego w niej wynagrodzenia, ale znane z naszej codzienności przypadki wynagradzania CEO pięćsetkrotnością średnich zarobków są już skandaliczne. Naturalnie, przedsiębiorstwa państwowe, związane ze strategicznymi sektorami gospodarki, muszą podlegać innym zasadom.

 

Na tym powinna także polegać rola państwa, jako strażnika własności, by nie doprowadzać do nadmiernego jej przyrostu w jednych rękach. Może to robić, na przykład, za pomocą skutecznej polityki fiskalnej, celując oczywiście w progi dużo wyższe, niż te znane z gospodarek socjalistycznych. Nie chodzi też w dystrybucjonizmie o to, żeby każdy miał po równo, ale tyle, ile jest mu potrzebne dla niezależności oraz spokojnego i komfortowego życia (zgodnie z nie tak trudnymi do dostrzeżenia zasadami przyzwoitości).

 

Pojęcie sprawiedliwości w dystrybucjonizmie jest bardzo ważne. Istnieje nawet osobny termin brzmiący po angielsku distributive justice dotyczący sprawiedliwej alokacji dóbr. Nie chodzi jednak tylko o to, że niesprawiedliwość zasadza się w fakcie, że niewielu posiada większość kapitału i ziemi i przez to wykorzystuje wielu, którzy nie posiadają nic lub bardzo mało. To jest oczywistość. Dystrybutyzm zwraca szczególną uwagę na kwestię dobra wspólnego. Wszelki indywidualizm, wynikający z liberalizmu, musi ustąpić miejsca zasadzie, że na krzywdzie sąsiada długotrwałego sukcesu osiągnąć się nie da. Jego dobro jest nierozerwalnie sprzężone z naszym. Jest to jeden z powodów, dla którego o dystrybucjonizmie nie można mówić w kategoriach libertariańskich. Nie ma w nim miejsca na powiedzenia takie jak „wolność mojej pięści jest ograniczona wyłącznie wolnością cudzego nosa”. Skoro w interesie wspólnym jest (a oczywiście jest) by niektóre branże gospodarki, np. usługi seksualne, pornografia, produkcja i dystrybucja narkotyków, „usługi” polegające na zabijaniu dzieci nienarodzonych i inne, były zabronione, czy możemy wówczas mówić o wolnym rynku? Dystrybucjonizm hołduje w tym zakresie hasłu: maksimum wolności w nieprzekraczalnych granicach porządku i na sztywnym kręgosłupie moralnym. Dlatego lepiej mówić o wolnym handlu (bo rzeczywiście przesadny interwencjonizm państwowy nie jest przez dystrybutystów pochwalany) niż o wolnym rynku.

 

Lokalność, związana silnie z subsydiarnością, to wartość wynikająca ze specyfiki rozproszonej własności dystrybutystycznej. Małe przedsiębiorstwa, gospodarstwa, zakłady mogą i powinny funkcjonować w ramach i dla lokalnej społeczności. Uwzględniając potrzeby i specyfikę sąsiedztwa najefektywniej można budować więzi konsumenckie i reagować na popyt. Nie oznacza to oczywiście zakazów w przekraczaniu granic w biznesie, ale o organiczne jego wplecenie w życie ludzkie. Nadto wyjątkowo istotna jest tu kwestia ekologiczna. Przemysł funkcjonujący na miejscu najlepiej rozezna zagrożenia i szanse związane z eksploatacją środowiska. Produkcja żywności w rejonie, w którym jest konsumowana, korzystnie wpływa na zdrowie ludzkie. Bakterie i inne mikroelementy są wówczas z sobą kompatybilne i nie ma mowy o chaosie w ludzkim organizmie. Lokalny biznes dużo mocniej będzie także broniony przed upadkiem przez lokalną społeczność i jest dla niej wiarygodny. W końcu jednym z zagrożeń XXI wieku jest globalizacja, a lokalność staje się jej naturalnym przeciwieństwem. Dystrybutyzm preferuje „tutejszych” nad „obywateli świata”.

 

Subsydiarność jest politycznym odzwierciedleniem lokalności. Wbrew trendom globalizacyjnym dystrybucjonizm patrzy na społeczeństwo oddolnie. Pierwszym jego składnikiem jest rodzina. Każdy przejaw działalności społecznej, politycznej i gospodarczej musi być zatem budowany wokół rodziny i dla niej. Naturalnie jedna rodzina nie jest w pełni samowystarczalna i potrzebuje szerszego kontekstu dla prawidłowego funkcjonowania. Dlatego państwo, które dystrybucjonista będzie rozumiał przede wszystkim jako samorząd lokalny, działa na zasadzie pomocniczości. Każda organizacja wyższego rzędu uzasadnia swoje istnienie wyłącznie koniecznym wsparciem, jakiego potrzebuje od niej organizacja poziomu niższego. Oznacza to nie tylko przeniesienie ogromnej większości funkcji państwa z poziomu centralnego na poziom lokalny, ale i zwiększenie odpowiedzialności społeczności miejscowej za własne sprawy i nieporównywalnie większą skuteczność władzy niż w przypadku centralnie sterowanego państwa.

 

Osobno należy w tym miejscu omówić kwestię demokracji i jej miejsce w dystrybucjonizmie. Cytując Wojciecha Czarnieckiego:

Demokracja ze swej istoty może być tylko lokalna, bo tylko na tym poziomie potrafimy ustalić rzeczywiste poglądy większości, ocenić kandydata oraz realność jego programu[16].”

Dodatkowo takie przedstawienie sprawy odpowiada średniowiecznym odwołaniom idei dystrybucjonistycznej. Tylko ludzie o podobnych problemach, potrzebach i zamieszkujący ten sam, niewielki obszar są w stanie skutecznie decydować o sprawach bieżących. Lokalność demokracji minimalizuje ryzyko korupcji i bezkarność polityków – wszyscy się znają. Nikt nie jest anonimowy w naturalny sposób, nie na zasadach inwigilacji. Ludzie mają większą kontrolę nad pieniędzmi, które wydatkują z kasy wspólnej, prawo stanowione jest skuteczniejsze, bo odpowiada lokalnym potrzebom. Nawet sama kwestia różnicy w przepisach w poszczególnych częściach całego kraju, wynikająca z omawianego rozproszenia administracyjnego, nie jest wcale niepożądana. Różne modele prawne, obowiązujące w kraju, powodują ciągłą „rywalizację” ustawodawczą i chęć dążenia do jak najlepszych warunków życia dla lokalnych społeczności. Nie należy zapominać o aspekcie tradycyjnym. W niektórych obszarach obowiązują prawa na zasadzie zwyczaju, które nie mogą zaistnieć gdzie indziej, a ich pielęgnacja leży w interesie osób im podlegających od pokoleń. Państwo centralistyczne zabja te lokalności w imię jednolitych zasad i samo wykorzenia piękno różnic kulturowych wewnątrz organizmu narodowego.

 

Wreszcie solidarność, czyli uzupełnienie wertykalnie operującej subsydiarności o wymiar horyzontalny. Solidarność łączy nas z dobrem wspólnym i w imię chrześcijańskiego miłosierdzia skłania do działalności dla dobra wszystkich. Skoro chodzi nam o wspólnotowość i bliskie relacje międzyludzkie, to nie sposób zrealizować tych postulatów bez solidarności. Szczególnie wymiernym testem dla solidarności jest preferencyjna opcja dla ubogich. Kierując się nią, badamy zawsze to, jak nasze postępowanie wpływa na bliźnich najgorzej sytuowanych. Jeżeli skutki są negatywne, oznacza to, że z solidarnością zrywamy. Dobrowolność miłosierdzia jest nieporównywalnie skuteczniejsza od przymusowości państwa opiekuńczego w socjalizmie.

 

Przejawem solidarności jest nie tylko zwracanie uwagi na bliźnich, którzy nas otaczają, ale i na pokolenia mające dopiero nadejść. Dla nich dystrybucjonizm chce pozostawić środowisko czyste a gospodarkę niezepsutą. Dlatego też dystrybutysta z niechęcią spogląda na konsumpcjonizm, zwłaszcza na podsycający go sektor bankowości komercyjnej. Ponadto lichwa, napędzanie inflacji przez bankowy system rezerw cząstkowych i wychowywanie społeczeństwa do życia ponad stan są przez omawianą ideę mocno napiętnowane.

 

Czy to oznacza, że państwo w dustrybucjonizmie ma być słabe? Oczywiście nie. Jego funkcje muszą być faktycznie przeniesione na niższe, skuteczniejsze poziomy, ale i sam rząd centralny, w ramach swych ubogich kompetencji, musi być silny. Bez państwa nie da się utrzymać ładu dystrybucjonistycznego, opanować monopoli i bronić wolnych rodzin przed proletaryzacją. W tym kontekście należy omówić jeszcze jedną kwestię – przywrócenie systemu cechowego, zwanego także gildyjnym. Sednem kwestii gildyjnej jest by ludzie wykonujący tę samą aktywność gospodarczą, w kooperacji posuniętej do granic nieznanym dzisiejszym związkom zawodowym, podlegali ochronie ekonomicznej wolności (własności) i otrzymywali wsparcie w szerokim zakresie różnych aspektów życia każdego członka cechu. Kolejny to już mediewizm dystrybucjonizmu. Taki cech, np. rzemiosł, nie tylko stał na straży cen i jakości produkowanych w okolicy dóbr, kontrolował edukację czeladników i rozstrzygał spory między przedsiębiorcami w ramach jednej branży. Organizacje te mogły dodatkowo animować życie kulturalne i duchowe swoich członków, zajmowały się pomocą dla wdów, sierot, obsługiwały kwestie pogrzebu czy wesela, nawet pomagały w budowie domu lub zakładu pracy. Innymi słowy, gildia to naturalne i tradycyjne zastąpienie roli państwa opiekuńczego w kwestiach socjalnych, zgodne z najlepszymi zasadami subsydiarności i solidarności.

 

Dystrybucjonizm, obok takich systemów jak korporacjonizm, ordoliberalizm czy solidaryzm narodowy, stanowi spójny system społeczno-ekonomiczny wpisujący się w zbiór doktryn gospodarczych tzw. III drogi, zrywając z duopolem pochodnych kapitalizmu i socjalizmu. Doktryna sięga korzeniami do czasów przednowożytych ale daje odpowiedzi na problemy bardzo współczesne. Nie jest też dystrybutyzm pomysłem czysto akademickim. Po pierwsze istniał w średniowieczu przez kilkaset lat, budując fundamenty naszej cywilizacji. Po wtóre i dziś spotykamy jego elementy, mierzalne i bardzo brzemienne w skutki na świecie. We włoszech funkcjonuje dystrybutystyczny region Emilia-Romania, w którym upowszechnione są kooperatywy, własność jest stosunkowo mocno rozproszona a poziom życia z tego wynikający pozostaje wysoki. W Hiszpanii działa od lat dystrybucjonistyczne przedsiębiorstwo Mondragon, którego pracownicy-współwłaściciele mają realny wpływ na funkcjonowanie organizacji i cieszą się dobrym poziomem wynagrodzenia za pracę. Na dalekiej Formozie istnieje zbudowany rękami rządu Kuomintangu i rozkazem Douglasa MacArthura dystrybutyzm tajwański. Program „Ziemia dla rolnika” upowszechnił tam własność gruntu a lokalność i specyfika przedsiębiorczości stale zadziwia specjalistów monitorujących globalne trendy gospodarcze. Gdyby ktoś chciał szukać literackich obrazów dystrybutyzmu, wystarczy, że sięgnie po prozę J.R.R. Tolkiena. Niczym innym niż wzorowym społeczeństwem dystrybucjonistycznym są Hobbici zasiedlający zieloną krainę Shire w Śródziemiu. Na pierwszych stronach sześcioksięgu Władca Pierścieni, natrafiając na opis tego małego ludu, stykamy się wprost z deskrypcją ludności od pokoleń żyjących na zasadach określonych przez „Chesterbelloca” i KNS.

 

W tym trudnym okresie obostrzeń i lockdown’ów, który fundują nam rządy na świecie, dystrybucjonizm może stanowić autentyczną „pigułkę antypandemiczną”. Dla skonsolidowanych, samowystarczalnych i solidarnych społeczności żadne restrykcje nie są tak obciążające, jak w przypadku centralistycznych i indywidualistycznych molochów. Kłopoty zaś związane z pandemicznym zamieszaniem z zatrudnieniem, obecne w proletarystycznych gospodarkach, nie trafiają wcale do wolnych rodzin opierających swą niezależność na własności. W końcu, jak powiedział Gilbert Keith Chesterton:


To nie jest tak, że nie dostrzegają rozwiązania, ale że w ogóle nie widzą problemu!”

 

 

Jan Posadzy

 

[1] W historiografii przyjmuje się różne cezury w kontekście tego pojęcia. Tu Długi Wiek XIX należy rozumieć jako epokę rozpoczynającą się w roku 1789 i kończącą wraz z wybuchem Wielkiej Wojny w roku 1914.

[2] Niekiedy mówi się o Cesarstwie Niemieckim w kategoriach tradycjonalistycznych, niesłusznie moim zdaniem. Faktyczne zburzenie modelu rzeszy, wspólnoty suwerennych podmiotów politycznych pod bardziej duchowym niż politycznym przywództwem korony cesarskiej, było rewolucyjnym zerwaniem z tradycją.

[3] Gilotyna i Krzyż, Warren H. Carroll, Wydawnictwo Wektory 2006

[4] Esej o przywróceniu własności (oryg. An Essay on the Restoration of Property, 1936), Hilaire Belloc, Instytut Norwida 2013

[5] Inny wariant nazwy omawianej idei.

[6] Państwo niewolnicze (oryg. The Servile State, 1912), Hilaire Belloc, Chesterton Polska 2017

[7] Wydana w 40. rocznicę Rerum novarum w roku 1931.

[8] Dominikanin irlandzkiego pochodzenia, żył w latach 1868 – 1943.

[9] Zyjący w latach 1875 – 1937 angieski architekt i pisarz. Propagator socjalizmu gildyjnego, z czasem przeniósł się na pozycje dystrybucjonistyczne. Skupiał się na kwestii przywrócenia ustroju cechowego.

[10] Zwłaszcza ze względu na encykliki Centesimus annus (1991) i Laborem exercens (1981).

[11] Za wielcy by upaść, John C. Medaille, Wydawnictwo Wektory 2017

[12] Poszukiwanie modelu dystrybucjonizmu, Wojciech Czarniecki, Chesterton Polska 2015

[13] Rewolucja Francuska (oryg. The French Revolution, 1911), Hilaire Belloc, Chesterton Polska 2018

[14] Takie zdanie wyraża na przykład w Eseju o przywrócenu własności.

[15] Komplementy pod adresem Duce znajdujemy w książce pt. The Cruise of the „Nona”, Londyn 1955 (1925)

[16] Poszukiwanie modelu dystrybucjonizmu, Wojciech Czarniecki, Chesterton Polska 2015

Nie wierz w nic, nie głoś swoich poglądów, nie wypowiadaj się na żadne tematy, a najlepiej nie rób nic… Tego wymaga od nas współczesny świat, który chce nas zredukować do roli zwykłego, szarego konsumenta, którego jedyną powinnością jest zaspokajać tworzone na jego potrzeby coraz to nowsze pokusy materializmu. Utopie i złudzenia tworzone masowo na potrzeby ubezwłasnowolnienia społeczeństw stały się bronią masowego rażenia, która wprowadza w stan letargu coraz to nowsze pokolenia, szczególnie narażoną na te działania młodzież. Świat wirtualny, brak odpowiedzialności, łatwe i szybkie życie, powierzchowne przyjemności i zachcianki. Człowiek cywilizacji został zaocznie skazany na wyniszczenie, homo erectus ma zastąpić homo materialismus. Kilkadziesiąt lat temu postawy ludzi mających kręgosłup moralny, marzenia, idee i dążenia wydawały się dla ogółu czymś naturalnym, współcześnie jednostki walczące w imię przekonań stały się rezerwatami, dla większości dziwakami a dla mniejszości nadal walczącej prawdziwymi bohaterami codziennej walki. Patrząc na wzbierającą falę obojętności oraz wyprania z ideałów to od nas zależy czy życie nasze przejdziemy wyprostowani, czy skuleni pod batem panów tego świata.

 

 

Kiedy najbardziej marginalne mniejszości mają prawo głosu, Tobie się to prawo odbiera. Kiedy każdy może wyjść na ulicę i głosić najbardziej zdegenerowane i wulgarne poglądy, Ty masz siedzieć cicho w swoim domu. Żądają od nas bierności i strachu, chcą nas wrzucić do ciemnego lochu, z którego o ile wyjdziemy będziemy złamani i posłuszni. Jedno musimy pamiętać- idei na da zabić się kulą. Naszą bronią jest nasza cywilizacja, minione wieki wielkości kultury, historii i Narodu, a tego nie da się ot tak wymazać ani skreślić. Kiedy inni tworzą beznadziejne grafiki, próbując wyjaśnić rzeczywistość, krzyczą utarte hasła, czy popisują się skrajną wulgarnością, Ty stój w miejscu w którym stoisz, patrząc na ten cały chaos z opanowaniem, z którego emanuje siła której im brak. Naszą zbroją jest Wiara, ta sama która przez z góra 2000 lat kształtowała ten kontynent. Naszym orężem jest wiedza, wielkie dzieła autorów, którzy swoimi słowami kładli podwaliny pod tą cywilizację, krzepiąc i motywując tysiące serc na przestrzeni wieków. Naszą tarczą jest dyscyplina, która spaja i mobilizuje nasze szeregi do jak największych poświęceń. Patrząc na posągi antycznych wojowników, z których emanuje siła ale jednocześnie spokój bądźmy tak jak oni, monumentem z granitu, o który rozbija się każda chociażby największa fala nienawiści. Naszymi twierdzami niech będą Kościoły, będące źródłem moralnego i duchowego oparcia, polem treningowym dla naszego rozwoju intelektualnego niech będą biblioteki, a wzmocnieniem naszego ciała siłownie i kluby sportowe. Znajdźmy radość w tym, że mimo przeciwności postanowiliśmy walczyć.

 

 

 

Jan Piasecki.

 

            Jakiś czas temu, autor tych słów, zetknął się, na jednym z nacjonalistycznych forów z opinią,  iż indoeuropejskość jako tradycja[1] jest obecnie „całkowitą abstrakcją”. Rozumując dosłownie sens tego stwierdzenia należało by przyjąć do wiadomości, że zarówno wynikający z biologii jak i utrwalany przez proces socjalizacji model dostosowania się naszego podgatunku do środowiska, jest  oderwaną od rzeczywistości i trudną do sprecyzowania formą zachowania. O ile, bez wątpienia świadomość istnienia tej tradycji wśród jej genetycznych dziedziców (współczesnych indoeuropejskich etnosów) jest nikła, o tyle bynajmniej nie uprawnia to nikogo do formułowania z tego twierdzenia fałszywych wniosków. Fałszem będzie bowiem twierdzenie, że skoro ludzie nie mają świadomości oddziaływania danego socjobiologicznego procesu na nich samych to tenże proces nie istnieje – jest to wypisz wymaluj lewacki postmodernizm. I tak jak grawitacja nie pojawiła się w momencie jej odkrycia przez fizyków- przyciąganie ziemskie oddziaływało na ludzi tak samo kiedy jeszcze nie byli świadomi jego działania, tak samo nasza Tradycja nie przestała działać, po tym kiedy została wyparta ze zbiorowej świadomości.

 

            Paradoksalnie, zdaniem autora tych słów, zarówno obecna sytuacja międzynarodowa jak i ta lokalna, bardziej przyziemna może być dobrym momentem na intelektualną przygodę polegającą na poszukiwaniu okruchów naszego dziedzictwa. Tym bardziej, że podobnie jak autor tego eseju pewne tropy lub nawet o wiele więcej – jego esencję, uda nam się znaleźć tam gdzie nigdy nie próbowalibyśmy szukać. Tak właśnie było w zetknięciu z dwoma całkowicie losowymi produktami kultury masowej, jednym rodzimym i jednym zachodnim. Mowa tu o dwóch filmach stworzonych w jądrze lewicowej ciemności. Ten zachodni „The Northman” został wyreżyserowany przez „obudzonego” lewicowca z jasną intencją odmitologizowania „epoki Wikingów aby odebrać ją białym supremacjonistom. Polski obraz „Furioza” wcale nie zapowiadał się lepiej. Nie dość, że obsadzony aktorami kojarzącymi się z serialami dla uczestniczek strajku kobiet, a nie z mocnym męskim kinem, to jeszcze wyprodukowany przez słynący z „krytycznego” podejścia do historii Europy kanał Netflix. Jak to jednak nie raz bywało, kultura rządzi się swoimi własnymi prawami, szczególnie gdy twórca próbuje wprzęgać Tradycję, mity i historię do swojej zdegenerowanej politycznej agendy. Tak było chociażby z klasycznym dziś dziełem S. Eisensteina „Aleksander Newski” ( ze wspaniałą muzyką Sergiusza Prokofiewa) i tak jest również w obydwu powyższych przypadkach. Także fakt, że nie jest to opowieść  z gatunku fantasy gdzie z pozornie archetypowymi postaciami z indoeuropejskiej mitologii, konwencja gatunku pozwala zrobić praktycznie wszystko (jak np. subsaharyjski heimdall w marvelowskim Thorze) był predyktorem tego, że sprawy mogą pójść nie po myśli lewackich zwyrodnialców. Obydwa dzieła są bowiem oparte na historii- „The Northman” to w zasadzie archaiczna, bo oparta na skandynawskich sagach, wersja Hamleta, „Furioza” zaś to fabularyzowana opowieść inspirowana dokumentalnym filmem „Ustawka” sprzed kilkunastu lat.

 

            No dobrze, jednak jak zapewne zastanawia się w tym momencie każdy czytelnik tego eseju, co to wszystko ma właściwie wspólnego z indoeuropejską tradycją i etnicznym nacjonalizmem? Aby postarać się to zrozumieć musimy streścić opisywaną przez autora w jego poprzednim eseju[2] charakterystykę unikalności indoeuropejczyków.

 

Jak pamiętamy, nasza cywilizacja powstała w wyniku syntezy wywołanej przez serię najazdów dokonanych ze Stepów Pontyjskich przez zamieszkujących tam konnych jeźdźców. W powszechnej świadomości specjalistów tego zagadnienia indoeuropejskość kojarzy się przede wszystkim z opisanym przez Dumezila trójpodziałem społecznym na kasty wojowników, kapłanów i chłopów[3]. Jednak jak pamiętamy z drugiego rozdziału „Indywidualizmu i zachodniej liberalnej tradycji” K. Macdonalda, inną kluczową cechą tradycji tych stepowych wojowników był arystokratyczny egalitaryzm w obrębie kasty wojowników. Oznaczało to, że wśród wojowników panowało braterstwo, które nie wynikało z bezpośredniego pokrewieństwa, tylko ze złożonej publicznie podczas rytuału przejścia przysięgi, której dotrzymanie było podstawą reputacji. Jak pisze Macdonald „Przysięgi były głównym składnikiem Männerbunde (inne terminy: korios, comitatus), „braterstwa wojowników związanego przysięgą ze sobą i ze swoimi przodkami podczas rytuału przejścia”.[4] Tworzenie dobrowolnych oddziałów wojennych, utrzymywanych razem przez przysięgi, koleżeństwo i wspólny interes własny było podstawową cechą tych wodzów. Był to czas, kiedy status społeczny i ranga były nadal otwarcie determinowane przez czyjeś bohaterskie czyny oraz liczbę zwolenników lub klientów, których można było przyciągnąć i zatrzymać.[5] I to właśnie między innymi  możemy odnaleźć w obydwu dziełach.

 

            Reżyser „The Northman” który za cel postawił sobie historyczny realizm zapewne nieopatrznie, wśród wielu przekłamań[6] przedstawił istotę indoeuropejskości. Młody Amaleth zaraz po rytuale przejścia składa publiczną przysięgę pomszczenia ojca po czym wstępuje do Männerbunde. Jaki pisze Macdonald w na wskroś  indywidualistycznej kulturze indoeuropejczyków podstawą pozycji społecznej była osobista reputacja zamiast więzów pokrewieństwa. Dzięki zabiegom reżysera możemy niejako wejść w psychikę bohatera co pozwala nam zrozumieć, że złożona pozornie w samotności przysięga w istocie jest publiczna, świadkami są Bogowie oraz duchy przodków. Dlatego też pomszczenie ojca będące wypełnieniem przysięgi jest o wiele ważniejsze niż osobiste szczęście.

 

Tym co na pewno doceni każdy etniczny nacjonalista będą z pewnością, osiągnięte dzięki tej samej technice „wejścia w myśli” bohatera obrazy jego świadomości jako członka Sippe- wspólnoty rodowej. W wizjach Amaletha jego Ród przestawiony jest jako drzewo a poszczególni krewni to konary i gałęzie. Szczególnie poruszające jest to w drugiej scenie tego rodzaju, gdy Amaleth całując ranę swojej kobiety poprzez kontakt z jej krwią dowiaduje się o jej ciąży, widząc jeszcze raz to samo drzewo z dodatkowymi gałęziami na których znajdują się jego nienarodzone jeszcze dzieci.

 

            Mimo tych „genetycznych” akcentów najważniejsze w obydwu filmach pozostaje jednak Männerbunde - bractwo wojowników związane publiczną przysięgą, złożoną podczas rytuału przejścia. W tym właśnie aspekcie to rodzima „Furioza” wybija się na pierwszy plan. W prawdzie w „Northmanie” również widzimy bractwo wojowników. Tu jednak pojawia się ono jako epizod w całej historii, dodatkowo zmieszane z innym elementem indoeuropejskiej kultury- wiarą w zmiennokształtność[7] ( Männerbunde do którego należy Amaleth jest grupą Berserkerów). „Furioza” w swojej istocie jest współczesną opowieścią o hipermęskim świecie wspólnot rywalizujących na śmierć i prestiż. Tutaj Männerbunde lub jak kto woli Koiros lub Communitas na wskroś przeszywa ten film. Mamy w nim bowiem obraz grupy kibiców sportowych, przedstawionej na tle rywalizacji z podobnymi grupami z innych miast. Tytułowa „Furioza” jest dobrowolną męską wspólnotą, spojoną rytualnymi pojedynkami, koleżeństwem i wzajemnym interesem przez wodza. Przywódca tej grupy nie jest bowiem despotą wymuszającym posłuszeństwo przemocą i strachem. Nie jest także głową mafijnego klanu złączonego pokrewieństwem. Spoiwem grupy jest żądza sławy, prestiż wodza oraz honor rozumiany jako osobista reputacja, lojalnego wobec grupy mężczyzny. Podobnie jak w każdej innej indoeuropejskiej grupie wojowników, zdrajca natychmiast traci pozycję i nie jest w stanie uniknąć śmierci z rąk innych członków grupy, mimo prób „kupienia” sobie przywództwa. Z drugiej strony nawet rodzony brat wodza który podczas inicjacyjnego pojedynku zawiódł, nie może liczyć na uznanie i akceptację. Dokładnie pokrywa się to z ustaleniami K. Macdonalda, że na wskroś indywidualistyczna kultura indoeuropejczyków na pierwszym miejscu ponad więzami krwi stawiała osobistą reputację każdego mężczyzny. Podsumowując, obydwa filmy ukazują to co autor tych słów wielokrotnie opisywał w kontekście naszej biologicznej natury. Motyw męskiej wspólnoty jest po prostu osią naszej patriarchalnej cywilizacji. Jednak obydwa dzieła mają jeszcze jeden wymiar jeżeli chodzi o indoeuropejskie tropy. Dotykają one transcendentnego wymiaru naszej  wyjątkowości która jest szczególnie doniosła ze względu na to co dzieje się obecnie za naszą wschodnią granicą. Te aspekty indoeuropejskości poruszali zaś Hegel, Spengler oraz Kojeve.

 

            Ricardo Duchnesne w swojej monumentalnej „Unikalności zachodniej cywilizacji” wskazuje na Hegla, jako pierwszego myśliciela który zwrócił uwagę na wyjątkowość zachodniego ducha. Ten trop pojawia się w opisie relacji pan-niewolnik w heglowskiej „fenomenologii”. Hegel opisywał spotkanie dwóch jednostek, z których każda była asertywna co skazywało je na walkę[8]. Obydwaj ludzie traktowali drugą stronę jako obiekt któremu należy w walce wyrwać uznanie względem siebie. Zdaniem Hegla to pojawiające się pragnienie uznania jest w ogóle momentem pojawienia się samoświadomości. Według Aleksandra Kojeve ta walka o uznanie jest heglowską odpowiedzią na liberalne koncepcje Lockea i Hobbesa o stanie natury. Chociaż Kojeve nie wspominał nic o indoeuropejczykach, jego interpretacja Fenopmenologii Hegla idealnie pasuje do opisu stanu natury w którym zrodziła się unikalność indoeuropejczyków. Kojeve wyjaśnia bowiem, że człowiek zaczyna być „prawdziwie” samoświadomy tylko w takim stopniu w jakim aktywnie angażuje się w walkę, w której ryzykuje życiem o coś, co naprawdę nie istnieje -czyli wyłącznie dla sławy, lub ze względu na jego „próżność”. Tutaj znajduje się esencja naszej natury, wypływająca z obydwu dzieł, która pokazuje co jest a co nie jest indoeuropejskością w istocie. Owa próżność przestaje bowiem nią być poprzez ryzyko śmierci i staje się specyficznie ludzką wartością honoru[9]. Jak wyjaśnia Duchesne  nauczyłem się od Kojeve (i  zgadzam się, że idea ta nie jest u Hegla tak ostateczna), że rozdział o „Samoświadomości” rozpoczyna się tą walką, ponieważ chce pokazać, że „Człowiek” staje się samoświadomy „swojego człowieczeństwa tylko poprzez negację siebie jako zwierzęcia, w chęci zaryzykowania życia, a tym samym zanegowania biologicznego lęku przed śmiercią, w imię bycia szanowanym przez drugiego człowieka. Człowiek, który jest gotów poświęcić swoje życie dla honoru   - uznania współtowarzyszy, jest naprawdę  wolny. Niektórzy prawicowi myśliciele jak np. G.Johanson opisując relację pan-niewolnik powołują się również na tzw. potlacz. Jest to jednak głębokie nieporozumienie, gdyż potlacz nie należy do tradycji indoeuropejskiej. Potlacz jest tradycją ludów łowiecko-zbierackich wśród których nie występuje indoeuropejski podział na kasty a egalitaryzm i związana z nim redystrybucja bogactwa od najsprawniejszych łowców w stronę reszty  plemienia wynika z chęci unikania altruistycznej kary (cały ten mechanizm został opisany w poprzednim eseju autora[10]). Oczywiście psychologia potlacza, podobnie jak indoeuropejska arystokratyczna osobowość przeplatają się czasem, czego przykładem jest dzisiejszy stosunek do rosyjskiej agresji na Ukrainę, w którym część lewicy, motywowana właśnie psychologią potlacza zachowała się podobnie jak etniczni nacjonaliści. O ile korwiniarscy liberałowie (często ukrywający się pod maską „narodowców”) wprost popierają wciąż nominalnie silniejszą Rosję, o tyle zarówno lewica jak i nacjonaliści choć z innych pobudek wspierają wolną Ukrainę. Wprowadza to niemałą konsternację na prawicy, szczególnie tej zachodniej, gdzie część jej przedstawicieli poparła FR tylko dlatego, że „obudzona” lewica poparła Ukrainę. Cała ta konsternacja jednak zniknie bardzo szybko, jeżeli tylko cały ten, pozornie paradoksalny rozkład poparcia przeanalizujemy z perspektywy ewolucyjnej. Jak pamiętamy z gry w „dylemat więźnia” w MTG mamy cztery strategie rozgrywek: zdradziecka (współpracuj z obcymi), egoistyczna (nie współpracuj z nikim), humanitarną (współpracuj ze wszystkimi) oraz etnocentryczną (współpracuj  tylko ze swoimi). Z tej perspektywy najwyraźniejsza jest Konfederacja, która realizuje strategię egoistyczną, współpracując z silniejszą stroną (Rosja) we własnym interesie. Dwuznaczne stanowisko KK (a szczególnie papieża Franciszka ) oznacza po prostu strategię humanitarną, która nakazuje kooperację ze wszystkimi a więc nawet z najgorszymi złoczyńcami. Bardziej skomplikowanie sprawa wygląda jednak ze strategią zdradziecką (współpracuj tylko z obcymi) reprezentowaną przez obudzoną lewicę oraz ze strategią etnocentryczną, która nakazuje współpracować tylko ze swoimi. Najbardziej skrajna część lewicy, której lewicowość jest po prostu wybrykiem natury- wynikiem kumulacji dysgenicznych mutacji genetycznych spowodowanych wyeliminowaniem naturalnej selekcji przez współczesną cywilizację (np. komuniści i Antifa) rzeczywiście poparła Rosję, która jest wrogiem zarówno Ukrainy jak i Polski. Cała reszta stanęła jednak po stronie Ukrainy, co można wyjaśnić jedynie opisywanym przez Macdonalda pochodzeniem od pierwotnej łowiecko-zbierackiej populacji Europy. W grze w dyktatora populacje zachodnich WASP-ów regularnie wykazywały się wysokim altruizmem wobec nieznajomych oraz skłonnością do karania nawet własnym kosztem tych którzy od takiej współpracy się uchylają. Widać to było wyraźnie podczas kryzysu migranckiego gdzie ci sami ludzie postrzegali swoich rodaków jako uciekinierów z moralnego konsensusu( pomoc obcym), występując przeciw własnemu państwu (atakowanie straży granicznej, niszczenie zasieków oraz donosy na własny kraj do instytucji międzynarodowych). Obecnie zaś ci sami ludzie wspierając Ukrainę oraz ściągając  uchodźców z tego kraju jednocześnie agitują za eskalacją tego konfliktu nawet kosztem wciągnięcia ich własnego kraju do wojny co potencjalnie  mogłoby skończyć się zniszczeniem dużych polskich miast w wyniku ataku nuklearnego (a więc de fakto zagłady ich samych -nie jest bowiem tajemnicą, że to duże miasta są siedliskiem lewactwa w Polsce). Tak więc tym samym ludzie ci podobnie jak ich starożytni przodkowie, którzy podczas rytuału „potlacza” potrafili niszczyć swój dobytek okazując tym samym swój handicap polegający na gotowości do karania własnym kosztem osób niemoralnych, dziś robią to samo dążąc do eskalacji w stosunkach międzynarodowych. Jakkolwiek ma to swój wymiar transcendenty co już samo w sobie jest godne uznania dla tradycjonalisty, jest to jednak obce i sprzeczne w  swojej istocie z naszym indoeuropejskim etnocentryzmem.

 

             My Indoeuropejczycy widzimy siebie, podobnie jak Amaleth w swoich wizjach – jako gałęzie drzewa przodków. Składaliśmy publiczne przysięgi jak bohater „Vikinga” oraz przechodziliśmy rytuały inicjacyjne, stając się członkami arystokratycznych Männerbunde  tak jak bohaterowie Furiozy. A  naszych ukraińskich towarzyszy cenimy i wspieramy za to, że są tacy jak my. Kiedy bowiem współcześni mężczyźni, podobnie jak tytułowy Northman odsyłają swoje potomstwo wraz z kobietami pod opiekę dalekich krewnych a sami ruszają do walki na śmierć i honor w batalionach mannerbunde,  odżywa indoeuropejska hipermęskość a wszystkie egalitarne brednie momentalnie tracą rację bytu.

 

Ze strategii etnocentrycznej wynika również oczywiście to, że w naszym interesie narodowym leży wspieranie słabszego wroga przeciwko silniejszemu. Ale na płaszczyźnie psychologicznej widząc poświęcenie dla własnej ojczyzny uaktywniamy moduły w naszych mózgach odpowiedzialne za etnocentryzm (lojalność wobec wspólnoty ) widząc zaś publiczne przysięgi składane przez żołnierzy podczas publicznych ceremonii i procesje żałobne w każdej ukraińskiej wsi uaktywniają się w naszych umysłach moduły świętości. Prawdziwą transcendencję uaktywnia jednak iście heglowska asertywność Ukrainy w dążeniu do wolności, która jest gotowa zaryzykować własne istnienie dla czystego prestiżu zbrojnie opierając się dążeniu azjatyckiej despotii do narzucenia jej relacji Pan- Niewolnik.

 

            My etniczni nacjonaliści popieramy więc Ukrainę jako projekcję naszej własnej indoeuropejskiej transcendencji, która żyje wciąż uśpiona w naszej krwi. Faktem jest również, że w zamyśle autora tekst ten miał być pierwotnie recenzją dwóch filmów. Jednak to, że autorowi nie udało się ostatecznie uciec od sytuacji na Ukrainie pokazuje nam, że tak naprawdę my, potomkowie   Manerbunde założonych przez stepowych jeźdźców, podobnie jak bohaterowie „Furiozy” i „Northmana” nie jesteśmy w stanie uciec od naszego genetycznego  przeznaczenia.

 

 

 

 Lech Obodrzycki 

 

 

 

[1]„Tradycja, w swojej najbardziej pierwotnej i podstawowej ewolucyjnej postaci jest najwyższą formą  dostosowania się populacji do konkretnego środowiska (ekosystemu).Polega ona na tworzeniu przez populację specyficznych reguł zachowania i przekazywaniu ich z pokolenia na pokolenie w procesie uczenia się „ E.O.Wilson Socjobiologia Poznań 2000  s.102

 

[2] https://www.szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/1441-lech-obodrzycki-kluczowa-adaptacja-cz-ii

 

[3]Chociaż sam Dumezil starał się usilnie odżegnywać od konotacji swojej teorii z biologią, sam przyznawał że np. wywodzący się bezpośrednio od indoeuropejskich Scytów, Osetyńcy przechowali w swojej tradycji mit o trzech braciach którzy otrzymali z nieba ( od Bogów) trzy przedmioty, symbolizujące trzy kasty ( pług z jarzmem końskim, puchar i topór). I chociaż wszystkie bez wyjątku sąsiadujące z Osetami ludy kaukaskie (Abchazowie, Czeczeni, Czerkiesi) zapożyczyły ten mit, to z uwagi na ich nieindoeuropejskie pochodzenie, nigdzie nie zachował on pierwotnej funkcji „ Otóż wszędzie bez wyjątku zniknęła aluzja do trójfunkcyjnego charakteru trzech rodzin: albo wszystkich bohaterów postawiono na tej samej płaszczyźnie ze stopniem brawury i powodzenia jako jedyną dystynkcją ( Czerkiesi Abchazowie) albo też liczbę rodzin zredukowano do dwóch, przeciwstawionych już nie funkcjami ale ocenami „dobrzy” i „źli”. Dzieje się tak, jak gdyby te ludy nieindoeuropejskie zapożyczające legendy systematycznie eliminowały ślady trójfunkcjonalności, nie mogły ich dopuścić a ich dostawcy Osetowie- sami przecież wolni od trzech funkcji w swej praktyce społecznej- wiernie je zachowali w oryginałach legend.” Zob. „ Na tropie Indoeuropejczyków. Mity i epopeje” z Georges'em Dumezilem rozmawia Dider Eribon Warszawa 1996 s.98-100

 

[4]K. Macdonald „Individualism and the Western Liberal Tradition” 2019

 

[5]  Nowością kultury indoeuropejskiej było to, że nie opierała się ona ani na scentralizowanym królestwie, ani na rozszerzonych grupach pokrewieństwa typu klanowego, ale na arystokratycznej elicie, która była egalitarna w obrębie grupy. Tamże s. 41

 

[6]Gro przekłamań, co stwierdzają zarówno znawcy słowiańszczyzny jak i sam K. Macdonald dotyczy epizodu z filmu gdzie akcja toczy się na Rusi. Szczególnie dotyczy to sceny gdzie mieszkańców złupionego grodu najeźdźcy palą w stodole. Jak stwierdza Macdonald „Takie zachowanie nie było typowe dla wielu grup IE, które najechały Europę. Zamiast po prostu najeżdżać, podbijające grupy IE zazwyczaj osiedlały się wśród podbitych ludzi i rozwijały relacje dominacji i podporządkowania między nowymi elitami wojskowymi a podbitymi ludami, zapewniając ochronę w zamian za służbę. Jest to recepta na społeczeństwa typu feudalnego zdominowane przez elity wojskowe, które mają wzajemne zobowiązania wobec ludzi, nad którymi dominują, ale w których więzi pokrewieństwa między elitami a ludźmi, nad którymi dominują, są stosunkowo nieistotne i ostatecznie przepuszczalne.”

 

[7] „Wojownicy w stanie wściekłości są znani jako „berserkowie”. Ta koncepcja jest związana z wiarą w zmianę kształtu, w której dusza jest odłączona od ciała i może wędrować jako wilk lub niedźwiedź, w którym to czasie może angażować się w nadludzkie bohaterskie czyny.” K. Macdonald „Individualism and the Western Liberal Tradition” 2019 s.44

 

[8]R. Duchesne „The Uniqueness of Western Civilization”  Boston 2011 s. 318

 

[9]Tamże s. 328

 

[10] https://www.szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/1441-lech-obodrzycki-kluczowa-adaptacja-cz-ii

 

piątek, 03 czerwiec 2022 20:58

Adrianna Gąsiorek - Trudne wybory

Kiedyś napisałam takie zdanie, że kochając kino, szukam w nim różnych aspektów, ale przede wszystkim zwracam uwagę na historię, która ma sprawić, że będę chciała o niej myśleć. I właśnie dwie, chociaż zupełnie inne kreacje, zainspirowały mnie to napisania niniejszego artykułu. Zaznaczam, że nie będą to recenzje, ale wykorzystanie pewnych motywów, które dobrze ze sobą współgrają. Obie produkcje oczywiście gorąco polecam.

 

Jako aktywiści często stajemy przed trudnymi wyborami, podejmujemy decyzje, które będą potem wpływać na wiele aspektów naszego życia. Bywa, że po prostu zmieniają go całkowicie. Można to rozpatrywać na różnych płaszczyznach – relacji ze znajomymi, w poszukiwaniach pracy, odbiorze naszej osoby przez lokalne środowisko i wreszcie – stosunkach z rodziną. Właśnie to ostatnie zagadnienie chciałam rozwinąć na podstawie dwóch historii, które możemy zaobserwować w filmach „Przemytnik” (produkcja z 2018 roku, dostępna online) oraz „Książę” (szukajcie w kinowych repertuarach).

 

Z „Przemytnikiem” w reżyserii ukochanego Clinta Eastwooda zapoznałam się zaraz po jego polskiej premierze, w niewielkim studyjnym kinie. Produkcja w głównej mierze przedstawia historię doświadczonego Earla, który na starość zostaje tytułowym przemytnikiem. Mężczyzna w mgnieniu oka zarabia sporo pieniędzy, a to, co miało być jednorazową fuchą, wkrótce staje się jego pełnoetatowym zadaniem. Bardzo zainteresował mnie jednak wątek jego relacji z rodziną. Widać je już od pierwszych kadrów, w których poznajemy bohatera jako duszę towarzystwa i gwiazdę hermetycznego światka hodowców kwiatów ozdobnych. Earl poświęca roślinom, ale tak naprawdę sławie i pieniądzom całe swoje życie, łącznie z bliskimi. Kilka lat później jego biznes upada, dom przejmuje bank, a rodzina, poza wnuczką, nie utrzymuje z nim kontaktu. Mężczyzna nie wyciąga żadnych wniosków i kiedy poznaje grupę meksykańskich przemytników, zaczyna z nimi współpracować, aby ponownie odbudować swoją pozycję, niestety w kontekście rodziny nie zmienia niczego. Padają bardzo wymowne słowa od córki Earla, która zarzuca mu, że zawsze liczyło się, to co powiedzą o nim inni, że zawsze był i pomagał innym – na każde zawołanie. Nigdy jednak nie dbał o to, kim jest w oczach swojej rodziny.

 

Dość podobną refleksję poczułam, oglądając nowość kinową „Książę”. Historię opartą na faktach, którą ogląda się jednym tchem. Wszystko dzieje się w Wielkiej Brytanii lat 60. - w czasie, kiedy cała społeczność żyje zuchwałym skokiem na Galerię Narodową i kradzieżą cennego obrazu. Jak się okazuje zamieszany jest w to skromny taksówkarz Kempton Bunton. To człowiek, który lubi swoje proste życie, kocha żonę i synów, ale nie znosi wszelkiej niesprawiedliwości. Pod tym względem jest niepoprawnym idealistą, co nierzadko wpędza go w mniejsze lub większe kłopoty. Kradzież bezcennego obrazu to z pewnością jego największy życiowy wyskok, ale cel jak zawsze szlachetny. Kempton w anonimowych listach proponuje władzom zwrot dzieła, pod warunkiem wprowadzenia pewnych świadczeń na rzecz najbiedniejszych. Powiem szczerze, że naprawdę trudno nie polubić tego starszego, poczciwego człowieka (w tej roli świetny Jim Broadbent). Samotne pikiety w deszczu, happeningi przed rządowymi budynkami. Widać człowieka, którego przepełnia pasja, idea i jako widz z całych sił mu kibicujesz. Złapałam się na tym, że zaczęła mnie irytować postawa jego żony, która ciągle miała jakieś pretensje. Z rozwinięciem historii dowiadujemy się jednak, że nad rodziną „unosi się” bolesna historia, z którą nie potrafią się do końca zmierzyć. Dość dobrze udało mi się zrozumieć głównego bohatera, który czasami bez większych sukcesów walczy o to, co dla niego ważne. Jednak odwracając sytuację, możemy dostrzec upierdliwego starca, który zamiast pomóc żonie i w końcu pójść do pracy, traci czas na przysłowiową „walkę z wiatrakami”. Nie jest żadnym wsparciem dla swoich bliskich, ba, wplątuje ich w różne kłopoty, co chwilę trafiając do więzienia.

 

Nie wiem, czy tak, jak ja, macie wrażenie, że skądś to znacie ;). Ile razy zastanawialiście się nad wyborem – działalność a rodzina. Ile razy przez nasze działania, cierpieli nasi bliscy, a my nie byliśmy dla nas wsparciem, za to usprawiedliwialiśmy się tym, że ratujemy cały naród. A czymże jest ten naród jak nie zlepkiem rodzin? W tym przecież naszej. Myślę, że wiele osób ma sobie coś do zarzucenia w tym temacie, ja na pewno. Nie zrozumcie mnie jednak źle, że brak aktywności będziemy, co tydzień tłumaczyć imieninami wujka, cioci itd. Myślę jednak, że należy znaleźć, a przynajmniej próbować znaleźć, złoty środek. To ważne, żebyśmy w oczach bliskich nie byli ani Earlem, który ceni bardziej zdanie obcych ludzi, ani Kemptonem, który świadomie naraża bliskich. 

 

Poznałam wiele „radykalnych” osób, które początkowo poświęcały każdą minutę na działalność, chwaląc się tym, że nie mieli czasu odwiedzić mamy czy taty, bo żyją ideą. Żadnej z tych osób już w naszym środowisku nie ma. Pojawiły się problemy, praca i nagle idea przestała mieć znaczenie. Może to, że z wieloma z Was znam się tak długo, świadczy o tym, że mimo wszystko szukamy pewnego balansu, aby to wszystko pogodzić. Przynajmniej próbujmy.

 

 

 

Adrianna Gąsiorek