Przy okazji akcji prowadzonej przez łódzkich nacjonalistów, mającej na celu doprecyzowanie w kodeksie pracy maksymalnej temperatury, przy której zapewniona byłaby dodatkowa, pełnopłatna przerwa dla pracowników produkcyjnych i magazynowych, w pewnych grupach na znanym portalu społecznościowym pojawiły się, w akompaniamencie trzasku pewnej części ciała, głosy wołające o pomstę do nieba.
Nie jest to raczej niczym zaskakującym. Grupy te stanowią siedlisko wyborców Konfederacji - a może raczej: fanów Konfederacji, bo zakładam, że znaczny procent ich członków nie osiągnął jeszcze wieku umożliwiającego głosowanie w wyborach – oraz tak zwanych niedzielnych patriotów, którzy zapewne chcieliby poczuwać się do przynależności do środowiska nacjonalistycznego. Środowiska nacjonalistycznego, które w zasadzie dogorywa. Można śmiało dywagować, czy w ogóle jeszcze istnieje, ale to już zupełnie inny temat. Również nie o wspomnianej akcji chcę pisać, ale o tym, co na jej przykładzie mieliśmy okazję obserwować, a co powraca co jakiś czas jak bumerang.
W szeroko rozumianym środowisku narodowym pokutują jakieś dziwne szufladki tematyczne, sztywne podziały: my i oni, narodowcy i lewacy. W mojej ocenie winy takiego stanu rzeczy należy upatrywać najprawdopodobniej w czasach, kiedy ludzie o poglądach narodowych wywodzili się głównie z kręgu subkultury skinhead. „Aktywizm” większości z nich polegał na na piciu piwa z kolegami „ z klimatu”, prostowaniu rąk na koncertach i, od czasu do czasu, rozdaniu grupie anarchistów okazjonalnego wpierd…
Wiadomo, znajdą się zaraz głosy, że teraz jest łatwiej, jest internet. W tamtych latach dostęp do informacji i solidnej formacji intelektualnej w niektórych grupach społecznych był ograniczony. Czy jednak wszystko można tłumaczyć w ten sposób? To właśnie wtedy „druga strona barykady” zaczęła zajmować się sprawami, które dzisiaj coraz częściej stają się przedmiotem działań ugrupowań narodowych. Mowa oczywiście o ekologii, która powoli zaczyna być traktowana poważniej, niż sprzątanie lasu raz czy dwa razy do roku. Mowa o postulatach socjalnych, sprawach mieszkaniowych i pracowniczych, które od lat były domeną lewicowców. I nie można się temu dziwić. Przez tyle lat zdążyli nabrać doświadczenia, rozwinąć sieć kontaktów, pozakładać liczne stowarzyszenia i fundacje.
I to właśnie przy tym ostatnim temacie, czyli pracowniczym, znów pojawił się zgrzyt. Jak to możliwe, że nacjonaliści domagają się polepszenia warunków pracy dla pracowników? Przecież to „lewackie brednie” jak napisał jeden z internautów. Skoro dodatkowa przerwa w pracy w uciążliwych warunkach, zagrażających zdrowiu, to lewackie brednie, należałoby się zastanowić, czy zakaz pracy dzieci, wprowadzenie płatnych urlopów, zniesienie – przy lamencie kapitalistów, właścicieli dużych zakładów i innych Januszy biznesu – czternasto- i szesnastogodzinnych dób pracowniczych, to również były lewackie brednie?
Lata historycyzmu, świętowania rocznic i przypominania polskiej historii, pełnej oczywiście chlubnych i zaszczytnych momentów, przy jednoczesnym oderwaniu od spraw codziennych zwykłych ludzi – dużo ważniejszych dla nich, niż obchody kolejnej rocznicy Bitwy Warszawskiej; niewykorzystanie kilku dobrych momentów na przekucie sukcesu Marszu Niepodległości w coś realnego; przymykanie oczu na wkradanie się do środowiska demoliberalnych i kapitalistycznych macek dało nam dzisiaj jasny obraz postępującej choroby trawiącej ruch. Zasłuchani w Korwina nosiciele antywartości, mimo szczerych intencji, nie rozumieją, że głoszą idee działające destrukcyjnie na naród. Świat dla nich jest wciąż taki sam. My i oni, prawo i lewo. Dlatego jeśli obeznani od lat z problemami pracowniczymi czy lokatorskimi aktywiści środowisk lewicowych, anarchistycznych czy antyfaszystowskich podejmują działania czy wysnuwają postulaty, które dla każdego człowieka są, a przynajmniej powinny być słuszne, niektórym zapala się w głowie od razu czerwona lampka: OESU KOMUNIZM!
Każdy pewnie zna przykłady, kiedy to nacjonaliści zakrywali, zamalowywali i zdrapywali hasła, z którymi co prawda się zgadzali, ale niszczyli je na złość „tamtym”. W drugą stronę oczywiście działa to tak samo. Podczas zeszłorocznego protestu medyków paczka antyfaszystów chwaliła się w swoich mediach społecznościowych zrywaniem plakatów z hasłami popierającymi protest medyków – tymi samymi hasłami, pod którymi podpisywali się oni sami… Niezły mindfuck, powiedziałby ktoś. Istotnie.
Czy może to oznaczać, że zwalczające się od lat obozy być może więcej łączy, niż dzieli? Myślę, że nie. Jednak, czy to się komuś podoba czy nie, możemy dostrzec wiele ich wspólnych cech, nie tylko we współczesnych formach działania, ale i postulatach. Mamy wielu wspólnych wrogów, choć walkę z nimi podejmujemy z innych przyczyn, w imię różnych wartości i dla różnych celów. Podobnie jak oni, walczymy o wolność z instytucjami i organizacjami identyfikowanymi z podmiotami globalizacji. Podobnie jak oni, sprzeciwiamy się kapitalizmowi, imperializmowi i szowinizmowi. Tak samo stoimy po stronie pracowników, ubogich, samotnych matek, ekologii; głosimy poparcie dla niepodległej Palestyny.
Czy to znaczy, że mamy z nimi stawać w jednym szeregu i zasilać ich demonstracje? Nie. Ale czy jeśli druga strona zajmuje się również walką o godne warunki pracy, sprzeciwia się kwitnącej patodeweloperce i postępującej betonozie, my mamy odpuścić? Czy jeśli spóźniliśmy się, by zaklepać jakiś temat, trzeba go zaszufladkować jako lewacki? Nie, nie i jeszcze raz nie!
W życiu należy się kierować przede wszystkim rozumem. Skoro popieramy jakiś postulat, przyświecać nam powinien konkretny cel. Popularyzacja problemu i przekonanie ludzi do pewnych racji powinno leżeć w naszym interesie. Wydaje się to dosyć proste i logiczne. W takich wypadkach należałoby sobie po prostu nie szkodzić. Zamazać logo, zdrapać część wlepki – owszem, ale nie całą, jeśli się zgadzamy z przesłaniem z niej płynącym. Zastanówmy się, czy popieramy sprawę i chcemy osiągnąć zwycięstwo, czy wybraliśmy sobie tematy „dla nas” i „dla nich” niczym klubowe barwy i zależy nam jedynie na zwalczaniu siebie wzajemnie, a nie na poprawie sytuacji.
Nie ma sensu tracić więcej czasu na kręcenie się wokół spraw oderwanych od realnych potrzeb narodu; przekonywanie przekonanych na internetowych czatach, gdzie wciąż pojawią się te same rozmowy, te same problemy i te same argumenty. Nie ma już czasu na oddawanie pola! To nie czas na bierność! Czas na odrabianie strat i odbijanie „lewackich” przyczółków, nie bacząc na idiotów widzących w ekologii lewactwo, a w prawach pracowniczych komunizm.
Kamil Królik Antończak