
Szturm1
Radosław Biały – Krótka historia UPA dla Polaków. Czy historycy nas pogodzą? [recenzja książki]
Przypadek sprawił, iż publikację dr. Kazimierza Wóycickiego przeczytałem w przeddzień rocznicy krwawej niedzieli. Następne dni przyniosły z sobą eskalację grafik i postów w social mediach na temat Wołynia, UPA czy Banderowców. Kibice przygotowali oprawy upamiętniające ofiary z 1943 r. Telewizja emitowała programy historyczne. Przemówił premier. Standard, jak co roku, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jednak mam wrażenie, że nie wszystkim chodziło o upamiętnienie pomordowanych. Jak zwykle uaktywniły się tak zwane „onuce” oraz cała masa agresywnych rewizjonistów – czy nie o taką Polszę Putin walczy?
Książka Wóycickiego jest napisana w tonie pojednawczym. Autor to człowiek wszechstronny - politolog, historyk, opozycjonista z czasów PRL, publicysta, były dyrektor szczecińskiego oddziału IPN, wykładowca, uczestnik rewolucji na Majdanie. Wcześniej zajmował się stosunkami polsko-niemieckimi. Bardziej od jego tytułów zaimponowała mi jednak chęć zrozumienia strony ukraińskiej. Jeśli jesteś zdania, że przeszłość nie może przysłaniać teraźniejszości, to zapraszam do lektury. Jeśli twoje zdanie jest zgoła inne, również zapraszam. Czas to zmienić. Książka została wydana w 2019 r., ale tocząca się wojna na wschodzie tylko dodaje jej aktualności.
Wóycicki skupia się głównie na obecnych relacjach polsko-ukraińskich. Historia OUN i UPA jest opisana dość skromnie, jednakże zostają obalone istotne mity na temat tych organizacji. Wiedza historyczna przeciętnego Polaka jest znikoma, więc dla niektórych może być zaskoczeniem, że Bandera w 1943 r. był więziony przez Niemców w Sachsenhausen, albo że u Doncowa można dojrzeć inspiracje Dmowskim i Balickim. Polacy lubią interpretować dzieje przez pryzmat wybiórczych wydarzeń, nie znając łańcucha przyczynowo-skutkowego ani tła historycznego. Powyższe fakty są dość podstawową wiedzą, lecz najwyraźniej nie dla narodowych troglodytów, czerpiących „informacje” z facebooka i szemranych stron. Autor stara się patrzeć oczami Ukraińców na historię i obecną politykę. Wyjaśnia motywy ukraińskich nacjonalistów, jednak należy wyraźnie podkreślić, że w żadnym stopniu nie usprawiedliwia zbrodni wołyńskiej. Dla równowagi, znajdziemy fragmenty o brutalnej polityce II RP wobec Ukraińców oraz o specyficznych relacjach polski pan - rusiński chłop. Wszystko razem zostaje połączone w jedną układankę. Najwięcej jednak uwagi Wóycicki poświęca obecnym sąsiedzkim kontaktom. Wskazuje na niejednoznaczność kultu UPA. Wiele rzeczy, które wydają nam się skrajnie antypolskie, mogą mieć naprawdę inny wymiar. Należy wziąć pod uwagę, że Ukraina zawsze w pierwszej kolejności była narażona na imperializm rosyjski, co ma wpływ na jej politykę historyczną i panteon antykomunistycznych bohaterów. Dla nas również kremlowskie rozpasanie stanowi zagrożenie, więc jedziemy na tym samym wózku. Oprócz polityków, to przede wszystkim historycy powinni nas pogodzić. Autor jest przekonany o konieczności podejmowania zabiegów pojednawczych. Pozwolę sobie przytoczyć fragment recenzowanego eseju:
„Kto w czas rewolucji godności był na Majdanie, wie, jak bardzo Ukraińcy podobni są do Polaków. Oba narody kochają wolność, mają dramatyczną i trudną przeszłość, oba padały ofiarą napaści i represji. To pokrewieństwo związane jest też z długim życiem we wspólnym państwie. Na Majdanie było to widoczne symbolicznie. Flaga polska często powiewała tam obok ukraińskiej. Przypomina mi się drobny epizod, który silnie wrył mi się w pamięć. Chciałem zrobić zdjęcie młodemu człowiekowi w kozackim mundurze, który strzegł tam porządku. Zdecydowanym ruchem dłoni zabronił mi tego. Był o głowę wyższy i nie wyglądał na takiego, co żartuje. „Chto wy?”, spytał surowo. „Ja Polak”, odpowiedziałem. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech i usłyszałem: „robit’ foto”.
Polska była dla Ukrainy krajem, który cieszył się we wszelkich badaniach opinii publicznej, obok USA, największą sympatią. To nie był przypadek. Decydował o tym zdrowy rozsądek obu społeczeństw rozumiejących swoje położenie i zagrożenia, jakie stwarza neoimperialna putinowska Rosja.”
Pokładam ogromną nadzieję w pojednaniu, więc chciałbym, aby na rynku zaczęło pojawiać się coraz więcej takich publikacji. Książkę w pierwszej kolejności poleciłbym każdemu laikowi relacji polsko-ukraińskich, jak i wszystkim ukrainofobom, rusofilom, oraz zwolennikom uprawiania agresywnego szlochu rocznicowego. Esej mieszczący się na dwustu stronach obala wszelkie mury niezgody i stereotypy, a realna narracja historyczna niszczy mity.
Radosław Biały
Kamil Królik Antończak - Oesu komunis!
Przy okazji akcji prowadzonej przez łódzkich nacjonalistów, mającej na celu doprecyzowanie w kodeksie pracy maksymalnej temperatury, przy której zapewniona byłaby dodatkowa, pełnopłatna przerwa dla pracowników produkcyjnych i magazynowych, w pewnych grupach na znanym portalu społecznościowym pojawiły się, w akompaniamencie trzasku pewnej części ciała, głosy wołające o pomstę do nieba.
Nie jest to raczej niczym zaskakującym. Grupy te stanowią siedlisko wyborców Konfederacji - a może raczej: fanów Konfederacji, bo zakładam, że znaczny procent ich członków nie osiągnął jeszcze wieku umożliwiającego głosowanie w wyborach – oraz tak zwanych niedzielnych patriotów, którzy zapewne chcieliby poczuwać się do przynależności do środowiska nacjonalistycznego. Środowiska nacjonalistycznego, które w zasadzie dogorywa. Można śmiało dywagować, czy w ogóle jeszcze istnieje, ale to już zupełnie inny temat. Również nie o wspomnianej akcji chcę pisać, ale o tym, co na jej przykładzie mieliśmy okazję obserwować, a co powraca co jakiś czas jak bumerang.
W szeroko rozumianym środowisku narodowym pokutują jakieś dziwne szufladki tematyczne, sztywne podziały: my i oni, narodowcy i lewacy. W mojej ocenie winy takiego stanu rzeczy należy upatrywać najprawdopodobniej w czasach, kiedy ludzie o poglądach narodowych wywodzili się głównie z kręgu subkultury skinhead. „Aktywizm” większości z nich polegał na na piciu piwa z kolegami „ z klimatu”, prostowaniu rąk na koncertach i, od czasu do czasu, rozdaniu grupie anarchistów okazjonalnego wpierd…
Wiadomo, znajdą się zaraz głosy, że teraz jest łatwiej, jest internet. W tamtych latach dostęp do informacji i solidnej formacji intelektualnej w niektórych grupach społecznych był ograniczony. Czy jednak wszystko można tłumaczyć w ten sposób? To właśnie wtedy „druga strona barykady” zaczęła zajmować się sprawami, które dzisiaj coraz częściej stają się przedmiotem działań ugrupowań narodowych. Mowa oczywiście o ekologii, która powoli zaczyna być traktowana poważniej, niż sprzątanie lasu raz czy dwa razy do roku. Mowa o postulatach socjalnych, sprawach mieszkaniowych i pracowniczych, które od lat były domeną lewicowców. I nie można się temu dziwić. Przez tyle lat zdążyli nabrać doświadczenia, rozwinąć sieć kontaktów, pozakładać liczne stowarzyszenia i fundacje.
I to właśnie przy tym ostatnim temacie, czyli pracowniczym, znów pojawił się zgrzyt. Jak to możliwe, że nacjonaliści domagają się polepszenia warunków pracy dla pracowników? Przecież to „lewackie brednie” jak napisał jeden z internautów. Skoro dodatkowa przerwa w pracy w uciążliwych warunkach, zagrażających zdrowiu, to lewackie brednie, należałoby się zastanowić, czy zakaz pracy dzieci, wprowadzenie płatnych urlopów, zniesienie – przy lamencie kapitalistów, właścicieli dużych zakładów i innych Januszy biznesu – czternasto- i szesnastogodzinnych dób pracowniczych, to również były lewackie brednie?
Lata historycyzmu, świętowania rocznic i przypominania polskiej historii, pełnej oczywiście chlubnych i zaszczytnych momentów, przy jednoczesnym oderwaniu od spraw codziennych zwykłych ludzi – dużo ważniejszych dla nich, niż obchody kolejnej rocznicy Bitwy Warszawskiej; niewykorzystanie kilku dobrych momentów na przekucie sukcesu Marszu Niepodległości w coś realnego; przymykanie oczu na wkradanie się do środowiska demoliberalnych i kapitalistycznych macek dało nam dzisiaj jasny obraz postępującej choroby trawiącej ruch. Zasłuchani w Korwina nosiciele antywartości, mimo szczerych intencji, nie rozumieją, że głoszą idee działające destrukcyjnie na naród. Świat dla nich jest wciąż taki sam. My i oni, prawo i lewo. Dlatego jeśli obeznani od lat z problemami pracowniczymi czy lokatorskimi aktywiści środowisk lewicowych, anarchistycznych czy antyfaszystowskich podejmują działania czy wysnuwają postulaty, które dla każdego człowieka są, a przynajmniej powinny być słuszne, niektórym zapala się w głowie od razu czerwona lampka: OESU KOMUNIZM!
Każdy pewnie zna przykłady, kiedy to nacjonaliści zakrywali, zamalowywali i zdrapywali hasła, z którymi co prawda się zgadzali, ale niszczyli je na złość „tamtym”. W drugą stronę oczywiście działa to tak samo. Podczas zeszłorocznego protestu medyków paczka antyfaszystów chwaliła się w swoich mediach społecznościowych zrywaniem plakatów z hasłami popierającymi protest medyków – tymi samymi hasłami, pod którymi podpisywali się oni sami… Niezły mindfuck, powiedziałby ktoś. Istotnie.
Czy może to oznaczać, że zwalczające się od lat obozy być może więcej łączy, niż dzieli? Myślę, że nie. Jednak, czy to się komuś podoba czy nie, możemy dostrzec wiele ich wspólnych cech, nie tylko we współczesnych formach działania, ale i postulatach. Mamy wielu wspólnych wrogów, choć walkę z nimi podejmujemy z innych przyczyn, w imię różnych wartości i dla różnych celów. Podobnie jak oni, walczymy o wolność z instytucjami i organizacjami identyfikowanymi z podmiotami globalizacji. Podobnie jak oni, sprzeciwiamy się kapitalizmowi, imperializmowi i szowinizmowi. Tak samo stoimy po stronie pracowników, ubogich, samotnych matek, ekologii; głosimy poparcie dla niepodległej Palestyny.
Czy to znaczy, że mamy z nimi stawać w jednym szeregu i zasilać ich demonstracje? Nie. Ale czy jeśli druga strona zajmuje się również walką o godne warunki pracy, sprzeciwia się kwitnącej patodeweloperce i postępującej betonozie, my mamy odpuścić? Czy jeśli spóźniliśmy się, by zaklepać jakiś temat, trzeba go zaszufladkować jako lewacki? Nie, nie i jeszcze raz nie!
W życiu należy się kierować przede wszystkim rozumem. Skoro popieramy jakiś postulat, przyświecać nam powinien konkretny cel. Popularyzacja problemu i przekonanie ludzi do pewnych racji powinno leżeć w naszym interesie. Wydaje się to dosyć proste i logiczne. W takich wypadkach należałoby sobie po prostu nie szkodzić. Zamazać logo, zdrapać część wlepki – owszem, ale nie całą, jeśli się zgadzamy z przesłaniem z niej płynącym. Zastanówmy się, czy popieramy sprawę i chcemy osiągnąć zwycięstwo, czy wybraliśmy sobie tematy „dla nas” i „dla nich” niczym klubowe barwy i zależy nam jedynie na zwalczaniu siebie wzajemnie, a nie na poprawie sytuacji.
Nie ma sensu tracić więcej czasu na kręcenie się wokół spraw oderwanych od realnych potrzeb narodu; przekonywanie przekonanych na internetowych czatach, gdzie wciąż pojawią się te same rozmowy, te same problemy i te same argumenty. Nie ma już czasu na oddawanie pola! To nie czas na bierność! Czas na odrabianie strat i odbijanie „lewackich” przyczółków, nie bacząc na idiotów widzących w ekologii lewactwo, a w prawach pracowniczych komunizm.
Kamil Królik Antończak
Grzegorz Ćwik - Wojna zmienia wszystko
Wojna się nie zmienia. Jednak wojna zmienia wszystko.
Wobec wojny ustosunkowują się wszyscy. I właściwie wszyscy, poza jawnie promoskiewską Konfederacją, stoją po stronie władz kijowskich. Pytanie, czy również wszyscy wyciągają odpowiednie wnioski z decyzji i posunięć władz ukraińskich. I nie mam tu na myśli ostatnich kilku miesięcy, ale ostatnie osiem lat. To, że Ukraińcy solidnie uszczuplają szeregi rosyjskiej armii, jest nie tylko miłe sercu, ale także nieprzypadkowe. To efekt konsekwentnej, wieloletniej polityki, której celem było przygotowanie ukraińskiej armii na otwarte starcie z imperium rosyjskim. Temu służyć miały zarówno wydatki na uzbrojenie i wyszkolenie wojska, jak i kontakty szkoleniowo-taktyczne z sojuszem NATO. Najwyższa chyba już pora zmienić spojrzenie na Sojusz Północnoatlantycki i uznać, że ostatecznie wszelkie duginizmy i narzekanie na atlantyzm rozjechały się ze zwykłymi realiami politycznymi. A w końcu, kto jak kto, ale polska prawica narodowa gada o realizmie jak chyba nikt inny. I to właśnie ten realizm, wbrew wszelkim niedogodnościom bycia członkiem Paktu Północnoatlantyckiego, zmusza nas w chwili obecnej i w dającej się przewidzieć przyszłości do uznania sojuszu NATO, a zwłaszcza jego anglosaskiej części, za integralną część naszego systemu obrony przed agresją rosyjską. Wszelkie dywagacje o ewentualnym opuszczeniu Sojuszu traktować należy albo jako brak rozsądku i lekkomyślność, albo jako jawną działalność wrogą polskiej racji stanu. Wszelkie ideologiczne dywagacje, oparte na bredniach Aleksandra Dugina czy jakiegokolwiek innego fanatyka bolszewizmu, rozbijają się w pył w zderzeniu z rzeczywistością i w obliczu interesu narodowego. Nasze położenie na mapie jest jakie jest. Należymy do określonej cywilizacji. Czy nam się to podoba czy nie, Rosja była, jest i będzie naszym wrogiem.
Do pewnego momentu można było bredzić i mamić społeczeństwo kłamstwami. Od dawna słyszeliśmy, że przecież wojna nam nie zagraża, bo jesteśmy w Unii Europejskiej. Jednak wojna, jako klasyczne narzędzie polityki, była, jest i będzie stałym elementem życia narodów i państw. Pora więc skończyć z myśleniem o państwie jak o wyłącznie cywilnym projekcie, a pamiętać, że wojsko to jego integralna i niezbywalna część. Jako Polacy, Naród, który zamieszkuje terytorium między Niemcami a Rosją, powinniśmy rozumieć to jak nikt inny.
Wojsko Polskie, które do tej pory traktowane było przez kolejne ekipy rządzące po macoszemu i postrzegane jako kolejny urząd czy pion administracji, staje się obecnie jednym z filarów i podstaw funkcjonowania niezależnej Polski. Pamiętajmy, że cała opozycja jeszcze nie tak dawno histerycznie wręcz sprzeciwiała się wzrostowi wydatków na modernizację uzbrojenia i wojska. Argumentowano to między innymi obecnością Polski w strukturach NATO. Brzmi to paradoksalnie, biorąc pod uwagę, że wszystkie państwa Sojuszu, z wyjątkiem może Stanów Zjednoczonych, w ostatnich dekadach drastycznie zmniejszyły swoje armie i możliwości ofensywno-obronne. Sam fakt bycia w Sojuszu nie gwarantuje nam bezpieczeństwa. Nie ma i nie może być powrotu do abstrakcyjnej polityki pod znaku Platformy czy Konfederacji, która, w imię politycznej kalkulacji i chęci dotarcia do bardziej pacyfistycznej części społeczeństwa, dąży do rozbrojenia Polski, czyli de facto pozostania bezbronnym wobec rosyjskich zapędów imperialnych.
Kończy się również postrzeganie Rosji w kategoriach ewentualnego partnera - biznesowego, politycznego, kulturowego czy jakiegokolwiek innego. Najwyższa pora zrozumieć, że z powodu swego umiejscowienia, czynników ideowych, uwarunkowań politycznych, kulturowych i ekonomicznych Rosja już zawsze będzie dążyła do ekspansji w kierunku zachodnim. Wszelkie próby wybielania Rosji, ukazywania jej w sposób symetryczny z Ukrainą czy lobbowania na rzecz współpracy lub uznania Rosji jako partnera należy ex definitione traktować jako działalność przeciwko polskiej racji stanu i tępić na poziomie administracyjnym i państwowym.
Wiele również musi się zmienić w polityce krajowej. Edukacja najmłodszego pokolenia przepełniona być musi poczuciem obowiązku wobec ojczyzny, a wyjątkowe miejsce w niej powinien zająć czynnik wojskowy. Młodych rodaków należy uczyć, że bycie Polakiem to nie tylko określone przywileje i prawa, ale także obowiązki powinności wobec Najjaśniejszej. W dobie wszechobecnej feminizacji i daleko posuniętej promocji bezsiły, ułomności i strachu powrócić musi klasyczne podejście do służby wojskowej mężczyzn. Nie chodzi oczywiście o tworzenie armii masowej - ta bowiem odeszła już do lamusa, a konflikty zbrojne realizują przede wszystkim dobrze wyszkolone i wyposażone armie zawodowe - jednak każdy mężczyzna przejść powinien podstawowe przeszkolenie wojskowe, aby być w stanie funkcjonować na zapleczu wojny w trakcie ewentualnych działań zbrojnych.
Jednym z najważniejszych skutków wojny jest skokowy wzrost społecznego zrozumienia, że Niemcy nie są i nie będą naszym przyjacielem. Państwo to, ze względów strategicznych, kulturowych, gospodarczych i geopolitycznych ma swoje cele i sposoby prowadzenia polityki zagranicznej. Tradycja współpracy rosyjsko-niemieckiej ma ponad tysiącletnią tradycję i kultywowana jest szeroko zarówno w rosyjskich, jak i niemieckich elitach władzy. Wobec tego Niemcy nie mogą być przez nas uznawane za lidera Unii Europejskiej i Europy jako takiej. Zdajemy sobie sprawę, że kraj ten posiada ogromną agendę i agenturę wpływu w naszym kraju. Członkowie partii politycznych, wiele serwisów internetowych, publicystów i intelektualistów stoi na straży interesu niemieckiej racji stanu, jednak nawet ci ludzie rozumieją, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy Niemcy zaliczyły ogromny i strategiczny blamaż, który w powszechnej świadomości wyklucza dalsze bezkrytyczna traktowanie zachodniego sąsiada.
Sama Unia Europejska również, jak się wydaje, podlec musi określonej rewaloryzacji. Dotychczasowy fatalizm krajowej polityki, wynikający z realnego braku alternatyw, powoli lecz systematycznie zaczyna współistnieć z możliwością porozumienia - czy to regionalnego, czy z Wielką Brytanią lub Stanami Zjednoczonymi.
Zmianą widoczną od pierwszego dnia wojny jest podział środowiska narodowego wedle w stosunku do Rosji i Ukrainy. Było jasne i oczywiste, że w kraju takim jak Polska większość środowiska narodowego opowie się, jeśli nie za Ukrainą, to przede wszystkim przeciwko Rosji. Wynika to nie z ideologicznych dysput, ale zwykłego zdrowego rozsądku. Pojawiają się, oczywiście, niszowe środowiska, które, czy to z przyczyn ideologicznych, czy agenturalnych, twardo obstają przy poparciu dla Rosji. Jednak ich zasięgi i wpływ na cokolwiek maleją z tygodnia na tydzień. Jakkolwiek widoczne są, zwłaszcza w głównonurtowych środowiskach, tendencje wykorzystywania pewnych antyukraińskich resentymentów i opinii, także o charakterze antyuchodźczym, należy zdecydowanie stwierdzić, że polskie środowisko narodowe twardo stoi po stronie Ukrainy.
Nawet liberałowie przyznać muszą, że nacjonalizm stanowi integralny element odpowiedzi na pytanie o powody tak wytrwałej obrony Ukrainy przez ukraińską armię i cały ukraiński naród. To nie liberalne histerie i płacze czy posty na Facebooku, ale właśnie gotowość do poświęcenia siebie i wszystkiego co się posiada, ma realny wpływ na rzeczywistość. Nie da się ukryć, że to renesans nacjonalizmu, jaki nastąpił po 2014 roku na Ukrainie, w pierwszym rzędzie decyduje o tak wysokim morale armii ukraińskiej. Nie da się też uniknąć w tym miejscu pytań o to, co by było, gdyby identyczna sytuacja zaistniała w Polsce. Czy Polacy wzięliby taką samą odpowiedzialność za swój kraj jak Ukraińcy? Pozostawmy to pytanie bez odpowiedzi, jednak należy skonstatować, że nacjonalizm stanowi niezbędny element wychowania i funkcjonowania narodu w naszej części Europy.
Pomimo pięciu miesięcy straszliwych ataków i zbrodni rosyjskiej armii na narodzie i armii ukraińskiej, ukraińscy obrońcy trwają niezłomnie i zadają agresorowi ogromne straty. Oby były jak najwyższe. A każdy zbrodniarz - oby odpowiedział za swoje zbrodnie. Wojna zmienia wszystko, ale żeby ją wygrać, potrzeba ogromnych planów, przygotowań i myślenia w kategoriach imponderabiliów. Ukraina zrozumiała to doskonale po rosyjskiej agresji proxy w 2014 roku. Obecna sytuacja polityczna dla nikogo, kto interesuje się sytuacją na wschodzie, nie jest zaskoczeniem. Oby i Polska oraz jej środowisko narodowe wyciągnęły odpowiednie wnioski z toczącej się wojny i przekuły je w czyn, który umożliwi Polsce powrót do czasów, gdy Rzeczpospolita Troja Narodów decydowała o losach naszego regionu.
Grzegorz Ćwik
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny nr 93 2022
- Grzegorz Ćwik - Roszczeniowcy?
- Radosław Biały - Czas na regionalizm. „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku”[recenzja książki]
- Monika Dębek - Recenzja książki – Miłość skazanych. Kobieta i mężczyzna w więzieniu
- Monika Dębek - Śląscy rycerze – Jan Macha
- Łucja Dzidek - Who is WHO czyli medycyna w służbie ideologii
- Jan Posadzy - Fredegar Bolger. Hobbit, który pozostał. Chestertonowskie poczucie patriotyzmu wśród ludu Shire.
- BFG 358 - Jak naprawdę wygląda piekło mężczyzn w latach 20 XXI wieku?
- Relacja z XXVIII Pielgrzymki ZŻNSZ do Kałkowa
Relacja z XXVIII Pielgrzymki ZŻNSZ do Kałkowa
W dniach 25–26 czerwca 2022 roku odbyła się XXVIII pielgrzymka Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych do Sanktuarium Matki Boskiej, Bolesnej Królowej Polski, Pani Ziemi Świętokrzyskiej w Kałkowie. Tradycję corocznych pielgrzymek do Kałkowa zapoczątkowali weterani Narodowych Sił Zbrojnych, których staraniem powstała pierwsza w Polsce kaplica poświęcona NSZ, usytuowana w Golgocie – Martyrologium Narodu Polskiego.
Po raz kolejny grono członków i sympatyków Związku Żołnierzy NSZ z całej Polski spotkali się w Kałkowie-Godowie by pomodlić się w intencji żołnierzy NSZ. W tegorocznej pielgrzymce wzięło udział trzech kombatantów – mjr Bohdan Eubich ps. „Matros”, kpt. Wincenty Białecki ps. „Mały” i ppor. Janina Romanowska. Uczestnicy pielgrzymki mieli okazję posłuchać wspomnień kombatantów oraz spotkać się przy ognisku i wspólnym śpiewaniu pieśni partyzanckich. Nie zabrakło elementów duchowych – w piątek została odprawiona nocna droga krzyżowa.
Ukoronowaniem pielgrzymki była uroczysta niedzielna msza święta w intencjach poległych i zmarłych żołnierzy NSZ oraz zmarłych członków Związku Żołnierzy NSZ. Mszy przewodniczył ks. Zbigniew Stanios, kustosz Sanktuarium w Kałkowie, od lat wspierającego środowisko Związku Żołnierzy NSZ. W czasie mszy nastąpiło poświęcenie imiennych ryngrafów dla członków Związku Żołnierzy NSZ. W Pielgrzymce wzięły udział liczne poczty sztandarowe Związku Żołnierzy NSZ niemal z całej Polski: Zarządu Głównego, Okręgów i Kół oraz zaprzyjaźnionych organizacji.
Po mszy uczestnicy uroczystości w pochodzie przemaszerowali do, znajdującej się w Golgocie, kaplicy Narodowych Sił Zbrojnych, gdzie ks. Zbigniew Stanios poprowadził Modlitwę Narodowych Sił Zbrojnych.
Dalsza część uroczystości odbyła się przed Golgotą – Martyrologium Narodu Polskiego. Prezes Karol Wołek na ręce Wincentego Białeckiego ps. „Mały” przekazał decyzję Ministra Obrony Narodowej o nominacji na stopień kapitana. Potem nastąpiło wręczenie imiennych ryngrafów członkom Związku Żołnierzy NSZ. Ryngrafy wręczali: mjr Bogdan Eubich i Karol Wołek prezes Związku Żołnierzy NSZ. Ostatnim punktem programu było zrobienie wspólnej pamiątkowej fotografii uczestników XXVIII pielgrzymki ZŻNSZ na tle Golgoty – Martyrologium Narodu Polskiego.
Związek Żołnierzy NSZ dziękuje wszystkim za uczestnictwo i zapraszamy za rok do udziału w XXIX Pielgrzymce NSZ do Sanktuarium w Kałkowie.
BFG 358 - Jak naprawdę wygląda piekło mężczyzn w latach 20 XXI wieku?
Jak naprawdę wygląda piekło mężczyzn w latach 20. XXI wieku?
Czyli jak globalne korporacje, feminizm nowej fali oraz rewolucja seksualna niszczą relacje międzyludzkie, wykorzystując cyfryzację
Do napisania tych przemyśleń zainspirował mnie tekst Alana Wysockiego pt. „Piekło mężczyzn trwa i ma się dobrze. Oto bat, który ukręciliśmy na siebie sami”, opublikowany na portalu „Na temat”.
Przyszło nam żyć w niespokojnych czasach – ledwie zażegnaliśmy pandemię Covid-19, nadeszła wojna na starym kontynencie – barbaria pod zarządem Putina dokonała inwazji w ramach „denazyfikacji Ukrainy”. Ostatni taki konflikt zbrojny w Europie miał miejsce po upadku Jugosławii. Wydarzenia te stanowią tło burzliwych przemian społecznych i historycznych, które tworzą się na naszych oczach. Mam tu na myśli kolejną rewolucję przemysłową, która związana jest z cyfryzacją, robotyzacją i automatyzacją. Subiektywnie patrząc, uważam, że wkroczyliśmy w realia, które pisarze sience-fiction przedstawiali za pomocą stylu cyber-punk.
Łatwo dzisiaj wyobrazić sobie urządzenie będące połączeniem telefonu, mini-komputera, odtwarzacza mp3, kamery i aparatu - jest nim smartfon. W latach ‘90 XX wieku nikt zapewne nie spodziewał się takiego rozwoju technologii. Robotyzacja? Kto by sobie wyobrażał 20 lat temu, że przemysł zbrojeniowy pójdzie w stronę budowy dronów bojowych? Przykładem są tureckie drony bojowe typu bayraktar, wykorzystywane w ukraińskiej armii. Automatyzacja? Mamy sklepy typu „Żabka”, gdzie hot-dog jest robiony nie przez człowieka, a przez „mechaniczne ramię”.
Dla wielu praca zdalna jest lepsza, niż stacjonarna. Powodów może być wiele, chociażby zaburzenia lękowe, depresyjne, fobie społeczne. Żyjemy w czasach, w których człowiek musi dokonać adaptacji i maksymalnie wykorzystać swoje możliwości, w których relaks nie kojarzy nam się tylko z wyjazdem nad morze, by się popluskać. Ważna w obecnych czasach jest praca nad samym sobą, aby zmniejszyć stres, a więc rozwój fizyczny, jazda na rowerze, bieganie, siłownia, czytanie albo kontakt z naturą.
Można mnożyć przykłady usprawnienia życia dzięki technologii, ale nie możemy zapominać o tym, że uzależnienie od maszyn ma również swoje wady. Dla przykładu, dzisiaj praktycznie każdy z nas cierpi na „fonofilię”, czyli uzależnienie od telefonu. Myślisz, że ciebie to nie dotyczy? To odłóż smartfona na dwa tygodnie albo miesiąc. Technologia zdominowała nasze życie, stała się podręczna, jak portfel w kieszeni. Oprócz tego, dla niektórych smartfon to narzędzie pracy, więc odrzucenie go wiąże się z konsekwencjami utraty środków do życia. Cyfryzacja dzisiaj przyczynia się do piekła mężczyzn.
Czwarta rewolucja przemysłowa, w której żyjemy, ma wpływ na relacje. Cichy sojusz propagandystów z neoliberałami z wielkich korporacji, często związanych z big-techem; globalistów i marksistów kulturowych nie jest dostrzegalny gołym okiem. Jednym i drugim zależy na postępie rewolucji seksualnej, wdrażaniu legalnej aborcji jako synonimu antykoncepcji (sic!) oraz promocji współczesnego feminizm, który z równouprawnieniem niewiele ma wspólnego. Ideologiczne inicjatywy wyżej wymienionych prądów dostają dotacje od bogaczy-filantropów-psychopatów dla „budowania otwartego ruchu obywatelskiego”. Nie trzeba być omnibusem, żeby zauważać długofalowe strategie, organizowane i realizowane w obecnych czasach. Wystarczy poszerzyć obserwacje tego, co wokół nas się dzieje, zrozumieć pewne procesy. W realiach chaosu spowodowanego nową technologią, jaką jest szeroko rozumiana cyfryzacja, część globalnych oligarchów tego świata stwierdziła, że „trzeba ratować planetę”. Ale jakim kosztem? Kosztem relacji międzyludzkich? A może jest to proces budowany od podstaw, aby masy były podzielone, tylko po to, aby lepiej było nimi sterować, rządzić i zniewalać? Niektórzy wpływowi ludzie tego świata stwierdzili, że należy zmniejszyć przyrost naturalny wszelkimi możliwymi sposobami, a więc zmniejszyć poziom dzietności, zniszczyć relacje międzyludzkie. „Burżuazja pieniądza dzisiejszego świata” uważa, że stwarza się „zagrożenie dla planety”. Często przyprawione jest to ideologią ekologizmu, a nie ideą ekologii.
Odpryskami tej obranej strategii jest też wcześniej wspomniany antynatalizm, ginocentryzm, legalna aborcja na życzenie, współczesny feminizm, rewolucja seksualna. Wszystkie wymienione wyżej to narzędzia w osiągnięciu obranego celu, jakim jest redukcja populacji. Czy nikt nie spodziewał się, że globalizacja będzie tak wyglądać w praktyce? Głównym problemem współczesnych mężczyzn, wbrew temu, co pisał Alan, to nie dążenie do ideału piękna. Ideał wykreowany przez trendy korporacji to nie jest „piekło mężczyzn zbudowane przez mężczyzn dla mężczyzn”. Na dobrą sprawę to pułapka myślowa, strategicznie realizowana, aby bardziej kontrolować masy. Jak wygląda prawdziwe „piekło mężczyzn”?
Alienacja rodzicielska i sfeminizowane wpływy polskich sądów na sprawy rozwodowe oraz opieką nad dziećmi
W czasach komunizmu w Polsce próbowano przemycić pewne formy równouprawnienia, nastawione na to, by zachęcić kobiety do pracy zawodowej. Hasła takie jak „kobiety na traktory” dzisiaj budzą śmiech i politowanie, jednak wówczas traktowane były poważnie. To wtedy również polskie sądy zostały zdominowane przez kobiety. Po dekomunizacji nie doszło do przeorganizowania sądownictwa w naszym systemie, co w konsekwencji spowodowało feminizację sądów i prokuratur. Czy jest to złe? Samo w sobie – nie, jednak sytuacja ta otworzyła furtkę do faworyzowania w sądach matek kosztem ojców. Choć niewątpliwie istnieją ojcowie niezdolni do opieki nad potomstwem, alkoholicy, znęcający się fizycznie i psychicznie nad żonami, nie brakuje też kobiet zaburzonych, z tendencjami psychopatycznymi, które wbrew faktom kreują się na ofiary, manipulują, dążą do tego, by jak najwięcej ugrać – świadomość społeczna w tej materii dopiero zaczyna się budować, do czego przyczyniła się głośna niedawno sprawa sądowa Johnny’ego Deppa i Amber Heard. Takie właśnie sytuacje, to piekło mężczyzn w praktyce, w dzisiejszych czasach, w Polsce. Z tym, że przeciętny polski mężczyzna, w przeciwieństwie do Deppa, nie pójdzie z tym do sądu, bo go na to najczęściej nie stać.
Programowanie ludzi przez mass-media do źle rozumianego fizycznego ideału piękna, poglądów antynatalistycznych i ginocentrycznych
W jednej z popularnych aplikacji randkowych kobiety poszukują idealnych kochanków. Mężczyźni? Mają ułamek procenta szansy, aby znaleźć tam partnerkę, zwłaszcza ci z zezem, garbem czy dużym brzuchem. Niscy też nie mają szans, no i chudzi też raczej nikogo nie znajdą. Ci w okularach mogą spotkać się z dyskryminacją. Antynatalizm i ginocentryzm. Prądy filozoficzne bardzo popularne dzisiaj w świecie zachodnim. Według pierwszego z nich, że człowiek nie powinien mieć potomstwa, bo jest skazany na śmierć i jest to mu do szczęścia niepotrzebne. Ginocentryzm natomiast to pogląd, w którym wszystko musi się kręcić wokół płci pięknej i kobiecego punktu widzenia. Tymczasem relacje społeczne, to nie tylko feministyczny punkt odniesienia w rzeczywistości. Przecież na tej planecie żyją też mężczyźni, też mają swoje zainteresowania, pasje, hobby czy przemyślenia. Jeśli antynatalizm i ginocentryzm będzie dalej popularny i rozwijał się, to w konsekwencji takich prądów filozoficznych człowiek ulegnie degradacji, nie tylko pod kątem biologicznym, ale i też w relacjach społecznych. Tutaj dygresja, pewna wizja „czarnowidztwa”: mężczyźni mogą skończyć w przyszłości w jakiś „rezerwatach myślowych”, albo po prostu wymrą. Czy nasza przyszłość może przypominać rzeczywistość ukazaną w filmie „Seksmisja”? Nie wiem, ale mam obawy, że antynatalizm i ginocentryzm może być dobrym gruntem pod rozwój naszej ludzkiej cywilizacji w kierunku takiego właśnie obrazu.
Proponowany indywidualizm (nie mylić z indywidualnością)
Atomizacja i indywidualizm, proponowane przez współczesny świat zachodni, powodują dużo zła dla szeroko rozumianej zbiorowości. Mężczyźni też cierpią z tego powodu! Dzisiaj często mężczyźni nie mogą znaleźć kandydatki na żonę, bo nie umieją budować silnej relacji w związku. To samo tyczy się też kobiet. Zewsząd bombardowani jesteśmy przekazami sugerującymi nam, by myśleć tylko o sobie, nie liczyć się z innymi, prowadzić konsumpcyjny styl życia. To wszystko utrudnia nam budowę pozytywnej i świadomej relacji z drugim człowiekiem.
Wywieranie na mężczyzn presji, by realizowali przestarzały archetyp męskości
Dzisiejsza świadomość społeczna zachodniego świata jest formą aberracji. Z jednej strony goni nas rewolucja seksualna i współczesny feminizm, który, w moim subiektywnym odczuciu, często walczy z wiatrakami. Z drugiej, nadal gnębi się mężczyzn, aby byli „prawdziwymi facetami”. Przepis na budowanie dobrego życia wydaje się prosty, ale czasami jest to niemożliwe, jeśli nadal żyjemy przeświadczeniem, że mężczyzna nie może pokazywać emocji, nie może płakać, bo tak nie wypada, bo tak nie wolno, bo tak się utarło. Dlaczego z tymi pozostałościami „nikczemnego patriarchatu” współczesny feminizm nie walczy?
Problem emocji u mężczyzn wychodzi na światło dzienne. Wpływ na to ma na pewno kryzys pandemiczny, który spowodował upadek wielu przedsiębiorstw, a nawet utratę całego dobytku wielu mężczyzn w Polsce. Czy taka osoba od razu poszła do psychologa? Najczęściej nie. Dlaczego? Ponieważ z tyłu głowy mężczyzna miał myśl, że tak nie wypada, bo jest facetem i musi sobie poradzić z problemem sam. Niestety, to tak nie działa. Przeżywanie takich zdarzeń powoduje gonitwę myśli, które budują w naszym mózgu negatywne emocje. Jeden znajdzie ujście dla tego stanu w sporcie, kontakcie z naturą, podczas czytania książek, czy w jakiejś innej pasji. Drugi nie będzie miał takiego środku zastępczego. Wówczas może pojawić się niechęć do działania, apatia, a potem rozwój zaburzeń w stany lękowe, stany depresyjne, stany nerwicowe. W najgorszym wypadku, zaburzenie może rozwinąć się w chorobę, w postaci chociażby głębokiej depresji, alkoholizmu czy narkomanii. Ostatnim etapem takiego patologicznego stanu psychiki może być udana próba samobójcza. Pamiętajmy, że przypadki prób samobójczych w Polsce wskazują, że kobiety robią to najczęściej, aby pokazać, że mają problem, natomiast kiedy mężczyzna targa się na swoje życie, to pali za sobą wszystkie mosty i odratowanie go jest znacznie trudniejsze czy wręcz niewykonalne.
Taki mamy mózg. O tym mówi biologia. Budowanie świadomości tego, że psychika jest częścią nas samych, może spowodować w przyszłości uratowanie wielu ludzi od zaburzeń i chorób psychicznych. Mężczyźni sobie z tym dzisiaj nie radzą, i nie są temu winni, skoro pozostawiło się ich samym sobie z problemami. Nie potrafią się zaadaptować i odrzucić starych, nieaktualnych archetypów. One nie pasują do dzisiejszego świata! Nasza rzeczywistość przez ostatnie trzy lata się zmieniła i nadal się zmienia. Cieszy mnie to, że coraz większe rzesze ludzi zauważa ten problem, a nawet rozmawiają ze specjalistą, aby uzyskać narzędzia behawioralne, które pomogą im podołać przeciwnościom życia. Parę lat temu stwierdzilibyśmy: po co mi psycholog? Przecież sobie z tym poradzę, jestem facetem. Dzisiaj myślimy już inaczej: potrzebny mi jest psycholog, bo nie mam siły żyć i oddychać. Nie panuje nad sobą i swoimi emocjami. Może pójdę do specjalisty, co stracę? Może coś zyskam i będzie lepiej?
Pojawia się pomału w zbiorowej świadomości w Polsce „światełko w tunelu”, ale żeby przejść na wyższy szczebel, potrzeba jeszcze dużo pracy. Cieszy mnie to, że środowiska nacjonalistyczne w Polsce też zauważają ten problem. Cieszy mnie też to, że „przypałowe” i „agroskinerskie” podejście, „jestem nacjonalistą to sobie poradzę” odchodzi do lamusa, bo to ścieżka nihilizmu, zguby i śmierci. Nieświadomie budujesz sobie w ten sposób tylko i wyłącznie piekło. Zdrowy, współczesny nacjonalizm powinien się cechować pracą nad samym sobą. Po drugie, praca powinna przebiegać nad relacjami w zbiorowości, na szlaku „jednostka – naród”. Po trzecie, nacjonalizm musi się adaptować, zależnie od warunków, w jakich przyszło mu działać. Silna jednostka buduje dobre czasy, podobno, więc wykorzystajmy te porzekadło do naszych działań. To tyle w ramach dygresji na temat współczesnego nacjonalizmu. Wracamy do głównego wątku.
Jeśli ktoś z naszych znajomych lub z rodziny ma problem psychiczny, np. stany depresyjne albo stany lękowe, to wykorzystajmy naszą empatię, a nie wrzucajmy do worka „facet to jest facet, on sobie musi sam poradzić”. No nie poradzi sobie, nie zna najczęściej narzędzi behawioralnych, by to zrobić, bo nie rozmawia ze specjalistą!
Źle rozumiane równouprawnienie płci, wysokie oczekiwania wobec mężczyzn i brak empatii
Odnieść można wrażenie, że istnieje nacisk na równouprawnienie płci jest w istocie promocja matriarchatu opartego na marksizmie kulturowym, rewolucji seksualnej i współczesnym feminizmie. Choć kreuje się w mężczyznach poczucie winy przyprawione „patriarchatem”, patriarchat dzisiaj jest przeżytkiem, reakcją, archaizmem. Świat się zmienia, technologia idzie do przodu, nie żyjemy już w prehistorii Mężczyzna dzisiaj nie musi polować na mamuty, aby wyżywić całe plemię. Jest potrzebny chociażby w wychowaniu dzieci, aby miały dobre wzorce na przyszłość. Samiec alfa, beta, gamma delta i sigma to tylko konstrukty, przekopiowane albo nadbudowane na gruncie biologii. Człowiek jest częścią natury, ale chyba stoi na wyższym poziomie egzystencji, niż zwierzęta?
Na dobrą sprawę, jest to tworzenie i budowanie psychicznej pułapki myślowej i szufladkowanie ludzi w praktyce ze względu na płeć! Czy na tym ma polegać feminizm? Ktoś powie, że nie, przecież feminizm walczy o równouprawnienie. Może i kiedyś walczył. Jakieś 100 lat temu, z perspektywy nacjonalisty było to niewątpliwie dobre, aby kobiety zyskały prawa wyborcze, walczyły o dobro narodu, były wyemancypowane, liczono się z ich zdaniem. Teraz współczesny feminizm jest wykorzystywany do inżynierii społecznej, do budowania kontrolowanego chaosu.
Źle rozumiana idea „Red Pill” przez lewicowe nurty
Czy jest jakaś nadzieja dla „piekła mężczyzn” w Polsce? Wydaje mi się, że jest nim idea „Red Pill”, w dobrym tego słowa znaczeniu. Czym jest „Red Pill”? Wszystko związane jest z pierwszą częścią Matrixa. W pewnej scenie pan Anderson musi wziąć pigułkę, czerwoną, która pozwoli mu poznać i zobaczyć prawdziwy świat, albo niebieską, dzięki której nadal będzie żyć w utartych schematach. Pan Anderson przekształca się potem w Neo i widzi, jak maszyny rządzą światem, a ludzkość walczy o przetrwanie w bardzo dalekiej przyszłości.
Alan zarzuca redpillowcom, że to idea związana z prawicowym ekstremizmem, podczas gdy jest to po prostu kontra do współczesnej, zdegenerowanej wersji feminizmu. „Red Pill” to idea kładąca nacisk na samoświadomość jednostki, jej samorealizację oraz na to, aby budować świadome związki. Pisząc tu o związkach mam na myśli nie tylko związki między mężczyzną a kobietą, ale też relacje przyjacielskie, czy z członkami rodziny. Czy zachowanie pewnej równowagi, dążenie do złotego środka jest czymś złym? Tym właśnie jest idea Red Pill w praktyce, a ekstremiści znajdą się wszędzie. Skończmy już ze sztucznym podziałem na to, co prawicowe i lewicowe.
Podsumowanie
Dlaczego głośno się nie mówi o tym, że kobiety które dokonały aborcji na życzenie, mają problemy z psychiką? Dlaczego nie mówi się o piekle mężczyzn, którzy dowiedzieli się po fakcie, że stracili dziecko, bo ich partnerka po kryjomu je wyskrobała? Podwójne standardy w praktyce, aby zrobić piekło mężczyznom? Dlaczego głośno nie mówi się o mężczyznach, którzy chcą być świadomie ojcami?
Facet dzisiaj to ma być silny jak mityczny Herkules, pod każdym względem. Herkules jest tylko archetypem mężczyzny z czasów starożytnych, który już dawno odszedł do lamusa. Zakończmy nakręcaną sztucznie dzisiaj „odwieczną walkę płci”. Jest to wyłącznie pożywką dla rewolucji seksualnej, ruchów LGBT, marksizmu kulturowego, aborcjonistów oraz współczesnego feminizmu.
Mężczyźni sami nie zrobili sobie piekła, wbrew temu, co sądzi Alan. Dlaczego? Dlatego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie robi sobie krzywdy! Oznaczałoby to, że wszyscy mężczyźni to osoby zaburzone, a wiemy, że tak nie jest! Alan w swoim felietonie bardzo płytko patrzy na świat. Opisuje tylko „szczyt góry lodowej” problemu, jakim jest piekło mężczyzn we współczesnych realiach. Mało tego, nie zauważa on procesów, które stworzyły obecny proceder piekła mężczyzn, wręcz nic o nich nie wie, albo odrzuca.
Piekło mężczyzn istnieje i ma się dobrze w Polsce, jednak powoli ta sytuacja zaczyna się zmieniać. Coraz więcej świadomych ojców walczy o swoje prawa i wygrywa rozprawy w sądzie. Nadszedł wreszcie czas na budowanie świadomych relacji międzyludzkich, bez zbędnej lewicowej pseudo-naukowej paplaniny, czy to związanej z ideologią gender, czy rewolucją seksualną, czy ze współczesnym feminizmem.
Autor:
BFG_358
Jan Posadzy - Fredegar Bolger. Hobbit, który pozostał. Chestertonowskie poczucie patriotyzmu wśród ludu Shire.
„Grubas” Bolger jest hobbitem równie wybitnym, co całkowicie niedocenionym. Pseudonim, którym obdarzyli go jego ziomkowie, wynikający z czcigodnego wśród ludu Shire umiłowania jedzenia, należy rozpatrywać wcale nie pejoratywnie. Warto przypomnieć, że Gilbert Keith Chesterton, o którym w dalszej części będzie mowa, charakteryzował się zupełnie podobnymi walorami. Co wiemy o tytułowym bohaterze niniejszej refleksji?
Syn Rozamundy z Tooków posiadał wszelkie cechy „książęcego” rodu jego matki, a jednak nie został rycerzem Gondoru, jak jego przyjaciel – Peregrin Took. Siostra Fredegara – Estella – wyszła za Meriadoka Brandybucka (także wysokiego rodu), ale Grubas nigdy nie dostąpił wyniesienia do godności rohańskiego nobila, co stało się udziałem jego szwagra[1]. Pozostawał Fredegar w bliskiej zażyłości z Frodem Bagginsem oraz Samem Gamgeem i był wtajemniczony w doniosły plan ukrycia Jedynego Pierścienia i jego wyprawy na wschód, mimo to, nie zdobył lauru chwały związanego ze zniszczeniem „broni nieprzyjaciela”. Bolger pozostał bowiem w Shire, dając przykład hobbickiego patriotyzmu i stając się Obrońcą Shire.
Wielka historia Śródziemia (związana z pierścieniem i jego powiernikiem) zakończyła się dla Bolgera we wrześniu roku 3018 Trzeciej Ery z jego własnego wyboru. Jako członek grupy spiskowej, zorganizowanej wokół wyprawy Bagginsa do Rivendell, osiadł w miejscowości Ustronie[2] (oryg. Crickhollow – tłum. Maria Skibniewska) by swoją osobą imitować Froda pod jego nieobecność. Dom, którego miał strzec, duży, pozostający na uboczu, otoczony drzewami i zielenią, nie był norą (jak na przykład Bag End), ale urządzony został wedle wszelkich hobbickich tradycji i zwyczajów. Niestety Grubas nie długo mógł się nim cieszyć. Już 30 września, czyli w tydzień po przyjeździe i cztery dni po wyruszeniu pierścienia w kierunku Starego Lasu, zmuszony był salwować się ucieczką z powodu napaści Nazgûli, które polowały na Bagginsa. To był pierwszy raz, kiedy ten otyły, poczciwy hobbit dał dowód poświęcenia i męstwa w obronie przyjaciół i ojczyzny. Pomimo własnego przerażenia i siły Upiorów Pierścienia, Bolger zdołał znaleźć w sobie na tyle odwagi by nie ukryć się w jakimś bezpiecznym miejscu i przeczekać zagrożenie, ale natychmiast zaalarmował sąsiedztwo i postawił na nogi cały okoliczny ludek. Prawda o podmianie Bagginsa wyszła na jaw, lecz solidarność hobbitów zdołała przegnać Upiory z Ustroni. Na tym właściwie kończą się pierwsze książkowe informacje dotyczące Fredegara Bolgera. Na kolejne Tolkien każe czytelnikowi czekać aż do szóstej i ostatniej księgi Władcy pierścieni.
Jak wiadomo, bohaterowie wracający po Wojnie o Pierścień do Shire, zastali swą ojczyznę okupowaną przez niejakiego Sharkeya (w istocie był nim Saruman Wielu Barw) oraz jego bandę dużych ludzi i półorków. Figurantem na stanowisku władcy Shire był wówczas Lotho Sackville-Baggins. Wprowadził on skandaliczne rządy kapitalistycznego/komunistycznego rozrabiaki, wykupywał ziemie, urządzenia gospodarcze, zagarniał młyny i więził nieposłusznych uzurpatorskiej władzy hobbitów, w tym burmistrza. Rozpoczął również wojnę celną i przejął handel w kraju. Ciekawostką jest, że matka Lotha – Lobelia – powszechnie uznawana za uosobienie „niegodziwego krewnego” i podłości, zdecydowała się ostatecznie stanąć w obronie jej zielonej ojczyzny i za tę postawę wtrącona została do lochu.
W tym samym więzieniu, w którym przetrzymywano panią Sackville-Baggins, znalazł się nasz Fredegar Bolger, którego jednak teraz nie sposób było nazwać Grubasem. Wychudły i poturbowany hobbit walnie przyczynił się do sukcesu kampanii wyzwoleńczej zwanej Oczyszczaniem Shire. Grubas dowodził oddziałem partyzanckich bojowników hobbickich przez okres okupacji, wspierał lokalną społeczność. Pojmany i uwięziony w Michel Delving, niestety nie stanął do boju w Bitwie nad Wodą (3 listopada 3019 TE), gdzie ostatecznie rozbito okupacyjne siły nieprzyjaciół Shire. Fredegar Bolger – żołnierz wyklęty Shire – doczekał wyzwolenia i zniszczenia „tęczowego wroga”.
Mały, lecz mężny ludek hobbitów dał przykład niezłomnego patriotyzmu i solidarności lokalnej. Każdy hobbit wie, że wszystkie dawne prawa i zwyczaje jego kraju są schedą po królach nieistniejącego już Arnoru, w skład którego to królestwa (ostatecznie Arthedainu) ziemie Shire wchodziły przed wiekami. Mimo tego duchowego monarchizmu hobbici żyli w pięknej, lokalnej anarchodemokracji, której gotowi byli bronić za cenę krwi. Kochali Shire i siebie nawzajem, jak rodzina. A tak właśnie patriotyzm pojmował Gilbert Keith Chesterton.
Dla angielskiego pisarza ojczyznę kochać należy tak, jak się kocha rodzinę. Nie dla tego, że posiada ona jakieś nadzwyczajne wartości i zalety, tak jakbyśmy mieli przestać ją kochać, gdyby te wartości i zalety straciła. Kochamy ojczyznę, bo jest ojczyzną. To jest kwestia czystego uczucia, nie wiary, że przedmiot naszej miłości niezdolny jest do popełnienia błędów.
Chesterton pisze we wstępie do eseju „The Patriotic Idea”, zatytułowanym „A Defence of Patriotism”[3] co następuje:
To one who loves his fatherland, for instance, our boasted indifference to the ethics of a national war is mere mysterious gibberism. It is like telling a man that a boy has committed murder, but that he need not mind because it is only his son. Here clearly the word ‘love’ is used unmeaningly. It is the essence of love to be sensitive, it is a part of its doom; and anyone who objects to the one must certainly get rid of the other. This sensitiveness, rising sometimes to an almost morbid sensitiveness, was the mark of all great lovers like Dante and all great patriots like Chatham. ‘My country, right or wrong,’ is a thing that no patriot would think of saying except in a desperate case. It is like saying, ‘My mother, drunk or sober.’ No doubt if a decent man’s mother took to drink he would share her troubles to the last; but to talk as if he would be in a state of gay indifference as to whether his mother took to drink or not is certainly not the language of men who know the great mystery.
Dla przedmiotowego autora wielkim niebezpieczeństem jawił się kosmopolityzm, który znamy dziś pod nazwą globalizmu, górujący nad konkretną ojczyzną. Żywo sprzeciwiał się poglądowi, iż narzucenie angielskiej władzy olbrzymim terytoriom na całym świecie w ramach Brytyjskiego Imperium, byłoby konieczne dla „chwały Anglii”. Był przeciwnikiem wojny burskiej, jak mawiał, właśnie dlatego, że był patriotą.
W ciągu dalszym „The Patriotic Idea” czytamy:
This important and growing sect, together with many modern intellectuals of various schools, directly impugn the idea of patriotism as interfering with the larger sentiment of the love of humanity. To them the particular is always the enemy of the general. To them every nation is the rival of mankind. To them, in not a few instances, every man is the rival of mankind. And they bear a dim and not wholly agreeable resemblance to a certain kind of people who go about saying that nobody should go to church, since God is omnipresent, and not to be found in churches…
If you ask them whether they love humanity, they will say, doubtless sincerely, that they do. But if you ask them, touching any of the classes that go to make up humanity, you will find that they hate them all. They hate kings, they hate priests, they hate soldiers, they hate sailors. They distrust men of science, they denounce the middle classes, they despair of working men, but they adore humanity. Only they always speak of humanity as if it were a curious foreign nation. They are dividing themselves more and more from men to exalt the strange race of mankind. They are ceasing to be human in the effort to be humane.
Podkreśla Chesterton swoje rozumienie patriotyzmu, nacjonalizmu, które odzwierciedla się również w poglądach ludzi nie będących nacjonalistami, ale postrzegających społeczeństwa subsydiarnie i lokalnie:
The fundamental spiritual advantage of patriotism and such sentiments is this: that by means of it all things are loved adequately, because all things are loved individually. Cosmopolitanism gives us one country, and it is good; nationalism gives us a hundred countries, and every one of them is the best. Cosmopolitanism offers a positive, patriotism a chorus of superlatives. Patriotism begins the praise of the world at the nearest thing, instead of beginning it at the most distant, and thus it insures what is, perhaps, the most essential of all earthly considerations, that nothing upon earth shall go without its due appreciation.
Zatem miłość, lojalność, wierność i idące z nimi w parze lokalność, solidarność, subsydiarność, to elementy ściśle łączące patriotyzm tolkienowskich hobbitów, reprezentowanych przez Grubasa Bolgera z patriotyzmem grubasa Chestertona. Anarchomonarchista J.R.R. Tolkien z pewnością znał pióro Gilberta Keitha i musiał mieć jakiekolwiek pojęcie o jego poglądach. Czy to z powodów łączącego ich wyznania katolickiego (którego obaj byli krzewicielami, każdy na swój sposób i każdy z odnotowanymi efektami w postaci nawróceń), czy też w związku z wspólnym umiłowaniem fajki i przyrody, w końcu nawet wobec charakterystycznej dla obu niechęci do władzy jako takiej, ci wielcy angielscy pisarze mogą i powinni być umieszczani we wzajemnej bliskości w domowych biblioteczkach. A Fredegar Bolger, gruby hobbit wyklęty z Shire, gdyby w ogóle miał pojęcie o takich rzeczach, zgodziłby się z myślą Chestertona zamieszczoną w Ortodoksji[4]:
People first paid honour to a spot and afterwards gained glory for it. Men did not love Rome because she was great. She was great because they had loved her.
Jan Posadzy
[1] Po staropolsku zwanego swakiem.
[2] Jerzy Łoziński, we własnym przekładzie Władcy Pierścieni, postanowił z sobie tylko znanych powodów nadać temu miejscu nazwę Kruczy Dół.
[3] Pierwsza publikacja w 1904r.
[4] Rozdział V. The Flag of the World
Łucja Dzidek - Who is WHO czyli medycyna w służbie ideologii
W lutowym numerze „Szturmu” pisałam o tym, co różni naukę od innych rodzajów aktywności intelektualnej. Podstawowym kryterium naukowości jest falsyfikowalność – niezaznajomionych z tym pojęciem, odsyłam do mojego wcześniejszego tekstu – a aby rozstrzygać, czy teza jest falsyfikowalna, musi ona być, w pierwszej kolejności, tezą deskryptywną, czyli odpowiadającą na pytanie „jak jest?”, w przeciwieństwie do tezy normatywnej, która odpowiada na pytanie „jak powinno być?”.
Dziedziną bazującą na wiedzy naukowej jest, a z pewnością być powinna medycyna, definiowana jako zbiór wiedzy na temat funkcjonowania organizmu człowieka, zdrowia, chorób oraz sposobów profilaktyki i leczenia tych ostatnich. Medycyna nie może być jednak w prosty sposób utożsamiona z nauką. O ile wiedza na temat anatomii, fizjologii czy skuteczności określonych terapii może być bezdyskusyjnie zdobywana na gruncie naukowym, tak nie da się nie zauważyć, że mówiąc o zdrowiu i chorobie zapuszczamy się daleko poza kategorie deskryptywne w dziedzinę aksjologii.
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) definiuje chorobę jako taki stan, w którym „czujemy się źle, podczas gdy owego złego samopoczucia nie można powiązać z krótkotrwałym, przejściowym uwarunkowaniem psychologicznym lub bytowym, lecz z dolegliwościami wywołanymi przez zmiany strukturalne lub zmienioną czynność organizmu. Przez dolegliwości rozumie się doznania, które są przejawem nieprawidłowych zmian struktury organizmu lub zaburzeń regulacji funkcji narządów”. Określenia takie jak źle czy nieprawidłowy w sposób jednoznaczny odwołują się właśnie do systemu wartości. O ile chyba każdy uzna bolący ząb czy złamaną rękę za coś niepożądanego, tak wymienić można mnóstwo przykładów zmian strukturalnych czy zmienionych czynności organizmu, które przez jednych będą postrzegane za niekorzystne, a przez innych nie. W naszych organizmach nieustannie zachodzą procesy, a więc ich struktura i czynności ulegają ciągłym zmianom. Jakie więc czynności organizmu można nazwać zmienionymi? W odniesieniu do czego opisujemy zmianę? Aby posługiwać się tym pojęciem, podobnie jak pojęciem zaburzenia, konieczne jest odwołanie się do normy.
Pojęcie normy, w tym kontekście, rozumiane może być dwojako – norma jako coś, co jest najczęściej spotykane i norma jako to, co powinno być. Bardzo często te dwa znaczenia są ze sobą utożsamiane. Przykładowo, obserwując proces rozwoju mowy u dzieci, stwierdzamy, że brak mowy u pięciolatka nie jest tym, czego oczekujemy. Na podstawie tego, jak jest, wnioskujemy, jak być powinno. Czy jednak oba pojęcia normy zawsze się pokrywają? Czy utożsamianie normy, którą da się wyznaczyć empirycznie, z normą aksjologiczną, jest zawsze uzasadnione? Większość Polaków ma próchnicę, wykazuje niedobór witaminy D czy potrzebuje okularów korekcyjnych. To nie oznacza jednak, że uznajemy taki stan rzeczy za korzystny i pożądany. W samym już zresztą pojęciu niedoboru czy wady wzroku tkwi ocena, odwołująca się jakiejś normy – z pewnością nie do tej definiowanej jako to, co najczęściej spotykane i wyznaczonej empirycznie. Zaraz, zaraz, zakrzyknie ktoś, przecież mamy wiedzę z fizyki na temat działania soczewki czy z neurobiologii o tym, jak ludzki system nerwowy przetwarza i interpretuje bodźce wizualne, albo biochemię, która bada, jakie ilości określonych witamin są potrzebne do tego, by organizm pełnił swoje funkcje. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Zawsze jednak będziemy się rozbijać o pytania z dziedziny aksjologii: jak powinno być? Jak chcemy, aby było? Możemy wiedzieć, jak manipulować ostrością wzroku i jakiej ostrości wzroku potrzebujemy do wykonywania określonych czynności, ale nie wynika z tego w żaden sposób odpowiedź na pytanie, jaka ostrość wzroku będzie dla nas satysfakcjonująca, a jaka nie. Nie jest moim celem omawianie tutaj tego typu problemów, a jedynie zwrócenie uwagi, że medycyna, choć opiera się na szeroko rozumianej wiedzy przyrodniczej, nie może być do niej zredukowana. Nie ma medycyny bez aksjologii, co dobitnie podkreśla fakt, że nie istnieje jedna definicja zdrowia, a około stu dwudziestu, których treść jest różnorodna i zależna od tego, przez kogo i w jakim celu dana definicja została sformułowana [1].
Skoro medycyna, której trzonem jest wiedza ścisła i przyrodnicza, nie potrafi w jednoznaczny i wolny od subiektywnych kryteriów ustanowić definicji zdrowia i choroby, ciężko oczekiwać, że lepiej w tym aspekcie radzić sobie będzie psychiatria i psychologia. Zwrócić uwagę można w tym momencie, że wyraźnie oddzielam psychiatrię od medycyny – podobnie jak dr Tomasz Witkowski, założyciel Klubu Sceptyków Polskich, za integralną część medycyny uważam ugruntowanie w wiedzy ścisłej i przyrodniczej, opartej na obserwowalnych, biologicznych markerach, a warunku tego nie spełnia psychiatria, której metody badawcze bliższe są raczej metodom badań stosowanych w naukach społecznych aniżeli ścisłych i przyrodniczych. Nie deprecjonuje to psychiatrii jako dyscypliny, jednak wskazuje na jej ograniczenia, wynikające zarówno z braku dostatecznego oparcia w wiedzy falsyfikowalnej jak również z konieczności odwoływania się do norm aksjologicznych. W przeciwieństwie do medycyny, w której stosowane normy aksjologiczne siłą rzeczy mają odniesienie do mierzalnej rzeczywistości – jesteśmy w stanie skonfrontować, czy to, czego oczekujemy, jest realne do osiągnięcia – psychiatria może sobie pozwolić na dużo większą subiektywność.
Ograniczenia te zdają się być powszechnie ignorowane. Kryteria i subiektywne opinie, osadzone bardzo luźno lub wcale w czymkolwiek, co poddać można byłoby falsyfikacji, dotyczące wprost sfery normatywnej czy wręcz moralnej, powszechnie utożsamiane są z wiedzą naukową. Wielu ludzi autentycznie uznaje, że nauka może być narzędziem służącym do rozstrzygnięcia, czy praktyki homoseksualne są dobre czy złe lub czy istnieje coś takiego, jak płeć odczuwana. Jednak nawet ci, którzy mają jakieś pojęcie na temat tego, czym jest nauka i do czego służy – a przynajmniej tak zakładam, gdy myślę o środowisku akademickim – zdają sobie sprawę z pewnością, że medycyna to dziedzina wykraczająca poza naukę, a w jej istotę, w przeciwieństwie do czystej nauki, wpisane jest wartościowanie i wytyczanie norm aksjologicznych. Jest rzeczą zrozumiałą, że w kwestii naszego dobrostanu podporządkowujemy się z reguły normom wytyczonym przez tych, którzy mają specjalistyczną wiedzę w dziedzinie ludzkiej anatomii i fizjologii, z prostej przyczyny – ich wytyczenie wymaga przynajmniej pewnego poziomu tej wiedzy. Nie jesteśmy w stanie sami ocenić, jaka podaż witaminy D jest dla nas satysfakcjonująca, jeśli nie mamy pojęcia, czym ta witamina jest. Siłą rzeczy zdać się musimy na autorytet. Zależność ta w skali 1:1 przenoszona jest z medycyny nie tyle na psychiatrię, co wręcz na jej młodszą i głupszą siostrę, psychologię. Mamy zatrzęsienie psycholożek, pouczających nas o tym, czym jest zdrowy związek, jakie zachowania seksualne są właściwe czy jak ważne jest kierowanie się w życiu określonymi postawami. Dziedziny, w których ustalenie tego, co dobre a co złe, wymaga odwołania się jedynie do własnych potrzeb i sumienia, prezentowane są jako domena specjalistów z monopolem na wytyczanie norm.
Jeśli nawet w tak błahych kwestiach ludzie ochoczo oddają pałeczkę samozwańczym ekspertom, nie dziwi, że gdy już wchodzimy na nieco wyższy poziom – chcemy mówić o zaburzeniach psychicznych – podporządkowanie autorytetom, a przynajmniej tym, którzy za takich uchodzą, jest niemal bezkrytyczne. Czego potrzeba, by stwierdzić, czy dany stan należy klasyfikować jako zaburzenie psychiczne? Dokładnie tego samego, czego potrzebujemy, by stwierdzić, czy mamy do czynienia z jakimś zaburzeniem fizycznym – musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki stan jest przez nas pożądany. I o ile w przypadku dobrostanu fizycznego możemy mieć problem w odpowiedzi na to pytanie bez posiłkowania się twardymi danymi z dziedziny anatomii i fizjologii, a wręcz potrzebujemy często zdania się na opinię specjalisty – nie możemy świadomie zdecydować, czego chcemy, jeśli nie rozumiemy specjalistycznych pojęć i skomplikowanych zależności – tak gdy mowa o psychice, jedyne pytanie, przed którym stoimy, jest pytaniem o nasze osobiste preferencje i nic poza tym.
Dlaczego uznaje się pedofilię i zoofilię za zaburzenia psychicznie, ba, wierzy się nawet, że da się leczyć ludzi nimi dotkniętych, podczas gdy terapie konwersyjne homoseksualizmu są (chyba słusznie) wyśmiewane, a w stosunku do tego ostatniego funkcjonuje nawet specjalnie ukuty termin, taki jak orientacja seksualna, mający sugerować, że jest to po prostu alternatywna wersja ludzkiej seksualności? Dlaczego nie mówimy o orientacji pedo- czy zooseksualnej, a postulat przymusowej kastracji osób o skłonnościach pedofilskich, utożsamianej z ich leczeniem, jest szeroko aprobowany, czego nie można powiedzieć o postulacie stosowania tej praktyki na homoseksualistach? Odpowiedź sprowadza się wyłącznie do kwestii akceptacji społecznej określonych praktyk lub jej braku, co wywodzone jest z aktualnie obowiązujących w pewnej części świata norm etyczno-moralnych. Czy jeśli by abstrahować od moralnej oceny czynów i skłonności pedofilnych, zoofilnych i homoseksualnych, znaleźlibyśmy jakiekolwiek różnice w indywidualnym dobrostanie przejawiających je ludzi? W argumentacji, że homoseksualizm nie powinien być traktowany jak zaburzenie psychiczne, często podnosi się, że to nie sam fakt bycia homoseksualnym, a brak społecznej akceptacji przyczynia się do pogorszonego samopoczucia, i rozwiązaniem nie jest leczenie homoseksualizmu, a zmiana społecznego nastawienia. Analogiczne rozumowanie można byłoby zastosować w przypadku pedo- i zoofilii. Nie istnieje żadne uzasadnienie dla odmiennej klasyfikacji psychiatrycznej pedofilii i zoofilii oraz homoseksualizmu, które nie odnosiłoby się wyłącznie do określonego rozumienia etyki i moralności.
Czy klasyfikacje psychiatryczne, powszechnie uznawane za medyczne, powinny być tworzone w oparciu o normy moralne? Żyjemy w orwellowskim dwójmyśleniu – z jednej strony, mamy świadomość, że nie potrafimy wymienić żadnych poza moralnych argumentów dla diametralnie różnych klasyfikacji wspomnianych wyżej preferencji seksualnych, z drugiej – dalej uważamy, że poruszamy się właśnie w domenie zdrowia, medycyny i nauki, w której bez ekspertów i autorytetów ani rusz. Powołujemy więc ekspertów, by ci zajmowali się dyktowaniem nam moralności.
Warto przypomnieć, jak wyglądało wykreślenie homoseksualizmu z listy zaburzeń psychicznych przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA). Od 1970 r. miały miejsce regularne zakłócenia posiedzeń Towarzystwa przez homoseksualnych aktywistów. Znane jest wystąpienie działacza Gay Liberation Front na konferencji Towarzystwa w Waszyngtonie w 1971 r., gdzie dostał się dzięki podrobionym dokumentom, a w którym „wypowiadał wojnę” psychiatrii. Znane jest również wystąpienie homoseksualnego psychiatry Johna Fryera z 1972 r., podczas którego, jako dr Anonymous, zamaskowany, w peruce, mówiąc do mikrofonu zniekształcającego głos, odwoływał się do swoich emocji – obawy przed dyskryminacją i konieczności ukrywania swojej homoseksualności przed innymi psychiatrami. W tym samym roku aktywiści Gay Activist Alliance zakłócili konferencję psychiatrów w Nowym Jorku. Obecny na niej Robert Spitzer, członek APA, zaprosił ich na kolejny zjazd Towarzystwa. W wyniku rozmów z aktywistami w 1973 r. przygotowano wstępne oświadczenia popierające usunięcie homoseksualizmu z listy zaburzeń psychicznych oraz zorganizowano kolejne spotkanie, tym razem sześciu psychiatrów z jednym aktywistą. W wyniku tych spotkań, w grudniu 1973 r. prezes i zarząd APA, łącznie 15 osób, ogłosiło na konferencji prasowej, że homoseksualizm nie powinien być uznawany za chorobę. Jednym z argumentów za takim rozstrzygnięciem było stwierdzenie, że homoseksualiści, poza innymi ukierunkowaniem popędu, nie różnią się pod względem zdrowia psychicznego od reszty populacji, co przeczyło znanemu już w 1970 r. faktowi, że mężczyźni homoseksualni znacząco częściej podejmują próby samobójcze niż heteroseksualni [2]. Ta decyzja zarządu nie spotkała się powszechną aklamacją reszty stowarzyszenia. Dwóch jego członków, Charles Socarides i Harold Voth, wystąpili z listem otwartym, w którym zwracali uwagę na presję, jaką homoseksualne lobby wywiera na APA i wzywali do walki o niezależność psychiatrii od zewnętrznych nacisków. W wyniku ich wystąpienia zorganizowano referendum dla członków APA, podczas którego poddano głosowaniu poparcie dla decyzji zarządu o wykreśleniu homoseksualizmu z listy chorób. Za poparciem podjętej już decyzji opowiedziało się zaledwie 58% głosujących. Około 40% uprawnionych do głosowania było nieobecnych.
Wydawać by się mogło, że kwestia tego, czy zaliczać homoseksualizm do zaburzeń psychicznych, nie ma większego znaczenia, a wręcz może nawet decyzja o jego wykreśleniu z tej listy była właściwa – jest wątpliwym, czy kwestie, które sprowadzają się do kwestii moralnych, powinny być w ogóle analizowane na gruncie medycyny czy psychiatrii. Jednak na powyższym przykładzie widzimy, że działalność tego rodzaju stowarzyszeń więcej wspólnego ma ze standardami demokratycznej, politycznej debaty, w której ścierają się pewne grupy interesów, aniżeli ustalaniem faktów i wypracowywaniem konsekwentnych, spójnych rozstrzygnięć. Więcej na ten temat możemy przeczytać w artykule The „Trojan Couch”: How the Mental Health Associations Misrepresent Science [3].
Merytoryczna argumentacja za wykreśleniem homoseksualizmu z listy zaburzeń była mierna, bo nie mogła być inna. Pytanie, czy homoseksualizm jest zaburzeniem, abstrahując od sensu jego zadawania, sprowadza się do pytania o to, czy chcemy akceptować w społeczeństwie zachowania homoseksualne czy nie, a jak już ustaliliśmy, nie da się odpowiedzieć na to pytanie bez odniesienia do moralności. Wszelakie argumenty, czy to odwołujące się czy to do świata zwierząt, czy do rzekomego braku różnic między zdrowiem psychicznym w populacji homo- i heteroseksualnej, zawsze będą inwalidami, opartymi na podwójnych standardach. Czy zwierzęta nie wykazują zachowań, których u ludzi nie akceptujemy? Czy gdyby ustalono, że wraz z pedofilią nie współwystępują żadne zaburzenia, APA byłoby skore uznać, że pedofilia sama w sobie zaburzeniem nie jest? Towarzystwo, mieniące się naukowym, w sposób czysto demokratyczny przedyskutowało problem natury etycznej, siląc się na wsparcie swojego rozstrzygnięcia protezami logicznego rozumowania. Nie przeszkadza to jednak dzisiaj poważnym akademikom, by właśnie wspomnianą decyzję APA, a nie, przykładowo, argumentację o braku zasadności aplikowania medycyny i psychiatrii do rozstrzygania problemów natury moralnej, przywoływać jako dowód, że homoseksualizm nie powinien być postrzegany jako zaburzenie zdrowia.
Dyskusje na temat medycznej klasyfikacji homoseksualizmu na dyskusjach się kończą i rozbijają wyłącznie o aksjologię. Co jednak, gdy towarzystwo medyczne, takie jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), tworzy sobie alternatywny świat, który prezentuje pod płaszczykiem zdobyczy intelektualnej współczesnej nauki? W styczniu 2022 zaczęło obowiązywać najnowsze wydanie Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych. Do tamtej pory transseksualizm, definiowany jako „pragnienie życia i bycia akceptowanym jako przedstawiciel płci przeciwnej, czemu towarzyszy zazwyczaj uczucie niezadowolenia z powodu niewłaściwości własnych anatomicznych cech płciowych, oraz chęć poddania się leczeniu hormonalnemu czy operacyjnemu, by swoje ciało uczynić możliwie najbardziej podobnym do ciała płci preferowanej”, umieszczony był pod symbolem F64.0 w dziale „zaburzenia identyfikacji płciowej”. W bieżącym wydaniu nie znajdziemy już transseksualizmu w rozdziale dotyczącym zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania. Nie znajdziemy w ogóle pojęcia transseksualizmu – zamiast niego mamy „niezgodność płciową”, definiowaną jako „niezgodność między doświadczaną przez osobę płcią a płcią przypisaną”, umieszczoną w rozdziale o zdrowiu seksualnym, a więc w ogóle poza obszarem psychiatrii. Jeśli więc płeć jest czymś przypisanym, wtórnym, a nie immanentną cechą organizmu, a doświadczanie innej płci, cokolwiek to znaczy, nie jest zaburzeniem psychicznym, to jakim? Stąd już zaledwie krok do stwierdzenia, że jeśli czujesz się osobą innej płci niż jesteś, to nie twoja głowa, tylko ciało kwalifikuje się do „leczenia” – i takie zabiegi nie tylko na świecie, ale i w Polsce mają już miejsce. Chirurgiczne i hormonalne okaleczanie ciał, które bez absurdalnych wytworów znajdujących się w nich mózgów uznane byłyby za zupełnie zdrowe, jest tak fundamentalnym sprzeniewierzeniem się podstawowej zasadzie, stojącej u podstaw medycyny, primum non nocere, że z trwogą można pytać: co dalej? Czy w nowym wydaniu ICD znajdziemy może niezgodność gatunkową, a ludzie czujący się słoniami będą mogli wreszcie przeszczepiać sobie trąby i ogony, powiększać uszy i brać hormony na porost kłów?
Jesteśmy obecnie świadkami tego, jak wiedza naukowa i aksjologia, które w medycynie powinny wzajemnie się dopełniać, nie próbując wchodzić nawzajem w swoje kompetencje, zostały wymieszane ze szczyptą ideologii, przetrawione i wydalone w postaci światowych stowarzyszeń, podejmujących decyzje na drodze głosowań i konsultacji społecznych – decyzje, które mają realny wpływ na życie i zdrowie kilku miliardów ludzi na świecie. Julia Ehrt, dyrektor naczelna Transgender Europe, stwierdziła wprost na łamach BBC, że zmiana medycznej klasyfikacji transseksualizmu „jest wynikiem wielkiego wysiłku transseksualnych działaczy”. Czy tak powinno się tworzyć medycynę?
Psychiatrzy, psycholodzy, chirurdzy, anestezjolodzy, prawnicy, pedagodzy – wszyscy, którzy pośrednio lub bezpośrednio uczestniczycie w okaleczaniu ludzi, będziecie się kiedyś tego wstydzić, lub wstydzić będą się za was ci, którzy przyjdą po was. Operacje tzw. tranzycji skończą na śmietniku historii tak samo jak lobotomia, a kolejne pokolenia będą uczyć się o tym, jak wykształciuchy pierwszej połowy XXI w. uwierzyły, że to nauka im powiedziała, że z płci przypisanej można się wyleczyć operacyjnie.
Łucja Dzidek
[1] M. Malik, Rozumienie zdrowia i jego związek z edukacją zdrowotną. Acta Scientifica Academiae Ostroviensis nr 25, 9-17 (2006)
[2] Sanghir M.T., Homosexuality. III. Psychiatric disorders and disability in the male homosexual. American Journal of Psychiatry. 126/8:1079-1086
[3] Satinover J. B., The „Trojan Couch”: How the Mental Health Associations Misrepresent Science (2005)
Monika Dębek - Śląscy rycerze – Jan Macha
Następnym śląskim Bohaterem, o którym chciałabym wspomnieć to Jan Macha. Dla Kościoła Katolickiego bardzo ważna postać, od niedawna błogosławiony, jednak znany także bardzo za swój wielki patriotyzm i walkę o polskość Górnego Śląska. I na tej działalności patriotycznej też chce się skupić.
Urodził się 18 stycznia 1914 r. w Chorzowie Starym. Zmarł 3 grudnia 1942 r. w Katowicach.
Myślę, że warto poświęcić czas na poznanie życiorysu śląskiego rycerza, ponieważ był on postacią niezwykłą. Urodził się w typowej, śląskiej rodzinie, ojciec z zawodu był ślusarzem, pracował w Hucie Królewskiej. Matka miała na imię Anna, z domu Cofałka. W latach 1921 – 1924 uczył się w szkole podstawowej w Chorzowie. Następnym etapem jego edukacji była nauka w Państwowym Gimnazjum Klasycznym im. Odrowążów w Królewskiej Hucie w latach 1924 -1933. Już w czasach szkolnych wykazywał bardzo wiele zainteresowań. Należał w szkołach do kółek literackiego, historycznego i sportowego. Interesował się niezwykle polską historią i kochał polską literaturę.
Brał także aktywny udział w życiu swojej parafii, należał do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży oraz był członkiem „Żywego Różańca”.
Jako młodzieniec zapisał się do klubu sportowego Azoty Chorzów, trenował piłkę ręczną. Jego drużyna szczypiornistów, kilkukrotnie stawała się mistrzem Śląska, a raz nawet wicemistrzem Polski. Na arenie krajowej, promował Górny Śląsk i śląski sport.
Pierwotnie Azoty, nazywały się Odra, na cześć Powstańców Śląskich, walczących o polskość ziemi górnośląskiej.
Święcenia kapłańskie otrzymał 25 czerwca 1939 r. w katedralnym kościele św. apostołów Piotra i Pawła w Katowicach. W pierwszych dniach września 1939 został posłany do pracy w parafii św. Józefa w Rudzie Śląskiej.
Jan Macha odznaczał się wielką charyzmą i walecznością. W 1939 r. gdy rozpoczęła się niemiecka okupacja Górnego Śląska, głęboko przeżywał ciężkie losy Powstańców Śląskich, którzy byli w tym czasie więzieni, zawożeni do obozów koncentracyjnych i zabijani. Ich rodziny przeżywały ogromne tragedie, pozostawały bez środków do życia. Jan przeżywał także bardzo niszczenie kultury polskiej, niemieccy okupanci zabraniali używania języka polskiego na Śląsku.
Zorganizował pomoc dla rodzin byłych Powstańców Śląskich, była to pomoc zarówno materialna, jak i duchowa. Opierała się ona między innymi na tradycjach harcerskich. Włączono ją do konspiracyjnego Polskiego Państwa Podziemnego, nazwano ją „Opieką społeczną”
Jego działalność patriotyczna była ogromna — w tym czasie, założono w Rudzie Śląskiej „Polską Organizację Zbrojną”. W 1942 r. została scalona z Armią Krajową. Zebrania członków odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Został także komendantem grupy akademickiej, wraz z harcerzami o nazwie „Konwalia”. Organizacja wydawała gazetkę „Świt”.
Praktycznie od początku swojej działalności był śledzony przez Niemców, aresztowany w 1941 r. na dworcu w Katowicach. Umieszczony w więzieniu w Mysłowicach, w trakcie przesłuchań szykanowano go, za jak napisał w liście do rodziny za:
„Jestem oskarżony o to, że działając jako Polak, powagę i dobro niemieckiego narodu i Państwa poniżyłem i szkodziłem im, podejmując działanie, oderwania części do Państwa Niemieckiego należącego, co kwalifikuje się jako zdrada stanu”.
W czerwcu 1942 r. przewieziono go do Aresztu Śledczego w Katowicach przy ul. Mikołowskiej. Jego egzekucja odbyła się 3 grudnia 1942 r.
Po zakończeniu wojny, na cmentarzu w Rudzie Śląskiej postawiono pomnik z pamiątkową tablicą ku czci zamordowanych przez hitlerowców, w tym również ks. Jana Machy.
Dla Jana Machy nie było dane długie życie. Jednak swoim życiem dał świadectwo ogromnego patriotyzmu i poświęcenia. Jest wzorem do naśladowania nie tylko dla Katolików, ale także dla każdego człowieka, który nosi Polskę w sercu i losy ojczyzny są ważne.
Ceniony przez ludzi innych religii, czy nawet przez ateistów, szanowany nawet przez największych wrogów.
Monika Dębek
Monika Dębek - Recenzja książki – Miłość skazanych. Kobieta i mężczyzna w więzieniu
Autorką książki jest Katarzyna Borowska. Lektura napisana jest w postaci reportażu, zawiera około 300 stron, jednak można ją spokojnie przeczytać w kilka godzin.
Miłość niejedno ma imię. Każda osoba, niezależnie od wieku, płci, statusu społecznego, miejsca pochodzenia pragnie kochać i być kochaną.
Z ludźmi, którzy zostają, z różnych powodów pozbawieni wolności nie jest wcale inaczej.
Książka jest ciekawa nie tylko dla osób, które przebywają w zakładach karnych czy w aresztach śledczych, dla ich rodzin czy bliskich. Moim zdaniem „Miłość skazanych” powinien bez wątpienia przeczytać każdy człowiek i to w każdym wieku. Napisana prostym językiem, może być dobrą nauką i przestrogą dla dzisiejszych nastolatków, nawet tych z pozornie dobrych domów.
Życie ludzkie potrafi być bardzo nieprzewidywalne i zaskakujące.
Pani Katarzyna Borowska podejmuje rozmowy z różnymi osobami, zarówno z sami osadzonymi, ale także z ich rodzinami i przede wszystkim, co bardzo wartościowe z osobami, które pracują w zakładach karnych, czy zajmujących się szeroko pojętą resocjalizacją.
Można spojrzeć na tematykę miłości i odbywania kary z perspektywy różnych osób, będących w różnych miejscach, w swoim życiu.
Można zrozumieć jaki koszmar przeżywają bliskie osoby osadzonych, ale także samych osadzonych, w czuć się w ich sytuację.
W książce można dowiedzieć się między innymi, jak wygląda ślub skazanych, jak radzą sobie ze swoją seksualnością.
Miłość można spotkać wszędzie i dotknąć może ona każdego, który oczywiście przeżywa ją na swój sposób, niestety często okazuje się też, że nie jest to miłość.
Miłość skazanych przeczytałam w jeden wieczór, polecam ją, z czystym sumieniem dla wszystkich.
Myślę, że powinna znaleźć się w każdej, domowej biblioteczce.
Fragment rozmowy autorki książki wraz z Panią Basią, której partner przebywał w zakładzie karnym.
B.: Gdybyś mogła zamienić swoje życie na życie kogoś innego, kto by to był?
B.: Mimo tego losu, jaki nas dotknął, nie żałuję, bo bardzo kocham mojego męża. Któregoś dnia spotkałam znajomych: on spokojnie pracuje, ona też, mają jedno dziecko, święty spokój, kredyt na auto spłacili. Kiedy się na nich patrzy, to zdają się być takimi bezproblemowymi ludźmi. Akurat wtedy miałam jeden z cięższych dni. Michała nie było. Wsiadłam do samochodu, pomyślałam o nich. Łzy mi popłynęły po policzkach i pomyślałam, że nie zamieniłabym tego mojego pierdolnika.”