
Szturm
Ponarskie doły pamięci
Od autora: Tekst jest opisem i analizą miejsca, które w społecznej świadomości Polaków zajmują podwileńskie Ponary. Miejscowość, która kiedyś przed wojną stanowiła letnisko dla polskiej inteligencji z Wilna, zamieniona została w ludzką rzeźnię, w której mogło zginąć nawet 100 tysięcy osób. Artykuł jest jednak tylko opisem miejsca pamięci, nie roztrząsa stosunków polsko-litewskich czy polityki żydowskiej społeczności międzynarodowej, która idealnie wpasuje się w pojęcie „przedsiębiorstwa holocaust”. O Żydach w ogóle autor postanowił nie wspominać zbyt często, gdyż jest o wiele więcej innych tematów, które mogą wprowadzić człowieka w stan podenerwowania. Konieczność zachowania merytoryki tekstu nakazała jednak w kilku miejscach wejść i w tę żydowską perspektywę pamięci. Warto wspomnieć, że liczba ofiar pochodzenia żydowskiego jest jedynie szacunkowa i w zależności od źródeł różni się nawet o 20 tysięcy. Daje to duże pole do spekulacji, i o ile cywilizacja łacińska brzydzi się licytacją nad grobami, uznając iż każde życie ma niezaprzeczalną wartość, to nie przedstawiciele naszego narodu tworzą międzynarodowy dyskurs o Ponarach.
Ponary to mała miejscowość położona na południowy zachód od Wilna, obecnie stanowiąca część miasta. Przed II wojną światową pełniła rolę miejsca odpoczynku, niemalże letniska. To tutaj znużeni zgiełkiem miasta wilnianie wyjeżdżali, by zaczerpnąć świeżego powietrza w upalne lipcowe dni. Jesienią pobliskie lasy roiły się od grzybów i jagód, które zachęcały okolicznych mieszkańców do długich spacerów. Pobliskie tereny zabudowane były w głównej mierze drewnianymi domkami, które służyły letnikom. Przez miejscowość prowadziła droga na Grodno oraz przecinały ją dwie trasy kolejowe. W międzywojniu sielankowy nastrój zaburzyło niewyjaśnione zabójstwo dziewczyny, do którego doszło w pobliskim lesie. Rozgrywało się tam też wiele pojedynków. Ponary zawsze były miejscem szczególnym w świadomości mieszkańców Wileńszczyzny. To tu na tzw. Wzgórzach Ponarskich, 19 czerwca 1831 r. miała miejsce najważniejsza bitwa Powstania Listopadowego na Litwie, wygrana przez wojska carskie. Wspominał o nich także Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu, lecz to nie pióro wieszcza miało im przynieść niechlubną sławę w wieku XX. Kazimierz Sakowicz, mieszkaniec ponarskiej osady, 11 lipca 1941 r. pisze krótką notatkę na skrawku papieru, który znajdował się akurat w zasięgu jego wzroku. Mogła to być kartka z kalendarza lub niezapisany margines ze starej gazety. Od tego dnia aż do 4 listopada 1943 r., Sakowicz notuje wszystko, co uda mu się dojrzeć w ponarskim lesie przez maleńkie strychowe okienko. Notatki zwinięte w maleńkie rulony wkładane są w skrzętnie zamykane butelki po oranżadzie, niby ostatnia wiadomość morskiego rozbitka. Kazimierz Sakowicz nie mógł być pewien żadnego kolejnego dnia swojego życia, każdy mógł być dla niego ostatnim. Niewiadomo czy bardziej obawiał się luf niemieckich karabinów, ciemnych i wilgotnych piwnic wileńskiego Gestapo, czy może własnych myśli, by uwolnić się od obrzydliwości oddychania powietrzem przesiąkniętym strachem i śmiercią. Chcąc przekazać prawdę o tajemnicach pobliskiej „Bazy”, butelki z wiadomościami zakopywał u progu swojego domu. Odczytane miały zostać dopiero w latach 90. przez dr Rachele Margolis. Kazimierz Sakowicz nie był człowiekiem z przypadku. Z wykształcenia i zawodu dziennikarz, działacz ruchu oporu, doskonale zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, która na nim ciąży. Stał się reporterem wojennym na ziemi okupowanej przez wroga, gdzie przyszło mu wykonywać swój dziennikarski zawód. Rozpaczliwie próbując zgłębić tajemnicę Ponarów, zginął śmiercią tragiczną, zamordowany przez litewskich kolaborantów 5 lipca 1944 r.
Relacja Sakowicza na ujrzenie dziennego światła czekać musiała aż lat 90., nim jednak się to stało, ukazał się artykuł autorstwa Józefa Mackiewicza pt. Ponary-Baza. Mieszkając zaledwie kilka kilometrów od miejsca zbrodni, Mackiewicz spisał swoje świadectwo o wszystkim co działo się w Bazie.
Od 1941 r. do małej stacji kolejowej w podwileńskich Ponarach, zaczęły przychodzić duże transporty ludzi, którzy przekonani byli, iż zmierzają na roboty do Rzeszy. Przystanek na stacji w Ponarach był ostatnim w ich podróży. Przed oddaniem Niemcom Wileńszczyzny, Sowieci rozpoczęli w pobliskim lesie budowę zbiorników na płynne paliwo. Nie dokończywszy projektu pozostawili doły głębokie na 5, a szerokie na około 30 metrów. Było to miejsce idealne na zbrodnię. Początkowo masowe mordy w Ponarach przeprowadzane były przez załogi niemieckie ze wsparciem litewskiego Ypatingasis būrys. Po krótkim czasie Litwini całkiem przejęli inicjatywę, do tego stopnia, iż niemieckie dowództwo było jedynie formalnością. Oddziały litewskie przeprowadzające eksterminację miejscowa ludność pogardliwie nazywała „strzelcami ponarskimi”.[1] Ponary w żydowskiej perspektywie pamięci zaznaczyły się jako pierwsze miejsce masowej eksterminacji, określanej jako The holocaust by bullets. Pojęcie to oznacza miejsca w Europie Środkowo –Wschodniej, w których ludność żydowska była eksterminowana przy pomocy kul karabinów. Badaniem tego typu miejsc zajmuje się między innymi ksiądz Patrick Desbois z fundacji Yahad – In unum.[2]
Grobami dla przeszło 100 tysięcy pomordowanych w podwileńskich Ponarach, były niedokończone silosy na paliwo. Gdy próbowano pozbyć się dowodów, groby zostały rozkopane, a ciała palono na wielkich stosach, które płonęły niekiedy po 9 dni. Ścierano je na proch, mieszając z piaskiem i wsypując do głębokich rowów. Posypywano wapnem i fosforem. Huk wystrzałów w zależności od kierunku wiatru roznosił się na oddalone nawet po kilkanaście kilometrów miejscowości
„Latem nie mogliśmy jadać na werandzie, gdy w Ponarach zaczynała się strzelanina. Nie przez poszanowanie dla cudzej śmierci, a tak, po prostu, kartofle z mlekiem nie chciały jakoś przełazić do gardła. Zdawało się, że cała okolica lipła od krwi.” [3]
Zbrodnia ponarska nazwana przez Mackiewicza „ludzką rzeźnią”, pochłonęła przeszło 100 tysięcy ofiar, w większości byli to obywatele II Rzeczypospolitej Polskiej. Szacunkowe wyliczenia, których wyniki ciężko poprzeć dokumentami, mówią o 70 tysiącach osób narodowości żydowskiej. Zamordowane zostały także osoby narodowości rosyjskiej i pochodzenia romskiego. Mówi się także o jeńcach sowieckich, którzy mieli być pierwszymi pogrzebanymi w Bazie. Żołnierz AK, Henryk Sobolewski ps. „Sobol” tak przedstawia wizję tego miejsca, która zapisała się w jego pamięci:
„Wileńskie Ponary – to coś nieporównywalnie gorszego od Oświęcimia i każdego innego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, bo z Ponar nikt nie wychodził. Były miejscem śmierci każdego tam kierowanego”.[4]
Polacy najczęściej byli tu przewożeni z więzienia na Łukiszkach oraz wileńskiej siedzibie gestapo, która mieściła się przy ulicy Ofiarnej. Większość zamordowanych osób, które nie była częścią planowo eksterminowanej ludności żydowskiej, pochodziło z łapanek lub było zakładnikami władz niemieckich. Jako zakładnik zginął między innymi Kazimierz Pelczar, wybitny naukowiec, profesor Uniwersytetu Stefana Batorego. Ofiarami stawały się także osoby figurujące na listach proskrypcyjnych przygotowywanych przez litewski oddział Saugumy. Informacji o miejscu kaźni dostarczały raporty konspiracyjne sporządzane między innymi przez oddziały harcerskie. Zaangażowany w zbieranie informacji był ppłk Czesław Cywiński późniejszy prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Bez wątpienia jego świadectwo wpłynęło na społeczne postrzeganie tej zbrodni. W Ponarach zamordowany został Bronisław Komorowski ps. Korsarz, stryj prezydenta RP, który na jego cześć dostał swoje imię. Osobisty stosunek prezydenta RP do zbrodni ponarskiej zdaje się jednak nie wpływać na społeczną świadomość. On sam wspomina o Ponarach rzadko, a gdy to robi podkreśla, iż nie można obarczać odpowiedzialnością za zbrodnię Litwinów gdyż jednostki „strzelców ponarskich” nie mogą posłużyć za odzwierciedlenie zachowań całego litewskiego narodu, który również znajdował się pod hitlerowską okupacją. Postać Prezydenta Komorowskiego nie cieszy się zbytnią sympatią wśród Polaków mieszkających na Litwie. Zrażeni są oni niepodejmowaniem przez niego działań mających na celu upamiętnienie ludobójstwa. Być może jest już on osobą, której zaangażowanie w upamiętnianie zbrodni ponarskiej, może być przyjmowane niechętnie przez środowisko Rodziny Ponarskiej.[5] Inną postawę przyjął premier Jerzy Buzek, który w 2000 r. przypominał o tym, że mordu nie dokonali „nieznani sprawcy”, a konkretne osoby znane z imienia i nazwiska. Sprawę mordu w Ponarach porównał do kłamstwa katyńskiego, wpisując swoją wypowiedź w ramy dyskursu wokół martyrologii Kresów.
Kształtowanie się pamięci o zbrodni w Ponarach były niesłychanie trudne ze względów na warunki polityczne po zakończeniu II wojny światowej. Tereny polskiej Wileńszczyzny, stały się integralną częścią ZSRR. W latach 90., gdy Litwa wyodrębniła i uniezależniła swoje terytorium, również nie uważano za korzystne nadawanie rozgłosu zbrodni, która w głównej mierze popełniana była przez litewskich kolaborantów. Pamięć o ponarskich wydarzeniach oparta była na wspomnieniach ich świadków, w głównej mierze Józefa Mackiewicza i Kazimierza Sakowicza. To ich pióra stworzyły wyobrażenie o zbrodni, które zapisało się w zbiorowej pamięci. Starania o uczczenie ofiar ponarskiego lasu podjęło powstałe we wrześniu 1994 r. Stowarzyszenie Rodzina Ponarska pod przewodnictwem Heleny Pasierbskiej, autorki pierwszej monografii traktującej o zbrodni (Wileńskie Ponary, 1996 r.). Na stronie internetowej Stowarzyszenia[6] znajduje się spis tablic upamiętniających zbrodnię. Pierwsza z nich datowana jest na 1986 r. (Kościół Św. Jacka w Warszawie). Wnioskując po spisie stwierdzić można, iż natężone zainteresowanie wydarzeniami w podwileńskiej miejscowości nastąpiło dopiero po roku 2000 kiedy to powstało 26 ze wszystkich 31 tablic znajdujących się na terenie kraju. W spisie figurują jedynie 3 tablice znajdujące się na terenie obecnej Litwy, powstały one kolejno w latach 2000, 2010, 2011. Lista zdaje się uwzględniać jedynie tablice wspominające o tym, że ofiarami zbrodni byli także Polacy. Również na warszawskich Powązkach znajduje się krzyż upamiętniający ofiary ludobójstwa, na którym umieszono napis wskazujący na Litwinów jako odpowiedzialnych za popełnioną zbrodnię.
Pierwsi o Ponary upomnieli się Polacy mieszkający na Litwie, stawiając w 1954 r. krzyż, który został jednak bardzo szybko usunięty. Wywołało to niezadowolenie mieszkańców Wileńszczyzny, któremu w końcu uległy władze stawiając na miejscu zbrodni symboliczne tabliczki informujące, iż w tym miejscu zamordowani zostali obywatele sowieccy. W roku 1980 powstało symboliczne muzeum, które jednak w praktyce nie funkcjonowało, a w następnym roku zostało całkowicie zniszczone przez pożar. W tym czasie w miejscu ponarskiej zbrodni obecny był już obelisk z podpisem: „Ofiarom faszystowskiego terroru 1941–1944”, ku czci zamordowanych Żydów”. W 1985r. teren został uporządkowany przez władze, z okazji 45 rocznicy utworzenia rządów sowieckich na Litwie. Powstał Ponarski Zespół Pomnikowy, którego działania zaowocowały postawieniem tablic informujących o 100 tys. zamordowanych obywateli sowieckich. Rok 1990 to nowa tablica z wyrytą gwiazdą Dawida, mówiąca o 70 tysiącach zamordowanych Żydów. W tym samym roku Ponarach stanął w końcu metalowy krzyż z podpisem: „Pamięci wielu tysięcy Polaków pomordowanych w Ponarach, w hołdzie Rodacy Ziemi Wileńskiej”. Obecnie w centralnym miejscu zbrodni znajduje się duży obelisk obfitujący w żydowską symbolikę, mówiący o zbrodni popełnionej na ludności żydowskiej. Nieopodal znajduje się niewielki drewniany budynek, w którym prezentowana jest wystawa dotycząca zbrodni, którą przedstawiono jako część Holocaustu. Polskie miejsce pamięci umieszczone jest na uboczu w sąsiedztwie kolejowych torów i parkingu. Położenie, choć zapewne przypadkowe, skutecznie uniemożliwia nadanie uroczystościom charakteru ceremonialnego. Jeśli w Ponarach toczyła się walka o pamięć, z pewnością została ona sromotnie przegrana przez stronę polską pod czym rozumiemy wspólnotę Polaków mieszkających na Litwie oraz instytucje pielęgnujące pamięć o zbrodni. Jest to tym bardziej niezrozumiałe gdy weźmie się pod uwagę fakt, iż niemal wszystkie ofiary były obywatelami państwa polskiego (chcąc, nie chcąc). Nie należy także wykluczać, iż działania mające na celu podkreślenie tragedii Polaków zamordowanych przez jednostki litewskie w ponarskich lasach, miały na celu poprawę sytuacji politycznej Polaków na wileńszczyźnie. Rozgłos, który zyskałaby ta zbrodnia na arenie międzynarodowej oraz wzbudzenie poczucia winy wśród władz i narodu litewskiego, w mniemaniu Polaków na Litwie, mogłoby zmusić organy państwa do przestrzegania prawa o mniejszościach narodowych, a także do przychylniejszego do nich nastawienia. Jest to jednak jedynie hipoteza.
Niewątpliwą zasługę w krzewieniu pamięci o Ponarach ma Instytut Pamięci Narodowej, który 9 maja 2003 r. wraz z Rodziną Ponarską zorganizował w Gdańsku konferencje pt. Zbrodnie na Polakach w podwileńskich Ponarach 1941–1944. Autorzy konferencji sami podkreślali, iż w kraju jak i na świecie świadomość o ludobójstwie w Ponarach praktycznie nie istnieje, a jeśli tak to jedynie w aspekcie zagłady narodu żydowskiego. W tym celu IPN przeprowadził szereg wyjazdów edukacyjnych na Wileńszczyznę, członkiem jednego z nich miał szczęście być autor niniejszego tekstu (2014). Przeprowadzono również szereg wykładów oraz wydano monografię autorstwa Moniki Tomkiewicz Zbrodnia w Ponarach 1941-1944[7]. Niewątpliwe znaczenie w przedstawieniu żydowskiej perspektywy pamięci ma działalność Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Powszechnie uważa się iż zbrodnia w Ponarach była pierwszą masową i zaplanowaną egzekucją ludności żydowskiej. Z przeszło 70 tys. Żydów zamieszkujących Wilno, wojnę przeżyło zaledwie ok. 7 tys.[8]
Miejscowość wspominana jest także przez polskich poetów, w tym Czesława Miłosza w wierszu z 1947 r. pt. „Na śpiew ptaka nad brzegami Potomaku”, zdaje się on jednak wspominać miejsce sprzed zbrodni, wolne od jej skojarzeń jednocześnie dając wyraz temu, iż tęsknota za dawna granicą jest bezsensowna:
„[…]Aby maluczkich uwodził poeta
Patriotycznym sentymentem, serce
Cisnął stęsknione i farbując łzy
Mieszał dzieciństwo, młodość, okolice.
Mnie to niemiłe. Po cóż mi wspominać
Żółte od liści młodziutkich Ponary[…]”[9]
Fragment ten ukazuje Ponary tak jak były one widziane w latach międzywojennych, jako miejsce zamiejskich wycieczek i biwaków. Istnieje jednak szereg utworów nazywanych wierszami ponarskimi, związanych z wydarzeniami czasów wojny. Najlepiej ich treść oddaje wiersz Henryka Szylkina pt. „Ponary” :
Doły mordowanych i morderców laski,
Wnukowie nie wiedzą, że to dziadków zbrodnia.
Nikt nie zapalał ofiarnej pochodni.
Nie jęknęły dzwony – aż po dzień ostatni.
Dziś stoją tu krzyże. Wokół zło milczenia.
Czyżby już nieważne zbrodni grzechy stare?
Groby nie pękają, nie krzyczą ofiary.
Stłumiono je kłamstwem i pokryto cieniem.
Opodal krzyż inny – poległych powstańców,
Polak i Litwin walczył tu z Moskalem,
Umierali razem otwierając szansę
prawnukom, by kiedyś zostali zbratani,
Niech więc świecą prawdą w Ponarach pochodnie,
A świecą tak długo póki w cieniu zbrodnia.[10]
W utworze tym pojawia się wszystko co charakteryzuje zespól skojarzeń związanych z tymi wydarzeniami. Brak rozliczenia z przeszłością przez władze litewskie i nieustalenie sprawców mordów, całkowite i świadome wykluczenie zbrodni ze świadomości społeczeństwa litewskiego, a także nawiązanie do mitu kresowej idylli, kiedy to Polak i Litwin wspólnie walczyli przeciwko Moskalom, a która to została zaprzepaszczona.
Kolejny fragment poezji ponarskiej pochodzi z wiersza pt. ,,Ostatni meldunek” Kazimierza J. Węgrzyna i jest hołdem dla Heleny Pasierbskiej. Ostatnie dwa wersy mówią o obowiązku, który spoczywa na osobach świadomych wydarzeń z 1942 r. Wyznaczają służbę straży przy narodowej pamięci gdyż jest ona oddaniem hołdu poległym oraz patriotyczną powinnością:
„[…]i ocalić nam trzeba pamięć oraz wiarę
oby Bóg nam pozwolił zebrać tyle siły
byśmy mogli ocalić prawdę o narodzie
bo kłamstwo ciągle depcze zapadłe mogiły
ale wiemy jak kochać… i Polskę…i bliskich
byłaś strażnikiem pamięci ona będzie trwała
przyjm od Rodzin Ponarskich ostatni meldunek
i prośbę byś przed Bogiem nad Polską czuwała!”[11]
Polacy związani z Wileńszczyzną i „Rodziną Ponarską” każdego roku 12 maja obchodzą Dzień Ponarski, na pamiątkę największej egzekucji wileńskiej młodzieży w 1942r. Do Stowarzyszenia należy już jedynie 70 osób, większość z nich jest w podeszłym wieku. Z pewnością jest to miejsce szczególne dla Polaków mieszkających na Litwie, silnie obecne w ich świadomości. Zainteresowanie tematem wykazuje jednak jedynie część społeczeństwa polskiego, która szczególnie związana jest z Kresami. W tym przypadku narracja o Ponarach ma charakter martyrologiczny, męczeński. Tęsknota za polskimi Kresami, przeradza się przepełniony cierpieniem mesjanizm, który wyjaśnia tragiczne losy polskiej Wileńszczyzny. Ponary symbolizują mogiłę polskich Kresów, w świadomości wspomnianego środowiska wydarzenia, które się tam rozegrały mogą funkcjonować jako zakończenie pokojowej koegzystencji narodu polskiego i litewskiego. W szerszych kręgach społecznych pamięć o tej zbrodni jest prawie nieobecna. Jeśli już to pojawia się w kontekście eksterminacji narodu żydowskiego, który zamieszkiwał Jerozolimę Północy – Wilno, w ramach Planu Generalnego Wschód. Okrutnie brzmiące zmonopolizowanie Ponar do kaźni jedynie ludności żydowskiej, szczególnie obecne na arenie międzynarodowej, jest również wygodne dla władz Litwy, które jak każde niemalże władze, wolą nie przypominać o czarnych kartach swej historii. W tym przypadku napięte stosunki z Państwem Izrael i międzynarodową społecznością żydowską, pozostają problemem zewnętrznym. Problematyka relacji władz Litwy z Polakami ma charakter wewnętrzny i wpływa na realne nastroje zarówno wśród wspólnoty polskiej jak i obywateli litewskich. Jest to konflikt nabierający znamion politycznych, z którego nie ma prostego wyjścia.
Pojawianie się zbrodni w Ponarach w polskiej pamięci, związane jest z rosnącym zainteresowaniem Kresami. Stanowi głęboką i krwawą rysę na ich idyllicznym wyobrażeniu i zdaje się być przeciwwagą i odpowiedzią na zarzuty o polski kolonializm względem narodów wschodnich. Litwini występują jako antybohaterowie, którzy są przeciwieństwem wszystkich cnót, które reprezentował kresowy człowiek. Analogicznie rzecz zdaje się mieć w przypadku zbrodni wołyńskiej, która jednak przez swój ogrom i okrucieństwo często funkcjonuje oddzielnie, prawie w oderwaniu od zespołu skojarzeń związanych z Kresami.
Bibliografia:
- Piotr Niwiński, Ponary miejsce „ludzkiej rzeźni”,IPN, s.41, [w:] https://www.msz.gov.pl/resource/65eb5501-876b-4915-a8dd-48ec00882c54, [dostęp:22.04.15, 20:20]
- Monika Tomkiewicz, Zbrodnia w Ponarach 1941-1944, Warszawa 2008
- http://nad-odra.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=347:wiersze-ponarskie&catid=69:rok-xxi-nr-5-6-158-159-2011
- https://poema.pl/publikacja/1816-na-spiew-ptaka-nad-brzegami-potomaku
- Ponary – film dokumentalny, [w:] http://www.tvp.pl/historia/rocznice-i-wydarzenia/ii-wojna-swiatowa/wideo/fakty/ponary-film-dokumentalny/481622
- Patrick Desbois, The holocaust by bullets, [w:] http://www.un.org/en/holocaustremembrance/docs/pdf/chapter7.pdf, [dostęp 03.05.15, 12:34]
- http://en.wikipedia.org/wiki/Ponary_massacre#cite_ref-10, [dostęp 09.05.15, 12:20]
[1] Monika Tomkiewicz, Zbrodnia w Ponarch 1941-1944,IPN, Warszawa 2008, s.197-198
[2] Patrick Desbois, The holocaust by bullets, [w:] http://www.un.org/en/holocaustremembrance/docs/pdf/chapter7.pdf, [dostęp 03.05.15, 12:34]
[3] Józef Mackiewicz, Ponary-Baza, Orzeł Biały, 1945r.
[4]Piotr Niwiński, Ponary miejsce „ludzkiej rzeźni”,IPN, s.41, [w:] https://www.msz.gov.pl/resource/65eb5501-876b-4915-a8dd-48ec00882c54, [dostęp:22.04.15, 20:20]
[5] http://www.rodzinaponarska.pl/index.php/start2/16-introhead/13-12majadzienponarski.html
[6] www.rodzinaponarska.pl
[7] Monika Tomkiewicz, Zbrodnia w Ponarch 1941-1944,IPN, Warszawa 2008
[8] http://en.wikipedia.org/wiki/Ponary_massacre#cite_ref-10, [dostęp 09.05.15, 12:20]
[9] https://poema.pl/publikacja/1816-na-spiew-ptaka-nad-brzegami-potomaku
[10] http://nad-odra.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=347:wiersze-ponarskie&catid=69:rok-xxi-nr-5-6-158-159-2011
[11] http://nad-odra.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=347:wiersze-ponarskie&catid=69:rok-xxi-nr-5-6-158-159-2011
Neomaltuzjanizm
By świadomie formułować własne cele i programy działania, trzeba zdawać sobie jasno sprawę nie tylko z faktów tworzących otaczającą nas rzeczywistość (a we współczesnym społeczeństwie informacyjnym ilość danych, którymi dysponujemy jest przytłaczająca), ale przede wszystkim odnaleźć klucz do ich rozumienia. Ponieważ toczymy walkę, konieczne jest trafne zdefiniowanie wrogów, a zatem rzeczywistych centrów decyzyjnych kształtujących procesy, które postrzegamy jako zagrożenie, nie tylko dla wolności, ale często nawet dla fizycznej egzystencji jednostek i całych narodów. Weźmy zatem jakiś fakt i spróbujmy dojść po nitce do kłębka. Spróbujmy zidentyfikować ideę leżącą u jego podstaw i zastanowić się nad celem, który ona realizuje oraz nad tym, komu jego realizacja może się przysłużyć. Cui prodest. Niech tym faktem wyjściowym będzie pozornie niewiele znaczący happening stowarzyszeń feministycznych w postaci przylotu na teren naszego kraju „drona aborcyjnego” z Niemiec.
Problematyka spędzania płodu (jak dawniej określano aborcję) nie jest oczywiście czymś nowym. Nie jest również nowa koncepcja wykorzystania tego rozwiązania jako środka kontroli populacji. Zalecał ją już Platon w swoich utopijnych rozważaniach jako metodę regulowania liczebności obywateli idealnego państwa. W czasach nowożytnych pierwsza aprobata dla aborcji pojawia się w poglądach oświeceniowego myśliciela, nota bene prekursora „rewolucji seksualnej” markiza de Sade (La Philosophie dans de boudoir). Również tutaj pojawia się, istotny dla naszych dalszych rozważań, wątek kontroli populacji, choć oczywiście główny nacisk położony jest na egoistyczne zaspokajanie seksualnych żądz bez ponoszenia „przykrych” konsekwencji. Cytat wypowiadany przez jedną z bohaterek wspomnianej książki, Madame de Saint-Ange, występującą tam w roli autorytetu, jest bardzo znamienny: „Gdyby jednak przydarzyło ci się mimo woli to nieszczęście, wystarczy, żebyś powiedziała mi o tym zawczasu. W ciągu pierwszych siedmiu, ośmiu tygodni można bez ryzyka pozbyć się płodu. Nie lękaj się dzieciobójstwa - to nie zbrodnia. Zawartość twego łona należy do ciebie. Niszcząc zarodek nie popełniamy nic zdrożniejszego od zażycia środka na przeczyszczenie.” Zadziwiająca zbieżność książki wydanej w 1795 roku oraz haseł wykrzykiwanych przez współczesne organizacje feministyczne podczas manifestacji i happeningów (wraz ze znanym koszernym publicystą, który jak wiadomo pierdoli, ale nie rodzi) świadczy o konsekwentnej realizacji określonego programu przez grupy nacisku dysponujące ciągłością światopoglądową od ponad 200 lat. Nie wolno lekceważyć takiej determinacji. Przedmiotem niniejszych rozważań nie jest rewolucja seksualna, warto jednak w tym miejscu zauważyć, że problematyka aborcji jest punktem zbieżnym poglądów lewicowych intelektualistów (kontynuatorów myśli de Sade’a, Reicha, Marcuse i innych), którzy ją wspierają z pozycji rewolucji seksualnej oraz kapitalistycznych neokolonialistów, dla których stanowi ona instrument kształtowania pożądanych skutków demograficznych w koloniach. Ten ostatni aspekt zdaje się być lekceważony we współczesnej publicystyce, dlatego warto przyjrzeć mu się nieco dokładniej.
Zgodnie z definicją zawartą w encyklopedii PWN kolonializm to „zjawisko historyczne polegające na opanowaniu i utrzymaniu kontroli politycznej i gospodarczej przez jedne kraje nad innymi w celu ich eksploatacji”. Neokolonializm natomiast stanowi jego współczesną, bardziej wyrafinowaną formę, przy zachowaniu formalnej niepodległości państw-kolonii. Mechanizm jednak pozostaje ten sam. Jednym z narzędzi służących do utrzymania dominacji nad współczesnymi koloniami są środki kontroli urodzeń. Pomysł bazuje na poglądach angielskiego ekonomisty i duchownego kościoła anglikańskiego, Thomasa Malthusa, który w 1798 (w epoce „pierwszego” kolonializmu) wydał książkę pt. „Esej o zasadzie populacji” (An Essay on the Principle of Population). Wyłożył w niej tzw. statyczną teorię zasobów, której głównym założeniem jest zależność pomiędzy przyrostem ludności a poziomem zamożności społeczeństwa. Według Malthusa przyrost ludności dokonuje się w tempie geometrycznym, a przyrost środków ekonomicznych (w tym żywności) – w tempie jedynie arytmetycznym. Konsekwencją tego rozumowania jest wskazanie nadmiernej liczby ludności jako głównej przyczyny ubóstwa. Nietrudno się domyślić jak wygodna dla zarządców kolonii jest ta logika. Można wmówić społeczeństwu, że przyczyna biedy i bezrobocia nie leży w wyzysku ekonomicznym ze strony państw rozwiniętych i międzynarodowych korporacji, ale w posiadaniu zbyt dużej liczby dzieci. To dzieci są waszym wrogiem, nie my, z nimi walczcie! Trafnie podsumował to z pozycji marksistowskich redaktor ze Studenckiego Koła Filozofii Marksistowskiej UW: „Neomaltuzjaniści mając na celu obronę kapitalizmu usiłują tłumaczyć wszystkie związane z nim plagi społeczne przyczynami naturalnymi i w ten sposób odciągać masy pracujące od walki z ustrojem kapitalistycznym.” Chociaż Malthus, będąc z gruntu człowiekiem przyzwoitym, otwarcie przeciwstawiał się promowaniu środków antykoncepcyjnych, zamiast nich promując „powściągliwość moralną” to jednak logika maltuzjanizmu, zakładająca utylitarne podejście do cnoty czystości (jako środka do uzyskania korzyści ekonomicznych) otworzyła drogę do „cywilizacji śmierci”. Jego następcy (J.A.N. de Condorcet, J.S. Mill) nie mieli już takich skrupułów, co w konsekwencji doprowadziło do zaakceptowania w neomaltuzjanizmie wszelkich skutecznych środków ograniczania urodzeń przez państwo takich jak: aborcja, antykoncepcja, ograniczanie możliwości zawierania małżeństw czy promocja homoseksualizmu.
Jak to działa w praktyce? Otóż istnieje wyraźna zależność między rozwojem ekonomicznym a równowagą demograficzną społeczeństwa, tj. odpowiednią proporcją liczby ludności w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Społeczeństwo emerytów nie jest partnerem wymiany ekonomicznej, jego gospodarka słabnie, w konsekwencji nie będąc zdolną do zapewnienia produkcji dóbr nawet na własne potrzeby. Wówczas staje się odbiorcą dóbr konsumpcyjnych i usług pochodzących z państw silniejszych ekonomicznie, uzależnia się od nich, a niedobór siły roboczej w sektorach gospodarki, które przetrwały musi uzupełniać przez liberalizację polityki imigracyjnej. Przez napływ imigrantów staje się niejednorodne kulturowo, co jest źródłem napięć i osłabia je jeszcze bardziej.
Już na początku lat 40. XX wieku w polityce amerykańskiej pojawiła się koncepcja kontroli demograficznej innych krajów czego wyrazem są treści zawarte w tajnym projekcie badawczym pt. Studia amerykańskich zainteresowań wojną i pokojem, realizowanym na zlecenie rządu przez prywatną organizację Council of Foreign Relations za pieniądze Fundacji Rockefellera. Celem projektu było wypracowanie strategii dostępu do surowców naturalnych na terenach kolonialnych oraz znalezienie rynków zbytu dla towarów amerykańskich. W rozdziale dotyczącym zagadnień populacyjnych, Frank Notestein – demograf, ekonomista i eugenik – zawarł tezę o szkodliwości gwałtownego wzrostu populacji na terenach kolonialnych dla interesów amerykańskich. Twierdził, że problemy, do których to doprowadzi, takie jak głód, choroby i konflikty regionalne, sprawią, że administrowanie tymi terenami będzie co raz bardziej kosztowne i kłopotliwe, a warunki do prowadzenia biznesu niezadowalające. W związku z tym zaproponował program modernizacji kolonii, którego elementem miała być „propaganda na rzecz kontroli płodności jako integralna część publicznego programu zdrowotnego”. Dla wielu może być zaskoczeniem, że „ci dobrzy Amerykanie” w ramach swojej polityki w początku lat czterdziestych wpadli na bardzo podobne pomysły, jak „ci źli Niemcy” w ramach Generalnego Planu Wschód. Znamienne jest to, że np. w Japonii ustawa aborcyjna została uchwalona w roku 1948 – tzn. podczas trwania okupacji amerykańskiej. Doprowadzono w ten sposób do ograniczenia liczby narodzin aż o połowę.
Jednak prawdziwy rozkwit koncepcji neomaltuzjańskiej datuje się na lata 60. XX wieku. W tym okresie forsowano nachalnie „mit przeludnienia”, a szereg prezydentów USA, przepełnionych rzekomo humanitarną troską o ubogie kraje trzeciego świata, w wypowiedziach publicznych lansowało tezę o światowej eksplozji populacji jako przyczynie rosnącej nierówności między krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się. W jednym szeregu, ramię w ramię, na froncie tej walki stali John Kennedy, Lyndon Johnson, Dwight Eisenhower (po zakończeniu swojej kadencji), Richard Nixon, a w szczególności Bill Clinton. Jak widać gdy chodzi o amerykańskie interesy kolonialne rację stanu rozumieją zarówno Demokraci, jak i Republikanie. W tym również okresie rozpoczęto lansować politykę antynatalistyczną na forum ONZ, które okazało się w tym względzie wyjątkowo użyteczne. Główne narzędzia, którymi się posługuje to powstały w roku 1969 Fundusz Narodów Zjednoczonych na rzecz Działań Ludnościowych (UNFPA, obecnie pod nazwą: Fundusz Ludnościowy) oraz wykorzystanie idei praw człowieka, do których od 1986 zalicza się również tzw. prawo do zdrowia reprodukcyjnego (czyli dostęp do metod regulacji płodności, w tym aborcji). Środki Funduszu w ogromnym stopniu przyczyniły się np. do powstania w Chinach ogromnego biurokratycznego aparatu represji pod nazwą Biuro Planowania Urodzeń, które organizuje przymusowe aborcje i karne sterylizacje kobiet na olbrzymią skalę.
W niniejszym artykule nie chodzi o drobiazgowe, encyklopedyczne przedstawianie tysiąca faktów i dat. Dociekliwy czytelnik z całą pewnością dotrze do odpowiednich źródeł. Odnajdzie w nich także informacje o roli Amerykańskiej Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) albo o tym, że były Sekretarz Obrony USA, Robert McNamara, jako prezes Banku Światowego postulował uzależnienie udzielania kredytów rozwojowych państwom trzeciego świata od wprowadzenia przez nie kontroli urodzeń. Jednak, jak pisałem na początku, celem jest wyciągnięcie właściwych wniosków – klucz do rozumienia rzeczywistości. Jakie są zasadnicze wnioski, które koniecznie należy sobie przyswoić?
Po pierwsze, że kontrola urodzeń jest instrumentem nacisku ekonomicznego i polityki neokolonialnej Stanów Zjednoczonych i innych państw rozwiniętych. Jest to argument o tyle istotny, że zamyka usta tym, którzy są daleko od wiary katolickiej i traktują obronę życia jako religijny zabobon. Okazuje się bowiem, że jest ona korzystna także z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Po drugie, że neomarksistowskie koncepcje rewolucji seksualnej nie godzą wcale w kapitalizm, wręcz przeciwnie – stanowią dla niego znakomite narzędzie ucisku ekonomicznego. Jest to kolejny dowód na poparcie znanej w środowiskach trzeciopozycyjnych tezy, że kapitalizm i socjalizm to dwie strony tej samej opresyjnej, antyludzkiej ideologii materializmu. Na koniec, by jednoznacznie naświetlić z czym tak naprawdę mamy do czynienia, przypominam art. II Konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa z dnia 9 grudnia 1948 r., zgodnie z którym dokonane w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich „stosowanie środków, które mają na celu wstrzymanie urodzin w obrębie grupy” to również LUDOBÓJSTWO.
Maciej Wolski
Nowe Średniowiecze – sposób na wolność
„Ad Maiorem Dei Gloriam” - to hasło definiuje cel średniowiecza i jego społeczno-ideowego konstruktu najlepiej. I choć jest to dewiza Towarzystwa Jezusowego (jezuitów), to z całą pewnością te słowa na swoich sztandarach z wielką dumą nieśliby średniowieczni uczestnicy krucjat. Taki tytuł nosi również płyta znanego w polskim środowisku nacjonalistycznym zespołu Legion. W kontekście zamysłu tego tekstu największą uwagę spośród utworów na niej zamieszczonych przykuwa piosenka „Krzyżowcy XX wieku”, w której słyszymy:
„Zapomniani przez historię, porzuceni w środku drogi
Przemierzamy życia tego szmat
Wszystkie wiatry wieją w oczy, przeciwieństwa i przeszkody
Wyruszamy przeciw siłom zła
Prawda jedno ma oblicze, będzie naszą barykadą
Kiedy tylko przyjdzie na to czas
Z każdym krokiem, coraz bliżej, życie staje się zagładą
Zakłamanie wciąż ogłupia nas”
Tekst jednoznacznie określa konieczność przyjęcia postawy bezkompromisowego podążania za prawdą. Ta idea przyświecała nie tylko autorowi tego utworu, ale i wszystkim szlachetnym, europejskim rycerzom, którzy walczyli zawsze w imię Boga, honoru i własnej ojczyzny. Czy istnieje jednak szansa, żeby odtworzyć we współczesnym, zdegenerowanym świecie znamienite ideały przyświecające i determinujące teocentryczny układ średniowiecznego świata?
„Utopie wydają się o wiele bliższe urzeczywistnienia, niż się dotychczas sądziło. I oto stajemy dziś przed nową, nader niepokojącą kwestią: Jak uniknąć ich definitywnego urzeczywistnienia? [...] Utopie dają się urzeczywistniać. Życie zmierza w ich stronę. Ale być może nadchodzi nowa epoka, epoka, w której intelektualiści i warstwy wykształcone znajdą sposób na uwolnienie się od utopii i na powrót do społeczeństwa, które będzie nieutopijne, mniej „doskonałe” i bardziej wolne.” Bierdiajew, rosyjski filozof, który był wielkim inspiratorem polskiego przedwojennego ruchu narodowego, napisał te słowa myśląc właśnie o „Nowym Średniowieczu” (taki tytuł zresztą nosi jego sztandarowa pozycja książkowa). Myśliciel ten przywołuje w swojej wypowiedzi koncepcję utopii, która to – jak wiemy – określa społeczeństwo „idealne”. Uważa on jednak, iż utarta w powszechnej świadomości forma ustroju utopijnego nie gwarantuje wolności, a ta jest dla niego kluczem do odczytywania nie tylko słuszności oraz sprawiedliwości danego systemu, ale i... rzeczywistości. Autor powyższych słów określał problem wolności jako „prawdziwą próbę dla każdej filozofii”. Weryfikował on skutecznie swoimi analizami poglądy danych filozofów właśnie na podstawie ich podejścia do owego problemu. A czymże jest wolność, jeśli nie możliwością niekłamania, możliwością czynienia dobra, możliwością bycia uwolnionym od błędu, od niepewności? Nie powinien więc ludzi dziwić zachwyt, którym obdarzał Bierdiajew tę piękną wartość.
Czy idea „Nowego Średniowiecza” jest utopią lub jakimś idealnym konstruktem filozoficznym? Zdaje się, że nie, ponieważ bynajmniej nie polega ona na przywróceniu, przekopiowaniu z czasów nam przeszłych wszystkich uwarunkowań i zasad – byłoby to co najmniej nierozsądne. Idea ta zakłada wydobycie z historii tego, co w niej szlachetne, dobre, piękne, żeby utworzyć nowy ład. Nacjonaliści na przestrzeni dziejów niejednokrotnie przywoływali konieczność wytyczenia nowego szlaku. Można powiedzieć, że sam nacjonalizm wywodzi się z takich właśnie tradycji i społecznych potrzeb. Dlaczego jednak mielibyśmy budować naszą drogę na gruncie zgoła niepewnym i odrzucanym przez historię, minionym? Czy tak naprawdę jest to kluczem do sukcesu? Zdecydowanie nie.
Wrócić wypada do samego średniowiecza. Ten wielki okres w dziejach ludzkości – niewątpliwie niedoceniony – do dzisiaj powinien nam służyć za wzór i punkt odniesienia. Jak pisze Marian Reutt w przedmowie do „Nowego Średniowiecza” – które to jest dziełem jego mistrza (Bierdiajewa) – „Średniowiecze przenika idea realizowania prawdy i sprawiedliwości, których źródłem jest Bóg. Toteż życie średniowieczne było niezmordowanym dążeniem do Boga. Zespoleniem życia ludzkiego z Bogiem nadawało całemu Średniowieczu surowy, a zarazem podniosły charakter, przyczyniło się do rozkwitu średniowiecznej myśli filozoficznej, wyrzeźbiło duchową strukturę człowieka, dając mu potrzebną dyscyplinę wewnętrzną i w konsekwencji umożliwiło potężny wybuch sił twórczych w okresie Renesansu.” Czy na podstawie tego cytatu można dojść do wniosku, że istnieje jednak racjonalność naśladowania tego, co było? Na pewno nie, ponieważ nie można do żadnego okresu w historii podchodzić bezrefleksyjnie, żaden nie był krystaliczny, ale uwagę zwrócić warto na fakt, iż to właśnie średniowiecze było najdłuższą z epok po Narodzeniu Chrystusa i to ona przystosowała Jego Naukę w stopniu przystającym nawet do naszych czasów. Trzeba brać to pod uwagę i doceniać pracę fizyczną, modlitwę i wysiłek intelektualny ludzi żyjących w tym okresie – szczególnie dziś w okresie pomieszania wartości i degeneracji cywilizacyjnej. Ważne jest, żeby mieć w życiu (osobistym i społecznym) jasno ustalone zasady, które determinują nasze spojrzenie na świat. Niech te zasady inni nazywają fanatyzmem, ale w obliczu wielkiej ilości rzeczy niepewnych należy trzymać się przynajmniej tego, co sugeruje nam Bóg.
My nie możemy dopuścić do upadku cywilizacji! Musimy mieć jasno postawione cele i reguły, dzięki którym je osiągniemy. Bądźmy Krzyżowcami XXI wieku i toczmy w imieniu Nowego Ładu, który niesiemy, bezkompromisową walkę z brudną rzeczywistością, która nas przenika i która nas osacza. Najzdrowszą receptą na odzyskanie Polski, na odzyskanie Europy jest przywrócenie do kanonu normalności tego, co przez wieki uchodziło za normalne. Każda budowla musi mieć fundament. Pasożyty próbują dobrać się do naszego. Nie pozwólmy na to...
Michał Walkowski
Zjednoczona lewica
Na polskiej scenie politycznej pojawił się nowy twór — Zjednoczona Lewica. Ma to być koalicja ugrupowań lewicowych, na czele z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, Twoim Ruchem i Zielonymi. Wokół inicjatywy „kręcą się” jeszcze, między innymi: Unia Pracy, Polska Partia Pracy, Socjaldemokracja Polska, Unia Lewicy, Partia Demokratyczna czy Ruch Sprawiedliwości Społecznej. Wszystko pod pewnym patronatem OPZZ. Zostało wypracowane minimum programowe. Teraz rozpocznie się batalia o „jedynki”, co skutecznie może popsuć plany zjednoczenia. Prawdopodobnie będzie ono mniej pełne, niż zapowiada się obecnie. Zapewne ktoś dostanie za mało, a ktoś za dużo. W całym tym zbiegowisku mamy także Piotra Ikonowicza, a więc jednostkę, która nie jest zdolna do współpracy z kimkolwiek na dłuższą metę, co doprowadza raczej w jego przypadku do tylko kolejnych podziałów na lewicy, a nie do jej zjednoczenia. Przewiduję, że tym razem będzie podobnie. To się jednak okaże, a sam bawić się w jasnowidza nie chcę. Mimo wszystko uważam, że pomysł na Zjednoczoną Lewicę jest całkiem niezły. Widać, że SLD zauważyło swoje błędy z ostatniego czasu, na czele z tragicznym udziałem w wyborach prezydenckich. Inną kwestią jest to, że może się okazać, że na ratunek dla lewicy jest już za późno.
Przez lata, na lewej stronie polskiej sceny politycznej, hegemonem był Sojusz Lewicy Demokratycznej. Póki Sojusz miał po kilkadziesiąt czy kilkanaście procent w sondażach i w wyborach, koncepcja „rozbitej” lewicy miała sens. Jakoś to działało. Co pewien czas tworzyła się kolejna, kanapowa partia lewicowa, która była głównie kartą przetargową dla ich liderów przed wyborami. Własny szyld partyjny to duży argument w negocjacjach o miejsca na listach wyborczych. Przez lata właśnie w ten sposób swój byt polityczny zapewniała sobie Unia Pracy. Tak samo szereg innych ugrupowań pomiędzy wyborami atakowało SLD z pozycji „prawdziwiej lewicowych”, a następnie dogadywało się z Sojuszem w sprawie startu z jego list. Teraz kiedy byt samego Sojuszu jest zagrożony, kiedy sondaże nie dają wiele szans na sukces lewicy, którym będzie w ogóle pojawienie się w najbliższej kadencji parlamentu, nie jest już tak wesoło. Jest to zła sytuacja nie tylko dla SLD, ale także dla szeregu ugrupowań wcześniej wspomnianych. Partie kanapowe potrzebowały SLD, Sojusz potrzebował nazwisk i szyldów, które „połykał” swą dominującą pozycją na lewej stronie. Ta swojego rodzaju symbioza nie ma jednak przyszłości. Platforma Obywatelska odbiła w lewo, idzie w stronę polityki w rodzaju włoskiej Partii Demokratycznej. Leszek Miller, wystawiając jako kandydatkę „lewicy” panią Magdalenę Ogórek popełnił jeden z większych błędów politycznych w swoim życiu.
Lewica, jeśli chce osiągnąć w Polsce sukces, jeśli chce być rzeczywistym obozem politycznym w kraju, musi być lewicą. Brzmi to jak „oczywista oczywistość”. Tak jednak nie jest. SLD próbowało odwrócić się od „postkomunistycznego betonu”, wyjść niby do młodych, odrzucając czerwień, kumając się z demoliberalną pomarańczą. Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Sojusz próbował znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie wszystkie miejsca były zajęte: przez Platformę oraz PO w wersji „radykalnej”, czyli Twój Ruch. Utracono tym samym swoją ideową niezależność. Żadna młodzież nie przyszła. Głównie dlatego, że młodzież taka jest nieliczna, a zamiast działać, woli popijać kawę w „starbuniu”. Wygląda jednak na to, że błąd został zauważony, że „operacja Ogórek” i centrowa pozycja nie zdały egzaminu. Największym problemem polskiej lewicy jest to, że nie mówi o rzeczywistych problemach. Lewicy nie interesuje przemysł, sprzeciw wobec wyprzedawanych zakładów, kwestie robotnicze, pracownicze. Polską lewicę interesuje walka z Kościołem, in vitro, Parady Równości i tym podobne sprawy, które zwykłego Polaka nie interesują, a sporą część napawają obrzydzeniem. Skoro wszyscy wiemy, że najwięcej z elektoratu SLD uciekło do Prawa i Sprawiedliwości, czemu lewicowcy nie potrafią zauważyć, co tak naprawdę interesuje ludzi? Nie jest dla nich najważniejszy stosunek do Kościoła. Dla Polaków ważne jest to, żeby ich dzieci nie musiały wyjeżdżać do pracy za granicę, liczą się miejsca pracy, emerytury, służba zdrowia. Tematy idealne dla lewicy.
W pewien sposób zauważyło to pewne środowisko lewicowe, które tworzy teraz partię Razem. To jednak nadal nie „to". Partia Razem to taka burżujska, całkiem zamożna, mieszczańska „nowoczesna lewica". Nie ma też żadnej gwarancji, że lewica w rodzaju hiszpańskiego Podemos znajdzie w Polsce swoje miejsce. Osobiście uważam, że jeszcze na to nie czas. I dobrze. Myśląc o działaczu partii Razem mam przed oczyma zarośniętego w rodzaju artystycznego nieładu hipsterka przy kubku drogiego napoju z kawiarni przy słynnej warszawskiej tęczy, walczącego z umowami śmieciowymi w komentarzach na Facebooku, które publikuje ze swojego nowego laptopa Apple. Nie jest to obraz pozytywny. Modne to jest może w Warszawie, ewentualnie w centrach handlowych głównych miast studenckich. Nigdzie indziej już nie. Na zachodzie Europy taki rodzaj młodzieży jest zdecydowanie częściej spotykany. W Polsce raczej się z tego śmiejemy. Być dzisiaj lewicowcem na polskiej ulicy to często „przypał” w oczach młodzieży. Nawet tych, których nigdy nie podejrzewalibyśmy o jakiekolwiek ideały czy nawet samo zainteresowanie polityką. Spory wkład w taką rzeczywistość ma obóz narodowy. Z tego trzeba się cieszyć. Wracając jednak do Zjednoczonej Lewicy. Ma ona szansę tylko wtedy, kiedy wykonany zostanie powrót do żelaznego elektoratu Sojuszu, do programu prawdziwie socjalnego. Każdy po lewej stronie, który uważa, że szansą lewicy jest dalsze dryfowanie w stronę PO, powinien z góry zostać uznany przez to środowisko za zdrajcę i rozbijacza. Pytanie tylko, czy po lewej stronie rzeczywiście znajdą się jacyś „ideologowie”, którzy byliby w stanie odświeżyć idee lewicowe. Wyborca lewicy nie włoży sobie do garnka feminizmu, antyklerykalizmu i kawki ze „starbunia”.
Znamienne jest to, że jeden z bardziej „lewicowych” programów ma w Polsce „prawica”, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Pokazuje to dobitnie, że podział na prawicę i lewicę dawno temu stracił ważność. Każdy taki podział jest subiektywny, często ze sobą sprzeczny, także oderwany od historii i rzeczywistości. Ileż to mamy w Polsce środowisk, których działalność ideologiczna koncentruje się na tym, aby znaleźć dla siebie miejsce na osi podziału na prawicę i lewicę, a także ustalić miejsca każdej innej partii. Jest to śmieszne, żenujące. Coś takiego może interesować tylko osoby, które na świat patrzą na zasadzie białe-czarne, bez uwzględnienia jego szarości. „Nie pytajcie mnie czy jestem z prawicy czy z lewicy. Jestem z prawicy przeciw lewakom — utopistom głupim a niebezpiecznym. Jestem z lewicy przeciwko zachowawczej prawicy, której egoizm i głupi technokratyzm mi się nie podobają”. Wszyscy powinniśmy zapamiętać te słowa, autorstwa Bardèche. Jak często powtarzam w rozmowach z innymi narodowcami, my musimy szukać trzeciej drogi. Trzeciej drogi rozumianej w czysty, narodowy sposób, bez doktrynerskich naleciałości. Trzeciej drogi pomiędzy Zachodem i Wschodem, demokracją i totalitaryzmem, kapitalizmem i socjalizmem, prawicą i lewicą, działalnością stricte polityczną i stricte społeczną itd. Być narodowcem to znaczy myśleć o swoim narodzie. Wyprzedawanie przemysłu, ziemi, rządy międzynarodowej finansjery i banksterów, kolonialny charakter państwa — to wszystko są problemy naszego narodu. My więc musimy się nimi zająć. W tej Polsce, którą chcemy zbudować, lewica nie będzie potrzebna. My będziemy i „lewicą”, i „prawicą".
Tomasz Dorosz
O co walczy polski nacjonalizm?
W swoim politycznym testamencie pod tytułem: „W pół drogi”, wydanym w roku 1946 roku, nacjonalistyczny ideolog i autor „Gospodarki Narodowej”, Adam Doboszyński dość trafnie nakreślił problemy przed jakimi także dziś stoi polski ruch narodowo-radykalny. Dokonując pogłębionej analizy współczesnych mu warunków i tendencji w polityce zagranicznej i wewnętrznej pisał:
"W czasie zbliżającej się zawieruchy, mając minimalny wpływ na jej przebieg i wynik, najważniejszą sprawą jest wiedzieć czego chcemy. Ponieważ zaś tylko ruch narodowy starał się ogarniać całokształt spraw narodowych i zachować niezależność swojego sądu od doktryn narzucanych zza granicy, to właśnie myśl narodowa winna wskazywać drogi postępowania na przyszłość".
W swoich dzisiejszych rozważaniach, chciałem w szczególności skupić się na wyróżnionym przeze mnie fragmencie cytatu: "najważniejszą sprawą jest wiedzieć czego chcemy". Już po chwili zastanowienia, połączonego z paruletnią obserwacją naszej rodzimej sceny narodowej można jasno powiedzieć: my w Polsce nadal nie wiemy czego chcemy. Od daty wydania wspomnianej wyżej broszury minęło już 69 lat, a polskie organizacje narodowe nie mając nadal jasno sprecyzowanego celu, gubią się w gąszczu pobocznych kwestii i marnują swój niewątpliwy potencjał miotając się i szarpiąc się ze sprawami nie wartymi szerszej uwagi. Działając po omacku sprawiamy, że podejmowane przez nas akcje nie mają większego sensu, a wysiłek i wkład naszych aktywistów do niczego nie prowadzi. Tak więc widzimy, że Doboszyński i tym razem się nie pomylił. Okres obecny, w którym europejskie ruchy nacjonalistyczne na potęgę się reorganizują i zmieniają swoje schematy myślenia i działania jest wprost idealnym momentem na to by zapytać: o co walczy polski nacjonalizm?
NOWE MYŚLENIE
Czytając ten nagłówek wielu z Was pewnie się zdziwi, a część z czytelników także będzie mogła tego nie zrozumieć. No bo jak to: nowe myślenie? Cóż to za pomysł? Jest przecież tyle ważniejszych spraw jak na przykład gospodarka, a to? To przecież oczywista błahostka nie mająca wpływu na ogół prowadzonej przez nas działalności czy przyjętych przez nas strategii. To błędne myślenie i moim zdaniem jest zupełnie inaczej. To nie Bruksela, Sejm lub Senat, lecz my sami jesteśmy miejscem, w którym nacjonalizm powinien stoczyć swoją pierwszą walkę. To narodowi aktywiści razem z doświadczonymi działaczami są pierwszym polem, na którym zwycięstwo stanowi początkowy krok na drodze ku Rewolucji. Nacjonalizm nie jest taki jak inne polityczne poglądy czy idee. Nie znajdziesz u nas frajerów w garniturach, znających życie tylko z wieczornego wydania wiadomości czy kolejnego odcinka „Tańca z Gwiazdami”. Nasza idea jest wyjątkowa, bo nie można się jej wyuczyć czy wykuć na pamięć. Walka o Nowe Myślenie wśród nas jest walką o odwołanie się do twórczego potencjału kryjącego się w nacjonalizmie. Bo choćbyśmy przeczytali dziesiątki książkowych pozycji i znali na wyrywki dzieła Dmowskiego to nie będzie miało to żadnego znaczenia jeśli nie zaczniemy jej czuć w sercu i duszy. To wszystko czego się nauczyliśmy i dowiedzieliśmy się będzie bezwartościowe jeśli nie zaszczepimy w sobie nacjonalizmu i nie stanie się on naszym powietrzem, które jest dla nas niezbędne do życia. Składająca się na walkę o Nowe Myślenie: przemiana dusz i umysłów jest także krokiem do powstania Nowego Człowieka. Politycznego Żołnierza, który stanie w pierwszym szeregu ruchu nacjonalistycznego. Ruchu nacjonalistycznego z nowym myśleniem, zdolnego do tego by wspólnym wysiłkiem przywołać swój dawny charakter ukazujący go jako społeczną awangardę, łamiącą i depczącą utarte schematy myślowe i obowiązujące dogmaty.
NOWA KULTURA
Gdy ruch narodowo-radykalny pozbędzie się krępujących go ograniczeń, a nasi aktywiści przejdą duchową i mentalnościową rewolucje to wtedy nacjonaliści w Polsce będą gotowi do podjęcia walki o wyrwanie swoich Rodaków z marazmu. Druga walka jaką przyjdzie stoczyć polskiemu nacjonalizmowi odbędzie się właśnie tutaj. Przez dwadzieścia pięć lat istnienia w naszym kraju, System wykształcił sobie masę narzędzi za pomocą których kontroluje ludzi. Prócz strachu czy przymusu ekonomicznego, najbardziej efektywną bronią z jego arsenału jest kultura masowa. Dzień w dzień, od rana do nocy, setki tysięcy przekaźników w całym kraju: telewizory, radia czy strony internetowe, pracują bez wytchnienia sącząc jad w umysły Polaków. Masz tylko spać, pracować, jeść, pić i pieprzyć się – niczym innym się nie zajmuj. Nie jest ważne co umiesz lub potrafisz- po prostu wpasuj się w klucz. Musisz być chuda, a nawet jeśli już jesteś to bądź bardziej- przecież tylko takie osoby są „OK”. Idź do przodu, osiągaj kolejne chore cele – tylko nie odwracaj się do tyłu i nie patrz na innych, oni przecież nie są tego godni. Te i podobne im „mądrości” osłabiają i niszczą naszych ludzi. Żaden system w dziejach świata nie osiągnął tak wielkiej wprawy w ogłupianiu i indoktrynowaniu szarego człowieka jak demokracja, która w dość krótkim czasie wykształciła sobie nie „równych sobie i świadomych obywateli”, jak deklaruje się w podręcznikach, tylko stado zaprogramowanych zombie, nie będących w stanie podjąć samemu najprostszych dotyczących siebie decyzji. Dopóki tego nie zmienimy, dopóki nie złamie się systemowego monopolu w tej dziedzinie- to żadna zmiana, choćby najlepiej przygotowana i sformułowana, nie utrzyma się długo lub po prostu nie przyniesie oczekiwanych skutków. Nie odciągniemy ludzi od telewizorów odbiorników radiowych za pomocą tępych i wyświechtanych frazesów. Mamy szansę tylko wtedy jeśli wypracujemy dla nich jakąś alternatywę. To sam nacjonalizm musi przyjąć na siebie rolę znalezienia jakiegoś lepszego rozwiązania. Nie możemy wiecznie czekać aż w końcu dadzą nam głos w radiu czy zaproszą do TVN-u na rozmowę. Zresztą kto by tam chciał jeszcze chodzić? Porządny nacjonalista z własnej woli nie wchodzi w takie szambo. Wyjdźmy Polakom naprzeciw i wyprzedźmy mainstreamowe media. Dajmy im własne telewizje i niezależne radia. Sami stwórzmy portale i dzienniki informacyjne. Masowej kulturze zepsucia i materializmu przeciwstawmy narodową kontrkulturę
w pakiecie z nacjonalistycznymi kinami, teatrami i księgarniami. Jeśli uda nam się w ten sposób odsunąć ludzi od Systemu, wyrwać ich z obiegu fałszywych informacji to zyskamy garstkę nowych sojuszników a naszym wrogom zadamy poważny cios na ich własnym terenie.
NOWE SPOŁECZEŃSTWO
Jak powszechnie wiadomo, od poważnego ciosu do całkowitego zwycięstwa jest jeszcze daleka droga. Wspomniani wcześniej przeze mnie ludzie, choć wyrwani ze szponów Systemu. Mimo tego, że wiedzą o tym, że „ich” elity są nic nie warte, a praca mediów polega na manipulacji i produkowaniu kłamstw to oni i tak muszą żyć w ramach niesprawiedliwego, lecz po prostu obecnie istniejącego porządku. Nie mają innego wyjścia. W ten sposób, szary Kowalski, idąc rano do pracy w niewolniczej korporacji i wracając po dwunastu godzinach, zaczyna powoli tracić wszystkie te korzyści jakie sobie wypracował, gdy wyrwał się spod kontroli Systemu. Dopóki nacjonalizm na poważnie nie weźmie na swoje barki projektu budowy alternatywnego i równie sprawnie działającego społeczeństwa, praca z naszymi Rodakami będzie się w tym momencie stopować i cofać do punktu wyjścia. Odpowiedzią na opresyjny System jest budowa Nowego Społeczeństwa. Samoorganizującego się społeczeństwa tuż pod nosem naszych wrogów. Co należy zrobić? Przede wszystkim, sami sobą musimy pokazać, że da się żyć inaczej. Że da się nie być długowłosym hipisem i być po za tym całym wyścigiem szczurów. Dlatego odrzućmy materializm i skłonność do kompromisów. Musimy dać ludziom do zrozumienia, że w ślad za nacjonalizmem idą wartości zdolne pomóc im i ustabilizować ich życie. Należy także podjąć konkretne działania mające na celu aktywizacje ludzi na najniższym możliwym szczeblu administracyjnym. Dlaczego? Gdyż to ta aktywność będąca de facto po za kontrolą instytucji władzy ma realną szansę na podkopanie ich funkcjonowanie. Rozbudowanie rad osiedlowych, dzielnicowy solidaryzm, samopomoc czy zakładanie kooperatyw to doskonałe instrumenty zdolne do budowy organicznych społeczności, które w przyszłości mogą stać się bazą Narodowej Rewolucji.
Polski Nacjonalizm walczy o nowe myślenie dla swoich aktywistów, o nową kulturę dla Polaków i o nowe społeczeństwo, w którym będą oni mogli spokojnie żyć i się realizować. Choć te elementy, które przed chwilą wymieniłem, można zdefiniować inaczej i przedstawić inny plan ich osiągnięcia, to nie zmienia to faktu, że są one niezbędne do tego by ziściła się nasza wizja Ojczyzny. Rewolucja Narodowa, będąca w istocie idealnym zwieńczeniem działań każdej polskiej grupy narodowo-radykalnej, będzie stanie się zrywem polskiego Narodu, silnego siłą i świadomością swoich członków, celem powołania i ustanowienia Nowego Państwa, w którym każdy Polak znajdzie miejsce dla siebie i godziwe warunki do życia. To Nowe Państwo, oparte na solidaryzmie, samopomocy i świadomych obywatelach, będzie zwiastowało nowy świt dla nas wszystkich i początek nowej ery w naszej historii.
Dawid Kaczmarek
Dlaczego nacjonalizm cz.1
Część I
Nacjonalizm, jedno z haseł przewodnich naszego pisma, jest nie tylko zwartą i kompletną doktryną polityczną, ale również narzędziem naukowym pomocnym niezbędnym do badań nad zjawiskiem o największej doniosłości dla nas - narodem.
Obecna niechęć większości osób do samego określenia nacjonalizm może mieć swoją przyczynę po części w języku politycznej poprawności narzuconym nam przez wychowane na marksistowskiej teorii o fałszywej i sztucznej świadomości narodowej, elicie III RP. Wmawia się nieświadomym, że nacjonalizm jest po upadku komunizmu najgorszym wrogiem społeczeństwa otwartego i demokracji liberalnej. Jest to w pełni uzasadnione, bo właśnie nacjonalizm jest jedyną prawidłową odpowiedzią ideologiczną na kosmopolitycznie-liberalny eksperymenty polityczne i indywidualistyczno-kapitalistyczny nieład społeczno-gospodarczych demoliberalizmu.
Zwycięstwo uznane przez wrogów
Należy przyznać rację np. Krzysztofowi Jaskułowskiemu[1] który stwierdził po latach zajmowania się zagadnieniem nacjonalizmu, że nacjonalizm jest nie tyle, sposobem interpretacji świata, co jego opisem, opierającym się na wyobrażeniu odzwierciedlaniu świata, jakim on jest. „Nacjonalizm jest w tym względzie podobny do marksizmu, który głosi, że dotarł do esencji rzeczywistości społecznej i nieaprobowane zjawiska redukuje do epifenomenu: ideologii czy fałszywej świadomości. Ta ontologiczna pewność jest źródłem optymizmu wielu nacjonalistów, którzy wierzą, że mimo wieków asymilacji możliwe jest narodowe odrodzenie, ponieważ gdzieś głęboko w ludziach tkwi prawdziwe narodowe <ja>, które sprawi, że prędzej czy później przejrzą oni na oczy”. Dodatkowym źródłem optymizmu jest przyjmowanie przez ideowych przeciwników nacjonalizmu sposobu pojmowania świata i narracji narzuconej przez samych nacjonalistów. Większość piszących o nacjonalizmie musiała po latach nie tylko przyjąć ale i zaaprobować kategorie nacjonalistycznej, i to w rozumieniu narzuconym przez swoich adwersarzy. Ten sam Jaskułowski pisze: „Paradoksalnie wiele prac stawiających sobie za zadanie analizę nacjonalizmu w celu sformułowania praktycznych wskazówek, jak sobie radzić z jego paskudnymi odmianami, nierzadko implicite przyjmuje narodową interpretację”[2].
Odnotujmy, iż pojęcie nacjonalizmu ma swoich zagorzałych wrogów wśród samych nacjonalistów, chętniej określających się z tego powodu np. narodowcami. Nic tak nie boli jak wróg we własnych szeregach, a jednak – spora część „szczerych patriotów” lub „pragmatycznych narodowych państwowców” uważa termin „nacjonalizmu” za wyświechtany, czasem za skompromitowany i niewart obrony oraz kompletnie nieprzydatny w bieżącej walce ideowo-politycznej. Z innej jeszcze perspektywy termin ”nacjonalizm” ma być rzekomo nieprzystawalny do tradycji narodowej demokracji. Swoją drogą jej pojęcia też negują ci, którzy unikają pojęcia nacjonalizm. Dmowski być może dystansował się w pewnym okresie życia od określenia nacjonalizm, ale Balicki już się nim często posługiwał w sposób jak najbardziej afirmatywny.
Teza-antyteza-synteza
Na początku lat 90. jeden z liderów środowiska narodowego porównywał nacjonalizm do szału miłosnego, a patriotyzm do miłości. Zgoła przeciwne zdanie na temat relacji pomiędzy patriotyzmem a nacjonalizmem miał przywoływany wcześniej Zygmunt Balicki: „Patriotyzm jest uczuciem zbiorowym i niczym tylko uczuciem (…) Jeżeli patriotyzm jest uczuciem narodowym, to nacjonalizm jest narodową myślą, która bez podłoża uczuciowego ani powstać, ani rozwinąć się nie może, stanowi jednak zjawisko duchowe bardziej złożone, przypuszcza bowiem istnienie wśród zbiorowości pewnego przynajmniej stopnia organizacji, a w każdym razie ujęcia opinii publicznej w karby dyrektyw obowiązujących (…)W Polsce nacjonalizm powstał samorzutnie, wcześniej niż wśród wielu innych narodów i najzupełniej niezależnie od wzorów obcych. Za dowód służyć tu może fakt na pozór formalny, a jednak przekonywający: prąd, który go wytworzył, nie przybrał nazwy nacjonalizmu, nie przeczuwał nawet, że w innych krajach powstaną kierunki analogiczne i dojdą pod pewnymi względami do wniosków zadziwiająco podobnych, jak np. nacjonalizm romański”[3].
Oba podejścia pogodził przed ojciec Jacek Woroniecki – „nacjonalizm oznacza doktrynę o życiu narodowym, jego źródłach, obowiązkach, zakresie, słowem o roli, jaka w planie Bożej Opatrzności przysługuje obyczajom, które są istotnym wiązadłem jedności narodowej (…) nacjonalizm jest doktrynalnym uzasadnieniem cnót składających się na patriotyzm i jako taki nie może mu się przeciwstawiać”.
Z kolei Jędrzej Giertych przedstawił uzupełniając pogląd o. Woronieckiego, swoistą polonocentryczną wizję nacjonalizmu chrześcijańskiego, ale o uniwersalistycznym zasięgu oddziaływania, pisząc w 1948 roku tak: „Epoka –izmów się skończyła (…) nie ma co ukrywać rzeczy oczywistej. Pustka, którą daje się dziś w życiu politycznym i ideowym Europy odczuć, datuje się od czasu, odkąd załamał się nacjonalizm (…) Niemal we wszystkich krajach nacjonalizmy upadły. Upadły, bo nie były chrześcijańskie, albo były za mało chrześcijańskie. Jeden jest tylko kraj, w którym to co można nazwać nacjonalizmem, nie upadło, ale przeciwnie jest dominującą siłą. Krajem tym jest Polska (…)Znamieniem polskiego narodu jest nacjonalizm chrześcijański. Jest to ideologia, która rodziła się, rozwijała i krzepła w ciągu sześćdziesięciu lat, ale której istota tkwi w tysiącletnich tradycjach ideowych polskiego narodu. Treścią tej ideologii jest służba narodowi – ale narodowi, nie uważanemu za dobro absolutne, lecz tworzącemu tak, jak rodzina w społeczeństwie – w komórkę w całości większej, która jest świat chrześcijański, oraz na chrześcijańskich podstawach zbudowana ludzkość. Wydaje mi się, ze jest pewnego rodzaju misją polskiego narodu ten sposób myślenia – i te polityczną ideologię – rozpowszechniać w Europie. I że to właśnie ta ideologia jest w Europie ideologią przyszłości”.[4]
Może razić uproszczeniami ostatnia z przytoczonych analiz. J. Giertych zwrócił uwagę jednak m. in. na dwa istotne elementy myśli nacjonalistycznej; podział na nacjonalizmy na oparte na religijnych ograniczeniach etyczno-moralnych oraz uniwersalny (u Giertycha tylko na gruncie cywilizacji europejskiej) wymiar nacjonalizmu jako ideologii politycznej.
Geneza nacjonalizmu
Ciekawą, aczkolwiek niepozbawioną słabych stron, genezę nacjonalizmu przedstawił Jacek Bartyzel. Choć podobnie jak J. Giertych za kolebkę nacjonalizmu uznaje on Europę, nie odmawia także miana nacjonalistycznej idei rozprzestrzeniającej się po całym świecie. Posiłkując się podziałem Feliksa Konecznego doszukuje się nacjonalizmu w narodach takich cywilizacji jak: żydowska (syjonizm), turańska (nacjonalizm rosyjski), bizantyjska (nacjonalizm ukraiński, nacjonalizm rumuński), islamska (nacjonalizm turecki i arabski), bramińska (nacjonalizm hinduski), chińska (nacjonalizm chiński i japoński)[5].
Praprzyczyną powstania narodów był rozpad uniwersalistycznej średniowiecznej Res Publica Christiana pod władzą papiestwa i cesarstwa. Następnie reformacja dokonała nie tylko nacjonalizacji religii (cuius regio eius religio) i wyjęła za przyczyną Lutra sferę zarządzania państwem spod osądu moralnego jakiegokolwiek zwierzchnika, ale także utorowała drogę do rozumienia państwa jako „autarkicznej organizacji, której cele wyznacza jedynie całkowicie udzielna władza polityczna za pośrednictwem norm prawa pozytywnego, a tych niepodobna już odnosić do prawa wyższego rzędu”[6]. Nacjonalizm domaga się prowadzenia przez państwo polityki podporządkowanej ponadpartykularnemu dobru wspólnemu narodu (tzw. nacjonalizm integralny)[7].
Już w XVI wieku Bartyzel dopatruje się początków nacjonalizmu o charakterze, wymiarze i celach państwowym, który później zaczęto określać nacjonalizmem politycznym. Wówczas to jeden z najwybitniejszych umysłów ówczesnej epoki, Niccolo Machiavelli, definiował interes publiczny, i wprowadzał jako kategorię polityczną pojęciem racji stanu, rządzonego przez niekrępowanego moralnością księcia i jednocześnie pierwszy znany ogólno (wszech) włoski patriota marzącym o zjednoczeniu Włoch w jedne organizm. Zdaniem Bartyzela, Machiavelli prekursorem idei państwa narodowego w znaczeniu etniczno-językowej zasady narodowościowej.
Podobną rolę ideologa państwa narodowego przypisuje Bartyzel Jeanowi Bodinowi, twórcy idei narodowej monarchii królewskiej, która miała być w odróżnieniu od poprzedniczki dziejowej – monarchii stanowej, suwerenna zewnętrznie i wewnętrznie, np. wobec ciał społecznych i poddanych, co do 1789 roku we Francji de facto nie ziściło się nigdy do końca.
Podążając tropem rozważań Bartyzela, zauważmy, że pozostawił on niesłusznie na bocznym torze rozważań nad genezą państwa narodowego (wymarzonego celu ideologii nacjonalistycznej) m. in. XVII- wiecznego wielkiego myśliciela i poniekąd teoretyka państwa absolutystycznego Thomasa Hobbesa i praktyków raison d’etat kardynała Richelieu i Ludwika XIV. Bo gdy połączymy narodziny nacjonalizmu z emancypacją państwa, zwiększeniem jego roli i władztwa publicznego, to w pochodzie rozwoju nacjonalizmu, wyżej wymienione i równolegle żyjące z nimi postaci nie mogą nam zniknąć z pola widzenia.
Późniejsze korzenie nacjonalizmu
W wędrówce dziejowej dochodzi Bartyzel do trzech dość kontrowersyjnych i bardzo różnie rozpatrywanych trzech istotnych stadiów rozwoju myśli nacjonalistycznej: demokratyzacji po rewolucji francuskiej i w XIX wieku, kultury romantycznej (szczególnie niemieckiej) i darwinizmu społecznego ery pozytywizmu. O ile pozytywistyczne korzenie nacjonalizmu zostały dość dobrze omówione w literaturze przedmiotu[8], podobnie jak protonacjonalizm dostrzegany również u tzw. polskich jakobinów, jak np. Hugo Kołłątaj, to przybliżenie romantycznych korzeni nacjonalizmu dobrze wypełnia brakujący element rozwoju dziejów.
Prawdopodobnie twórcą terminu nacjonalizm był Johann Gotfried Herder, urodzony w Morągu w 1744 roku filozof i pastor protestancki. Zakwestionował on istnienie uniwersalnej ludzkiej natury, gdyż każdy człowiek zakorzeniony w niepowtarzalnej kulturze lokalnej, która jest jego naturalnym środowiskiem. Poza nią nie będzie prawidłowo funkcjonował, każda jednostka jest wtopiona w kontekst społeczny. Zdaniem Herdera naród to język, lufowy folklor (pieśni, eposy, mity). Zwracał on uwagę na jedność kultury z polityką. Najbardziej naturalnym podmiotem jest państwo, które tworzy jeden lud o jednym narodowym charakterze”.
Prekursorami i ideologami niemieckiego romantyzmu nacjonalistycznego byli po Herderze - Johann Gotlieb Fichte (1762-1814) , który w „Mowach do narodu niemieckiego” z lat 1807-1808, pisanych kiedy Berlin był okupowany przez Francuzów po upadku po 800 latach I Rzeszy, zwracał uwagę na rolę odrębności językowej, tradycji i literatury w odbudowie niemieckiego państwa.
Koncepcje kulturowego nacjonalizmu Herdera i Fichte dobrze uzupełniają poglądy Heinricha von Trietschke (1834-1896), ojca niemieckiej historiografii, który uważał, iż bez narodowej historiografii (dzisiaj pewnie użyłby niepopularnego gdzieniegdzie stwierdzenia – narodowej polityki historycznej) nie ma przyszłości narodu. Z kolei idee nacjonalizmu gospodarczego skodyfikował w podobnym czasie Friedrich List (1789-1846), który zatytułował swe główne dzieło „Narodowy system ekonomii politycznej”. Jego główną prekursorską myślą było to, aby „ekonomia polityczna” służyła rozwijaniu gospodarki narodu.
Konrad Bonisławski
[1] Krzysztof Jaskułowski, „Nacjonalizm bez narodów. Nacjonalizm w koncepcjach anglosaskich nauk społecznych”, Wrocław 2009, s. 9
[2] Krzysztof Jaskułowski, op. cit., s. 9
[3] Zygmunt Balicki, „Nacjonalizm a patriotyzm”, „Przegląd Narodowy”, nr 5 z maja 1912 r.
[4] Jędrzej Giertych, „Nacjonalizm chrześcijański”, 1948
[5] Jacek Bartyzel, „Pojęcia, geneza i próba systematyki głównych typów nacjonalizmu” w: „Różne oblicza nacjonalizmów” pod red. B. Grotta, 2010
[6] Op. cit.
[7] Op. cit.
[8] Vide m. in. Nikodem Bończa-Tomaszewski „Demokratyczna geneza nacjonalizmu”, 2001
Rozważania na temat imigracji i jej współczesne zagrożenia dla Polski
Wprowadzenie
Obecnie zjawisko imigracji budzi wiele kontrowersji. Co we współczesnych czasach w Polsce możemy zaliczyć do miana imigracji? Wymienić można trzy główne odnogi tego zjawiska:
- sprowadzenie represjonowanych chrześcijan z Syrii przez organizację Estera, kościoły wschodnie oraz polski kościół katolicki – na chwilę obecną przyjechali pierwsi chrześcijanie z Syrii w liczbie około 50 rodzin. Inne źródła mówią o 159 osobach (?) - powodem ich imigracji do Polski są brutalne prześladowania dokonywane przez siepaczy Państwa Islamskiego, ponadto „prześladowani” zapewniają 100% asymilację w Polsce, naukę języka polskiego, ze względu na „chrześcijańskie korzenie kulturowe”, nie można także zapominać o tym, że mają zapewnione pieniądze przez pomoc kościołów i darczyńców;
- „ukraińska emigracja pracowniczo-edukacyjna” zauważalna głównie na terenach wschodniej polski, zwłaszcza w województwie lubelskim – widoczne chociażby na uczelniach wyższych i akademikach;
- „problem „uchodźctwa” ludzi z terenów północnej Afryki w ramach dyrektyw UE. Na chwilę obecną Polska ma „za zadanie” przyjąć około 2000 osób – imigrantów z terenów Afryki – „uchodźców”. Wiadome jest na chwilę obecną, że ta liczba się zwiększy. Powodem zgody i aprobaty na to jest pewna „moda rządzących”, aby przypodobać się strukturom UE. Oczywiście nie można zapominać o tym, że „uchodźcy” utrzymani będą z pieniędzy polskiego podatnika…
Warto zatrzymać się w tym miejscu. Nie wiem, ale zawsze, gdy mówię lub piszę o „modzie rządzących”, widzę pewną analogię. Za „Polski Ludowej” - od samego początku zauważalna jest służalczość „czerwonej burżuazji” w celu przypodobania się Sowietom. Określić to trzeba mianem „małpienia”. Przykłady?:
- „Towarzysze Sowieci robią przymusową kolektywizacje - to my w Polsce też spróbujemy - zrobimy pegieery”;
- „Towarzysze Sowieci mają NKWD - to u siebie zrobimy UB”;
- „Towarzysze Sowieci mają u siebie barszcz Sosnowskiego – super pasza dla zwierzaków, sprowadzimy ją do siebie, będzie fajnie”;
Przykłady z historii można mnożyć i mnożyć. Wróćmy jednak do dzisiejszych czasów - obecne elity rządzące robią powtórkę z historii - podlizują się UE - robią wszystko pod je dyktando… nawet jeśli nie ma przymusu. Warto w tym przypadku spojrzeć na obecną politykę orbanowskich Węgier: walka z imigracją, budowanie murów na granicy z Serbią, gdzie potwierdza, że pomimo iż państwo jest członkiem UE, potrafi dla swojego narodu stworzyć politykę pronarodową.
Najgorsze jest to, że w „czerwonych” i „niebieskich” czasach, „zarządcy” państwa wdrażały/wdrażają w czyn sugestie, wynikające z zaślepienia ideologicznego, które nie mają nic wspólnego z dobrem ani narodu, ani państwa… bo narodu się nie słucha, a „państwo to jest tylko na papierze”. Znane od 1945 roku: referenda to iluzja - kiedyś fałszowane - dzisiaj wyrzucane do kosza, pieprzenie w mediach głównego nurtu farmazonów oraz tworzenie problemów zastępczych… znane w Polsce od lat. A co z prawdziwymi problemami? Co najwyżej w niezależnym Internecie sobie poczytasz, albo porozmawiasz z kumplami w knajpie przy piwie. Obecny system, podobnie jak za PRL-u, ma po prostu naród w dupie. Naród staje się tutaj sloganem wykorzystywanym w polityce – a raczej zapchania kieszeni i poszerzania wpływów „interesantów”.
Wracając jednak do kwestii imigranckiej i jej wdrożenia na grunt współczesnej „wolnej” Polski – inaczej określić to trzeba jako swoisty napór obecnego gnijącego systemu demoliberalnego w postaci UE na grunt polski. Nasz naród i państwo jest na kolejnym etapie dziejowej „zajebistości postępu” („postęp” już to przerabialiśmy za Sowieta…) , czy kolejnej fazie zniewolenia - jarzma już nie na poziomie ekonomicznym i gospodarczym, ale ideologicznym?
Ciśnie mi się tu na usta pewne „niepoprawne politycznie” porównanie – obecna „zgniła UE” ma tyle wspólnego z „integracją europejską”, co Gułag czy Obóz Śmierci z „Obozami Surwiwalowymi”. Wiadomo – w tych pierwszego typu: ginęli zaniedbani ludzie… w wyniku ciężkiej pracy… wykorzystywani w formie taniej siły roboczej… No, ale były wyniki… i cicho sza o tym w ówczesnej opinii publicznej, że „aryjski pan” albo „proletariacki dyktator” siedział na górze i patrzył na „teatrzyk marzeń” szarych biednych wykorzystywanych podludzi czy „burżujów” czy jakichś tam „kułaków”. Natomiast „Obóz Surwiwalowy” kojarzy się z czymś przyjemnym, tradycyjnym, walecznym, godnym - praca z ludźmi wolnymi, w grupie, solidarnie, kolektywnie, chcącymi działać, coś osiągnąć. Same pozytywy. Chore porównanie da nam bardziej krystaliczny obraz, kiedy przy „Obozie Surwiwalowym” damy znak równości do innej idei integracyjnej kontynentu europejskiego - chociażby w postaci projektu „Europa Ojczyzn” propagowanej m.in. przez chadeka i francuza Charles’a De Gaulle’a. W tej idei państwa i rdzenne narody miały zapewnioną suwerenność i najprawdopodobniej współczesne zjawisko imigracji by nie zaistniało, gdyby wprowadzono ją w życie.
Obawy wobec zjawiska imigracji
Za główny czynnik polskiej postawy „anty-imigranckiej” uznać tutaj trzeba „niewyssane z palca” obawy. Część z nich na pewno wyrosła na bazie obserwacji doświadczeń państw Europy Zachodniej i Północnej. Pamiętać trzeba, że to właśnie tam utopijna wizja polityki „multikulti” zacisnęła swoją największą pętlę absurdu na przedstawicielach rdzennych narodów Europy. Przykładem absurdu niech będzie stolica Szwecji – Sztokholm, określane już współcześnie przez niektórych „stolicą gwałtów”, gwałtów dokonywanych głównie przez ludność napływową z Afryki.
Oczywiście nie można zapominać o innych czynnikach wpływających na postawy „antyimigranckie” w Polsce. Kolejnym z nich jest zapewne „naturalna niechęć do obcych”. Występuje ona przeważnie tam, gdzie społeczeństwa są jednolite. Jednolitość czytać tutaj trzeba dwojako: o wspólnym kodzie kulturowym albo genetycznym. Współczesne społeczeństwo polskie pod tym względem jest jednolite kulturowo (jeszcze) i genetycznie – nomen omen zawdzięczamy to komunistom i „Akcji Wisła”.
Ostatnim zauważalnym czynnikiem wpływających na postawy antyimigranckie w Polsce będzie swoisty strach przed terrorystami z Państwa Islamskiego. Media płoną od przypadków mordowania w Europie. Przykładem niech będzie Francja, gdzie dzihadyści z kałachami mordują na plaży turystów. Strach ten związany jest z „przymusową” imigracją mieszkańców Afryki do Polski. Pewnym jest, że pośród nich muszą znajdować się ludzie związani z ISIS.
Rozpad więzi narodowo-kulturowych = podwójne zagrożenie w związku ze współczesną imigracją
W obecnych czasach trzeba zwrócić jeszcze na jeden znaczący fakt w kwestii zjawiska „jednolitości” w Polsce: etnicznie jesteśmy jednolici, jednakże kulturowo „oddalamy się od siebie”. Tracimy w sobie „polskość”. Staje się ona archetypem. Widać ją tylko na święta Bożego Narodzenia, czasem Wielkanocy, podczas obchodu Wszystkich Świętych, 11 Listopada, może czasem 3 Maja… Na dobrą sprawę problem jest bardziej złożony: przedstawiciele narodu polskiego w większości nie interesują się swoją kulturą, m.in. nie czytają książek (dobrze, kiedy Polak przeczyta jedną książkę na rok – czy jako nacja stajemy się wtórnymi analfabetami?), dochodzi do absurdalnych rzeczy, np. krowa przez polskie dziecko uosabiana jest z mitycznym zwierzęciem przyrównywanym do baśniowego smoka (!!!) (Historia ta wydarzyła się naprawdę. Byłem świadkiem jej zrelacjonowania). Zanika także solidarność międzyludzka.
Powodem „rozpadu więzi narodowo-kulturalnych” jest źle rozumiana wolność, która zmienia się w formę „samowolki” pod płaszczykiem liberalizmu. Na ten proces składa się: zjawisko atomizacji społeczeństwa, egoizm, egocentryzm, indywidualizm
(nie indywidualność – to dwa zupełnie inne aspekty ludzkiej osobowości), konsumpcjonizm, ludzka znieczulica, brak empatii, pogoń za pieniądzem. Rozpad tych więzi w konsekwencji powoduje, że naród jako „tkanka społeczna” jest bardziej narażony na imigracyjne problemy współczesnego świata.
Podsumowanie
Jeśli chodzi o zjawiska imigracyjne we współczesnej Polsce wydaje mi się, że na pierwszym miejscu, jako zagrożenie dla narodu, jest kwestia sprowadzenia imigrantów z Afryki Północnej z ramienia UE. Na drugim miejscu stoją Ukraińcy, którzy u nas studiują. Nie chcę tutaj uogólniać, ale część z nich zachowuje się dość kontrowersyjnie – przykładem symbolika banderowska wymalowywana na ścianach na jednym z lubelskich akademików w pokoju, który sam osobiście widziałem. Natomiast, co do emigracji syryjskich chrześcijan - tutaj sam mam głęboki dylemat. Z jednej strony podaje się nam, że są to ludzie, którzy uciekają przed ludobójstwem. Drugi argument, że to chrześcijanie, a więc podobny „trzon kulturowy” do polskiego. Kij jednak ma dwa końce: czy taka osoba pochodząca z Syrii nauczy się języka polskiego? Czy osoba podająca się za chrześcijanina nie jest „kryptodżihadystą” z Państwa Islamskiego? Pytania pozostają na chwilę obecną bez odpowiedzi.
Patryk Płokita
Barbarzyńcy u bram?
Ostatnimi czasy polski ruch narodowy dość żywo zajmuje się problemem 2 tysięcy Syryjczyków którzy mają przybyć nad Wisłę. Polscy narodowcy jako pierwsi krytycznie odnieśli się do sprowadzenia uchodźców do naszego kraju, niechęć tę podzieliły później kręgi konserwatywne i konserwatywno-liberalne, a w końcu nawet nasza „koncesjonowana prawica”. Wokół tej sprawy narosło przy okazji tak wiele mitów, a często posługiwano się takimi manipulacjami, że niejako od samego początku wiedziałem, iż prędzej czy później Czytelnicy „Szturmu” będą musieli spotkać się ze zdaniem odrębnym w powyższej sprawie.
Na początek więc zadeklaruję jasno – nie, nie jestem zwolennikiem multikulturalizmu i otwierania granic. Równie mocno zaś ogłoszę – tak, jak najbardziej jestem za przyjęciem tych ludzi pod nasz dach. Jak to możliwe, czy to się wzajemnie nie wyklucza? I czemu w narodowo-radykalnym piśmie pojawia się głos, który krytykuje niemalże powszechny trend w środowiskach narodowych?
Przeanalizujmy na początek, całą historię, kto w Polsce się ma pojawić i dlaczego. Newsy na różnych narodowych portalach opisujące niepewne jeszcze wówczas przybycie Syryjczyków do Polski często ilustrowane były zdjęciami czarnych imigrantów płynących na statkach do Europy. Niemalże „Obóz świętych” Raspaila! Kolejne tysiące zalewających nasz kontynent muzułmanów o innym kolorze skóry, istny koszmar! I albo będą nas zabierali pracę, albo bezczelnie ciągnęli socjal, a jeszcze pozamykają się w tych swoich gettach do których strach wejść i na święta narodowe będą podpalać rdzennym mieszkańcom samochody. Powszechnie mówiło się o tym, często w komentarzach, że oto do Polski przybywają muzułmanie. A jak muzułmanie, to na pewno ci z Państwa Islamskiego! Będą zamachy, jak nic terrorystów przyjmiemy z otwartymi ramionami, a oni w podzięce wysadzą nam Pałac Kultury… chociaż za ten chwalebny dla architektury stolicy czyn to może nawet bylibyśmy im winni podziękowania.
Żarty, żartami, ustalmy jednak jak to w końcu jest bo to jak w kultowym żarcie z czasów komuny o Radiu Erewań – na Placu Czerwonym w Moskwie rozdają samochody, po czym okazuje się, że nie w Moskwie, lecz w Kijowie, nie na Placu Czerwonym, lecz na Majdanie, nie samochody tylko rowery, a przede wszystkim to nie rozdają tylko kradną. Faktycznie, do Polski przybędzie zawrotna suma 2 tysięcy osób (według moich obliczeń stanowić to będzie około 0,005% polskiego społeczeństwa) pochodzenia syryjskiego. Sęk w tym, że nie są to muzułmanie, tylko chrześcijanie, i nie z Państwa Islamskiego, lecz przed nim uciekający.
Nie ma na chwilę obecną bardziej prześladowanej grupy na świecie niż chrześcijanie w Syrii. Państwo Islamskie ogarnięte furią salafickiej, fundamentalistycznej wizji islamu dokonuje potworności rodem z Wołynia – krzyżuje ludzi, topi ich, przywiązuje do nich ładunki wybuchowe czy torturuje kobiety w ciąży. Wielu z was zapewne widziało słynny film o wdzięcznym tytule „Wiadomość dla Ludu Krzyża sygnowana krwią” (tak, to właśnie o nas, a dla niewierzącego Czytelnika dopowiem, że dla bojownika Państwa Islamskiego Twoja niewiara raczej nie będzie argumentem łagodzącym) na którym kilkunastu Koptom bestialsko ucięto, a raczej odkrojono głowy. Ci ludzie zamierzają wymordować wszystkich chrześcijan. Wszystkich, co do jednego. A państwa zachodnie niespecjalnie kwapią się do tego by dżihadystów rozgromić, cały wysiłek spada na bohaterów z Syryjskiej Armii Arabskiej, Hezbollahu, Hamasu, Irańczyków czy irackie milicje chrześcijańskie.
Argument, iż wpuszczamy pod swój dach terrorystów jest podwójnie śmieszny. Raz, że mówimy o ludziach, którzy właśnie przed tymi zbrodniarzami uciekają. Dwa, że jak pokazały niegdyś zamachy Al-Kaidy na madryckie metro i Londyn, a nie tak dawno temu atak Państwa Islamskiego na redakcję Charlie Hebdo, przedostanie się do Europy nie stanowi dla dżihadystów żadnego problemu. Naprawdę, mają oni cały szereg łatwiejszych metod przybycia do Europy, a zatem w rzeczywistości strefy Schengen, również do Polski, niż tułanie się jakąś barką i czekanie na to, aż Unia i jej państwa zgodzą się litościwie ich przyjąć. Przecież to jest nonsens zupełny. Wystarczy minimalna wiedza na temat terroryzmu żeby wiedzieć, że zamachowcy znają szereg różnych sposobów dostania się do państwa docelowego, mogą używać fałszywych paszportów, mogą przekroczyć nielegalnie granicę, mogą wreszcie przybyć do danego kraju w sposób legalny lecz bez takiego narażania się na inwigilację, co w przypadku uchodźców którzy są pod stałą kontrolą, więc nie mają żadnego interesu w tym, żeby sobie utrudniać życie. Wreszcie, przecież cała masa islamskich ekstremistów chętnych by wspomóc Państwo Islamskie żyje sobie wśród nas tutaj i teraz. Serio, jeśli coś można zrobić w sposób prosty, to po co sobie utrudniać życie? A jak później ci uchodźcy, będący zapewne pod kontrolą państwa i różnych organizacji, mają się zakamuflować, zmienić tożsamość, zniknąć, zdobyć potrzebne materiały…? To się kupy nie trzyma.
No dobrze, dlaczego jednak powinniśmy wspomóc tych ludzi? Co nas to wszystko obchodzi?
Po pierwsze, mówimy o przyjęciu chrześcijan. Polska należy do kręgu cywilizacji chrześcijańskiej, a nasza tożsamość narodowa jest zbudowana na chrzcie z roku 966, na nieprzerwanej jedności z Kościołem katolickim, na kulcie maryjnym. Polacy co roku masowo ruszają na pielgrzymki do Jasnej Góry a św. Jan Paweł II jest wg wszelkich badań opinii publicznej niekwestionowanym autorytetem. Można stwierdzić, iż syryjscy chrześcijanie oraz Polacy przynależą do jednej cywilizacji. Należy zauważyć, że Syria, jakkolwiek jest państwem arabskim, to religijnie stanowi konglomerat różnych religii i w żaden sposób nie przypomina ona takiej Arabii Saudyjskiej, wręcz przeciwnie, dla dżihadystów spod znaku Al-Kaidy i ISIS prezydent Assad to jeden z największych wrogów. Syryjscy chrześcijanie, którzy żyli w neutralnym światopoglądowo państwie, od setek lat wyznający swą wiarę, jak najbardziej będą w stanie uszanować naszą kulturę i nie stanowią jakiegokolwiek zagrożenia dla naszej mentalności.
Solidarność powinniśmy wykazywać nie tylko jako Polacy, ale w szczególności jako narodowcy. Nie ulega żadnej wątpliwości, iż historycznie polski ruch narodowy, a w szczególności właśnie narodowy radykalizm, osadzone są w wierze katolickiej. Jakkolwiek dla osoby niewierzącej powyższe stwierdzenie może mieć kontekst wyłącznie historyczno-sentymentalny, to nie zmienia to faktu, iż jest to w jakimś stopniu element jej ideowej tożsamości i prędzej powinien poczuwać się do wspólnoty z syryjskimi chrześcijanami żyjącymi niegdyś spokojnie w nacjonalistycznym państwie, dziś ogarniętym wojną w wyniku działań bezpośrednio dżihadystów, a pośrednio demoliberałów, niż muzułmanami ucinającymi im głowy. Dla osoby wierzącej nie powinno stanowić żadnej wątpliwości, iż mimo podziałów na narody, wszyscy jesteśmy ludźmi i wyznawcy Chrystusa są sobie wzajemnie braćmi. Z tej wspólnoty wynika obowiązek wzajemnej pomocy. Nie mogę zgodzić się z teorią, jaką wygłosił pewien dość znany w środowisku działacz, iż Kościół ma swoje zadania, a nacjonaliści swoje. Bycie nacjonalistą nie zwalnia z bycia chrześcijaninem. W przypadku, w którym bracia w wierze są rżnięci przez barbarzyńców, naszym obowiązkiem jest im pomóc, gdyż wspólnota wiary jest w hierarchii wartości ważniejsza od hierarchii pokrewieństwa krwi i etnosu. Jeśli ktoś uważa, że to jakaś herezja niezgodna z nacjonalistycznym credo to z największą przyjemnością przypomnę, że narodowy radykalizm jak najbardziej zawsze podkreślał konieczność solidarności na poziomie kontynentalnym i przede wszystkim religijnym.
Przede wszystkim jednak sądzę, że w tak ekstremalnej sytuacji, jaką jest rzeź tysięcy ludzi, przyjęcie uchodźców świadczy o elementarnej przyzwoitości. Wierzącym Czytelnikom „Szturmu” przypomnę słowa Pana Jezusa – „Jeżeli którego z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona?” (Łk 11, 11-12). Czy jakbyście zobaczyli kogoś próbującego się rzucić z mostu to zanim ruszylibyście by uratować mu życie to zadalibyście mu pytanie czy aby nie jest muzułmaninem?
Czy nacjonalista może więc w takiej sytuacji poprzeć działania rządu? Moim zdaniem tak, może. Czy gdyby Polska była państwem narodowym, rządzonym przez nacjonalistów, mogłaby postąpić podobnie? Przypomnijmy, że podczas II wojny światowej, gdy Polaków mordowano na potęgę, dziesiątki tysięcy z nich znalazły schronienie w najróżniejszych miejscach świata, między innymi w Iranie. I tam nikt nie pytał uchodźców z Polski o to, jakiego są wyznania. Mniej szczęścia mieli ci z naszych rodaków, którzy uciekając przed koszmarem wojny trafili do Francji – tam rząd Vichy zadecydował o umieszczeniu ich w obozach internowania. W takiej sytuacji bardziej chwalebna jest postawa generała Franco, który zadecydował o ściągnięciu do Hiszpanii 46 tysięcy (! – a my mówimy o zaledwie dwóch) Żydów by uratować ich przed śmiercią w hitlerowskich obozach zagłady. Czy przez to Hiszpania przestała być modelowym przykładem państwa katolicko-narodowego?
Michał Szymański
Jaruzelski – zdrajca czy bohater?
Jaruzelski – zdrajca czy bohater - czyli stan wojenny jako fundament neoliberalnej kolonizacji Polski
13 grudnia 1981 roku miało miejsce coś, co do dziś budzi w ludziach wiele emocji. Większość z Polaków bazuje przy tym na prawicowej narracji i micie złego komunisty Jaruzelskiego walczącego z narodem. Owszem, po części jest to prawda, a właściwie część prawdy. Warto przyjrzeć się bliżej sytuacji jaka miała miejsce przed wprowadzeniem stanu wojennego i czym była pierwsza Solidarność.
NSZZ „Solidarność” powstała jako związek broniący interesów robotników przeciwko coraz bardziej represyjnej formie kapitalizmu państwowego jaki panował w Polsce za czasów Gierka. Bo akurat to, że w Polsce za Gierka była komuna to następny mit prawicy. Za czasów późnego Gierka zaczęła się też w Polsce coraz ostrzejsza walka o wpływy na kierunek rozwoju państwa. Miała też miejsce coraz silniejsza infiltracja Solidarności przez służby zarówno krajowe, jak również zagraniczne. W Solidarności tę rolę pełnili tzw. doradcy, którzy po 89 roku okazali się jednym z największych piewców neoliberalizmu. Część ludzi z PZPR również zdawała sobie sprawę, że Związek Sowiecki chyli się ku upadkowi, więc szukała możliwości pozostania przy władzy po ewentualnej zmianie systemu.
Koniec roku 1980 i rok 1981, to przetaczająca się przez Polskę fala strajków, których postulatami nie są zmiany polityczne, a główny nacisk strajkujący kładą na sprawy społeczne i poprawę bytu. Dochodzi do rozmów z władzą, która jednak nie jest skora do realizowania porozumień. W efekcie, 13 grudnia 1981 roku Jaruzelski ogłasza stan wojenny, przy czym łamie ówczesną konstytucję. Setki działaczy Solidarności trafia do więzień lub ośrodków internowania. Padają strzały, są zabici i ranni.
Niby jest tak, jak głosi oficjalna propaganda zarówno liberalnej prawicy, jaki i liberalnej lewicy. Zły Jaruzelski rozpoczął wojnę z narodem by umocnić komunę. Nic bardziej mylnego. Jaruzelski rozpoczął wojnę z narodem, ale nie po to by umocnić komunę, lecz by zrobić grunt pod budowę nowego neoliberalnego systemu opartego na ludziach powiązanych ze służbami oraz na „doradcach” Solidarności powiązanych z ośrodkami z Europy Zachodniej oraz Izraelem czy USA. Co za tym przemawia? Każdy kto potrafi samodzielnie myśleć i nie daje się wmanewrować w myślenie narzucone przez oficjalną narrację sam doszedłby do podobnych wniosków. Stan wojenny został wprowadzony 13 grudnia 1981 roku, a zniesiono go 22 lipca 1983 roku. Gdyby oficjalny mit Jaruzelskiego był prawdziwy i okazałby się on krwawym komunistycznym dyktatorem, ofiarami byłyby głownie ludzie z kierownictwa Solidarności oraz innych organizacji stojących w realnej opozycji do ówczesnego systemu. Jednak tak się nie stało. Spora grupa dzisiejszych „wielkich bohaterów walki z komuną” spędziła czas w ośrodkach internowania typu Arłamów, lub nawet ich nie internowano, podczas gdy to zwykli działacze siedzieli w więzieniach z długoletnimi często wyrokami. Dziś ci „wielcy bohaterowie walki z komuną” zajmują prominentne stanowiska w partiach czy to prawicowych, czy też tzw. lewicowych, które łączy jedno – ślepa wiara w neoliberalizm lub wasalny stosunek do USA czy Izraela.
Warto też przyjrzeć się jak skończyli dawni aparatczycy partyjni typu Balcerowicz, Cimoszewicz, Kwaśniewski czy inni. Pierwszy będąc w PZPR został tez doradcą ekonomicznym Solidarności, a w latach 80. odbył kilka stażów naukowych, m.in. na University of Sussex i Uniwersytecie w Marburgu. Drugi był Od 1980 do 1981 był stypendystą fundacji Fulbrighta na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Krwawy reżim komunistyczny wysyła swoich ludzi na stypendia do wrogiego ponoć USA. Należy też wziąć pod uwagę, że to właśnie po stanie wojennym duża cześć majątku narodowego przeszła pod kontrolę prywatnych firm założonych przez ludzi związanych z PZPR co doskonale opisuje książka „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” Jacka Tittenbruna. Tam jest dokładnie przedstawiony proces „prywatyzowania” państwowego majątku przez partyjnych aparatczyków.
W 1989 roku, gdy już jasne było, że ZSRR jest politycznym trupem, a trzeba było jakoś zachować status quo, czyli zrobić Polakom wodę z mózgu, wymyślono Okrągły Stół przy którym aparatczycy partyjni dogadali się z wybranymi przez siebie „opozycjonistami”, którzy aż przebierali nogami by załapać się na tort zwany polski majątkiem narodowym. By wszystko poszło sprawnie, w 1988 roku weszła w życie tzw. ustawa Wilczka – ministra przemysłu w rządzie Rakowskiego. Okrągły Stół wprowadził jedną bardzo ważną rzecz – grubą kreskę chroniąca cały aparat partyjny oraz służby przed pociągnięciem do odpowiedzialności, a właściwie akceptujący dany porządek. Najzacieklej bronili grubej kreski nie byli pezetpeerowcy lecz właśnie tzw. opozycja w osobach Mazowieckiego czy Michnika ze słynnym „odpierdolcie się od generała”. Następnie „reformy” Balcerowicza i liberalizacja życia społeczno gospodarczego spowodowały coś czego nie udało się zrobić przez lata „komuny”. Polska stała się dla międzynarodowych korporacji kolonią do bezwzględnej eksploatacji, na skalę porównywalną z krajami Afryki, z biedą zataczającą coraz szersze kręgi, a atomizacją społeczeństwa i zaniku więzi, które kiedyś spajały lokalne społeczności. Z długiem przekraczającym możliwości jego spłaty, z uwikłaniem się w konflikty zbrojne toczone w interesie imperializmu amerykańskiego.
Konkludując. Mit gen. Jaruzelskiego i stanu wojennego jako próby utrzymania systemu komunistycznego za cenę krwawej rozprawy z narodem jest na rękę prawicy, gdyż daje jej przedstawicielom „moralne prawo” do rządzenia Polską i wiecznego poszukiwania wrogów wewnętrznych oraz zdrajców – przy czym Kukliński uchodzi w tym środowisku za bohatera (ot, taki paradoks). Tak samo lewica wywodząca się z PZPR bazuje na micie generała jako obrońcy Polski przed sowiecką agresją. Oba te mity mają jeden cel. Podzielić Polaków na wrogie obozy, przy czym ludzie stojący za tym wszystkim zbili na tych mitach spory majątek polityczny czy finansowy.
Co więcej. Nawet niektóre środowiska narodowców także widzą w Jaruzelskim tylko złego komunistę, a nie kogoś, kto stworzył podwaliny dzisiejszego neoliberalizmu. Nie dziwi to jednak kogoś, kto zna historię i osobę Macieja Giertycha będącego członkiem Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Wojciechu Jaruzelskim. Łatwiej jest przecież bazować na prymitywnej nienawiści do komuny, nawiązując przy tym do Żołnierzy Wyklętych, niż postawić Jaruzelskiego w jednym szeregu z Pinochetem i jego Chicago Boys, bo wtedy mogłoby się okazać, że trzeba by zmienić cały przemysł tzw. odzieży patriotycznej.
Alain de Benoist powiedział kiedyś: „Ktokolwiek krytykuje kapitalizm, jednocześnie aprobując imigrację, której pierwszą ofiarą jest jego własna klasa robotnicza, powinien się lepiej zamknąć. Ktokolwiek krytykuje imigrację, jednocześnie milcząc na temat kapitalizmu, powinien zrobić to samo”.
Dziś moglibyśmy powiedzieć: Ktokolwiek krytykuje Jaruzelskiego za komunę nie wspominając jednocześnie jego roli w budowie podwalin neoliberalnej Polski, której pierwszą ofiarą jest naród polski, powinien się lepiej zamknąć. Ktokolwiek krytykuje neoliberalizm milcząc na temat generała, powinien zrobić to samo”.
Bogusław Wagner
O Rewolucji słów kilka
W naszym środowisku regularnie odmieniane przez wszystkie przypadki jest słowo rewolucja. Tak bardzo wyczekiwana; mająca odmienić los Polski i Polaków; zniszczyć demoliberalny system z jego antywartościami i spalić na stosie całą współczesność. Często wydaje mi się, że wielu z nas lubuje się fantazjowaniu o tym, jak to będzie, kiedy wreszcie nadejdzie rewolucja. Kiedy to nacjonaliści będą rozliczali złych, rozdawali karty i mówili jak żyć. Cóż, dobrze jest mieć marzenia, ale niedobrze mylić je z rzeczywistością.
Przed paru laty, w ONR, mieliśmy takiego działacza, którego podejście do rewolucji zapadło mi w pamięć. Chłopak był jeszcze typowym reprezentantem ludzi, jacy przychodzili do organizacji nacjonalistycznych przed Marszem Niepodległości w 2010 roku. Nie walczył z wszechobecnym socjalizmem, sam z siebie czytał i rozwijał się. Całkiem nieźle znał zagadnienia historycznego ONR-u i NR. Problem polegał na tym, że należał do tych, których wszyscy pewnie mieliśmy okazję spotkać na swojej drodze – hiperaktywny, skłonny do kłótni i oczywiście wszechwiedzący. Pamiętam, jakby to było dziś, jak zaczytany w Bolesławie Piaseckim, całkiem poważnie oczekiwał, że już zaraz, za chwilkę, w Polsce zacznie się przewrót. Rewolucja, którą wieszczył BP była najwidoczniej tak atrakcyjną wizją, że nawet po upływie kilkudziesięciu lat, kolejni młodzi ludzie brali to, co pisał, jak samospełniającą się przepowiednię. I tak, chyba przez rok, ów działacz żył w błogim przekonaniu, że to już czas, zaraz będzie wszystko inaczej. Jakież musiało być jego zdziwienie, kiedy pomimo jego wielkiej wiary, obiecywany przez Piaseckiego przewrót nie nastąpił, a nacjonaliści w złotych zbrojach nie przejęli władzy. Kiedy w końcu uświadomił sobie, że czasy się „trochę” zmieniły i zamiast patrzeć w przeszłość, trzeba żyć i patrzyć w przyszłość, szybko wpadł w marazm i po paru miesiącach zniknął z orbity ONR-u.
Co się właściwie stało? Dlaczego pomimo wiedzy, wiary i chęci, nie potrafił przyjąć do wiadomości, że rzeczywistość jest znacznie bardziej złożona, niż skłonny byłby to przyznać?
Przez tych parę lat działania, tego typu ludzi, widziałem dziesiątki. Młodych idealistów, spalających się w swojej wierze w to, co wyczytali (i po swojemu zinterpretowali…) w świętych księgach. Ktoś powie, że taka jest już natura młodości, że chce się szybko i intensywnie zmieniać zastaną rzeczywistość. Gorzej, że sama chęć dokonania wiekopomnej zmiany to „trochę” za mało.
Wielu działaczy funkcjonujących w środowisku, nawet dłuższy czas, ma problem ze zrozumieniem, że rewolucja to pojęcie znacznie szersze niż romantyczne wystąpienie ludu na barykady i tragiczna w skutkach walka z zastanym systemem. Odnoszę nieodparte wrażenie, że są wśród nas tacy, którym marzy się budowanie barykad i los powstańców przedstawionych w powieści „Nędznicy” V.Hugo. Byleby można było zapisać kolejną ekscytującą kartę w historii i umierać śpiewając:
„Czerwień - krew wściekłego człowieka!
Czerń - ciemność czasów przeszłych!
Czerwień- świat którego świt nadchodzi!
Czerń - noc, która w końcu się kończy!”
Tymczasem takie ograniczone postrzeganie terminu rewolucja jest nie tylko prymitywne, ale przede wszystkim jest objawem ślepoty. Rewolucja nigdy nie była tylko zbrojnym wystąpieniem przeciwko władzy. To był wyłącznie jej zewnętrzny i często, choć nie zawsze, konieczny przejaw. W prawdziwej rewolucji chodzi o dokonanie zmiany jakościowej. Takiej zmiany, która całkowicie zastąpi przedrewolucyjne kalki myślenia, wzorce zachowania, życia i funkcjonowania społeczeństwa. Rewolucja musi być, jak taran niszczący symbole, treść i ludzi, którzy stali za poprzednim porządkiem. Nie oznacza to, że jej głównym celem jest spalić i zniszczyć wszystko ku uciesze gawiedzi. W przypadku rewolucji narodowo-radykalnej jest wręcz przeciwnie. Nie ma w niej miejsca na bezmyślne akty wandalizmu i sianie chaosu. Nasza rewolucja to rewolucja mentalności i myślenia. Powinna stawiać na piedestale wartości, w duchu, których trzeba postawić nowy ład. W kontrze do znienawidzonej przez nas demoliberalnej emanacji antywartości. Niestety spora część środowiska patrzy na rewolucję przez pryzmat ilości wyrwanego i rzuconego bruku, czy zadym. Niemalże codziennie czytam zachwyty nad zamieszkami w różnych częściach Europy. Mało w tych zachwytach jest refleksji - dlaczego to się dzieje, za to dużo głupiego podniecania się „przerwaniem marazmu”. Jakby godnym pochwały był chaos, dla samego chaosu… Gubi się gdzieś istotę sprawy – przyczyny wystąpień i to, co właściwie współcześni rewolucjoniści chcieliby zmienić. Ten prymitywny odruch jest nawet zrozumiały. W kraju, w którym od dawna nie stało się nic, co rzeczywiście miałoby potencjał na jakościową zmianę, każdy płynący z zagranicy powiew nowości może wydawać się ekscytujący. Niestety zazwyczaj na ekscytacji się kończy.
Nasza Rewolucja musi mieć znacznie głębszy charakter i zaczynać się od rewolucji w głowach. Odważne myślenie i nieugięta wola to cechy prawdziwego rewolucjonisty. Dzisiaj nie jest czas chaotycznego palenia i rzucania kamieniami, tylko czas wykuwania nowych sposobów myślenia. Na przekór „oczywistości” demokracji liberalnej, praw człowieka, kapitalizmu, rozbuchanego indywidualizmu. Bez wyrwania się z kieratu współczesności nasza rewolucja będzie tylko kolejną kosmetyczną zmianą systemu, a nie żadną jakościową zmianą. I to niezależnie od tego, czy będą jej towarzyszyły płonące wozy TVN-u, budki pod ambasadą i latający bruk. Nie raz i nie dwa, system pokazał, że potrafi urwać łeb zagrażającej mu hydrze i wstawić w to miejsce posłuszną sobie głowę. Dlatego nasza Rewolucja musi być odporna na wpływy i fascynacje, które mogą sprowadzić ją na manowce. W pierwszej kolejności musi być nasza, czyli nie może być kalką tego, co się dzieje gdzieś w tam w Europie. Sami musimy znaleźć swoją drogę, a nie kopiować to co fascynujące, bo zagraniczne. Niestety obecnie mamy z tym ogromny problem. Jak słusznie napisał Mosdorf:
„Skoro już kogoś nie stać na twórczość własną, to już lepiej żeby naśladował rodzime wzory, niż bezmyślnie małpował prądy modne za granicą, co tak razi we wszystkich ruchach faszystowskich.”
Dopiero efekt naszej własnej, polskiej, refleksji może stworzyć podwaliny pod realną jakościową rewolucję, która zmiecie nie tylko system demoliberalny, ale przede wszystkim atakującą umysły nihilistyczną, indywidualistyczną współczesność w naszych głowach. Potrzebna nam rewolucja myślenia i jej zewnętrzny objaw, czyli rewolucja działania – jak swego czasu pisał Mosdorf. Nadal, po tylu latach, ruch nacjonalistyczny nie przeszedł kompletnej rewolucji myślenia, co więcej jest od tego znacznie dalej niż był w latach 30. XX w. Od tego, czy w naszym pokoleniu znajdzie się odpowiednia ilość prawdziwych rewolucjonistów zależeć będzie przyszłość ruchu przez najbliższe lata. Jeśli nie uda się przejść rewolucji myślenia i stworzyć własnych dróg, to będą kolejne zmarnowane lata. A tych, ruch narodowy, zmarnował już zbyt wiele.
Aleksander Krejckant