Maksymilian Ratajski - Kościół Katolicki jest nieatrakcyjny. I co z tego?

Ostatnio brałem udział w dyskusji na temat Kościoła i panujących w Nim zasad. Czy nie jesteśmy podobni do faryzeuszy, trzymających się sztywno przepisów, bez autentycznej wiary? Na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam. O wiele ciekawsze są inne kierunki, w których popłynęła dyskusja.

 

Problemem nie są wymagania stawiane przez Kościół (swoją drogą, przekomicznie słucha się pretensji o piątkowy post ze strony osób propagujących dietę wegetariańską czy wegańską). Wymagania stawiane wiernym w Kościele są, w porównaniu do innych religii, bardzo niskie, i sukcesywnie obniżane. Można odnieść wrażenie, że współcześni hierarchowie zbyt dosłownie wzięli sobie do serca przesłanie Soboru Jerozolimskiego (wydarzenie opisane w rozdziale piętnastym Dziejów Apostolskich) odnośnie nienakładania na wiernych ciężarów poza tymi, które są niezbędne. Dzisiejszy „katolik” oczekiwałby jednak akceptacji rozwodów, aborcji i homomałżeństw, w zamian pojawiając się w kościele raz do roku.

 

Żyjemy w kulturze liberalnej. Człowiek od dziecka karmiony jest hasłami, że wszystko mu wolno i się należy. Stąd też oczekiwania, że Kościół będzie dokładnie taki, jaki liberałowi, wierzącemu lub nie, się podoba. Nie będzie stawiał wymagań. Ma być miło, łatwo i przyjemnie. Coś jak skrzyżowanie wspólnoty hippisów z barem szybkiej obsługi. Żadnej głębszej treści, pełna akceptacja każdego wyboru. Chce ślubu – trzeba dać. Rozgrzeszenie również, a najlepiej tylko karteczkę, że może być chrzestną mimo czterech aborcji. „Kościoły” z marzeń liberałów już istnieją – są to różnej maści protestantyzmy z Europy Zachodniej i USA. Niestety, podobną drogą próbują iść niektórzy katoliccy hierarchowie zza Odry.

 

Ciągle słyszymy, że my, katolicy, też grzeszymy. Że Jezus przyszedł do celników i grzeszników, a to oznacza, że Kościół powinien każdego zaakceptować i się nie czepiać. Jednak katoliccy hippisi zapominają o jednym – Jezus poszedł nawrócić celników i grzeszników, stawiać im wymagania, a nie głaskać po główce: „Twój grzech jest super! Kocham Cię z Twoim grzechem! Nie zmieniaj się!”. Nie! Jezus mówił – „Idź i nie grzesz więcej!”, wzywał do nawrócenia.

 

Pandemia przyniosła kilka smutnych zjawisk, które przyspieszyły laicyzację naszego kraju. Pierwsze to odzwyczajenie się ludzi od chodzenia do kościoła. Wielu już nie wróciło. Drugie – upowszechnienie się przyjmowania Komunii Świętej na rękę. Jeszcze dwa lata temu taka forma była traktowana w Polsce jako ciekawostka, praktykowały ją może dwie osoby na parafię. Pamiętam, że kiedy ja ponad dwadzieścia lat temu zaczynałem służbę ministrancką, byłem uczony szacunku dla Ciała Chrystusa, którego mógł dotykać tylko kapłan, diakon czy starszy kleryk. Później do Polski trafili świeccy szafarze, a następnie upowszechniła się Komunia święta na rękę. Praktyka ta często powoduje zanik wiary w realną obecność Chrystusa w konsekrowanej hostii, co od dawna obserwujemy na Zachodzie.

 

Religia w szkołach jest od lat głośnym tematem, służącym do uderzania w Kościół. Pamiętam, że w czasach licealnych sam myślałem o wypisaniu się z tych zajęć, mimo że pełniłem wówczas posługę lektora w swojej parafii. Dlaczego? Katechizacja była fatalnie prowadzona i mnie, jako katolikowi, absolutnie nic nie dawała. Religia w szkołach to z reguły siedzenie i oglądanie kreskówek, w hałasie, bez żadnego autorytetu nauczyciela. Zapewne ktoś przytoczy przykład księdza lub katechetki, którzy prowadzą lekcje w sposób ciekawy i cieszą się uznaniem uczniów, jednak ogólny obraz jest bardzo smutny i nie dziwię się, że młodzież rezygnuje z tych lekcji. Czy to oznacza, że jestem przeciwnikiem lekcji religii w szkołach? Nie. Przede wszystkim dlatego, że dla wielu dzieci te lekcje są jedyną szansą na otrzymanie jakiejkolwiek formacji religijnej. Rodzice mogą uważać się za osoby wierzące, ale do kościoła chodzić kilka razy do roku. Wyprowadzenie religii ze szkół i przeniesienie jej do salek parafialnych oznaczałoby, po pierwsze, olbrzymi spadek liczby uczęszczających na nią dzieci – bo to jednak dodatkowy czas i obowiązek. Na wsi trzeba dojechać, za to w mieście jest basen, tenis, angielski i pianino. Po drugie, byłoby to bardzo trudne logistycznie. Nikt przecież nie będzie prowadził lekcji dla osiemdziesięciu dzieci, czy grupy skupiającej siedmio- i szesnastolatków. Wobec tego należy przemyśleć formę i program katechizacji w szkołach, zadbać o lepsze przygotowanie katechetów, zarówno świeckich, jak i duchownych. Muszę przyznać, że współczuję katechetom. To jeden z najbardziej niewdzięcznych zawodów. Nauczyciel od dawna cieszy się niskim prestiżem społecznym, a katecheta dodatkowo atakowany jest jako przedstawiciel Kościoła, o którym tyle złego piszą w Wyborczej czy na Onecie. Do tego nikt nie wie, jak te lekcje powinny wyglądać, żeby przynosiły jakikolwiek pożytek.

 

Wiele się mówi o tym, że Kościół jest dzisiaj nieatrakcyjny dla młodych. No cóż, to prawda, ale przecież Kościół Katolicki to nie partia polityczną, żeby startować w plebiscytach popularności. Wiemy, że wielu ludzi będzie od Kościoła odchodzić. Jedni z lenistwa, inni dzięki liberalno-ateistycznym ideologiom, niektórzy znajdą sobie inne wyznania. Należałoby jednak przewrotnie zapytać – i co z tego? Już na kartach Ewangelii czytamy, jak wielu odchodziło od Jezusa. Nie oznacza to oczywiście, że powinniśmy, kolokwialnie mówiąc, „olewać” ludzi z wątpliwościami i cieszyć się własną elitarnością. Po prostu Kościół nie służy do zadowalania każdego. Zadaniem Kościoła jest prowadzenie wiernych do Zbawienia. Kościół głaszczący po główce, akceptujący grzechy, chcący być fajny i miły dla każdego, zdradziłby swoje powołanie. Kiedyś usłyszałem od osoby o poglądach wybitnie liberalnych, że najważniejsze jest, żeby każdy się w Kościele dobrze czuł. To jedno z najbardziej obrzydliwych kłamstw, jakie kiedykolwiek powiedziano. Jezus nie obiecywał wczasów all inclusive, mówił o niesieniu krzyża. Droga katolika nie jest prosta.  Droga hippisa-hedonisty, polegająca na oddawaniu się przyjemnościom i czuciu się fajnie, z frazesami na ustach o byciu dobrym człowiekiem, to nie Katolicyzm, tylko jego przeciwieństwo.

 

Słyszę, że wielu ludzi razi język używany przez księży. Rozgraniczyłbym tutaj trzy kwestie. Po pierwsze, pokolenia płatków śniegu ciężko nie urazić. Po drugie – jeżeli ktoś bez przerwy słyszy, że jest pedofilem i ma podbić papierek, bo pani po dwóch aborcjach chce być chrzestną, a rozwodnik chrzestnym, to jak każdy człowiek, ma prawo być rozdrażniony. Zgodzić mogę się jednak, że istnieje problem ze sposobem przekazywania słusznych treści, nie tylko zresztą u księży. Ale jeśli ktoś twierdzi, że odszedł od Kościoła, bo nie podobały mu się kazania, nie dostał rozgrzeszenia czy ksiądz miał drogi samochód, to znaczy tyko tyle, że nigdy nie wierzył prawdziwie i szukał jedynie pretekstu, by odejść.

 

Język jest niespotykanie skuteczną bronią, co doskonale rozumie liberalna lewica, coraz skuteczniej go kształtując na swoją modłę. W ciągu ostatnich lat „pedał” stał się „gejem”, „zboczeńcy i dewianci” – „społecznością LGBTQ i coś tam”, aborcja to „prawo kobiet”, do języka wchodzą różne sztucznie tworzone feminatywy. Ostatnio ciągle słyszymy również konstrukcje „w Ukrainie”, „w Tajwanie”… Wypadałoby się nauczyć z tej broni korzystać i również zacząć kształtować język.

 

Spójrzmy na współczesną kulturę i media, które są prawie wyłącznie lewicowo-liberalne i propagują szkodliwe wzorce. Jest to w dużej mierze wina kapitulanckiej postawy szeroko pojętego obozu konserwatywnego, tradycyjnego, prawicowego, czy jak go chcemy nazywać. Jeżeli dla polskiego prawicowca ostatnią książką napisaną w języku polskim był „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”, ewentualnie „Zapiski oficera Armii Czerwonej”, a poezja skończyła się na „Przesłaniu Pana Cogito”, to o  czym my w ogóle rozmawiamy? Zdecydowanie nie umiemy w kulturę. Zamiast obrażać się i  narzekać na zdegenerowane media, należałoby zacząć tworzyć własne. Bardzo często słyszymy o postaci św. Maksymiliana. Szkoda tylko, że nie umiemy się niczego od Niego nauczyć, ale do tego trzeba byłoby lepiej poznać życiorys zamordowanego przez Niemców zakonnika. Ojciec Kolbe był wybitnym organizatorem katolickich mediów, które tworzył z olbrzymim rozmachem. Doskonale rozumiał potęgę masowego przekazu i potrafił z niej korzystać. I właśnie ta wiedza i umiejętności są nam dzisiaj bardziej najbardziej potrzebne.

 

Brak jakiegokolwiek pomysłu i zdolności mobilizacyjnych widzieliśmy, kiedy największy triumf Katolicyzmu w III RP zmienił się w największą klęskę. Widzieliśmy wtedy Kościół przestraszony, nieprzygotowany, bierny. Wiernych, którzy chowali się po kątach. Takiego Kościoła nie chcę widzieć nigdy więcej! Chcę widzieć Kościół silny, dynamiczny, pełen wiary. Taki jak w tych małych grupkach, które w październiku 2020 stanęły na wysokości zadania. Jednocześnie, od dawna mam taką refleksję, że gotowość do fizycznej obrony kościołów przez tydzień, była o wiele łatwiejsza niż codzienne życie wiarą, bycie dobrym, autentycznym katolikiem w zwykłym życiu. Wtedy wszystko było proste, był obowiązek, wszystko działo się naturalnie. I trwało krótko, wymagało zaledwie kilkudniowej mobilizacji. Dawanie świadectwa całym swoim życiem, autentyczne przeżywanie wiary, jest o wiele trudniejsze.

 

Zerkając na Europę Zachodnią możemy dostrzec dwie grupy, do których lgnie coraz więcej ludzi. Są to muzułmanie i wspólnoty tradycjonalistów katolickich. Dlaczego? Ponieważ stawiają wymagania i są pewne tego, w co wierzą. Pewien mądry człowiek napisał kiedyś: "Nie chcemy Kościoła, który, jak piszą gazety zmienia się wraz ze światem. Chcemy Kościoła, który zmieni świat". Chesterton miał rację. Chcemy Kościoła, który pozostając prawdziwie katolickim, będzie miał siłę, aby zmieniać dzisiejszy świat, a nie w pogoni za popularnością i wygodą, zarówno własną, jak i roszczeniowych liberałów, rozmieniał się na drobne, stając się wspólnotą hippisów, bez żadnej głębszej treści.

 

Atrakcyjność Kościoła nie może polegać na szukaniu poklasku i fajności. „Więcej gitar! Więcej miłości w serduszku! Bądźmy fajniejsi!” – tę fajność można czasem zobaczyć na różnych „ewangelizacjach” i wzbudza ona jedynie zażenowanie. Dostosowywanie się do współczesnego świata to droga donikąd. Atrakcyjność Kościoła musi wynikać z autentycznej wiary, siły zmieniania świata i człowieka.

 

Kończąc, chciałbym podkreślić jedno. Moim celem nie jest wyłącznie krytyka kleru i hierarchii kościelnej. Kościół to również wierni świeccy. Oni także są zobowiązani do czegoś więcej niż pójście w niedzielę do kościoła. Nie możemy oczekiwać, że biskup czy proboszcz wszystko zrobi sam! Jako świeccy jesteśmy zobowiązani do zaangażowania, wniesienia własnej pracy, talentów, świadectwa swojego życia i wiary.

 

 

 

Maksymilian Ratajski