
Szturm
Horda patriotów
W czasach zimnej wojny, kiedy to komunizm dążył do zniszczenia swojego starszego, kapitalistycznego brata, sowiecka bezpieka bardzo lubiła wszelakie prokomunistyczne i lewackie, acz również także pacyfistyczne czy na swój sposób nawet proekologiczne (z racji na niechęć wobec zachodniej polityki jądrowej) ugrupowania. Oczywiście lubiła w sposób interesowny – wspierała, kibicowała im i potrafiła załatwić wyjazd za granicę, sami jednak agenci mówili o takich osobach nie inaczej jak „gównojady”. Znacznie wcześniej towarzysz Lenin powtarzał, że intelektualiści popierający bolszewików i ich rządy w Rosji to nikt inny jak „pożyteczni idioci”.
Czasy się zmieniły, rządzący się zmienili, ale pewne mechanizmy pozostały zupełnie te same. Znaczna część ludzi, niestety, wykazuje elementarne problemy w myśleniu oraz bardzo łatwo łyka… hm, powiedzmy, że każdą głupotę.
Ostatnio w Polsce mamy cały wysyp „antysystemowców” i „patriotów”. Każdy dzisiaj jest antysystemowcem. Kiedyś to trzeba się było natrudzić – we Włoszech komuniści i nacjonaliści podkładali bomby, anarchiści z okazji szczytów w Davos czy przy równie innej uroczej okoliczności rzucali koktajlami Mołotowa w policyjne linie, a żeby skończyć z tą przemocą to wspomnijmy tylko, że za konspiracyjne drukowanie solidarnościowych ulotek można było mieć niemiłe spotkanie z panami z SB. A dzisiaj? Nie głosujesz na jedną z czterech głównych partii? Jesteś antysystemowcem! Ależ jesteś odważny!
Mamy też cały wysyp patriotów. Mój Boże, niedługo naprawdę powstanie Wielka Polska narodowa, marzenia kilku pokoleń narodowców wreszcie się ziszczą. Co prawda jeden Janusz z drugim malują swe twarze na biało-czerwono udając się na mecz reprezentacji a często jednocześnie nie mają nic wspólnego z wyznawanymi czy to przeze mnie, czy nawet przez modelowego „narodowca” ideami i poglądami, ale widać teraz wystarczy założyć podkoszulek z jakimś historycznym motywem i już jest się patriotą. Albo z Orłem Białym – co prawda nad morzem i w Zakopanem sprzedają od lat podobne i kojarzą mi się z najgorszym typem turysty, takim, który jedzie na all inclusive by skąpić na wszystkim (zapłacił? zapłacił!), klaskać w samolocie i mówić w Egipcie do obsługi hotelowej po polsku, ale od jakiegoś czasu trend się zmienił. Teraz wszyscy biegają w takich koszulkach i to jeszcze płacąc niemałe sumy.
Naturalnie nie mam nic do koszulek i firm, które je produkują (jeśli przy okazji chcą faktycznie zrobić coś dobrego – doceniam, jeśli kierują się wyłącznie zyskiem – cóż, lekarz też nie musi być dobrym człowiekiem lecz okazać się ostatnią łajzą ale i tak swoją pracą pomaga ludziom), jak pisał swego czasu kolega Siemiątkowski, powinniśmy się w sumie cieszyć, że taki kulturowy patriotyzm powstaje i symbolika biało-czerwona wchodzi do popkultury – sęk w tym, że o ile na Węgrzech, Ukrainie, w Chorwacji czy innych miejscach, gdzie nacjonalizmowi udało się zdobyć przyczółki w świadomości społecznej dzięki modzie czy muzyce, przy okazji promuje się mniej lub bardziej narodowo-radykalny światopogląd, o tyle u nas sprowadza się to co najwyżej do oddawania należnej czci (…i chwały…) bohaterom. Dość przywołać pewnego muzyka biegającego ostatnio non-stop w koszulkach z emblematami NSZ (który – przypomnijmy – dążył do powstania Katolickiego Państwa Narodu Polskiego) który chciałby silniejszego rozdziału państwa i Kościoła. Ot, tyle z rozumienia symboli które masz na sobie.
System nie pęka, lecz ma się bardzo dobrze. Wielkimi krokami zbliżają się wybory parlamentarne (po drodze czeka nas jeszcze referendum ale im mniej się o nim mówi, tym lepiej – generalnie dla dobra tego kraju najlepiej się stanie, jeśli Polacy tradycyjnie wykażą bierność wobec otaczającej ich rzeczywistości i nie pójdą do urn dzięki czemu rewelacyjny pomysł z JOW-ami upadnie z racji na brak wymaganej frekwencji) w których to nasi antysystemowcy robią z całej siły co mogą, by dorwać się do wymarzonych poselskich diet. Obalanie Okrągłego Stołu, że pojadę dobrze znanym postulatem jeszcze lepiej znanego młodego i gniewnego patrioty i antysystemowa, skończy się najpewniej wywróceniem okrągłego mebla podczas hucznej zabawy bo nic więcej kilkuosobowa grupa posłów (zakładając, a życzmy im przecież jak najlepiej, że do Sejmu się dostaną) w tym kraju zdziałać więcej nie może. Skrytykujesz, draniu, wielkiego patriotę? Jesteś zdrajcą i zakałą narodu! Choć to i tak przynajmniej kulturalne wyzwiska, przyzwyczailiśmy się też, że według całej masy polskich antysystemowców najlepiej dyskutuje się z oponentem wyzywając go od cór Koryntu. Naturalnie, jak przystało na gorącego polskiego patriotę, troszczy się przy tym o dziedzictwo narodowe jakim jest nasz język, dlatego nie tylko Ukraińcy, ale i my, Polacy – nauczmy się kultury, a nie odp…lajmy. Tego klasyka chyba również już większość kojarzy. A zatem, jeśli organy Najjaśniejszej Rzeczpospolitej były kiedyś zaniepokojone tym, że może dojść w tym kraju do jakiejś radykalnej zmiany to mogą już odetchnąć z ulgą – tacy to patrioci, jak za komuny Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” czy księża-patrioci. Nikt chyba nie uwierzy w to, że skoro za cenę dorwania się do sejmowego baru i diet zrezygnować można z radykalizmu, to później nie byłoby tylko gorzej. Sięgam sobie pamięcią kilka lat do tyłu i ze smutkiem przypominam sobie słowa Artysty – „wszystko się tak cyklicznie powtarza…”.
Paru wodzów marzących o dorwaniu się do władzy (a część z nich, kto wie, może też mająca jakieś wesołe kontakty? Nie żebym tu kogoś oskarżał czy krytykował, kogoś tu wręcz może należy pochwalić – jako obywatel RP czuję ulgę, że żyję w takim kraju, w którym człowiek znikąd, za to wyglądający ewidentnie na typa spod ciemnej gwiazdy, mimo wszystko dzięki odpowiednim zabiegom posiada rzesze oddanych fanów którzy nie dadzą go skrytykować ani o nic oskarżyć – widać, że fachowa robota) to jedno, na nich w sumie można by machnąć ręką. Przerażają natomiast ich akolici.
Oto ostatnio mieliśmy kolejną rocznicę powstania warszawskiego – naturalnie wszyscy, włącznie z faktycznymi lub rzekomymi spadkobiercami tradycji Dmowskiego rzucili się do celebrowania chyba najbardziej szalonego wydarzenia w historii Polski. No ale oddać cześć bohaterom trzeba – w końcu to patriotyczny obowiązek. Oczywiście doceniam bohaterstwo biorących udział w zrywie ale narracja, którą przyjęto, jest czymś absurdalnym. Żaden normalny naród nie buduje swojej, nazwijmy to, „pozytywnej” tożsamości na porażce. Mamy być dumni z powstania? Zmysły postradaliście? Z tysięcy pomordowanych, ze zgwałconych kobiet, ze spalonego doszczętnie miasta?
Problemem jest to, że to nie jest nacjonalizm, tylko „patriotyzm” więc wszystkie tradycje polityczne wrzuca się do wielkiego worka i to nawzajem ma nam dać ideowo-emocjonalny koktajl w którym Dmowski i Piłsudski trzymają sztamę, NSZ rwie się ochoczo do powstania warszawskiego, dąży się do Wielkiej Polski narodowej sięgającej od morza do morza, podkreśla tolerancję z czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów rozważając przy tym, w jaki sposób deportuje się Ukraińców z odbitego Lwowa albo żywi nienawiść do każdego wyznawcy islamu (czyli zapewne z Tatarami włącznie)… problem jest tylko z II RP, bo z jednej strony znaczna część polskich narodowców żyje mentalnie w międzywojniu nienawidząc Piłsudskiego tak, jakby dziś zaraz miał nas wszystkich zesłać do Berezy Kartuskiej, a z drugiej strony przedstawia się ten kraj jako swoisty raj utracony. Żeby nie był gołosłownym to wspomnę tylko wesołą twórczość pewnego bardzo znanego polskiego narodowca, który potrafił zrugać swojego rozmówcę za pozytywne słowo o Piłsudskim (gdyż za jego czasów siedziałbyś we wspomnianej już Berezie!), za to kilka tygodni później samemu forsował wizję II RP jako idealnego państwa, w którym wszystko działało sprawnie, komunistów się wysyłało do więzień a z Ukraińcami dyskutowało jak należy. Zupełnie nie wiedzieć czemu gdy przypomniałem mu o tym, że w owym raju groziłaby mu Bereza – dostałem tak zwanego banana. Cóż, coś się w tym koktajlu jeszcze gryzie.
Oczywiście jeśli mowa o tym młodzieńczym, patriotycznym szale to nie sposób nie przypomnieć, że największym problemem Polski są dzisiaj owi słynni „banderowcy”. Miałem nic nie pisać nigdy w „Szturmie” więcej niż zdanie czy dwa o kwestii ukraińskiej ale niestety, nie da się. 1 sierpnia, rocznica powstania warszawskiego. Czyż nie idealna okazja by spalić flagę UPA? Groteska? Nie dla niejednego patrioty. Co prawda wątpię by jakikolwiek żołnierz tej formacji Warszawę w ogóle zobaczył na własne oczy (podobnie jak i ukraińscy SS-mani – wystarczy sobie sprawdzić ich szlak bojowy) ale przecież wszyscy ukraińscy nacjonaliści to „banderowcy”. A że Bandera i jego stronnictwo było przeciwne kolaboracji? To bez znaczenia. Bez znaczenia jest też fakt, że wystarczy sięgnąć do książek by przekonać się, że może i pojedynczy Ukraińcy walczyli w Warszawie gdyż ich niewielka liczba siedziała w lokalnym garnizonie, ale mówienie, że to oni „mordowali Polaków” jest równie sensowne jak stwierdzenie, że mieszkańców stolicy rzezali mieszkańcy Skandynawii czy Holendrzy, wszak do walki z powstańcami wysłano też oddziały 5 Dywizji Pancernej SS „Wiking”. Tak więc od dzisiaj to nie Niemcy (wespół z rosyjską RONA – fakty są takie, że relacje na temat Ukraińców i ich zbrodni wynikały z prostego wnioskowania, że skoro na Wołyniu zapłonęły wioski, a teraz Niemcy sprowadzili jakichś dzikusów mówiących ze wschodnim akcentem, to zapewne są to również Ukraińcy. Kiedy ową rosyjską jednostkę wycofano z Warszawy – również relacje na temat Ukraińców nagle się kończą) dokonali rzezi na Woli i Ochocie – ale Ukraińcy.
Tak więc by zostać patriotą wystarczy wkuć kilka haseł i sloganów a potem powtarzać je do upadłego. A w razie czego – „…tym gorzej dla faktów”.
A zatem zaiste żyjemy we wspaniałych czasach – mamy całą armię patriotów, którzy chodzą w biało-czerwonych barwach i dążą do obalenia systemu, często nie mając żadnego programu poza zmianą ordynacji oraz miłością do Ojczyzny i kultem narodowych herosów, i którzy rozwijają polski przemysł bawełniczy.
Tekst piszę w dniu, w którym jeden z antysystemowów wybitnie się ośmieszył w jednej z telewizji. Nie mam zielonego pojęcia co z tego wyniknie ale słuchając go doszedłem do smutnej konkluzji, iż on tak bardzo nie ma zielonego pojęcia o czymkolwiek, że nawet jeśli on tę ojczyznę kocha i sobie chodzi w tych koszulkach, to ja chyba już nawet wolę niejednego cwaniaczka, bo on przynajmniej potrafi udzielać odpowiedzi na pytania a nie gada jak katarynka cały czas to samo i obraża się na każdego, kto mu zarzuci, że nie da się z nim rozmawiać. Ten kraj i tak wszyscy chcą rozgrabić jak sukno, więc jak już na autentyczne przemiany nie ma co liczyć, to niech przynajmniej nie będzie wstydu i rządzą nami politycy popijający te ośmiorniczki francuskim winem, a nie średniej jakości piwem.
Michał Szymański
Wehikuł czasu
Sierpniowe rocznice są w Polsce zapisem zmagań naszego narodu z nieludzkimi ideologiami. Wspominamy bitwę warszawską, w której zatrzymaliśmy natarcie bolszewickich hord na Europę. Wspominamy pakt Ribbentrop-Mołotow, sankcjonujący czwarty rozbiór Polski przez totalitarne reżimy. Wspominamy wreszcie Powstanie Warszawskie, którego potworna klęska zadecydowała o skali naszego zniewolenia przez komunizm. Jednak te wszystkie sprawy z każdą kolejną rocznicą należą do co raz odleglejszej przeszłości. Oczywiście historia jest nauczycielką życia i należy ją znać, by uczyć się na błędach (najlepiej na cudzych), ale czy przypadkiem nie jest tak, że jako naród żyjemy mentalnie w czasie przeszłym? Walczymy z komuną, Wołyń pamiętamy, a Niemcom nie oddamy nawet guzika. Nosimy koszulki z krzyżem NSZ i rysujemy kotwice Polski Walczącej na murach. Nasze dyskusje o wydarzeniach historycznych bywają żywsze i bardziej zaciekłe niż te dotyczące spraw bieżących. Dzielnie przeciwstawiamy się zagrożeniom, które dawno minęły i bez pardonu poddajemy krytyce ludzi, którzy dawno umarli. Być może wynika to z kompleksu, że nam – urodzonym za późno – nie dane było uczestniczyć w epickich zmaganiach o Polskę „pokolenia Kolumbów”. Jeśli tak jest, wystarczy sobie jedynie uświadomić, że my także mamy własne bitwy do wygrania tu i teraz.
Francuski filozof Raymond Aron wieszczył kiedyś „koniec ery ideologii” – czas, w którym intelektualista przestanie „oddawać swoje serce abstrakcyjnej ludzkości, tyrańskiej partii, niedorzecznej scholastyce, bo kocha ludzi, należy do żywych wspólnot, szanuje prawdę”. Niesłychana to krótkowzroczność francuskiego filozofa. Ideologie żyją i mają się dobrze, nadal stanowiąc „opium dla intelektualistów”, a ideologią szczególnie żywotną okazuje się marksizm. Wcale nie zginął bezpowrotnie wraz z upadkiem Związku Sowieckiego i jego imperium zewnętrznego. Rozwinął się i przeobraził, by natychmiast po swojej klęsce na Wschodzie – zaatakować nas z Zachodu, jako marksizm kulturowy i ideologia Nowej Lewicy.
Ten nowy marksizm (zrodzony w umysłach teoretyków szkoły frankfurckiej) tym miał się różnić od starego, że odcinał się od powiązań partyjnych, a rewolucja którą wprowadzał, była rewolucją świadomości. Dotychczas to kapitalistyczna (burżuazyjna) formacja społeczno-ekonomiczna była źródłem ucisku proletariatu. Dla marksizmu szkoły frankfurckiej opresyjna jest kultura, tradycja, świat wartości cywilizacji Zachodu, którego korzenie tkwią w etyce chrześcijańskiej. Z powodu odwołań do psychoanalizy Zygmunta Freuda, dla którego gwarancją szczęścia było zaspokajanie popędów, szczególnie zwalczana jest etyka seksualna. Natomiast nowym proletariatem są studenci, dla których wykładający na prestiżowej uczelni wykładowca-politruk staje się niekwestionowanym autorytetem. Tacy profesorowie działają najpierw w ramach Institut für Sozialforschung we Frankfurcie nad Menem, następnie na École Normale Supérieure w Paryżu, Institute of Sociology w Londynie, Columbia University w Nowym Jorku. Ziarno zostaje zasiane…
W 1968 roku pokolenie wychowanków szkoły frankfurckiej, pod hasłem „Marks, Mao, Marcuse”, doprowadziło do rewolucji najpierw we Francji, a następnie w Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Co ciekawe, uczestnicy pierwszych protestów w maju 1968 r. na Uniwersytecie w Nanterre, pod Paryżem, za jeden z najważniejszych postulatów uznali koedukacyjność akademików, a liderem zrewoltowanej młodzieży był Daniel Cohn-Bendit –znany dzisiaj ze swoich pedofilskich skłonności. Promowano także wolną miłość, tolerancję, ekologię i pacyfizm. Z tej rewolucji zrodziły się radykalne ruchy ekologiczne, gotowe zgładzić człowieka, by ratować mysz (ekocentryzm), ruch LGBT, kulturowy feminizm, gender studies, ideologia tolerancjonizmu i wiele innych. Niebezpieczny pluralizm kłamstwa. W krajach bloku wschodniego była jedna partia i jedna propaganda. To chyba było mniej groźne niż dzisiejsza fałszywa różnorodność. Kiedy socjaldemokrata, ekolog i feministka prowadzą dyskusję w telewizyjnym studiu musimy pamiętać, że to nie realna alternatywa, lecz wewnętrzny spór w łonie kolejnej „międzynarodówki”.
Lakoniczna wzmianka w internetowej encyklopedii wbrew pozorom mówi bardzo wiele: „Rewolta dokonała głębokich zmian w świadomości społeczeństwa, ówcześni studenci stali się po kilkunastu latach elitą społeczną i polityczną w swoich krajach.” Czy zdajemy sobie sprawę z tego jak głębokie są te zmiany świadomości? Czy rozumiemy, że należymy do świata urządzonego przez tych ludzi? Czy znamy ich nazwiska? Max Horkheimer, Theodor Adorno, Herbert Marcuse, Rudi Dutschke, Daniel Cohn-Bendit… Zamiast nich wciąż słyszę Lenin, Stalin, Hitler, Bandera, jakby czas na zawsze zatrzymał się w latach czterdziestych a Polska była wielkim intelektualnym skansenem.
Maciej Wolski
O „Szturmie” bez skrupułów
Sierpień to niezwykle istotny miesiąc dla polskiej narodowej pamięci. Wraz z początkiem tego miesiąca datuje się rocznica rozpoczęcia największej jednorazowej hekatomby naszego narodu, a więc Powstania Warszawskiego. Następnie, na półmetku, świętujemy już tzw. Cud nad Wisłą. Nie jest żadnym przypadkiem, że System wydaje miliony na promocję Powstania Warszawskiego. Sam fakt, że właśnie z tego wydarzenia historycznego okupacyjny reżim uczynił obiekt najświętszego i niepodważalnego kultu, powinien każdego myślącego nacjonalistę zastanowić. Tym bardziej, że widzieliśmy na przykładzie tegorocznych obchodów obu ww. rocznic, o ile szczebli niżej uplasowano jedno z największych zwycięstw oręża polskiego w historii – wiktorię nad bolszewikami z 1920 roku.
Zresztą warszawski reżim nie chce, aby i z tego wydarzenia Polacy wyciągnęli właściwe wnioski. Albowiem czcimy Bitwę Warszawską bez większej refleksji. Ciągle i wszędzie mówi się tylko o wspaniałym zwycięstwie militarnym, bądź też powiela nawet brednie o „cudzie” – tak jakby Polacy byli genetycznie ułomni i nawet mając przewagę zbrojną, w morale oraz lepiej rozegraną taktykę bitewną, byli w stanie pobić wroga tylko za sprawą interwencji siły wyższej. Tymczasem i Bitwa Warszawska, w szerszym kontekście, jest dla nas rocznicą posępną. Niedawno ukazała się na rynku książka młodego konserwatysty i historyka, Piotra Zychowicza „Pakt-Piłsudski Lenin”. Nie czytałem jej, ale bazując na własnej wiedzy spodziewam się, co w niej znajdę, gdy wreszcie trafi w moje ręce. Pan Zychowicz wylał zapewne kolejny kubeł lodowatej wody na rozżarzone głowy „sarmatów”. Książka, co zostało już zapowiedziane, oscyluje wokół m.in. tej tezy, że nasze zwycięstwo pod Warszawą zmarnotrawiliśmy już rok później w Rydze, zaniechując agresji na terytoria opanowane przez zdziesiątkowanych i zdemoralizowanych Sowietów. To kolejna gorzka pigułka, trudna do przełknięcia, zwłaszcza dla orędowników „patriotycznej poprawności”.
Myliłby się ten, kto chciałby ciskać gromami np. w Piłsudskiego czyniąc z niego głównego odpowiedzialnego tej sprawy. Bardziej odpowiedzialną od niego jest nasza historia. Piłsudski to produkt narodu, który go wydał. Owa „niechęć do zwyciężania” jest zjawiskiem stałym w historii Polaków, nierozerwalnie związanym z naszą mentalnością i zwyczajem. Zapytuję: jak to się stało, że nawet w naszym języku tradycyjny słowiański „oręż” od jakiegoś czasu całkowicie ustąpił jednoznacznie defensywnej w brzmieniu „broni”? W języku polskim znajdziemy klucz do wielu tajemnic polskiej polityki na przełomie historii. Ilekroć zatem słyszę o tym, że „musimy się obronić”: przed inwazją imigrantów, naciskami agresywnego i znakomicie finansowanego homo-lobby, kolonizacją międzynarodowego kapitału, przed czerwonymi itd. itd., to muszę przyznać – robi mi się niedobrze. Przedstawiając sprawę w ten sposób skazujemy się na klęskę jeszcze przed pojęciem walki.
Pozwolę sobie po raz kolejny wrócić przy tej okazji do naszego wielkiego geniusza – Jana Mosdorfa. Otóż pisał on na kartach „Wczoraj i Jutro”, że tragedią Kościoła Katolickiego (a co za tym idzie, cywilizacji europejskiej) było odczepienie się od jego konduktu narodów germańskich. Tych, które niegdyś nawracały świat ogniem i mieczem. Owych Niemców, Szwedów, czy Anglików, którzy potrafili i nadal potrafią myśleć o polityce w kategoriach agresji i podboju (choć ekspansja ekonomiczna chwilowo zastąpiła Blitzkrieg). Dalekosiężnym skutkiem dziejowym było to, iż to pogańska, narodowosocjalistyczna Rzesza będąca nieślubnym dzieckiem reformacji i XIX-wiecznej filozofii niemieckiej, nacierała na bolszewików w imię własnych, szalonych idei. Gdzie zaś była wówczas „cywilizacja łacińska”? Rozbita pomiędzy narodowym socjalizmem a koalicją anglosaską, była na totalnie przegranej pozycji i to niezależnie od alternatywnych scenariuszy. Obecnie zaś nacje germańskie, najbardziej karne i zdyscyplinowane ze wszystkich nacji Europy, stanowią forpocztę bolszewizmu XXI wieku, jakim jest liberalizm. Nie jest zresztą, mówiąc na marginesie przypadkiem, że właśnie te narody mają dziś charakter najbardziej spasionych ekonomicznie, że wykorzystuje się je do wyzyskiwania i uciskania reszty Europy. Międzynarodowa sitwa finansowa wie doskonale, z jakim zagrożeniem wiąże się głodny i bezrobotny Niemiec. Dlatego wolą oni za wszelką cenę uniknąć niechcianego scenariusza (czego jesteśmy świadkami w kwestii zadłużenia Grecji – konsekwentnie idzie się Niemcom na rękę), choć nadchodzący wielkimi krokami kryzys na rynkach finansowych z pewnością wystawi te starania na poważną próbę.
Na katolickim, procywilizacyjnym posterunku pozostały natomiast, jak pisze Mosdorf, „degenerujące się już wtedy” ludy śródziemnomorskie, Francja i właśnie Polska. Jeśli spojrzeć na historię francuskiej wojskowości, nie znajdujemy tam imponujących sukcesów. Zaszczepił je we Francuzach dopiero genialny korsykański Włoch – Napoleon. A my, Polacy? Mimo bitności, z której tak lubimy słynąć, od wieków ograniczamy się do „obrony i koniec” – czego znakomitym przykładem jest, że po rozgromieniu czerwonej dziczy pod bramami Warszawy na własne życzenie podpisaliśmy traktat przegranych w Rydze. Traktat co do zasady wręcz szaleńczy, gdyż bolszewicy, jako strona przegrana, oferowali nam znacznie więcej.
W Polsce, ów problem z pojmowaniem polityki zagranicznej (której wojna jest tylko przedłużeniem) został dodatkowo pogłębiony przez mylne, wręcz obłędne posługiwanie się pojęciem „honoru” bez zrozumienia różnic między działaniem jednostki, a działaniami ruchu, czy organizacji państwowej. Jak pouczał Stanisław Cat-Mackiewicz: „Aby je zrozumieć [pojęcie honoru] należycie trzeba znać dobrze czasy średniowiecza i feudalizmu, wśród których ono wyrosło. Jest to pojęcie w którym mieszczą się równomiernie pierwiastki zaszczytu i obowiązku. Już wtedy honor rycerza polega na czym innym niż honor zakonnika. W spadku po średniowieczu pojęcie honoru dotrwało do czasów łodzi podwodnych i oto zwyczajem marynarzy wojennych, kapitan ginie ze swoim statkiem. W Japonii generał, który naraził wojsko na klęskę popełnia samobójstwo według odpowiedniego rytuału, ale żaden z samurajów, którym wspaniałego poczucia czci nikt nie odmówi, nie wzywa swego kraju, swej Ojczyzny, do popełnienia samobójstwa w imię narodowego honoru. Honor szlachcica japońskiego jest inny, honor państwa inny, honor żołnierza znów powinien być inny od honoru dyplomaty.”
My natomiast nienawidzimy zachowywać się „niehonorowo”, przekładając moralność ludzką na państwową/organizacyjną, której egzystencja jest, moim skromnym zdaniem, co najmniej wątpliwa. A więc, przykładowo, nie śmiemy uderzać na wroga znienacka, zagarniać jego terytoria, „bo to nie nasze” etc. Najlepsi z nas nie obawiali się spłonąć żywcem pod gruzami Warszawy, ale przerażała ich myśl o „niemoralnym występku”, za jaki uważali czysto taktyczne zaniechanie samobójczego powstania przeciw wycofującej się niemieckiej masie upadłościowej. Przenosząc te rozważania na poziom abstrakcyjny – podobnie wygląda sprawa z walką, jaką nacjonaliści polscy prowadzą przeciw Systemowi. Upraszczając, jest to taktyka otwartych przyłbic, maszerowania z flagami i krzyczenia „uderz mnie!”. Jakże to wszystko honorowe i rycerskie. Jakże musi bawić tych Azjatów, którzy to obserwują z okien budynków rządowych. Nie, cała ta gra w otwarte karty nie wystarczy. Musi być jeszcze drugi wymiar tej walki.
Powiedzmy to więc z całą stanowczością: nie ma żadnego sensu uszczuplać swój arsenał środków poprzez posługiwanie się „honorem” w walce z bezdusznym systemem o azjatyckim rodowodzie i wybitnie wschodniej mentalności. Czym innym są relacje koleżeńskie. Dzisiejsza walka polskich i europejskich narodowców z demoliberalizmem to nie jakiś Grunwald, w którym dwie chrześcijańskie armie wymieniają się rytualnymi pozdrowieniami, a następnie nacierają na siebie w wyznaczonym miejscu, od A do Z przestrzegając ściśle ustanowionych reguł. System, z którym chcemy walczyć nasyła seryjnych samobójców, kłamie, tumani, klepie po plecach, które następnie przeszywa stalą. Uczynienie z Powstania Warszawskiego centralnego kultu dla Polaków jest właśnie jedną z takich parszywych, do cna zakłamanych zagrywek – z jednej strony wziąć Polaczków pod włos, hołubić ich męstwo, szafować krwią poległych bohaterów, z drugiej – utrwalić w tradycyjnych, zgubnych przekonaniach – że „nie dało się inaczej”, że „to wina wszystkich poza nami, że wyszło jak wyszło” i co najważniejsze – że powinniśmy ciągle tylko umierać dla ojczyzny, a nie zabijać dla ojczyzny. Osobiście preferuję to drugie rozwiązanie. Wszyscy w głębi duszy je preferujemy. Oczywiście nietrudno się domyślić, dlaczego rządzący nami kolaboranci banksterów mają w tej sprawie inne zdanie.
Jako „szturmowcy”, młodzi Polacy, rewolucyjni Europejczycy, znajdujemy się jednocześnie w takim momencie dziejowym, że jakiekolwiek okopywanie się, schodzenie do podziemia, względnie postulowane przez niektórych kolegów „budowanie alter społeczeństwa, które za 150 lat sięgnie po swoje” nie ma już żadnego sensu. Jesteśmy, tak jak nad Wisłą w 1920 roku, za słabi aby się bronić. Musimy więc nieustannie szturmować, atakować. Wszędzie tam, gdzie tylko można, jednoczyć swoje wysiłki i uderzać w system – nawet na najmniejszym mikropoziomie. Należy przestać zadowalać się wiecznymi „kontrami”. Rocznica Bitwy Warszawskiej powinna nam przypomnieć, że udana kontra bez dalszej agresji aż do ostatecznego zwycięstwa równa się wycofaniu i sromotnej klęsce. Nie możemy „obronić się przed agresją liberalizmu”, bo jeśli się obronimy, to ten liberalizm wróci i tak czy siak nas pożre. Musimy po zwycięskiej kontrze ścigać go, w porozumieniu z nacjonalistami Europy – aż dorżniemy go na Wall Street.
Zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogą zostać wzięte na opak przez większość polskich czytelników, mocno uwarunkowanych przez polski romantyzm. Doprecyzuję więc: kiedy piszę „szturmować”, „atakować” etc., nie mam na myśli „wywoływać następne Powstanie Warszawskie”. Broń Boże. Nigdy więcej tak nieodpowiedzialnych decyzji. Nie chodzi mi o rzucanie się z finkami na regularne wojsko, jak to robili zdesperowani rumuńscy legioniści w 1940 roku, ani o obecne coroczne ciskanie kamieniami w polską policję, akurat najmniej winną. Zachowując szacunek do naszych wielkich bohaterów z ogarniętej powstaniem Warszawy, powinniśmy wyraźnie odgrodzić bohaterstwo od skuteczności, bo jedno nie oznacza automatycznie drugiego. I tu właśnie na scenę wchodzi przebiegłość. Odsłanianie przyłbicy w walce z takim wrogiem równa się samobójstwu, ostatecznej śmierci naszych ideałów. Jedyne, co nam chwilowo zostaje, to małe zasadzki, wojna podjazdowa, infiltracja, wojna na skroś niewidzialna, ale nieustanna i totalna. Wojna na pięści na ulicy i na informacje w Internecie. Zdobywanie dusz, ożywianie umysłów poprzez wykłady i miażdżenie wrogich wieców. Milion mikroskopijnych działań, ale skoordynowanych najlepiej, jak to tylko możliwe. Skupianie się na sprawach niewielkich, w których można osiągnąć sukcesy.
Źródłem naszych inspiracji stricte politycznych musi stać się pokolenie Dmowskiego, Piłsudskiego i Studnickiego, które swoją przebiegłością i mierzeniem zamiarów na siły zwyciężyło niepodległość Polski, a nie świta od Becka i Bora-Komorowskiego, która tak łatwo i tak bezmyślnie Polskę przegrała. Sięgać po broń, środki natury ostatecznej w celu eliminacji wrogów ojczyzny? Tak, ale tylko wtedy, gdy sprawa nie wygląda beznadziejnie. Dosyć całopaleń. Czas na dyscyplinę, czas na przebiegłość i żelazną wytrwałość. Jeśli trzeba, będziemy dla celów taktycznych przebierać się w demokratyczne ciuszki niczym wilki w szaty owiec. Zrobić to i jednocześnie nie stracić zdrowego karku ideowego, nie zapomnieć o tym, kim się jest – oto sztuka czyniąca politycznym żołnierzem XXI wieku.
Musimy zawsze pamiętać, co jest naszym ostatecznym celem: a jest nim rewolucja narodowa, obalenie obecnego porządku zbudowanego przez ubeków trzymanych na smyczy międzynarodowej finansjery i korporacyjnych bestii. Dla jego realizacji powinniśmy być gotowi na wszelkie niemoralne świństwa wobec systemu i jego żołdaków. Nie da się bowiem zdradzić zdrajcy, ani okraść złodzieja.
Daniel Kitaszewski
Nacjoprymitywizm – epidemia głupoty
Jeżeli istnieje jakaś dobra rzecz w pladze gimbopatriotyzmu, to jest nią chyba tylko możliwość oglądania całkiem niezłego kabaretu – w końcu śmiech to zdrowie, a powodów do niego za sprawą „narodowej” dzieciarni jest zawsze sporo. Oczywiście, na dłuższą metę jest on bardziej denerwujący niż śmieszny, a także zwyczajnie dla polskiego nacjonalizmu szkodliwy, jednak przy zjawisku prymitywizacji idei, które przybiera na sile, i trudno w nim znaleźć cokolwiek zabawnego, stanowi problem dużo mniejszego kalibru. Obrazowo rzecz ujmując, gimbopatriotyzm jest zaledwie drzazgą w stopie, natomiast o wiele poważniejszy nacjoprymitywizm przypomina już raka z przerzutami.
Choć lata 90., kiedy to idea radykalnego nacjonalizmu była radośnie deprecjonowana przez skinheadowską patologię, dawno już są za nami, sama patologia (tyle, że ubrana w wygodniejsze i droższe łaszki) ma się dziś doskonale. Jest bardzo żywotna, wykazuje też tendencje do szybkiego rozmnażania się i przybierania najróżniejszych mutacji. Na fali sukcesów frekwencyjnych narodowych demonstracji oraz upowszechnienia mediów społecznościowych, trafiła więc i „pod strzechy”, dość skutecznie przyćmiewając nacjonalistyczny głos zdrowego rozsądku. Dzieje się tak pomimo tego, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat idea narodowo-radykalna poczyniła duży krok naprzód, by wymienić tylko ogólny wzrost świadomości wśród zaangażowanych działaczy, poziom samoorganizacji i samorozwoju, a także wysyp bardzo pożytecznych inicjatyw (działalność wydawnicza, społeczna, itd.). Rozwój radykalnego nacjonalizmu jest jednak ustawicznie hamowany przez nieodpowiedzialne, nieprzemyślane i skrajnie przedmiotowe traktowanie idei przez zwykłe pospólstwo, które rości sobie prawo do tytułowania się narodowym i radykalnym. Trudno się oprzeć wrażeniu, że polski narodowy radykalizm stał się zakładnikiem upadku myślenia, a jego instrumentalne wykorzystywanie (nazwa, symbolika) jest dobrym alibi dla zwykłego chamstwa i prymitywizmu, których w polskim społeczeństwie nie brakuje. Zamiast ambicji zostania prawdziwą awangardą intelektualną i rzeczywistą alternatywą dla bylejakości oraz marazmu w polskim życiu społeczno-politycznym, narodowemu radykalizmowi przyprawiono gębę nacjoprymitywizmu, na co w pocie czoła pracują zastępy pozerów i zwykłych idiotów, którzy do swojej pustki umysłowej dodają quasi-radykalną retorykę, z zapałem niszcząc wszystko, co mozolnie zostało wypracowane przez nielicznych, dla których narodowy radykalizm to nie zabawa czy chwila oddechu od „prawdziwego” życia.
Narodowy radykalizm w krzywym zwierciadle, czyli wybuchowe połączenie arogancji, nieuctwa i odporności na wiedzę ze zwyczajnym buractwem, stał się „wizytówką” polskiego nacjonalizmu. Choć głupota jest ponadnarodowa i ponadczasowa, to w Polsce przybrała ona formę niemalże oficjalną, co z łatwością można zaobserwować, patrząc na wytwory „myśli” narodowo-prymitywnej, zalegającej w czeluściach Internetu, który ma obecnie największy wpływ na kształtowanie się opinii i postaw. Zagadnienia natury geopolitycznej, gospodarczej, religijnej czy historycznej, trafiają w ręce samozwańczych „ekspertów”, którzy mają wyraźny problem z poskładaniem kilku logicznych zdań w języku ojczystym. Stąd też lawina kłamstw, niedomówień, półprawd, odziana w szaty internetowych grafik i memów – mówienie w tym przypadku o idei narodowo-radykalnej, bądź awangardzie myśli politycznej, jest zwykłym naigrawaniem się z nich. Do niedawna w czołówce nacjoprymitywistycznej „działalności” była mityczna już „antykomuna”, która ustąpiła w ostatnim czasie miejsca problematyce stosunków polsko-ukraińskich oraz aktualnemu problemowi pozaeuropejskiej imigracji. Wystarczy pobieżna tylko lektura internetowych dyskusji, by wyrobić sobie zdanie na temat kondycji umysłowej większości polskich „nacjonalistów”. Poziom rozmów, argumentacji oraz ogólnej kultury oscyluje gdzieś wokół przydworcowej mordowni, pełnej najbardziej zdegenerowanego elementu. Nie chodzi tu bynajmniej o takie czy inne stanowisko – problemem jest wspomniany brak poważnej, merytorycznej dyskusji oraz umiejętności klarownego wyrażenia swojego stanowiska. Ktoś, kto na dzień dobry dostanie po oczach serią rozmaitych „banderowców”, „UPAińców”, „kozojebców” czy „ciapatych”, bo takie słownictwo dominuje w wypowiedziach „narodowej” menażerii, niechybnie stwierdzi, że większość podających się za nacjonalistów to zwykłe intelektualne bydło, mentalne bagno, które lepiej omijać z daleka. Niestety, niebezpodstawnie.
Antyukraińska szowinistyczna histeria, której doskonałą ilustracją jest młodzieniec odlewający się na grób Stefana Bandery, antyimigranckie nastroje, które stały się pożywką dla pokazania urbi et orbi zwykłego, żenująco „biednego” rasizmu i braku zrozumienia prawdziwych mechanizmów, kierujących do Europy przybyszów z Afryki i Azji, stały się podręcznikowym wręcz przykładem nacjoprymitywizmu. Nieważne jest przy tym, czy ten prymitywizm jest prezentowany przez bezzębną żulię, działającą na odcinku „akcji bezpośredniej”, czy też ma postać pseudointelektualnej, czesanej w ząbek „elity”, która w swoim naturalnym środowisku, jakim jest Internet, codziennie płodzi bełkotliwe miazmaty – w ostatecznym rozrachunku, wszelkie te działania uderzają w narodowy radykalizm, coraz bardziej go izolując i ośmieszając. Podane wyżej przykłady są tylko czubkiem cuchnącej góry śmieci, która coraz bardziej zatruwają powietrze, przyprawiając o ból głowy i nudności. O ile wspomniany na początku gimbopatriotyzm jest domeną osób raczej młodych, tak w wielu przypadkach przeradza się już w „dojrzały” nacjoprymitywizm, który coraz trudniej wykorzenić, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wstydliwy problem odporności dorosłych Polaków na słowo pisane. Choć autentyczni wyznawcy idei narodowo-radykalnej nie ustają w wysiłkach, by uwolnić ją od zalewu paranacjonalistycznego syfu, żywotność nacjoprymitywizmu jest zatrważająca. Przypomina to nieco herkulesowy pojedynek z Hydrą lernejską, lecz jest to jedyne wyjście, by rewolucyjnemu nacjonalizmowi przywrócić należne mu przecież miejsce w czołówce twórczej myśli. Co prawda medycyna zna przypadki samoczynnych remisji nowotworów, lecz tutaj z pewnością nie obędzie się bez radykalnego ciachania lancetem. Bez tego rak będzie się stale rozprzestrzeniał.
Zbigniew Lignarski
W drodze po wielkość - polityka zagraniczna
Nie potrafimy jako naród wyciągać wniosków z historii. W polityce zagranicznej jesteśmy naiwni, niszczą nas puste słowa, frazesy i …historia. Tak dokładnie – historia. Przekładamy to co się wydarzyło kilkadziesiąt/set lat temu nad interesy państwa. Nie patrzymy pod względem interesów na to co możemy osiągnąć, patrzymy w historię i mówimy sobie tak – z tymi będziemy trzymać bo nam kiedyś pomogli, ale z tymi to już nie, wykluczone. I tak to wygląda, że zachowujemy się jak nadąsane dzieci w piaskownicy, a nie jak naród mający ponad tysiącletnią tradycję. Niektórym to może się podobać ze względu na znajomość przez naród historii. Jednak prowadzi nas to na manowce, a w pewnej chwili na „polu walki” zostajemy sami, bez naszych do niedawna „przyjaciół”, z ironicznymi oraz pogardliwymi uśmiechami naszych „przeciwników”. Takie podejście powinniśmy zmienić na bezwzględną realizację własnych interesów. W polityce zagranicznej nie ma stałych przyjaźni, państwo, które chce w danej chwili osiągnąć wyznaczony cel wejdzie w sojusz z drugim aby dopiąć swego, później stosunki między niedawnymi sojusznikami w krótkiej chwili mogą zamienić się we wrogość. Nie będzie w tym nic dziwnego, a takich przykładów w historii znajdziemy mnóstwo, bo dzieją się one także często na naszych oczach. Na arenie międzynarodowej zyskuje się poważanie i szacunek nie przytakiwaniem i wykonywaniem poleceń obcych stolic. Zyskuje się go elastycznością, możliwością dogadania się nawet i zyskania na tym z dotychczasowym „przeciwnikiem”. Używam cudzysłowów przy słowach „przeciwnik” i „przyjaciel”, ponieważ uważam, że w takim znaczeniu jakie występują one w normalnym codziennym życiu – w polityce zagranicznej nie ma dla nich miejsca.
Niestety u nas mylenie pojęć trwa w najlepsze i bardzo często przekładamy/bądź chcemy przełożyć znaczenie słowa przyjaźń z życia codziennego na politykę zagraniczną. Choć przecież tak niedawno honor i nasze zaufanie zaprowadziło nas nad masowe groby… Gubią nas emocje, a w polityce zagranicznej nie ma na nie miejsca. Rozpalona głowa i uczucia zawsze poprowadzą nas w złą stronę i zawsze będziemy krok za państwami potrafiącymi się tego pozbyć. Bardzo dobrze naszą naiwność przedstawił Stanisław Cat-Mackiewicz, który pisał w czasie II wojny światowej: „Kraj nasz dotychczas sądzi, iż to, żeśmy poszli pierwsi, że nasza zgruchotana w pierwszych dwóch tygodniach armia, której nikt nie dał żadnej pomocy, winny w przyszłości zabezpieczyć nam Polskę w dotychczasowych przynajmniej granicach. Niestety rządy wielkich mocarstw myślą całkiem inaczej." I niestety nic się nie zmieniło – jesteśmy rozgrywani przez największe mocarstwa, które od czasu do czasu łechcą nasze łatwowierne ego, aby to później dla siebie wykorzystać. Myślimy, że jeżeli będziemy szli ślepo za państwami zachodnimi zyskamy coś od nich dla nas za wierną postawę, a jeżeli Ci nasi „przyjaciele” zachowują się w ostateczności inaczej jesteśmy straszliwie oburzeni. Taka jest polityka zagraniczna, takie są jej reguły – kto się do nich nie potrafi dostosować, będzie obrywał niemiłosiernie. Zasadę musimy zająć prostą, bez żadnej lojalności, z uśmiechem na ustach na zimno realizować swoją politykę zagraniczną. Też łechcąc ego, też zmieniając sojusze, też wykorzystując. Brzmi brutalnie, ale polityka, a w szczególności ta zagraniczna nie jest dla osób o słabych nerwach.
W żadnym wypadku nie przekonują mnie mowy niektórych ludzi o straceniu szacunku do samych siebie, jeżeli mielibyśmy wejść w sojusz, który na pierwszy rzut oka wydaje się „mało moralny”. Proponowałbym tego typu wytwarzane uczucia zachować dla siebie i swojego życia prywatnego. W polityce zagranicznej nie ma miejsca na spokojne wartości i przyjemne życie rodzinne. To walka o pozycję i egzystencję swoich narodów. Brutalna walka pod zasłoną uśmiechów i pustych słów. Bardzo dziwią się Polacy, dlaczego to nie siedzimy w Mińsku przy stole w sprawie rozmów pokojowych na Ukrainie choć rzuceni na pierwszy front przeciwko Rosji robiliśmy wszystko co kazał nam Zachód. Dlatego tam nie siedzimy, bo zrobiliśmy swoje i już potrzebni nie jesteśmy. Poparliśmy w ciemno Ukrainę za nic, zepsuliśmy swoje i tak dotąd zimne stosunki z Rosją za nic, daliśmy się znowu zrobić Zachodowi i teoretycznie naszym wielkim sojusznikom – też za nic. Zostaliśmy wystawieni w puste pole, zamiast czekać i przeanalizować sytuacje na zimno i dopiero później działać – nasze państwo poleciało ze swym ciałem pełnym uczuć poświęcając się ku chwale… no właśnie czego? Dziwi się naród, że przelewając krew w Afganistanie i Iraku nie doczekaliśmy się nawet symbolicznego zniesienia wiz dla nas przez Amerykanów. Wręcz zaczęto przez to pogardliwie pisać o Ameryce, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że to nasz problem. Wystawiając swoich żołnierzy na śmierć w imieniu cudzych interesów, zgodziliśmy się na to dobrowolnie, dlaczego USA ma za to nam coś ofiarowywać? Daliśmy się znowu ponieść naszej pustej naiwności i wierze w jakąś mityczną „przyjaźń” i „wierność” w polityce zagranicznej. Na szczęście nie skończyło się to wciąż tak tragicznie jak 70 lat temu. Naprawdę szanujmy się, szanujmy własne państwo! Wchodźmy do gry ostatni, bądź jako państwo przygotowane, mające plan do działania – nie wystawiając się na śmieszność. Miał rację Cat-Mackiewicz pisząc o II RP i Rydzu-Śmigłym, że „był to więc system przepełniony najlepszymi życzeniami i uczuciami. Ponieważ mówił to, czego wszyscy chcieli, więc Polacy mieli do niego zaufanie, jako do wielkiego polityka. Zjawisko stale dające się obserwować w naszym narodzie." Nic się tutaj nie zmieniło, dlatego warto szczególnie w polityce zacisnąć mocno zęby i pójść wbrew swoim uczuciom – na pewno dobrze na tym wyjdziemy.
Wiele osób słysząc nazwy niektórych państw z góry przekreśla robienie z nimi interesów, wchodzenie w jakieś sojusze. Znowu w grę wchodzą emocje i szukanie oraz wyrzucanie sobie zdarzeń z historii. Pamiętajmy o jednym historia jest ważna, ale bardzo często schodzi ona na drugi plan w polityce zagranicznej. Nie jesteśmy jedynym narodem, który w swej historii ucierpiał i doznał krzywd od innych narodów. Jeżeli jednak uważamy się za naród wielki i też tak chcemy realnie myśleć o swoim państwie nie możemy odrzucać niczego w ciemno. Są ludzie śpiewający o tym, że z Niemcami nigdy nic, z Rosją nigdy nic, z Ukrainą tak samo, z Białorusią też nie bo przecież dyktatura jest be i w ogóle nie ma o tym mowy. Każde państwo chce osiągnąć wyznaczony cel – wtedy szukają wokół siebie długotrwałych bądź tymczasowych sojuszników, którzy też przy okazji tego „sojuszu” na tym zyskają. Jeżeli więc dostrzeżemy okazję, że przy nawiązaniu w danym momencie sojuszu czy to z Rosją czy Niemcami skorzystamy z tego znacznie – nie powinniśmy wahać się ani minuty. Pomimo tego oczywiście, że państwa to obserwujące będą chciały daną inicjatywę zbombardować, używając słów, frazesów mających uderzyć w nasz narodowy charakter. W takim momencie powinniśmy być na to głusi. Liczy się nasz interes, a nie to co kto o tym pomyśli. Może się wydawać, że wtedy któreś z państw się od nas odwróci. Jednak polityka, a polityka zagraniczna w szczególności pokazuje, że jest wtedy zupełnie inaczej. To właśnie twarda gra i stawianie na swoim zyskuje szacunek.
Podsumowując, odrzućmy zbędne emocje w polityce zagranicznej. W tej dziedzinie nie ma dobrych i złych, nie ma zdrad i lojalności – są tylko stety/niestety interesy. Nie powinniśmy wahać się współpracować nawet z historycznego punktu widzenia z kontrowersyjnymi dla nas państwami, jeżeli dla naszego państwa i narodu możemy wyciągnąć z tego korzyści. Nie możemy rzucać się na barykady i emocjonalnie krzyczeć, bo wychodzimy wtedy na łatwych do rozgrywania i wykorzystania dla spraw, z którymi nie mamy nic wspólnego. Jeżeli krzyczymy o miłości do Polski to działajmy bezwzględnie tylko dla niej. Jeśli któreś z państw proponuje nam dołączenie do ich sprawy bądź interesy – nie wchodźmy w nie tylko dlatego, że jest to dla nas według opinii publicznej państwo „przyjazne”. Wchodźmy tylko tam gdzie nam się to opłaca, bez względu na to jak to państwo się nazywa. Zapomnijmy o naszym starym haśle „za wolność naszą i waszą”, raczej myślmy o haśle „za wielkość naszą!.” Na tych zasadach wyjdziemy na pewno lepiej niż na emocjach czy przemowach jak ta Józefa Becka roku pamiętnego. Choć pięknie mówił, nasz koniec był fatalny. Zamiast biec w przepaść z pięknymi emocjami, my budujmy wyrachowaną, piękną przyszłość.
Krzysztof Kubacki
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 10 2015 PDF MOBI EPUB
Czerwony archanioł
Czerwony archanioł
Ręce, jak do modlitwy
Do tej ostatniej
Pozwól powstać nowemu światu
Odrzuć fałszywy pokój
Spluń na fałszywe życie
Masz szkielet z trotylu
Zrzucił z siebie kołdrę. „Znowu budzik nie zadzwonił! Zaspałem!” - pomyślał. Zaspać w taki dzień! Stracić jedyną w życiu szansę przez tandetny mechanizm! Że o życiu człowieka muszą decydować cholerne drobiazgi! Słowo „pech” nie wystarczy na opisanie owych sytuacji.
Spojrzał na zegarek. „Co za ulga! Mam jednak szczęście! Wielkie szczęście!” Wskazówki pokazywały równo szóstą rano. Błyskawicznie wskoczył w spodnie, buty, koszulę. Uczesał potargane włosy. Z puszki wyciągnął śniadanie. Wołowina, jak miło! Dla takich smaków chce się żyć!
No właśnie. Chce się żyć. Żyjemy tak krótko, widzimy tak mało. Granica, którą miał On dziś przekroczyć, napawała wszelkim możliwym strachem. Za nią mogło się kryć zarówno raj, piekło, jak i nicość. Powierzy siebie siłom, których do dziś nauka nie zgłębiła.
Weź się w garść chłopie! Chciałeś tej misji! Ona da ci bohaterstwo. Zresztą, ile razy zastanawiałeś się, po co żyć? Nie masz w tym kraju perspektyw, by zdobyć wielkie bogactwo. Nie doświadczysz nigdy większości przyjemności, oferowanych przez świat. Nawet ze sprawami miłosnymi nigdy ci nie wychodziło! Tego chcesz? Umrzeć w biedzie, samotności i zapomnieniu?!
Wyszedł na ulicę. Samochody, jak zwykle jeździły arteriami, słońce grzało, ludzie zmierzali do swoich zajęć. Domy spoglądały oczami okien. Jakby nikt nie zdawał sobie sprawy ze śmiertelnej walki w duszy młodego bojownika. Targany to strachem, to obrzydzeniem, szedł wykonać historyczną misję. Chyba pierwszą w historii organizacji. Zależała od niej przyszłość kraju, bowiem krew męczenników jest zasiewem. Ktoś musi pokazać Systemowi, że nie można bezkarnie głodzić, okłamywać, upokarzać narodu! Gdyby nasz bohater wierzył w raj z 72 dziewicami, byłoby prościej. Tymczasem, jako komunista, zmierzyć się musiał ze śmiertelnym strachem przed śmiercią. Czymś, co współczesność uczyniła tematem tabu.
Wsiadł w autobus. Wyróżniał się w tłumie, pełnym obojętnych twarzy. Na twarzy pojawiły się krople potu. Oczy to przymykały się, to wytrzeszczały. W plecaku ciążył śmiertelny ładunek. Nasz bohater już nawet śmiał się z siebie.
Wtem przypomniał sobie radę pewnego starca. Usłyszał ją jeszcze w dzieciństwie. Starzec kazał mu spojrzeć na morze – bezmiar wody, ciągnący się po horyzont. Nad horyzontem niebiańska nieskończoność. Czy to jasne niebo dnia, czy gwiaździste nocy, wskazuje na jedno – coś ponad człowiekiem. Wielka Idea, wypełniająca cały wszechświat, trzymająca w mocy zarówno małe cząsteczki, jak i wielkie galaktyki. Gdy człowiek się w Nią zagłębi, znikają wszelkie troski, lęki, fałszywe uniesienia. Liczy się tylko jedno – służyć.
Zbliżył się do celu. To już tutaj! To ten budynek, obserwowany tyle czasu, jaskinia zbójców. Powinni bronić prawa, a bronią ucisku., Dlatego wydano na nich wyrok. Wykona go on, niepokonany fanatyk, bo co powstrzyma człowieka, gotowego zginąć za ideę?
Już nie czuł nawet nienawiści. Ogarnął go dziwny spokój, wręcz radość z tego, co się stanie. Już nie miał żadnych wątpliwości, co do powodzenia misji. Dostąpił najwyższego wtajemniczenia, dostępnego jedynie garstce ludzi. Poczuł skrzydła u ramion, światłość wokół ciała, pełnię władzy nad sobą i nad otoczeniem. Czerwony archanioł – zarazem piękny oraz straszliwy.
Chwycił zapalnik. Potężna dłoń skierowała prąd do spłonki. Nastała rajska, wieczna cisza.
(z Wikipedii)
Rewolucyjna Ludowo Wyzwoleńcza Partia-Front (tur. Devrimci Halk Kurtuluş Partisi-CephesiDHKP-C) – nielegalna marksistowsko-leninowska turecka partia polityczna, określana jako organizacja terrorystyczna. Partia jest nastawiona antyamerykańsko i anty-imperialistycznie. DHKP-C silnie krytykuje obecność Turcji w strukturach NATO. Partia stawia za cel wywołanie w Turcji zbrojnej rewolucji. Od 2000 roku DHKP-C zaczęła dokonywać także zamachów samobójczych. 10 września 2001 roku zamachowiec-samobójca z DHKP-C zabił trzy osoby w ataku na posterunek policji w Stambule[4].
Wacław Dzięcioł (Leon Drzewczyk)
Pożegnanie ze „Szturmem”
Niejeden raz w swoim życiu każdy człowiek dochodzi do momentu, w którym musi zakończyć pewien etap, by móc przejść do poznawania, działania, pracy na nowym szczeblu oraz odkrywania świata i samego siebie na nowo. Takie decyzje są podejmowane z różnych powodów i różnie motywowane, najczęściej jest to bagaż nowych obowiązków związanych ze swoim życiem – szkoła, studia, praca i rodzina. Nie chcę jednak rozwodzić się nad tym tematem, ponieważ nieraz takie etapy w swoim życiu przechodziłem, natomiast w swoim ostatnim tekście chcę skonfrontować swoje obecne przemyślenia na różne tematy związane z linią naszego miesięcznika z wcześniejszymi tekstami. One są wynikiem prywatnych rozmów, przemyśleń, dokształcania się za pośrednictwem Internetu i literatury papierowej oraz swoistego dojrzewania, które wraz ze studiowaniem historii nakazują z perspektywy czasu podjąć rozważania w oparciu o aparat krytyczny i weryfikować je.
Stosunek do imperializmu
Na chwilę obecną głównym elementem zderzenia się mocarstwowych ambicji rodem z zimnej wojny jest trwająca obecnie w formie pozycyjnej wojna na Ukrainie, która podzieliła i kraje członkowskie NATO, i europejskich nacjonalistów. Mimo prób paneuropejskich akcentów w postaci służby Europejczyków po obu stronach konfliktu w formie ochotników i najemników. Natomiast na chwilę obecną Europa Środkowo – Wschodnia jest rozgrywana między Moskwą a Brukselą i Waszyngtonem. Na chwilę obecną państwo polskie jest państwem słabym i niezdolnym do jakiegokolwiek wzmocnienia swojej siły, nie posiada de facto sił zbrojnych z prawdziwego zdarzenia (Wojsko Polskie liczy około 100 tysięcy żołnierzy, z czego ponad połowa to urzędnicy, a jeszcze trzeba doliczyć rezerwistów nieprzeszkolonych i nieprzygotowanych nawet do obrony swojego kraju) i ma rozbity system dowodzenia, władze w Warszawie uprawiają nieudolną politykę lawirowania między Niemcami i Unią Europejską a Federacją Rosyjską, skutkiem czego nasze relacje międzynarodowe z państwami położonymi na wschód od Bugu nie są jasno unormowane.
W tekście „Imperializm jako najgorsza wada idei narodowej” wskazałem, iż zagrożenie niosą Stany Zjednoczone, Izrael i Federacja Rosyjska. Z perspektywy czasu trzeba to więc zweryfikować: USA jako główny kraj pozaeuropejski wchodzący w skład NATO i instalujący na terenach Polski tajne bazy CIA w ramach „walki z terroryzmem”, chcący dokonać w ostatnich latach instalacji systemu obrony antyrakietowej, co zaogniłoby relacje na linii Warszawa–Moskwa, prowadzący ofensywę kulturową poprzez szeroko zakrojoną amerykanizację kultury (wprowadzanie obcych nam kulturowo świąt – Halloween, Dzień Dziękczynienia, McDonaldyzacja, propagowanie za pośrednictwem mediów konsumpcjonizmu) nam zagraża, ponieważ uzależnia Polskę od Zachodu i może zwiększyć ryzyko zaognienia relacji z Rosją. Zaangażowanie w konflikt na Ukrainie oraz dopuszczanie do współpracy wojskowej z Waszyngtonem i uzależnianie od niej możliwości modernizacji polskiej armii i systemu obrony nie służą naszemu państwu, ponieważ prowadzą do zaostrzania relacji polsko-rosyjskich, które od bardzo długiego czasu – od katastrofy smoleńskiej za pośrednictwem opozycji stawały się coraz bardziej napięte.
Dalej, polityka Federacji Rosyjskiej, obecnie ona stanowi dla naszego kraju mniejsze zagrożenie od polityki USA, warto wskazać, że o ile Federacja Rosyjska na terenach środkowo i wschodnioeuropejskich obliczona jest na budowanie swojego układu geopolitycznego oraz umacnianie relacji z krajami regionu, o tyle na Bliskim Wschodzie relacje z Iranem, Syrią Baszara al-Asada oraz Hezbollahem pozwalają na dostarczanie broni tym siłom militarno – politycznym, siłom mogącym obecnie przeciwstawiać się terroryzmowi Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku oraz gwarantującym swobodę wyznawania wiary przez chrześcijan i muzułmanów, którzy to mieszkańcy tychże wyznań są obecnie w sytuacji zagrożenia, a Stany Zjednoczone poza nalotami i sporadycznym wsparciem dla kurdyjskich bojowników nie robią wiele dla walki z ISIS.
Natomiast Polsce obecnie zagrażają także trzy zjawiska o charakterze imperialnym – separatyzm „śląski” finansowany przez Niemcy, imperializm ukraiński oraz nielegalna imigracja. Na terenie Górnego Śląska i województwa opolskiego działa Ruch Autonomii Śląska, który chce utworzyć autonomiczny region na terenie Górnego Śląska powołując się na okres II Rzeczypospolitej oraz doprowadzić do uznania „narodu śląskiego”. Natomiast warto tu przywołać jedną z wypowiedzi Jerzego Gorzelika, który otwarcie wypiera się polskości w imię „śląskości”: „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuje się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”. Co więcej warto zaznaczyć, że z tak antypolskim ruchem współpracuje rządząca Polską partia, czyli Platforma Obywatelska, co między innymi wskazują słowa premier Ewy Kopacz o tym, że jest dumna z narodu śląskiego, zaś samą organizację finansuje niemiecka centroprawicowa partia CDU. Zatem odnawiają się niemieckie pretensje terytorialne do Śląska.
Następnym lokalnym zagrożeniem dla suwerenności jest postępująca banderyzacja sąsiadującego z nami na wschodzie państwa ukraińskiego i wzrastająca imigracja ukraińska do Polski. Aktualnie władze polskie nie prowadzą dokładnych i skrupulatnych statystyk dotyczących tego, ilu dokładnie Ukraińców obecnie przebywa na terenie państwa polskiego. Nie zmienia to jednak faktu, iż tendencje wzrostowe mają miejsce i od wydarzeń na Euromajdanie jeszcze bardziej wzrastają – wg statystyk opublikowanych na łamach „Rzeczypospolitej” między styczniem a listopadem 2014 roku oficjalnie o pracę w naszym kraju ubiegało się około 360 tysięcy Ukraińców (o 134 tysiące więcej niż w poprzednim roku), spośród nich bardzo wielu stara się o azyl polityczny uzasadniany wojną i związanym z tym kryzysem gospodarczym za wschodnią granicą. Według ekspertów liczba Ukraińców starających się o azyl i pracę będzie wzrastać w związku z radykalnymi reformami gospodarczymi, generującymi ogromne skoki bezrobocia, spadek kursu hrywny ukraińskiej oraz praktyczną ruinę terenów wschodniej Ukrainy (gdzie znajdują się liczne zakłady przemysłowe w ramach Zagłębia Donieckiego).
Równolegle ze wzrastającą liczbą Polaków wyjeżdżających za chlebem na emigrację będzie taka sytuacja prowadzić do wzmocnienia się mniejszości narodowych. Obecnie wobec prób walki o odzyskanie przez Kijów utraconych w wyniku konfliktu terenów, umocnienia polityki historycznej opartej o gloryfikację Ukraińskiej Powstańczej Armii, przyznania żyjącym jeszcze jej członkom praw kombatanckich obok weteranów formacji Strzelców Siczowych, Ukraińskiej Republiki Ludowej, ZURL i Machnowszczyków, przyjmowanie uchwał o karaniu za negowanie historii dyktowanej przez ukraiński system edukacji, roszczeń terytorialnych wobec swoich sąsiadów (które obecnie są wygaszane, ale nadal występują) oraz nieuregulowania kwestii dotyczącej praw mniejszości polskiej na Ukrainie trzeba jasno powiedzieć, że obecnie w interesie Polski jest nieangażowanie się w konflikt na wschodzie ani po stronie ukraińskiej, ani po stronie rosyjskiej. Ponadto polski wywiad i służby bezpieczeństwa wewnętrznego powinny bacznie obserwować pogranicze polsko-ukraińskie, które może być terenem aktywnego działania i rozpoznania ze strony „nacjonalistów” ukraińskich (o czym rok temu alarmowała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego), zaś Polska w relacjach z Kijowem powinna konsekwentnie walczyć o zagwarantowanie praw Polaków tam mieszkających oraz skrupulatne wyjaśnienie trudnych tematów historycznych (w szczególności ludobójstwa na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej z lat 1943 – 1944).
Oprócz nich obecnie zagraża nam też imigracja z terenów Afryki i Bliskiego Wschodu, przede wszystkim muzułmańska imigracja. Niedawno w wyniku działań Komisji Europejskiej polski rząd zobowiązał się do przyjęcia około 2 tysięcy imigrantów z tych terenów oraz ich utrzymywania, zapewniania warunków do podjęcia pracy etc. na koszt polskiego państwa. Jeśli to też ma być czynnikiem pozwalającym na zapełnienie luki demograficznej stworzonej przez emigrację polską na Zachód, to nie wiem czy to się uda, jestem przekonany na 100 procent, że nie. Ostatni weekend przyniósł sensacyjną wiadomość o tym, iż nieznana osoba obrzuciła świńskimi łbami wahhabicki meczet na warszawskiej Ochocie. Tak, wahhabicki, ponieważ on był finansowany z pieniędzy szejków saudyjskich i Emiratów Arabskich. Oczywiście przeważały głosy o ksenofobii, nietolerancji i tak dalej, natomiast należy przede wszystkim zwrócić uwagę na fakt, iż imigranci z tych rejonów mający przyjechać do nas pochodzą z zupełnie innej cywilizacji i mają obcy nam kod kulturowy, wraz z przyjazdem do kraju żyliby według swoich praw zwyczajowych i nie asymilowaliby się, co doprowadziłoby do zatargów z rdzenną ludnością analogicznie jak w krajach skandynawskich, Rosji, Niemczech, Francji, Węgrzech, Słowacji i Wielkiej Brytanii.
Zatem żeby móc samemu stać się lokalnym mocarstwem, które wzorem Polski Jagiellonów czy Rzeczypospolitej Obojga Narodów mogło rozdawać karty w polityce międzynarodowej oraz budować swoją sieć sojuszy i wpływów w Europie Środkowej, musimy doprowadzić w pierwszej kolejności do wzmocnienia swojego państwa, rozbudowy armii, odbudowania potencjału gospodarczego i energetycznego, umocnienia roli polskiego kapitału oraz stabilizacji wewnętrznej państwa. To pozwoli nam na kolejny krok, jakim jest prowadzenie bardziej zdecydowanej i konsekwentnej polityki zagranicznej, występowania w obronie Polaków mieszkających za granicą, stopniowego uniezależniania się Polski od jakichkolwiek wpływów obcych ośrodków decyzyjnych oraz możliwości budowania swojej sieci sojuszy i wpływów gospodarczych, społecznych i politycznych w państwach z nami sąsiadujących. A granice nie są dane nikomu raz na zawsze, zawsze będą się przemieszczać i zmieniać.
„Międzynarodówka nacjonalistyczna”
Obecnie forsowana głównie przez środowiska Trzeciej Pozycji idea określana mianem międzynarodówki nacjonalistycznej w imię hasła „Nacjonaliści wszystkich krajów, łączcie się” straciła wg mnie na jakimkolwiek znaczeniu. Nawet jakby komukolwiek się udało pokonać wspólnymi siłami Unię Europejską, dyktat militarny USA, międzynarodowych korporacji i na ich gruzach ustanowić Europę Narodów, to i tak byłby dopiero półmetek, ponieważ po tym muszą na nowo swoje priorytety polityczne, gospodarcze, militarne i strategiczne unormować wszystkie państwa europejskie, których interesy niejednokrotnie będą sprzeczne same w sobie. Ponadto warto zaznaczyć, że dziś nadal trwają uzasadnione i nieuregulowane spory historyczne między narodami, które z natury rzeczy prowadzą do konfliktów, a na dawnych historycznych terenach żyją mniejszości narodowe, one nie mają dostatecznie albo w ogóle zagwarantowanych praw dla swojej egzystencji i działalności ze strony władz. Można tu podać kilka przykładów: pierwszym jest Ukraina, gdzie żyje mniejszość rosyjska na wschodzie, i której opór wobec nowych, pomajdanowych władz jest uzasadniony tym, iż mimo ostatecznego nieuchwalenia ustawy językowej wobec weta pełniącego obowiązki prezydenta Oleksandra Turczynowa poszedł na wschód poważny impuls, który mógł być pierwszym czynnikiem do zaprzestania działań mających zagwarantować swobodną egzystencję mniejszości rosyjskiej na wschodzie. Podobnie jest w jego zachodniej części, gdzie żyją mniejszości polska, węgierska i rusińska (uznająca siebie za Rusinów, nie Ukraińców), one także nie mają uregulowanych kwestii dotyczących swojej egzystencji, a nawet władze w Kijowie wobec trudnej sytuacji na froncie próbowały przymusowo rekrutować Rusinów i Węgrów do armii ukraińskiej, co spotkało się ze zrozumiałym dla mnie wetem z ich strony. Podobne problemy ma mniejszość polska, której pomocy z kolei nie udziela nasze państwo, czego symptomem jest chociażby odmowa udzielenia pomocy około 50 Polakom, którzy starają się o wyjazd z Mariupola, przyjazd do naszej Ojczyzny i przyznanie im polskiego obywatelstwa, a pomocy udzielają jedynie Kościół Rzymskokatolicki oraz organizacje pozarządowe, w szczególności fundacja Wolność i Demokracja, do której można cały czas wpłacać pieniądze na rzecz pomocy Polakom na Ukrainie. Tak samo odraczana i utrudniana przez różne biurokratyczne działania była ze strony polskich władz ewakuacja około 200 Polaków z terenów Donbasu, dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych była akcją jednorazową mającą wydostać naszych rodaków z terenów objętych działaniami wojennymi, zaś nie przewiduje się obecnie jakiejkolwiek pomocy zagrożonym tam Polakom.
Innym przykładem są Bałkany, gdzie jeszcze nie oschła krew po wojnie domowej z lat 1991-1996 i której pamięć wciąż jest świeża. Mimo prób pojednawczych gestów mających zabliźnić historyczne rany – tu jako przykład można podać udział premiera Serbii Aleksandra Vucicia w obchodach 20. rocznicy masakry około 8 tysięcy bośniackich muzułmanów w Srebrenicy, za którą odpowiedzialni są i Serbowie (bezpośredni sprawcy masakry), i Holendrzy (żołnierze ONZ, którzy nie udzielili Bośniakom pomocy, a nawet wydali ich Serbom). Czym natomiast ta historia z obchodami się zakończyła? Obrzuceniem kamieniami serbskiego polityka przez bośniackich uczestników obchodów i rozbiciem jego okularów, a MSW określiło atak jako próbę zabójstwa. Udział serbskiego premiera miał być przełomem, natomiast poza odkopaniem i pochowaniem setek kolejnych ofiar masakry niewiele zmieniło się w tej materii. Ta zbrodnia jest przemilczana w takim samym stopniu jak na Ukrainie tematyka ludobójstwa na Wołyniu, czy w Turcji – masakra 1,5 miliona Ormian, a nawet negowana – na forum ONZ po apelu Belgradu Federacja Rosyjska zawetowała ustawę mającą uznać masakrę w Srebrenicy za zbrodnię ludobójstwa. Strony wetujące podkreślają, że taka akcja miała być odwetem za zbrodnie wojenne, jakich podczas wojny na Bałkanach dopuszczał się Naser Orić wobec serbskich cywili.
Wobec tego wiara w nacjonalistyczną międzynarodówkę jest dla mnie i dużej części osób w obecnej chwili poważnym błędem, ponieważ polityka międzynarodowa powinna być oparta o równorzędne zasady, prymat własnego interesu ponad osobiste sympatie czy względy wobec kogokolwiek, prowadzenie równorzędnej współpracy na poszczególnych płaszczyznach w oparciu o partnerstwo, a nie podział na suwerena i wasala.
„Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”
Nie zawsze ta maksyma się może sprawdzać wobec prawideł polityki międzynarodowej, a nawet relacji między nacjonalistami z różnych krajów; i tu niestety sprawdza się pogląd przedwojennego, konserwatywnego publicysty Stanisława Cat – Mackiewicza, który wskazał, iż „Polacy nie są narodem o zmyśle realizmu politycznego. Jesteśmy bądź co bądź jedynym wielkim narodem, który spotkała katastrofa rozbiorów i cywilnej – że tak się wyrażę – śmierci.” Nadal opinia publiczna jest zarażona przypadłością emocjonalnego spojrzenia na otaczające nas sprawy, kryzysy polityczne, konflikty zbrojne etc., które wskazują, iż z jednej strony okazujemy solidarność (przeważnie bez wzajemności) z innymi państwami, narodami, społeczeństwami, a równocześnie na naszym podwórku chęć jakichkolwiek zmian systemu rządzącego naszym krajem jest bardzo niewielka.
Jako przykład mogę podać konflikt na Ukrainie, który podzielił i europejski świat polityczny, oraz środowiska nacjonalistyczne. Jedna część Europejczyków opowiedziała się po stronie Noworosji i prorosyjskich separatystów, druga – po stronie nacjonalistów ukraińskich grupujących się w oddziałach ochotniczych, niewielu natomiast zachowało zimną krew i dystansowało się od jakiejkolwiek strony. Co dziś mamy za wschodnią granicą? Aneksję Krymu, pełzającą wojnę pozycyjną w Donbasie kosztującą siły Kijowa i Moskwy, ruiny i zniszczenia na wschodzie, pogarszającą się sytuację wewnętrzną spowodowaną coraz większą aktywnością Prawego Sektora, który obecnie kontroluje Lwów i punkty kontrolne wokół miasta, co może wskazywać na dążenia do zorganizowania kolejnego Majdanu (co jest bardzo prawdopodobne wskazując na fakt, iż Ukraińcy mają w swoim charakterze wrodzoną skłonność do anarchizmu) oraz narastające zagrożenie dla Polski. Ponadto przetoczyły się strajki górników, rolników, spadł kurs hrywny ukraińskiej w stosunku do innych walut, mają miejsce stopniowe skoki bezrobocia, a mniejszości narodowe obecnie znajdują się w niepewnym położeniu, które wraz z destabilizacją wewnętrzną może się jeszcze pogorszyć.
Tym bardziej, że obecnie państwo polskie jest zaangażowane w wojnę na Ukrainie poprzez ułatwianie transportu amerykańskich wojsk przez swoje terytorium, wspólne szkolenia wojskowe, organizowanie przez MON wsparcia dla batalionów ochotniczych oraz uzależnianie modernizacji polskiej armii od zaangażowania naszego kraju w konflikty w ramach misji NATO lub bezpośrednio w koalicji z USA, na co gotowość deklarował już wcześniej minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak: „Bardzo się cieszę z tego, co przed momentem podpisaliśmy. To porozumienia każe nam patrzeć śmielej w przyszłą współpracę pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi w obszarze obrony i bezpieczeństwa. Traktujemy je jako otwarcie nowego obszaru tej współpracy i następny krok w pogłębieniu polsko-amerykańskiego partnerstwa.” Zatem Polska bierze od początku udział w konflikcie na wschodzie zgodnie z amerykańską, a nie polską racją stanu. Nasza racja stanu obecnie wymaga natychmiastowego zadeklarowania neutralności, wycofania się z udziału w konflikcie, przestawienia działań politycznych na inne ważne sfery, przede wszystkim zniesienia embarga gospodarczego, kwestii historycznych oraz pełnego zagwarantowania praw Polaków mieszkających na terytorium państwa ukraińskiego.
Sojusze
Trudno zatem jest budować sieć sojuszy z państwami bądź narodami europejskimi, które na przeciągu historii były nam od zawsze nieprzychylne. O tym mówi Krzysztof Kubacki w tekście „Polska i Niemcy – nieufni sojusznicy?” opublikowanym na łamach portalu Nacjonalista.pl, tu warto zaznaczyć, że państwo niemieckie jako główne gremium państwowe wchodzące w skład Unii Europejskiej i mogące wpływać na politykę Eurokołchozu względem reszty państw Starego Kontynentu należących do tej struktury może ingerować w wewnętrzne sprawy Polski. Tak samo raz po raz przez niezależne media przetaczają się informacje o odbieraniu polskich dzieci przez Jugendamt, który stoi ponad prawem i w związku z tym może szczególnie obserwować egzystencję dzieci z małżeństw mieszanych i cudzoziemskich, a w przypadku zaniedbań interweniuje i prowadzi do rozbijania rodzin. Coraz częstsze są przypadki uciekania rodzin z dziećmi do Polski.
Wątpliwym jest również możliwość sojuszu polsko – ukraińskiego, pomimo iż w historii były takie próby (m.in. pakt Piłsudski – Petlura z 1920 roku) z kilku względów. Po pierwsze – relacje polsko-rosyjskie od prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego zaczęły się zaogniać, aż z czasem uległy poważnemu zaostrzeniu, czego skutkiem są buńczuczne wypowiedzi polityków z obu stron mogących sprowokować do jeszcze poważniejszych działań. Po drugie – bezpośrednie zaangażowanie Polski w konflikt na Ukrainie postawił nas w trudnej sytuacji, w jakiej obecnie polskie władze chcą pompować miliardy złotych na rozwój przedsiębiorstw, pomoc militarną, restrukturyzację na nowo przemysłu górniczego w Zagłębiu Donieckim, które również uległo poważnej destabilizacji podczas gdy koszty wspierania wschodniego „sojusznika” ponoszą polscy obywatele. Po trzecie – wspomniana już banderyzacja państwa ukraińskiego. I po czwarte – otwarte wysłanie polskiego kontyngentu wojskowego (czy w ramach misji pokojowej, czy stabilizacyjnej NATO) na front doprowadziłoby do otwartego wypowiedzenia wojny Rosji i jeszcze większego rozszerzenia konfliktu na arenie międzynarodowej.
Dlatego należy stawiać na możliwość zawierania sojuszy z państwami zamieszkiwanymi przez narody, które na przestrzeni wieków były nam bliskie i zasługują na miano bratanków. Takim narodem są Węgrzy, którzy obecnie moim zdaniem bardziej niż Polska pretendują do roli regionalnego mocarstwa w Europie Środkowej. Historia stosunków polsko-węgierskich od X wieku jest znaczona okresami wzajemnej pomocy, sojuszy w walce ze wspólnymi wrogami oraz zwykłej, ludzkiej przyjaźni. Nie na darmo obecny premier Węgier, Viktor Orban, o Polsce mówił w 2013 roku, że gdy czytał „(…) krytykę pod adresem Polski, że ma aspiracje, by na nowo stać się regionalną potęgą Europy Środkowej, to wtedy głośno mówię do siebie: No wreszcie!”. Niestety panie premierze, z bólem serca muszę stwierdzić, że mimo swoich aspiracji Polska sama siebie pozbawia szans na pretendowanie do roli państwa rozdającego karty w środkowej Europie, a realizuje jedynie wytyczne swoich zachodnich mocodawców z racji przynależności do Unii Europejskiej i NATO. Mimo że każde działania polityczne i wolnościowe na przestrzeni lat na Węgrzech były poprzedzone tym, co się działo w Polsce – powstania narodowe, Wiosna Ludów, protesty robotnicze w Poznaniu z czerwca 1956 roku oraz przemiany polityczne na fali tzw. „Jesieni Narodów” po ’89 roku, to obecnie w Europie Środkowej państwo węgierskie wyrasta na lokalnego gracza politycznego, a nie Rzeczpospolita. Od lat dziewięćdziesiątych ostatniego stulecia, kiedy po upadku komunizmu i pierwszych oddechach tego festiwalu wolności natychmiast zaczął słabnąć potencjał Polski poprzez otwarcie na obcy kapitał, aspiracje do Zachodu oraz brak przystosowania społeczeństwa do nowych warunków politycznych, ponadto do uświadomienia sobie o wadze Polski w regionalnej geopolityce nie są jeszcze dostatecznie przygotowane polskie elity sprawujące nad nami władzę od 89 roku, nie są przygotowani biznesmeni, przedsiębiorcy, dziennikarze, nauczyciele i nie jest przygotowana również opinia publiczna, której poglądy opierają się na prowadzonych przez prorządowe instytucje sondażach.
Kończąc więc, ponieważ nie chcę się za bardzo rozpisywać, chciałbym Redakcji podziękować za współpracę i życzyć dalszego rozwoju tego ważnego projektu. Projektu obliczonego prawdopodobnie na lata, który wnosi bardzo dużo fermentu do polskiego nacjonalistycznego światka i tak jak wzbudzał, tak będzie wzbudzać dalej z jednej strony kontrowersje, a z drugiej – powoli zaskarbiać nowych Czytelników. Czas zatem po pożegnaniu z Wami wrócić na swój daleki szlak prowadzący przed siebie w codziennym życiu.
Adam Busse
Nieodzowna potrzeba wykreowania lub odkrycia ,,wychowawców” narodu czyli obecnego pokolenia poetów oraz artystów
Już za czasów II Rzeczpospolitej literackie wizje wspólnoty i ich wyszukiwanie było jednym z elementów który miał być częścią Wielkiej Polski. Te poszukiwania owej idealnej formy odbywały się na tle innych procesów, jak choćby narodzin społeczeństwa masowego a co za tym idzie, związane z tym zmiany wartości społecznych. Ówcześni pisarze, poeci oraz publicyści nie tylko kształtowali ustalony obraz wspólnoty i ideał polskości, lecz równocześnie, snuli rozważania nad relacjami między jednostką a społeczeństwem. Byli świadomi także, powagi swojej misji wobec owego społeczeństwa[1].
Literatura obozu narodowego w okresie dwudziestolecia międzywojennego bazowała na tzw. obozie wroga. Dzieła młodych poetów-nacjonalistów utrzymane najczęściej w formie apelu, kierowane były do czytelnika należącego do konkretnej warstwy społecznej. Przykładem jest Apel Poległych autorstwa Jana Kostrzewy w którym pisze: ,, I budząc wsie, miasta, do walki wzywają – chłop, student, robotnik”[2]. Własna wspólnota była prezentowana pozytywnie, zatem automatycznie osoba do niej nie należąca była ukazywana w świetle negatywnym. Dobrym przykładem jest tu Pieśń Młodych autorstwa Jana Słowieńskiego w której pisze: ,, Kto szlachetny pójdzie z nami, nikczemni pójdą przeciw nam”[3]. Literatura miała wtedy za zadanie stworzyć spójny obraz zróżnicowanego i podzielonego społeczeństwa. Poeci czy autorzy odwoływali się przy tym do żywiołów, oraz symboli. Więzi międzyludzkie ukazywali jako pionowy ciąg pokoleń. ,,Naród” nabierał wtedy często sakralnego wymiaru a przy tym również i militarnego. Albowiem również to żołnierze bronili narodu przed wrogiem podczas wojny. Doskonale ujął to Konstanty Dobrzyński w ,,Baterii” : Skupieni, w działach- monstrancjach stalowych – wieziemy Polskę – / promienny sakrament/ Milczący, prosto patrzymy Jej w oczy, /na znak czekamy, by zerwać się burzą, /czernią wybuchów jasność słońca zbroczyć,/ w noc granatami, rozkwitnąć jak róże./[4]. Jednak opisywana przez tamtych twórców najczęściej zbiorowość to nie był cały naród ,lecz konkretna grupa , która swoim aktywizmem pobudzi go do działania, które doprowadzi do wyrwania się z kajdan. Opisuje to doskonale ponownie Jan Kostrzewa w swoim wierszu Kolumna – marsz : ,,Kolumna – naprzód! – zadrży wróg [ …] / Naród się budzi!- biada wam, / Coście go spodlić chcieli i splugawić!/[5] . Wrogami wewnętrznymi był dla poetów-nacjonalistów obóz rządzący. Natomiast wrogów zewnętrznym upatrywali oni w Związku Sowieckim, Niemczech oraz walczącej o niepodległość Ukrainie.
Po czasach II Rzeczpospolitej w czasie wojny oraz następnie w czasach PRL-u, niedocenianym oraz często potępianym do dziś polskim poetą był Władysław Broniewski, zresztą w mojej opinii bardzo niesłusznie. Pisał on bowiem nie tylko wiersze o tematyce wojennej , ale także i robotniczej, obok mowy potocznej jego wiersze posiadały wzniosłość, potrafił on połączyć elementy romantyczne z prostym przekazem do ludu. Opisywał także kwestie związane z 1 maja czy rewolucją październikową, ale sądzę iż robił to żeby nie padł na niego cień podejrzenia zdrady ze strony ówczesnej władzy.
Powstaje zatem pytanie: Po co nam to? Dlaczego mamy zwrócić uwagę na poetów II RP albo na wyklętego ,,zdrajcę” Władysława Broniewskiego? Otóż powinniśmy, a zwłaszcza ci poeci, którzy boją się ujawnić ze swoją twórczością, bądź osoby które mogą nimi zostać choć o ty mnie wiedzą. Dlaczego? Otóż chociażby dla zwykłej inspiracji, jak Oni mogli to osiągnąć oraz przenieść własne samodzielne wnioski na czasy współczesne. Czasy gdzie dotarcie do masowego odbiorcy nie jest takie proste, jakby się to mogło wydawać. Wiec jeśli ówcześni poeci będą w stanie pomimo utrudnionego dotarcia do masowego odbiorcy, tak poruszyć serca oraz umysły. Wtedy naród może zyskać kolejnych wieszczów narodowych pokroju Mickiewicz, Słowackiego czy Norwida.
Kacper Sikora
[1] Ulrich Schmid, Estetyka dyskursu nacjonalistycznego w Polsce 1926 – 1939, Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR, Warszawa 2014, s. 270.
[2] ,,Falanga” 1936, nr 19.
[3] ,,Falanga” 1936, nr 22.
[4] Konstanty Dobrzyński, Żagwie na wichrach, Poznań 1935, s. 35.
[5] ,,Falanga” 1936, nr 17
Gougenot des Mousseaux, kawaler orderów
Henryk Roger Gougenot des Mousseaux to postać w naszym kraju, jak się wydaje, nader mało znana – również w środowiskach szeroko pojętej prawicy. Tym niemniej polski czytelnik mógł się z nią pośrednią zapoznać za sprawą Umberto Eco, a ściślej – jego książki "Cmentarz w Pradze". Książka, jak wiadomo, przedstawia hipotetyczną wersję powstania sławetnych "Protokołów Mędrców Syjonu", a w związku z tym zawiera też (na wpoły faktyczny, na wpoły hipotetyczny) opis rozwoju kilku podstawowych teorii spiskowych XIX i XX wieku. Innymi słowy, Eco – z wdziękiem erudyty-postmodernisty, co pozwala chwilami zapomnieć o jego lewicowo-liberalnym nastawieniu – prezentuje nam sylwetki autentycznych i mniemanych masonów, magów, libertynów i satanistów, zanurzając akcję m.in. w paryskim podziemiu ezoteryczno-okultystycznym drugiej połowy XIX wieku.
Tam, rzecz jasna, gdzie są okultyści i spiskowcy, tam też muszą być – nawet w większym natężeniu – ich tropiciele, czasami zresztą (casus Rene Guenona) sami będący w jakimś sensie częścią tajemnego millieu.
Gougenot des Mousseaux (1805 – 1876) nie był magiem, masonem czy wszechwładnym mędrcem Syjonu – ale właśnie tropicielem. Kimś w rodzaju Stanisława Krajskiego, księdza Czepułkowskiego czy – last but not least – Henryka Pająka, nawet jeśli ten ostatni to już tylko epigon z odchyleniami w stronę lekkiej groteski.
Według Eco nasz bohater był (tak opisał go narrator) "siedemdziesięciolatkiem o niezbyt już sprawnym umyśle, święcie przekonanym o słuszności swoich poglądów (nie miał ich dużo)". Ów "kawaler orderów" zainteresowany miał być jedynie "dowodami istnienia diabła oraz magami, czarownikami, spirytystami, mesmerystami, Żydami, księżmi bałwochwalcami" i podobnymi osobnikami.
Z punktu widzenia Eco Gougenot istotny jest przede wszystkim jako jeden ze współtwórców nowoczesnego antysemityzmu – co do zasady opierającego się na katolickiej niechęci do religii judaistycznej (rabinicznej), ale sięgającego już także po szerszą argumentację psychologiczną, socjologiczną czy wprost rasową (biologiczną). Istotna była oczywiście też kwestia ekonomiczna – ta sama, której tyle uwagi poświęcił np. nasz Teodor Jeske-Choiński na łamach swych "Żydów oświeconych", broszurki wydanej u progu wieku XX. Ostatecznie przecież wiek XIX był okresem żywiołowego rozwoju bankierskiego i przemysłowego kapitalizmu, w czym Żydzi jak najbardziej mieli udział (nawet jeśli równocześnie ich progenitura włóczyła się po zadymionych kawiarniach, snując projekty socjalizmu, komunizmu i anarchizmu). Druga połowa stulecia zaowocowała też kilkoma spektakularnymi bańkami i oszustwami na giełdach, które znacznie zubożyły rzesze naiwnych posiadaczy – i również w tym upatrywano żydowskiej dłoni. Sam Gougenot zresztą swemu antykapitalizmowi dał wyraz we wczesnej pracy "Des Prolétaires, nécessité et moyens d'améliorer leur sort", poświęconej kwestii robotniczej z katolickiej i zarazem antyliberalnej perspektywy.
Na kilku stronicach "Cmentarza w Pradze" Gougenot wygłasza płomienne tyrady na temat nierządu, chciwości, zawiści i nawet ordynarnej przestępczości wśród Żydów, przywołując dość wątpliwe dane statystyczne lub zasłyszane anegdoty. W tym czasie narrator powieści na całe szczęście posila się koniakiem zaserwowanym przez rozmówcę, co pozwala mu przenieść się w stan błogiego półsnu, podczas gdy Gougenot przechodzi do omawiania szerszej puli zagadnień, właśnie tych związanych z magią i ezoteryzmem.
Właśnie taki jest Gougenot u Massimo Introvigne, powiązanego z TFP twórcy ośrodka CESNUR, a przy tym autora solidnego opracowania "Satanizm. Historia i mity", dostępnego w polskim przekładzie. Tu oczywiście nie mamy do czynienia z powieścią, a z książką popularnonaukową, jeśli można to tak określić.
Wypada w tym miejscu przytoczyć parę faktów biograficznych i bibliograficznych. Gougenot des Mousseaux wywodził się oczywiście ze starej szlachty, ojciec jego był zresztą kapitanem w Armii Emigrantów w okresie rewolucyjnej zawieruchy. Młody Henryk Roger ukończył Collège Stanislas – prywatną katolicką szkołę w Paryżu, a potem został, jak jego ojciec, dworzaninem Karola X, owego "króla-ultrasa", którego (wraz z jego otoczeniem, lecz bez młodego podówczas Gougenota) barwnie sportretował Jose Cabanis w swej znanej książce.
Po rewolucji lipcowej oddał się swym pasjom, nie idąc za Orleanami i orleanistami, a wręcz przeciwnie – pozostając wiernym legitymistą. Stał się erudytą, nie powinno się pochopnie utożsamiać go z autorami sensacyjnych broszurek. Naturalnie prowadził też tzw. zwykłe życie, jak każdy – na temat przykład poślubił Marię Elżbietę Konstancję Gossey de Pontalery – i miał z nią dwójkę dzieci. Utrzymywał – to już w ramach swych pasji badawczych – kontakty z Dawidem Pawłem Drachem, znanym w swoim czasie konwertytą na katoicyzm, ex-rabinem, znawcą Talmudu.
Gougenot wydał dość sporo książek, z których kilka jest nadal w miarę znanych i rozpoznawalnych. Chodzi tu np. o "Le Juif, le judaïsme et la judaïsation des peuples chrétiens" z roku 1869. Wydał także słynną pozycję "Les Hauts Phénomènes de la magie" oraz "Mœurs et pratiques des démons ou des esprits visiteurs, d'après les autorités de l'Église, les auteurs païens, les faits contemporains" – ta publikacja dostępna jest m.in. w naszej rodzimej bibliotece cyfrowej Polona (jest to jednak oryginał, polskie tłumaczenie na razie nie powstało). Naturalnie te trzy tytuły nie wyczerpują kilka razy większej listy publikacji.
Były to nierzadko pozycje bardzo obszerne, kilkusetstronicowe i szczegółowo badające kulty pogańskie, fenomeny magiczne na przestrzeni wieków oraz nowoczesny (z perspektywy Gougenota) okultyzm, satanizm i spirytyzm. Naturalnie książki te zawierały też mniej lub bardziej uprawnione wnioski na temat spisków, z masońskimi i żydowskimi na czele. Rzecz jasna autor występował z pozycji surowego (bo przecież ultramontańskiego) krytyka opisywanych praktyk. Nawiasem mówiąc, łącznikiem pomiędzy żydostwem i magią była oczywiście kabała. W obszarze zainteresowań Gougenota było też religioznawstwo jako takie – stąd też praca "Dieu et les dieux, ou Un voyageur chrétien devant les objets primitifs des cultes anciens, les traditions et la fable, monographie des pierres dieux et de leurs transformations", wydana w roku 1859.
Obecnie ze sporą gamą prac autora zapoznać można się w internetowych bibliotekach cyfrowych. Wspomnieliśmy o Polonie.pl, ale tak naprawdę można skorzystać także z zasobów biblioteki Gallica czy materiałów zgromadzonych na Archive.org. Niestety, rzeczy te z konieczności będą przydatne tylko osobom znającym język francuski.
Roch Witczak