
Szturm
Państwo islamskie i francuskie Mirage
„Terroryzm nie jest kartą, którą możecie rozgrywać, a następnie schować do kieszeni. Tak jak skorpion, może was użądlić w każdej chwili” Baszszar Al-Asad
Gdy dwa miesiące temu, w kontekście narastającej fali uchodźców szturmujących Europę, mówiliśmy: „kto sieje wiatr, niech zbiera burzę”, nikt nie mógł przypuszczać, że burza nadejdzie tak szybko. Zamachowcy po prawdopodobnym przedostaniu się do Europy wraz z „uchodźcami” zdecydowali się zaatakować natychmiast. Pomimo zgiełku medialnego i generalnego chaosu informacyjnego, warto jednak uzmysłowić sobie fakt, że zamachy w Paryżu to w istocie nie jest burza atakująca chrześcijańską Europę, to nie jest konflikt o podłożu kulturowym. „Cywilizacja chrześcijańska”, lub jak kto woli „europejska Europa” przetrwała na Zachodzie jedynie pod postacią symbolicznych reliktów, których atakowanie mogłoby być jedynie siermiężną metaforą. Nie, to uderzenie ma zupełnie inny charakter. To burza atakująca z okrzykiem „za Syrię!”, miotająca na oślep pociski w liberalne, integralnie laickie państwo, sprzymierzone z „Wielkim Szatanem” i destabilizujące pozornie odległe kraje. Francja nie została zaatakowana dlatego, że Państwo Islamskie najbardziej na świecie pragnie pochłonięcia katolickich dusz, ale dlatego, że Republika Francuska zrobiła przy boku Stanów Zjednoczonych naprawdę wiele, by jej własna, laicko-republikańska dusza została „wyeksportowana” przy pomocy bomb w różne odległe miejsca. To oczywiście oficjalna wersja, mało przekonywująca legenda. A jak to było - pisząc w telegraficznym skrócie - naprawdę? Pod płaszczykiem misji stabilizacyjnych, operacji antyterrorystycznych, heroicznego obalania krwawych dyktatorów w imię demokracji i praw człowieka, Paryż pragnął realizacji własnych, prozaicznych interesów geopolitycznych i ekonomicznych. Uczta na trupie Syrii i Libii wymknęła się jednak spod kontroli. Pozostawiono po sobie trupy przywódców politycznych, klanowych, trupy struktur państwowych, generalnie dużo różnych trupów, w tym trupy zupełnie przypadkowych osób. Kilkutonowy pocisk rakietowy może być bardziej „szalony” i „losowy” niż kałasznikow wymierzony w kawiarnię, prawda? O wywołanych upadkiem struktur państwowych klęskach humanitarnych, zabijających setki tysięcy „przypadkowych przechodniów” nie wspominając. Przygotowany został naprawdę dobry, wilgotny i żyzny grunt. Zasiano wiatr, a burza nadeszła.
Niedyskretny kicz epoki
Piątkową noc 13 listopada 2015 roku Europa zapamięta na długo. W ciągu najbliższych tygodni obok wszędobylskiej „walki z terroryzmem”, która zagości na ustach polityków, każdego z nas czeka również osobista walka. Bój znacznie bardziej prozaiczny, bo z własnymi nerwami, nękanymi przez „plastikowe” akty solidarności, takie jak łańcuszki w mediach społecznościowych, czy „profilówki” w barwach Republiki Francuskiej, które w rankingu popularności kabotyńskich zabawek Zuckerberga być może wyprzedzą nawet barwy LGBT. Te wszystkie „zagrożenia” płynące z popkulturyzacji współczucia i przeniesienia relacji społecznych oraz osobistych uczuć do wirtualnej przestrzeni przepływów, to jednak nic w porównaniu do większego zamachu na samodzielne myślenie, z którym będziemy musieli się zmierzyć – „eksperckich” analiz w radiu, TV, Internecie, albo co gorsza na bezbronnym papierze, zaczynających się od stwierdzenia, że oto jesteśmy właśnie świadkami wojny cywilizacji.
Kiedy ktoś rozpoczyna swoją analizę, tudzież inną „ekspercką wypowiedź” od podobnej huntingtonowskiej mantry, możecie być niemalże pewni, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi. Jedni będą starali się przekonywać, że we Francji zostały zaatakowane „chrześcijańskie fundamenty Europy” – nawet mieliby rację, gdyby jako czas i miejsce ataku wskazali rewolucyjną państwowość francuską i okrzepłe na niej laickie republiki. Wiemy jednak, że tego nie powiedzą. Będą też tacy, dla których punktem wyjścia do obrony „cywilizacji europejskiej” będzie perspektywa demokratyczno-liberalna. Ci ostatni w sensie ontologicznym trafniej rozpoznają to, czego chcą bronić – Zachód faktycznie jest demokratyczno-liberalny, laicki, indywidualistyczny w duchu „Pussy Riot” i kapitalistyczny jak sam Goldman Sachs, czy Bank Światowy. W obydwu przypadkach usłyszymy często tą samą diagnozę i receptę na problemy Europy: więcej operacji antyterrorystycznych, więcej „stanowczej gry”, więcej dronów i środków bezpieczeństwa przeciwko wszystkim „ekstremistom”, a może nawet głównie przeciwko tym rodzimym. W końcu walka z apokaliptycznym Państwem Islamskim i terroryzmem może uzasadnić każdą zbrodnię i rewizję. Tymczasem żaden sensowny program samoobrony Europy nie powstanie, dopóki „wróg” nie zostanie poprawnie rozpoznany.
Państwo Islamskie – rewolucja czy apokalipsa?
Czy Państwo Islamskie jest faktycznie bezprecedensowym, demonicznym tworem w historii ludzkości? Pewnie nie raz usłyszymy jeszcze, że tak – jest to zresztą cel propagandystów z Ar-Rakki, którzy ciężko nad tym pracują, montując swoje filmy w jakości HD. Gdy jesteś sfrustrowany i gotowy do buntu przeciwko społeczeństwu, czyż nie chciałbyś dołączyć właśnie do tych, którzy powszechnie uznawani są za jego najgorszy, najczarniejszy sen? Zachód połknął ten haczyk, przedstawiając Państwo Islamskie niczym apokaliptyczną grupę śmierci, której cele są mroczne i niepojęte niczym samo Piekło. Amerykański sekretarz stanu, John Kerry, strasząc Państwem Islamskim odwołał się nawet do dwóch największych lęków światłego człowieka Zachodu, opisując Daesh jako współczesny faszyzm inspirowany ideologią wywodzącą się z mroków średniowiecza. Aura samoistnej grozy ma nas powstrzymać przed zadaniem prostego pytania: dobra, a skąd oni się wzięli?
Odpowiedź jest, jak można się domyślić, niewygodna dla zachodnioeuropejskich i amerykańskich elit. Państwo Islamskie powstało na gruzach rzuconego na kolana Iraku jako organizacja skupiająca w swoich szeregach radykalnych sunnitów odwołujących się do ruchu religijnego zwanego salafizmem (arab. salafiyya, od salaf – przodkowie), pragnącego odrodzenia islamu w duchu jego pierwotnych źródeł. Popularność wśród części irackich sunnitów Państwo Islamskie, zwane w latach 2006-2013 Islamskim Państwem w Iraku, a w latach 2013-2014 Islamskim Państwem w Iraku i Lewancie, zyskało jednak głównie za sprawą gruntu politycznego. W uproszczeniu, sunnici stanowiący ok. 25% ludności Iraku przestali odczuwać jakąkolwiek więź z rządem w Bagdadzie, jeszcze niedawno całkowicie zależnym od najeźdźcy i okupanta, który go tam zainstalował na gruzach poprzedniego porządku. Co więcej, „nowy” Irak zamieszkany w ok. 70% przez szyitów zaczął powolnie ciążyć ku dawnemu rywalowi i wrogowi, Iranowi. Nikt nie chce być upokorzoną mniejszością we własnym kraju, a warto nadmienić, że na Bliskim Wschodzie tożsamość i identyfikacja silniej oddziałuje na poziomie religijnym, aniżeli narodowym – Arabowie okazali się w gruncie rzeczy odporni na europejskie formy tożsamości, zaś wyrazem ich stosunku do postkolonialnych granic, jest przewracanie słupów granicznych przez Państwo Islamskie. Obszar zamieszkania sunnitów w Iraku niemalże idealnie pokrywa się z terenem kontrolowanym przez Daesz, z czego można wnieść, że nawet jeśli większość ludności aktywnie nie wspiera tam Państwa Islamskiego, to przynajmniej udziela mu poparcia, bądź utożsamia się z jego celami, lub ich częścią. Tym samym twór ze stolicą w mieście Ar-Rakka trudno dłużej określać jako niepaństwowego aktora stosunków międzynarodowych, czy pisząc wprost, organizację terrorystyczną. Państwo Islamskie spełnia wszystkie wymogi stawiane przez niemieckiego teoretyka i znawcę prawa państwowego, Georga Jellinka (1851-1911), by uznać je za faktyczne państwo: posiada aktywną strukturę władzy, terytorium, na którym władza ta jest sprawowana, a także ludność, która podlega władzy i jej kontroli. Co więcej, Państwo Islamskie rozpoczęło również emisję własnej waluty: złotego dinara. W sensie „polityki monetarnej” i zależności względem ośrodków trzecich, jest to obecnie prawdopodobnie najbardziej suwerenne państwo świata.
Istnieje oczywiście bardzo poważny aspekt tejże „państwowości”, który odróżnia ją od wszystkich innych: jest to państwowość rewolucyjna. Państwowość niepogodzona nie tylko ze swoim otoczeniem geopolitycznym, ale również z całym światem. Podobnie jak rewolucyjna państwowość francuska po 1789 roku, bolszewicy w Rosji, czy rewolucja irańska. We wczesnym etapie swojej ewolucji państwowość rewolucyjna jest niezdolna do zawierania pokoju; pochłania ją walka o przetrwanie, ukierunkowana jest na możliwie szeroki „eksport rewolucji”. Właśnie teraz ważą się jej losy, to walka na wyniszczenie, wyczerpanie i zastraszenie. Jeśli sternicy Państwa Islamskiego „przelicytują”, pozostaną po nich ruiny, trupy, kaleki i filmy w HD. Jeśli przeczekają i przetrwają, Państwo Islamskie osiągnie „dojrzałość” i zdradzi część wielkich ideałów, prawdopodobnie zrezygnuje z „eksportu rewolucji” i skupi się na „budowaniu Państwa Islamskiego w jednym kraju”.
Tak zidentyfikowany wróg pozwala nam na kluczową obserwację – Państwo Islamskie nie jest irracjonalnym, metafizycznym tworem z czeluści piekielnych, ale pewnym powtarzalnym w historii ludzkości procesem, który tym razem przytrafił się w XXI wieku, w erze zaawansowanej globalizacji. Skoro w przybliżeniu już ustaliliśmy, że jest to twór z tego świata, który nie toczy „wojny cywilizacji” dla samej idei tej wojny, czas na kolejny wniosek: zamachy w Paryżu nie są zamachami popełnionymi z „czystej nienawiści” pozbawionej racjonalnych postaw, ale są odpowiedzią. Akcja wywołuje reakcję. Nie tłumaczy to okrucieństw dokonanych przez Państwo Islamskie, w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego zbrodni, ale jest to obiektywny opis rzeczywistości, stanu rzeczy. Gigantyczny półksiężyc od Mali, poprzez Libię, aż po Syrię, Irak i Afganistan, to od lat wielki poligon Zachodu. W obrębie tego półksiężyca, który sięga oczywiście jeszcze dalej i głębiej, wojna stała się zjawiskiem endemicznym. Kilkadziesiąt godzin przed zamachami w Paryżu do ataków bombowych Państwa Islamskiego doszło w szyickich dzielnicach Bejrutu południowego, zginęło ponad 40 osób. Większość mediów nie zająknęła się na ten temat, bo człowiek Zachodu przywykł do tego, że krew na terenie tego „gigantycznego półksiężyca” jest wyjątkowo „tania”, upuszczana często i gęsto, również przez Zachód. Endemiczna wojna jest tam, gdzie chronicznie brakuje sprawnych struktur państwowych, ponieważ spotkała je jakaś zła przygoda – np. amerykańskie (i francuskie) bomby, lub proxy war, jak wspieranie antyrządowych rebeliantów. We Francji nikt nie spodziewał się zamachów na tę skalę w sercu, wydawać by się mogło, sprawnego państwa europejskiego. Co więcej, przebieg wydarzeń był wbrew pozorom dość chaotyczny, co jeszcze bardziej na chwilę upodobniło ulice Paryża do stref endemicznej wojny. To w oczywisty sposób budzi przerażenie Europejczyków, odbiera im poczucie bezpieczeństwa.
Po pierwsze: Polska
Technicznie rzecz biorąc, dużą rolę w „przygotowaniu” zamachów odegrała kanclerz Angela Merkel i stado „szalenie pozytywnych” kabotynów spod znaku akcji Refugees Welcome. Imigranci ekonomiczni, zwani popularnie uchodźcami, stali się elementem wojny hybrydowej wymierzonej przeciwko Francji, a być może również wobec innych państw w przyszłości. O możliwości rozwoju takiego scenariusza wspominał już w październiku, co może wywołać zaskoczenie, przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk. Trudno powiedzieć, czy miał na myśli właśnie taki rozwój wypadków – należy raczej powątpiewać, czy odważyłby się „podskoczyć” Żelaznej Angeli – ale co do ogólnego sensu tych słów, miał rację. Należy spodziewać się dalszej eskalacji napięć etnicznych i religijnych w Europie Zachodniej. Faktem jest, że przestrzeń, którą niektórzy geopolitycy określają mianem „kontrolowanego chaosu”, zaczyna się przenosić do Europy. Permanentna „chaotyzacja” Bliskiego Wschodu wkrótce może stać się narzędziem służącym do destabilizacji obszarów, które posiadają polityczny, ekonomiczny i geopolityczny potencjał do tego, by zostać istotnym rywalem imperium amerykańskiego – w tym wypadku państw Unii Europejskiej i Rosji. Nawiasem pisząc, gdy w katastrofie rosyjskiego samolotu, do którego zniszczenia przyznało się Państwo Islamskie zginęło dwukrotnie tyle osób, co w zamachach Paryżu, symptomy solidarności były znacznie bardziej umiarkowane, co dowodzi skutecznemu, „zimnowojennemu” podzieleniu tychże potencjalnych rywali.
Naszym najważniejszym punktem odniesienia powinna być Polska. Jeśli w niedalekiej przyszłości konflikty w Europie Zachodniej będą narastać, to najważniejsze, co może zrobić państwo polskie, to podjęcie strategicznej decyzji: nie umierajmy za Paryż. Nie jesteśmy Zachodowi nic winni, musimy przestrzegać i bronić się przed jego ideą podzielenia się z nami problemami, które sam stworzył. Zamknięcie granic to we Francji decyzja spóźniona co najmniej o kilkadziesiąt lat – nie zdawano sobie sprawy, że „multikulti” to także określone ryzyko, a w określonych warunkach zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego. Wszelkie ostrzeżenia traktowano tam jako rasizm i oszołomstwo. Podejrzewam, że nawet ostatnie, paryskie wydarzenia nie przebudzą z marzeń sennych znacznej części społeczeństw Zachodu, czy tym bardziej „oficerów politycznej poprawności”. W Polsce jesteśmy w „komfortowej” sytuacji o tyle, że jedyna imigracja jaka nam zagraża(ła), to ta wymuszona przez Berlin – wbrew Polakom i samym imigrantom, traktującym „zesłanie” do Polski jako karę i niesprawiedliwość. Jeśli nie chcemy podzielić losów Europy Zachodniej, której przyszłość nie maluje się obecnie w pozytywnych barwach, musimy prowadzić suwerenną politykę imigracyjną. Zarówno wobec imigrantów z krajów muzułmańskich, jak i wobec największej obecnie grupy „uchodźców zarobkowych”, która niszczy polski rynek pracy – Ukraińców. By nie powtórzył się w Polsce nieudany eksperyment multikulturalizmu, wykorzystywany obecnie przeciwko państwom, które wprowadziły go w życie, musimy szanować strukturę etniczną Polski i dla naszego własnego bezpieczeństwa zachować ją w możliwie nienaruszonym staniem.
Drugim najważniejszym krokiem, by uniknąć losu Europy Zachodniej, to natychmiastowe opuszczenie NATO, lub przynajmniej zastrzeżenie, że wojsko polskie nie może być używane w operacjach Sojuszu poza granicami Polski – w domyśle, na obszarze nakreślonego wyżej „gigantycznego półksiężyca”, którego destabilizacja jest główną przyczyną przeniesienia przemocy na ulice Europy. Nie łudźmy się, że lata polityki prowadzenia awanturniczych operacji zbrojnych u boku USA, czy zainstalowanie baz CIA gdzie torturowano więźniów, nie wpłynęły na postrzeganie Polski przez islamistyczne grupy zbrojne – na razie nie jesteśmy po prostu uznawani za cel warty zachodu i Zachodu; ponadto terroryści nie dysponują „bazą” swoich pobratymców na naszym terytorium, jak we Francji (16% jej mieszkańców uznało, że ma pozytywny stosunek do Państwa Islamskiego), ale ta sytuacja może się kiedyś zmienić. W naszym interesie nie leży zabezpieczanie neokolonialnych interesów USA i narażanie się na akcje odwetowe islamistów, ale rozbudowa własnej obrony terytorialnej i sytemu ścisłych, regionalnych sojuszy upodmiatawiających Polskę. Nie siejmy wiatru przy boku Stanów Zjednoczonych, nie zbierajmy burzy.
Kolejnym krokiem powinien być powrót do źródeł naszej tożsamości, jej wartości duchowych i narodowej dumy. Zrządzeniem dziejów „wartości europejskie”, rozumiane jako te, które stanowiły kiedyś o cywilizacyjnych fundamentach Europy, nie są w Polsce jeszcze zupełnie martwe, czy sprowadzone do roli „nieszkodliwych” reliktów, jak we Francji, czy w innych państwach Zachodu. Jeśli przyszłość Europy Zachodniej jest przesądzona, jako niezbyt szczęśliwego obszaru konfliktów religijnych i etnicznych, to w przypadku Europy Środkowej wcale tak być nie musi. Struktury demograficzne państw naszego regionu świadczą raczej o tym, że w przypadku destabilizacji Europy Zachodniej na wielką skalę, Europa Środkowa będzie jednym z ostatnim bastionów stabilności, co w oczywisty sposób mogłoby wzmocnić polską pozycję geopolityczną. Zróbmy wszystko, by nie zmarnować danej nam przez historię szansy.
Bartosz Bekier
Terror we Francji – requiem dla Europy
W chwili gdy piszę te słowa, minęły już dwie doby od krwawego zamachu Państwa Islamskiego w Paryżu w wyniku którego dżihadyści w kilku atakach zamordowali co najmniej 132 osoby a 300 ranili. Nie jest to najbardziej krwawy zamach islamskich radykałów w historii Europy, dość wspomnieć, że podłożone przez Al-Kaidę bomby zebrały w Madrycie w 2004 roku jeszcze bardziej ponure żniwo – wówczas zginęło 191 osób a niemal 2 tysiące zostało rannych. To, co jednak obserwujemy, ostatecznie uwidacznia słabość Starego Kontynentu, a zwłaszcza Zachodu.
Znając życie, w przeciągu najbliższych kilku czy kilkunastu dni obserwować będziemy wzrost antyislamskiej retoryki a przez polskie miasta przejdzie wiele marszów antyimigranckich. Owszem, sam się na takowy zapewne wybiorę, niemniej jednak pochylmy się mocniej nad tym wszystkim i zastanówmy się, dlaczego nie potrafię wydobyć z siebie tak mocnego poczucia żalu i współczucia dla pomordowanych paryżan, jaki ogarnął tysiące ludzi palących świeczki pod francuskimi ambasadami i – rzecz jasna – zmieniającymi zdjęcia profilowe na Facebooku na takie, które są teraz modne, czyli w wariancie tricolore.
Czym jest ISIS? Czym jest terroryzm?
Żeby zrozumieć, kto dokonał hekatomby w Paryżu i kto – być może – będzie odpowiadał za kolejne, musimy uświadomić sobie, czym jest Państwo Islamskie. Powszechna narracja mówi – jest to organizacja terrorystyczna. Doprawdy? A czym takim jest terroryzm?
Terroryzm jest bronią tych, których siła polityczna jest zbyt mała by walczyć z otwartą przyłbicą. Terroryści nie mogą wygrać (przynajmniej nie w danym momencie), mogą co najwyżej siać strach. Pamiętacie panikę po 11 września? Albo atakach Al-Kaidy w Madrycie i Londynie? Powszechne były obawy czy to przed lataniem samolotem, czy przed przypadkowymi pakunkami zostawionymi gdzieś w centrum miasta. Ręce zacierali sprzedawcy militariów gdyż zainteresowano się nagle takimi gadżetami jak chociażby maski przeciwgazowe.
Jedyne, co mogą zniszczyć terroryści, to symbole i wartości. To właśnie udało się uczynić bin Ladenowi w Nowym Jorku. Walące się Dwie Wieże utkwiły nam tak bardzo w pamięci nie dlatego, że zginęło tam dwa, trzy czy pięć tysięcy osób, bo w gruncie rzeczy w terroryzmie nie chodzi o to, by dokonać zniszczenia jak największej biologicznych, żyjących organizmów, a ostateczny bilans 11 września nie miał jakiegokolwiek znaczenia, lecz dlatego, iż w pyle i kurzu zniknęły budynki uosabiające neoliberalną gospodarkę, triumf ponowoczesności i prymat amerykańskiej cywilizacji.
W przypadku Państwa Islamskiego nie mówimy już tylko o organizacji, która raz na jakiś czas podłoży bombę którą gdzieś, w ukryciu, miesiącami szykowała. Jak zauważył polski wydawca we wstępie do "Państwa Islamskiego", Patricka Cockburna, ISIS spełnia na chwilę obecną wszystkie cechy państwa jako takiego. Władza? Jak najbardziej, istnieje. Terytorium? Nie da się ukryć, i to niemałe. Ludność? Na chwilę obecną, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, 6 milionów ludzi, w tym naturalnie kilkadziesiąt tysięcy doświadczonych w boju żołnierzy. Fakt nieuznawania ISIS za państwo przez rządy wynika wyłącznie z lęku przed tą nową siłą polityczną, niemniej jednak w przeciwieństwie do takiego Hezbollahu, który mimo kontrolowania południowej części Libanu uznaje zwierzchnictwo rządu w Bejrucie, ISIS stanowi samo o sobie i liczyć należy się z tym, że jeśli nie zniszczymy go dziś lub jutro, to w dalszej perspektywie utrzymywanie, że jest to wyłącznie organizacja islamistycznych terrorystów taka sama, jak Al-Kaida, będzie wyłącznie zakłamywaniem rzeczywistości.
Nie jest prawdą, że wszyscy muzułmanie myślą tak jak członkowie (a może raczej – mieszkańcy?) Państwa Islamskiego. Co do osób żyjących pod jego kontrolą – znaczna część tych ludzi jak najbardziej popiera te rządy, jeśli nie z pobudek religijnych, to z nienawiści do poprzednich rządów (zwłaszcza, że na przykład rewelacyjna polityka Bagdadu zakładająca bombardowania z powietrza doprowadza głównie do strat wśród cywilów, a to do wzrostu poparcia dla fundamentalistów). Patrząc jednak w skali globalnej, to Państwo Islamskie nie jest dominującą grupą wśród muzułmanów, nie wspominając naturalnie o szyitach, którzy są dla dżihadystów z ISIS heretykami, których należy wymordować co do jednego, to ekstremizm Państwa Islamskiego jest tak silny i czysty, że z jednej strony za odstępców są w stanie uznać nawet członków Al-Kaidy, a z drugiej większość wyznawców Allaha patrzy na takowe zachowania z równą niechęcią, co niejeden katolik na pewnego charyzmatycznego księdza, uznającego różne gry komputerowe za dzieło diabła. Myślę też, że doskonałym faktem potwierdzającym tę tezę jest fakt, że do tej pory Algierczycy czy Turcy, mieszkający w Europie jeszcze nie chwycili za broń by popodrzynać swym sąsiadom gardła, a do czego Państwo Islamskie ich wzywa (co nie oznacza wcale, że kiedyś się to nie zmieni).
Nie jest jednak też prawdą, co próbują tradycyjnie wciskać wszelakiego demoliberalne media i zakłamani, zaczadzeni lewacką ideologią politycy, że Państwo Islamskie „to nie jest islam”. To jak najbardziej jest islam. To najczystsza, najbardziej fanatyczna manifestacja religii Mahometa. Krzyżowcy zdobywający Jerozolimę i dokonujący masakry muzułmanów w meczecie Al-Aksa byli tak samo chrześcijanami jak dżihadyści strzelający w piątek do paryżan są muzułmanami. Państwo Islamskie jest brutalne i okrutne? Rządzą nim sadyści? Owszem, to prawda, ale tak jak jakimś nonsensem byłoby stwierdzić, iż (cokolwiek o niej nie sądzić) III Rzesza nie była manifestacją niemieckiego ducha narodowego i nie czerpała garściami z najróżniejszych germańskich a nawet europejskich w ogóle tradycji, tak absurdem byłoby mówić, że ISIS z racji na podcinanie gardeł, topienie ludzi w klatkach bądź zamienianie ich w żywe pochodnie nie jest reprezentantem cywilizacji islamskiej. Bo jest.
ISIS - wróg.
Truizmem naturalnie będzie stwierdzenie, że Państwo Islamskie jest naszym wrogiem. Wrogiem w najczystszej postaci. Ci ludzie, w przeciwieństwie do Al-Kaidy, nie muszą ograniczyć się do sporadycznych ataków terrorystycznych. Cel Państwa Islamskiego jest prosty – zamordować każdego, kto nie podziela salafickiej wersji islamu. Wydarzenia w teatrze Bataclan warto skonfrontować z wzięciem zakładników przez czeczeńskich terrorystów na Dubrowce. W obydwu tych przypadkach doszło do śmierci dziesiątek osób, różnica jednak leży w tym, że w Moskwie ogromna liczba ofiar była wynikiem źle przeprowadzonej akcji jednostek specnazu, które zagazowały ponad sto niewinnych ludzi, natomiast w Paryżu dżihadyści tych ludzi zamordowali. Tak wielka masakra wśród wziętych do niewoli ludzi wyraźnie wskazuje na to, iż celem miało być nie tylko przerażenie społeczeństwa dzięki zaistnieniu w mediach, ale również pozbawienie życia jak największej liczby ludzi. Odbieranie życia przestało być już tylko narzędziem do siania strachu – ono staje się również celem samym w sobie. Doskonale pokazuje to również fakt, iż już rzadko kiedy Państwo Islamskie dokonuje porwań i egzekucji stawiając przy tym ultimatum zachodnim rządom – teraz po prostu pozbawia się życia każdego, kto nie popiera Kalifatu.
Państwo Islamskie pomimo tego wszystkiego zasługuje na jedną rzecz – na szacunek. Idąc za słynnym konserwatystą i nacjonalistą Carlem Schmittem – nasz wróg, choćby nie wiadomo jak odpychający i zły (choć z drugiej strony – czyż Europa na przestrzeni dziejów nie lubowała się w mordowaniu i paleniu? Od kiedy to podbijanie i brutalne traktowanie podbitych ludów stało się dla nas aż tak niemoralne i godne potępienia? Czyż „wojna nie jest zwyczajnym stanem rodzaju ludzkiego”, jak pisał inny konserwatysta, Joseph de Maistre?) ma prawo do bycia naszym wrogiem, gdyż taka jest istota polityki. Naturalnym jest, że będziemy Państwo Islamskie zohydzać i przedstawiać w jak najciemniejszych barwach, niemniej jednak my, Europejczycy, również wielokrotnie dokonywaliśmy czynów wręcz makabrycznych. Cóż – czy ktoś z nas wstydzi się za rzymskie legiony? Za krzyżowców? Konkwistadorów? Mówić się będzie o muzułmanach, że to barbarzyńcy, jest to całkowicie naturalną sztuką każdej propagandy (o tym, że posługujemy się cyframi arabskimi i całą masą innych wynalazków z południa, Platona i Arystotelesa możemy czytać dzięki przechowaniu tych dzieł przez muzułmańskich filozofów a podczas krucjat okazało się, że europejski rynsztunek ma się nijak do szabli i zbroi wykutych w Damaszku, nie będę wspominał, to drobiazg który dzisiaj nikogo nie będzie obchodził), już Grecy pogardzali każdym spoza Hellady niemniej jednak nie łudźmy się – na poziomie kultury cywilizacja arabska stoi na o wiele wyższym poziomie, niż niejeden przygłupi „antyislamista” myśli, a w gruncie rzeczy cywilizacje spod znaku Krzyża i półksiężyca są do siebie bardzo podobne. Sęk w tym, że ze swej natury, Europa i świat arabski, jako reprezentanci dwóch wielkich porządków religijno-filozoficznych, są skazane na wzajemną nienawiść i dążenie do konfrontacji. Na nasze nieszczęście ISIS rozumie to jak mało kto.
Państwo Islamskie na pewno też w jednej kwestii jest fascynujące. Francuski filozof postmodernizmu Jean Baudrillard w „Duchu terroryzmu. Requiem dla Twin Towers”, udowadniał, że zamachy z 11 września zakończyły okres triumfu globalizacji i demoliberalizmu gdyż w świecie, w którym wszystko jest udawane, a najwyższą wartością ludzką jest życie i należy stworzyć rzeczywistość jej pozbawioną, znalazła się grupa fanatyków, którzy za cenę swojego życia, posługując się nim jako bronią, dokonali prawdziwego wydarzenia będącego ciosem w samo serce zachodniej cywilizacji. Państwo Islamskie poszło dalej niż bin Laden i jego organizacja – na przekór wszystkim i wszystkiemu udowodniono, że w dzisiejszych czasach można stworzyć sprawnie działające państwo oparte na religii i tradycji, plujące na wszystko co święte dla Zachodu. A co jeszcze bardziej zaskakujące - można fundamentalizm łączyć z fascynacją nowoczesnymi technologiami. Kiedy ktoś wam powie, że postulat „Wielkiej Polski katolickiej” jest nieaktualny a demokracja liberalna jest jedyną opcją możliwą w dzisiejszym świecie – przypomnijcie mu o ISIS.
Co z Europą?
Europa w swej historii wielokrotnie atakowana była przez najróżniejsze siły barbarzyńców. Niestety, tym razem jesteśmy całkowicie bezradni.
Niezmiernie smutnym jest widok, kiedy grupka tożsamościowców zostaje przegoniona przez francuską policję a rzesze lemingów wyzywają ich od tych nieszczęsnych „faszystów”. Nie minęło kilkadziesiąt godzin, ciała zapewne wciąż jeszcze znajdują się w kostnicach, a ci, którzy chcą przeciwstawić się fali dążącej do zniszczenia Europy, zostają potraktowani znacznie gorzej niż dżihadyści. Jeśli bowiem ktoś jeszcze nie wie – mężczyzna podejrzany o terroryzm został po spisaniu przez policjantów puszczony wolno. Jest to równie absurdalne, jak wizja w której oddział Navy Seals w 2001 roku aresztuje w Afganistanie bin Ladena tylko po to, by zrobić mu zdjęcia a następnie wraca z powrotem do bazy. Nacjonaliści są więc w gruncie rzeczy gorsi od tych, którzy podrzynają gardła, agresorzy mniej groźni od tych, którzy chcą przed powtórką z historii naród obronić.
Europejczycy zareagowali w typowy dla siebie sposób, czyli zmieniając avatary na Facebooku. Zaiste, strach pomyśleć co będą robić, gdy dżihadysta wejdzie im za 10 lat do domu by poderżnąć gardło. W ostatnich chwilach zdąży jeszcze wrzucić wpis pożegnalny na timeline. A może włączy web-camerkę by zrobić stream?
Nie płakałem po Francuzach. Niestety, nie wzruszyła mnie ich śmierć. Życzyłem sobie, miałem szczerą nadzieję, że śmierć tych stu osób będzie ofiarą, która nie tylko wzruszy, ale przede wszystkim potrząśnie mieszkańcami zachodniej Europy, że wreszcie przejrzą na oczy i uświadomią sobie, że zagrożenie jest bardziej realne niż kiedykolwiek wcześniej. Tu już mowa nie tylko o zamachach bombowych, ale również o ludziach biegających z karabinami po ulicach i strzelającymi do ludzi by wymordować ich jak najwięcej. Okazało się inaczej. Ci, którzy zwą się dziś Francuzami, nie mają nic wspólnego z wielowiekowym dziedzictwem swej ojczyzny oraz z jeszcze dłuższym dziedzictwem cywilizacji europejskiej. Nie wzrusza mnie ich śmierć bardziej niż śmierć kogoś na drugim krańcu świata, bo nie odczuwam poczucia więzi ani kulturowej, ani ideowej. Zginął ktoś mi całkowicie obcy. Skądinąd wielce wymownym jest fakt, że masakr dokonano w dzielnicach francuskiej hipsteriady, gdzie tradycyjnie głosowano na radykalną lewicę. Nacjonaliści zniszczyliby ich pseudowartości, dżihadyści kiedyś poślą ich wszystkich pod ściany.
Prawdopodobieństwo, że Europa zachodnia się odrodzi jest więc bardzo niskie. To straszne, że o ile do dżihadystów czuję wrogość, ale i odrobinę szacunku, o tyle dla tego motłochu czuję tylko pogardę. Pogardę podobną do tej, z jaką patrzymy na dziedzica z jakiegoś arystokratycznego rodu, który majątek swej rodziny i pamiątki gromadzone przez całe pokolenia potrafi przepić i przehulać. Pogardę podobną do tej, którą czujemy wobec władców którzy dobro swych państw potrafi zaprzepaścić dla jakiejś idiotycznej zachcianki. Francuz może sparafrazować kultową wypowiedź Franza Maurera, iż będzie do końca bronił ideałów Republiki – swojego lub jej. A najpewniej i jednego, i drugiego jednocześnie.
Miałem okazję być pod konsulatem francuskim. Nie zapaliłem znicza bo nie odczuwałem takiej potrzeby, tradycyjnie, jak przy strzelaninie w redakcji Charlie Hebdo, poczułem się jedynie do modlitwy za dusze tych nieszczęsnych osób, bo zbawienie to chyba jedyna rzecz, której można im życzyć. Uderzyło mnie jednak oprawione w ramkę wandejskie serce – symbol francuskich katolików broniących wiary i monarchii w ramach solidarności z narodem, który wyrzekł się swego dziedzictwa i właśnie dlatego teraz płaci za to najwyższą cenę.
Oczywiście, nie jestem prorokiem; możliwe, że Europie uda się pokonać Państwo Islamskie. Przyznam się szczerze, że ciężko mi to sobie wyobrazić, niemniej jednak jest to możliwe. Bez względu na przyszłość ISIS, los Zachodu zdaje mi się być już przesądzony. Nie da się przymusić tego pacjenta do zwalczania choroby, musi sam zrozumieć swój problem i chcieć walczyć. U Francuzów tego nie widać. Jeśli nie fala uchodźców i terroryści z Państwa Islamskiego, to za 10, 20 czy 50 lat znajdzie się inna ekstremistyczna siła, która na wieży Eiffla w końcu zawiesi swój sztandar a my będziemy obserwować zmierzch Zachodu. Optymizm jest tchórzostwem. Zachodnia Europa najprawdopodobniej jest już stracona.
Requiescat in pace.
Michał Szymański
Władza – główny cel?
Bardzo dużym błędem polskich nacjonalistów jest pomijanie sprawy władzy. Nie myślimy o niej, uważamy to za coś odległego i nas nie dotyczącego. Jeżeli jednak podchodzimy poważnie do zmian w otaczającym nas świecie i urobienia go na swój sposób – bez sprawowania władzy jest to niemożliwe. Jeżeli chcemy uratować Polskę, Europę, nasze sprawy krajowe, politykę zagraniczną – niechęć do, prędzej czy później, objęcia władzy oddala nas od niej jeszcze bardziej. Oddając całkowite pole do popisu w tej materii demoliberałom, sami skazujemy się na marny los. Nie wpłyniemy, nie zmienimy otaczającego nas świata okrzykami na manifestacjach. Choć objęcie sterów rządów przez nacjonalistów jest wciąż odległą sprawą – przynajmniej u nas – nie zmienia to faktu, że musimy o niej myśleć i wraz z rośnięciem naszych szeregów coraz głośniej o niej mówić. Każda akcja, każdy realizowany przez nas cel musi być robiony z myślą o dobru ruchu i przyszłego sprawowania władzy. Nie bójmy się o tym marzyć, myśleć, mówić. Tak, chcemy dojść do władzy – tak chcemy trzymać los we własnych rękach! Bardzo często słychać u nas bardzo górnolotne hasło „służeniu narodowi”, jednak nic tak bardziej narodowi by się nie przydało jak dojście nacjonalistów do władzy. Mając w rękach potężniejsze możliwości działania, ze spokojem można by uratować zwykłych obywateli od zmartwień, które nałożyło na nich państwo demoliberalne.
Polityka wewnętrzna
Spójrzmy na politykę krajową, jak bardzo często narzekamy na nieludzkie ustawy, traktowanie ze strony państwa. Jak bardzo się oburzamy siedząc w domu i oglądając to co przegłosowują „wybrańcy narodu”, kiedy odrzucają raz po raz projekty obywatelskie, bądź nie przejmują się tymi manifestacjami, na których słychać krzyki oburzenia. Odrzucając możliwość naszego dojścia do władzy, że nie chcemy się „w tym babrać” i to nie dla nas – sami doprowadzamy do upadku państwa. Nie możemy się irytować, że wprowadzane ustawy są nie po naszej myśli, zabijają „moralność narodu” i jego tradycje. Bardzo często dziwię się takiemu zachowaniu, że oburzamy się na demoliberalnych polityków uchwalających ustawy według swoich poglądów. Dlaczego tak się irytujemy? Sama demokracja liberalna w swoim zamyśle chce opanować totalnie otaczającą rzeczywistość swoimi poglądami, osłabić tradycję i poczucie narodowe, wprowadzić prawa będące teoretycznie w sprzeczności z tradycją danego narodu, ale przy udziale swoich mediów i silnej propagandzie mogą zrobić tak naprawdę wszystko. Nie łudźmy się, nie miejmy pretensji, nie dziwmy się tym co wyprawiają przedstawiciele demokracji liberalnej. Mogą mieć różne nazwy partii, szczytne hasła na swoich wyborczych wiecach – jednak jakakolwiek nadzieja wpłynięcia na nich to zwykła naiwność. Nie, nie służymy narodowi, jeżeli nie myślimy o objęciu władzy i całkowitej zmianie rzeczywistości. Nie, nie służymy narodowi jeżeli nie chcemy ulżyć jego cierpieniu w walce z szarą rzeczywistością. Możemy sobie wiele wmawiać, ale bez sterowania państwem nie zmienimy za wiele, możemy pocieszać się kilkoma akcjami społecznymi – są one jednak tylko kroplą w tym wielkim, naszym oceanie potrzeb. Stroimy często się w bojowe piórka, ale jak pokazuje temat władzy, wciąż w nas jest zbyt dużo obaw i za dużo strachu. Ktoś może mówić, że to niemożliwe, nie do zrealizowania. OK, nie dziś, może nie jutro – ale nie możemy twierdzić, że nigdy. I sprawiać tak, żeby z każdą kolejną akcją było to coraz bardziej możliwe. Tak, chcemy dobra narodu – tak, chcemy w końcu państwa nacjonalistycznego!
Polityka zagraniczna
Narzekamy i nazywamy zdrajcami demoliberałów, którzy po prostu w Europie trzymają się z podobnymi sobie. Oburzamy się na rodzimych „wybrańców”, że dostosowują się do ich kolegów zza granicy i chcą ustalać podobne prawa u nas. Jednak czy aby na pewno nasze oburzenie jest logiczne? Przecież to nic dziwnego, że demoliberałowie trzymają się razem i dążą do tego samego. Oburzać się możemy na nas samych, że nie robimy zbyt wiele, aby prowadzić politykę zagraniczną według naszych zasad i poglądów. To, że mniej „doświadczeni” demokratyczno liberalni politycy biegają za tymi bardziej „doświadczonymi” z Zachodu nie dziwi mnie w ogóle. Możemy z nerwów walić pięściami, kiedy widzimy ich uległość wobec międzynarodowych instytucji, UE czy NATO – bo to są ich instytucje, w których się odnajdują i którym się poświęcają. To jest ich demoliberalna bajka, w którą wierzą. Myślicie, że się zmienią, bo ktoś się na nich oburza i irytuje? Oczywiście, że nie. Możemy palić flagi UE, to jednak tego wielkiego molocha nie obali. Możemy się oburzać na źle wybrane sojusze i bieganie niczym wierny pies za USA – jednak to USA jest wzorem dla europejskich demoliberałów i oni swojego podejścia do tego tematu także nie zmienią. Czy naprawdę ktoś sądzi, że bez większych wpływów jesteśmy w stanie to wszystko zmienić? Nie możemy być aż tak naiwni. Bez objęcia władzy, bez realnego wprowadzenia naszej polityki nie jesteśmy w stanie nic zdziałać poza wyrywaniem włosów z głowy. Jesteśmy w stanie zmienić to jedynie po objęciu sterów władzy – przez nas!
Odnowiona Europa
Mówimy o Europie, marzymy o jej odbudowie, mając także na uwadze nasz zagrożony kraj. Europa nie będzie w stanie się jednak podnieść jeżeli po jej terytorium nie przetoczy się fala nacjonalizmów. Nasz kraj jest także zagrożony przez durne pomysły europejskich instytucji – nie zatrzymamy ich okrzykami, będziemy w stanie je zatrzymać jedynie mając do tego odpowiednie środki, których dostarcza właśnie władza. W niektórych krajach nacjonaliści starają się piąć ku górze, a dotychczasowe wydarzenia na starym kontynencie zdecydowanie poprawiają ich wyniki i notowania. My także z tego musimy korzystać, ponieważ same europejskie narody zaczynają dostrzegać w nacjonalizmie jedynego ratunku dla swoich egzystencji. Jeżeli marzymy o powrocie dumnej Europy, to sami musimy dać przykład. Nie łudźmy się – demoliberałowie za nas na pewno tego nie zrobią. Chcąc odnowić Europę – zacznijmy od siebie, dajmy przykład i bierzmy także go z tych ruchów, które w Europie zaczynają odnotowywać sukcesy.
Władza – główny cel?
Nie chce mi się wierzyć, że 99% nacjonalistów nie ma w głowie przejęcia przez nas władzy. Wiem, że to na chwilę obecną wydaje się mocno niemożliwe. Spokojnie, ciężkie czasy dla Europy to wielkie wyzwanie dla nas, problemy z którymi demokracja liberalna nie potrafi sobie radzić. Nie możemy od tego tematu się odwracać, nie możemy zamykać na to oczu. Nie możemy tematu władzy odpychać argumentami „obecnej niemożliwości”. Musimy mieć ją na celowniku, a szczególną rolę mają tutaj liderzy, którzy o dojściu do władzy powinni mówić najgłośniej. 26 lat uległości III RP to chyba dosyć dużo przykładów, żeby nie bać się tego tematu. W przeciwieństwie do nas, nasi wrogowie tego tematu się nie boją, a wręcz przeciwnie. Będąc krok w tył oddajemy im inicjatywę. Oddajemy im edukacje i wpływ na dzieci, oddajemy im wpływ na kształt państwa i prawo, oddajemy wpływ na politykę zagraniczną, przez którą możemy pójść na dno za przykładem tych „wielkich i oświeconych” państw zachodnich. Prędzej czy później same czasy postawią przed nami ten dylemat. Nie uciekniemy od tego, bo i nasi następcy zapewne będą nas pytać, „dlaczego?”. Nie zamykajmy naszych oczu na temat władzy. Musimy tego chcieć, nawet jeżeli mielibyśmy się srogo zawieść. Władza to także nasz cel. Odwagi!
Krzysztof Kubacki
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 13 2015 PDF MOBI EPUB
Wywiad z Plamenem Dimitrovem, przedstawicielem Bułgarskiej Unii Narodowej
W Polsce nacjonalizm bałkański znany jest z konfliktów etnicznych, oraz rumuńskiej Żelaznej Gwardii. Niestety, bułgarski nacjonalizm i jego historia nie są dobrze znane. Czy mógłbyś w krótkich słowa przybliżyć swoje narodowe idee?
Jest bardzo trudno wytłumaczyć to pokrótce, ale się postaram. Bułgaria istnieje jako kraj na Bałkanach już od 681 roku. Uważa się, za sprawą niektórych historyków (jak profesor Norman Davies, który jak się zdaje jest bardzo popularny w Polsce), że było to jedno z pierwszych państw narodowych w Europie. W 1396 roku Bułgaria została podbita przez Imperium Osmańskie. To były mroczne czasy dla nas, ponieważ przez kolejne 500 lat znajdowaliśmy się pod władzą islamskich barbarzyńców. Najważniejszą rzeczą dla nas było zachować czystość etniczną, religię, oraz tożsamość kulturową. Nasz walka o wolność trwała i wiele powstań przeciwko Turkom zostało utopionych we krwi, z niebywałą brutalnością. Po wojnie rosyjsko-tureckiej z 1877-1878 Bułgaria została wyzwolona. Natychmiast po wojnie Bułgaria przywrócona została niemal w całości w swoich granicach etnicznych, lecz krótko potem wielkie potęgi tamtego czasu zdecydowały, że jest zbyt wielka i podzielili ją między swoje terytoria. Od tamtego momentu głównym zadaniem bułgarskiego nacjonalizmu jest zjednoczenie naszego terytorium. Wszystkie wojny, w których toczyliśmy walkę były tylko po to, żeby zjednoczyć bułgarski naród w jednym państwie. Niestety, nawet dzisiaj posiadamy terytoria, które są okupowane przez sąsiednie państwa.
Trwała historyczna przyjaźń Polsko-Węgierska
Nie od dziś wiadomo że ,, Polak-Węgier: dwa bratanki… ”. Samo przysłowie jednoznacznie uświadamia ewenement nie mającym podobieństw w żadnych innych relacjach. Bowiem pierwotna wersja znanego dziś skróconego hasła miała następujące brzmienie: „Węgier, Polak dwa bratanki i do konia, i do szklanki. Oba zuchy, oba żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi.” Mało kto jednak wie, kiedy owa przyjaźń i relacje między państwem polskim i węgierskim miały swój początek.
Już bowiem w 1108 roku nastąpiło pierwszy poważniejszy sojusz obronny skierowany przeciwko naszego króla Bolesława Krzywoustego oraz króla węgierskiego Kolomana Uczonego, ten sojusz sprawił iż nasze wojsko uratowało Węgrów z rąk Henryka V. Za udzielenie poparcia Węgrom oraz odmowę hołdu, Polska zapłaciła w postaci wypowiedzenia jej przez cesarza wojny w 1109 roku.
Stosunki miedzy naszym a węgierskim narodem zacieśniły się w 1370 roku, kiedy to doszło do unii personalnej, w wyniku której Ludwik I Wielki został królem Polski. Pomimo uzasadnionych obaw został on powitany przez małopolskich możnych i rycerzy z zadowoleniem. Niechętnie przyjęli go natomiast Wielkopolanie. Po swojej koronacji wyjechał na Węgry, władzę w Polsce powierzając swojej matce Elżbiecie Łokietkównej. Jednak czasy rządów Ludwika Węgierskiego nie były w Polsce spokojne. Nękały nas bowiem najazdy Brandenburczyków i Litwinów. Wybuchały także zamieszki wywoływane przez niechętne nowej dynastii rycerstwo wielkopolskie. Śmierć monarchy w 1382 roku tę sytuacje zaogniła. Żadna z jego córek nie osiągnęła wtedy jeszcze odpowiedniego wieku, aby objąć tron. Przez to w Polsce przez dwa lata trwało bezkrólewie, które zakończyło się ustaleniem iż to Jadwiga zostanie królową Polski. Była ona starannie przygotowana do roli monarchini, ale początkowo w jej zastępstwie rządy sprawowali dostojnicy małopolscy. Oni także postanowili ofiarować jej rękę wielkiemu księciu Litwy, Jagielle. Po zawarciu małżeństwa Władysław Jagiełło i Jadwiga Andegaweńska współrządzili Polską.
Ponad pół wieku później, bo w 1440 roku, oba państwa ponownie połączyła osoba wspólnego króla czyli Władysława III Warneńczyka, jego rządy trwały jednak zaledwie cztery lata i zakończyła je klęska z Imperium Osmańskim pod Warną, gdzie król poniósł śmierć.
Drugim elekcyjnym królem Polski w 1576 roku został Stefan Batory, od 1571roku książę siedmiogrodzki. Przez to w 1576 roku nastąpiła ponownie unia personalna. Za jego czasów na polskim tronie nastąpił ożywiony rozwój wzajemnych kontaktów między Węgrami a Polską.
Kolejny pozytywny epizod w relacjach polsko-węgierskich, czyli wsparcie polskiego rządu na emigracji, udzielone węgierskiej rewolucji. W Powstaniu Węgierskim, trwającym od 1848 do 1849 roku walczyły oddziały Legionów Polskich, pod dowództwem gen. Józefa Wysockiego. Liczyły one blisko 3 tys. żołnierzy. Walczyły do końca powstania i wyróżniły się w wielu trudnych bitwach, m.in. pod Szolnokiem, Hatvan, Tapiobicske, Vác, Isaszeg, Nagy-Szarlo. Odrębny legion uformował również gen. Józef Bem. Wszedł on w skład wojsk, które dzięki podjęciu niespodziewanej ofensywy zimowej w ciągu czterech miesięcy wyparły Austriaków.
Warto wiedzieć, że Węgry jako jedyny kraj wsparły Polskę w wojnie polsko-bolszewickiej. Państwo węgierskie zaoferowało trzydzieści tysięcy kawalerzystów, jednak ze względu na brak zgody Rumunii i Czechosłowacji skończyło się na przekazaniu nam tylko transportu broni i amunicji (48 mln naboi karabinowych do Mausera, 13 mln naboi do Mannlichera, amunicję artyleryjską, 30 tysięcy karabinów Mauser i kilka milionów części zapasowych, 440 kuchni polowych, 80 pieców polowych).
Pomimo iż Węgry zwarły sojusz z III Rzeszą, relacje miedzy naszymi narodami się nie zmieniły. Szef węgierskiej dyplomacji Istvan Csaky podkreślił również fakt, że sympatia wobec Polaków jest na Węgrzech tak duża, że jakiekolwiek, pośrednie bądź bezpośrednie, wystąpienie Węgier przeciw Polsce mogłoby doprowadzić do niepokojów społecznych w jego kraju. Dlatego premier Węgier, Pál Teleki, stanowczo odmówił Adolfowi Hitlerowi możliwość dokonania inwazji na Polskę z terytorium Węgier. Trzeba wiedzieć, że po inwazji niemieckiej, na Węgrzech znalazło schronienie ponad sto tysięcy polskich uchodźców, otwarto również szkoły dla polskich dzieci. W czasie powstania warszawskiego jednostkom węgierskim rząd w Budapeszcie nakazał nie przyłączać się do Polaków, ale również nie walczyć przeciwko nim.
Jednak obok dobrych relacji między oboma państwami bywały także napięcia takie jak spór o Ruś Halicką czy skutek nieudanej wyprawy zbrojnej polskiego królewicza Kazimierza. Po tej nieudanej wyprawie królewicza Kazimierza, węgierski władca dokonał w odwecie najazdu łupieskiego na tereny należącej wówczas do Polski Rusi Czerwonej. Kolejnym przykładem gorszych relacji polsko-węgierskich był brak pomocy Zygmunta Starego dla panującego na Węgrzech Ludwika II. Stukiem braku owej pomocy była węgierska klęska pod Mohaczem oraz długoletnia wojna domowa która spowodowała rozpad Węgier na trzy części.
Kolejna rewolucja, która wybuchła na Węgrzech w czasach komunistycznych, ma swoje korzenie w protestach węgierskich studentów solidaryzującymi się z wystąpieniami polskich robotników w Poznaniu w 1956 roku. Powstanie, które wybuchło wtedy na Węgrzech zostało entuzjastycznie poparte przez Polaków, którzy masowo oddawali krew dla rannych bojowników węgierskich. Polacy wysyłali również na Węgry lekarstwa. Polski Czerwony Krzyż łącznie wysłał 15 samolotów z 44 tonami medykamentów. Jeszcze większe ilości leków zostały przewiezione za pomocą transportu drogowego i kolejowego.
Dziś relacje Polski i Węgier są różne. Ostatnio nawet my, jako Polacy, musieliśmy za swoich rządzących się wstydzić. Jednak relacja narodów się nie zmienia i nadal ta historyczna przyjaźń trwa. Oba parlamenty, polski w 16 marca 2007 roku a węgierski 4 dni wcześniej, przyjęły deklarację, uznającą dzień 23 marca Dniem Przyjaźni Polsko-Węgierskiej. To wszystko świadczy o tym, iż powinniśmy dalej wspierać naszych braci Węgrów, gdyż wiemy że, oni zrobią to samo. Zatem - Lengyel, Magyar két jó barát, együtt harcol, s issza borát!
Kacper Sikora
Gdy upada Rzym, upada świat
Roch Witczak
Szeroko pojęty dekadentyzm, który pod koniec XIX wieku opanował życie artystyczne, a poniekąd i umysłowe Europy Zachodniej, miał szczególne szczęście do rzymskiego katolicyzmu. Szczególne, bo w nieszczęściu.
Przesadą byłoby twierdzić, że dekadenci, symboliści, dandysi (czy jakkolwiek ich nazwiemy, dokonując zresztą pewnych nieuchronnych uproszczeń i uogólnień) w jakiś masowy, w pełni konsekwentny sposób zwracali się ku religii, której serce bije w Rzymie. Serce to zresztą w drugiej połowie XIX wieku znacznie osłabło, przynajmniej na planie doczesnym – jeśli chodzi o rząd dusz, wpływ na społeczeństwo czy władzę świecką, uszczuploną lub nieomal zdławioną atakami masonerii i liberałów na Państwo Kościelne.
Pogląd wyżej zasugerowany, o szerokim prokatolickim nastawieniu dekadentów, byłby rzecz jasna grubym nadużyciem. To oczywiste, biorąc pod uwagę, że cała rzesza zbuntowanych poetów przyjmowała postawy, które może i uderzały w społeczeństwo burżuazyjne z gorliwością równą zapałowi najskrajniejszych reakcjonistów, ale niekoniecznie musiało z tego płynąć opowiedzenie się po stronie katolicyzmu. W istocie ten ostatni w niektórych okresach i niektórych krajach mógł być postrzegany jako siła establishmentowa na równi ze „strasznym mieszczaństwem”.
Taki pogląd, wzmocniony młodzieńczą brawurą i „artystowską” pychą, nieraz więc pchał literatów w objęcia poglądów nieortodoksyjnych, jak wielorakie formy okultyzmu (z satanizmem włącznie), orientalne koncepcje filozoficzne i religijne – albo ateizm w manierze rozpaczliwego nihilizmu, odległej od sztywnego i na swój sposób „optymistycznego” ateizmu pozytywistów czy myślicieli oświeceniowych.
Z drugiej strony, jest faktem – który można potwierdzić bez większych problemów – że przynajmniej część twórców tego nurtu prędzej czy później w swoich duchowych poszukiwaniach zwróciła się ku katolickiej ortodoksji. No dobrze – być może w niektórych przypadkach były to obrzeża tejże ortodoksji.
Tak czy inaczej, pierwszym z brzegu przykładem może być Huysmans. Inna postać to rysownik angielski Aubrey Beardsley. Swoje nawrócenie – gorączkowe, intensywne, które jednak później niekoniecznie okazało się trwałe – przeżył Verlaine. Na łożu śmierci mieli się nawrócić Wilde i Rimbaud. Okresami jako katolik (i miłośnik jezuitów, a do tego wróg demokracji i motłochu) przedstawiał się Baudelaire, nawet jeśli było w tym sporo prowokacji. Na pozycje katolicyzmu – i to zespolonego z reakcyjnym, legitymistycznym ideałem politycznym – przeszedł arcydandys Barbey d' Aurevilly. W Oxfordzie konwertował hrabia Eric Stenbock, autor garści opowiadań grozy o wampirach i podobnych elegantach, postać intensywnie lansowana w ostatnich latach przez Davida Tibeta, lidera grupy muzycznej Current 93 (która zresztą narobiła ostatnio sporo rabanu w naszym umęczonym kraju, tak z powodu swojej przeszłości, jak i ze względu na osobliwie „chrześcijańskie” deklaracje tegoż pana Tibeta). Co do samego Stenbocka, to podobno miał po latach bagatelizować swe nawrócenie, ironizując, iż w okresie studiów zwykł praktykować co tydzień inną wiarę.
Całą gamę takich postaci – zresztą w znacznej mierze homoseksualistów – wymienia Ellis Hanson w swojej książce „Decadence and Catholicism”, wydanej przez Uniwersytet Harvarda.
Co przyciągało do Rzymu tę (nie)wesołą gromadkę wykolejeńców, dziwaków, pozerów, rozpustników, narkomanów, aspirujących magów, alkoholików, kabotynów, pederastów, irytująco zblazowanych hrabiątek i książątek, ale też autentycznych geniuszy pióra, piórka, pędzla czy dłuta?
Teoretycznie ten romans zdaje się być nielogiczny. Co więcej, wiele wskazuje na to, że co do zasady był nieodwzajemniony. W każdym razie w oczach ówczesnych „dobrze myślących” publicystów i duchownych katolickich, dekadenci, dandysi i symboliści jawili się raczej jako kolejna odnoga wielogłowej hydry powszechnego diabelstwa – a nie jako dzieci zbłąkane, lecz instynktownie wyczuwające błyski prawdy.
Ksiądz Władysław Michał Dębicki w swojej obszernej pracy „Wielkie bankructwo umysłowe” z roku 1895, dokumentującej rozwój rozmaitych bezbożnych i bezecnych doktryn, nie znajduje zbyt wiele ciepłych słów pod adresem poczciwców, o których mówimy. Owszem, przyznaje dekadentom (niektórym) "wybitne utalentowanie", poza tym jednak w dość sztampowy sposób operuje określeniami w rodzaju „skrajny nihilizm moralny”, „dusze chore (...) pozbawione wszelkiego poczucia nie tylko moralności, ale nawet pozornej przyzwoitości i wstydu”, „żądne rozgłosu za jaką bądź cenę” itd. Mowa o „orgiach literackiej ohydy”, przy której miłośnicy pornografii mogliby uchodzić za pruderyjnych.
Na liście zbrodniarzy mamy naziwska takie jak Barbey d'Aurevilly, Baudelaire, Huysmans, Verlaine, Peladan czy Villiers de l'Isle Adam. O religijnych poszukiwaniach przynajmniej części z nich; o konwersjach na katolicyzm niektórych; czy choćby o prawicowych, monarchistycznych sympatiach politycznych – ani słowa. Sporo jest za to o upodobaniu do „przedmiotów odrażających, dziwactw i paradoksów”, jak też i o „predylekcji dla diabła i piekła”. W tej ostatniej materii iście kuriozalny jest przykład Barbeya. Oto ksiądz Dębicki zarzuca Francuzowi, iż „jeden ze swych utworów zatytułował „Les Diaboliques””. Zaiste, cóż by się działo, gdyby nasz dobry kapłan dożył powieści „Pod słońcem Szatana”, Bernanosa! Czyż sam tytuł nie zdradza szczególnej predylekcji autora do piekła i diabła?
Podobnie biegnie argumentacja Teodora Jeske-Choińskiego, człowieka przecież szerokich horyzontów i utalentowanego, a jednak nie bardzo dostrzegającego w pisarstwie dekadentów echa katolickie. Pisarstwu temu poświęcił on zresztą całą książeczkę „Dekadentyzm” z roku 1905. Owszem, Jeske-Choiński potwierdza i przytacza nawet anty-demokratyczne, quasi-arystokratyczne, wściekle reakcyjne frazy Baudelaire'a – ale nie wydaje się, by chciał mu za ich przyczyną przyznawać choćby skromne miejsce w obozie myśli konserwatywnej, którą sam reprezentował. Owszem, zauważa, że Baudelaire „przyznawał się do chrześcijaństwa, do katolicyzmu nawet”, ale nie doszukuje się w tym żadnej szczególnej głębi, zbywa te zapędy francuskiego poety prostym stwierdzeniem, że ten przecież równocześnie „pisał litanie i modlitwy do szatana”. Paradoks, poszukiwanie, pewnego rodzaju krzyż i ból duszy – zdają się nie znajdować w oczach Choińskiego żadnego usprawiedliwienia. Podobnie zresztą nie może się nadziwić temu, że Verlaine po swym nawróceniu miał jeszcze odwagę pisać rzeczy „pornograficzne”.
Jeske-Choińskiemu sprawy jawią się proste. Staje po stronie pruderii, spokoju, ładu społecznego itd., co prowadzi go – zdawałoby się, reakcjonistę – do nader przyjaznych uwag na temat tego, jak bardzo rozwinęło się (technicznie itd.) społeczeństwo XIX-wieczne – i jak w tym kontekście niedorzeczny i szkodliwy jest powszechny nastrój niewiary i pesymizmu.
Choiński i ksiądz Dębicki są więc „dobrze myślący”. Ich katolicyzm zdaje się być ujęty w precyzyjne ramy, nie tylko kościelne, ale i społeczne, oparte o „wiktoriański” wzorzec obyczajowości, wrogi szaleństwu i ekstrawagancji. Nie trzeba mówić, że żadnych przebłysków, które mogłyby być cenne dla katolicyzmu, czy choćby przebłysków konserwatywnych, prawicowych, reakcyjnych – nie dostrzegają w wyniosłym arystokratyzmie duchowym Nietzschego. Jest dla nich, w szczególności dla Dębickiego, który poświęca mu cały rozdział – li tylko szaleńcem, dziwakiem w gruncie rzeczy niewartym głębszej refleksji, antychrześcijaninem par excellance, ale nie zasługującym na otaczający go nimb oryginalności.
Ale przecież mimo tego wszystkiego dekadentów fascynował katolicyzm, do którego prawa rościł sobie Jeske-Choiński i jemu podobni. No właśnie – dochodzimy tu do sedna. Co pchało ich do tego Rzymu, który niekoniecznie znajdował dla nich ciepłe słowa? Co powodowało, że nierzadko po konwersji nadal pozostawali twórcami w pewnym sensie dekadenckimi? To ostatnie jest ważne – nie byłoby bowiem niczym szczególnie ciekawym, gdyby twórczość tychże autorów obumierała czy przeradzała się w trzeciorzędne dziełka „ewangelizacyjne”, jak to byśmy dziś nazwali. Ale jednak tak nie było – wielu z nich z ducha pozostawało dandysami, poetami, estetami nawet i outsiderami.
Zdaje się, że w katolicyzmie widzieli kilka rzeczy. Po pierwsze (wymieniamy te rzeczy w kolejności przypadkowe) – przyciągało ich samo piękno złożonego, łacińskiego rytuału (piękno, które w dużej mierze zatraciła tzw. Nowa Msza, ale to już inna sprawa). Komponowało się to ogólnie z estetyką kościelnej architektury i całą sztuką. W szczególności chodzi tu o niektóre okresy i nurty: jak choćby barok, z jego upodobaniem do mistycznych ekstaz, gwałtownych kontrastów, oszałamiających kompozycji itd.
W ogóle zresztą dekadentów w naturalny sposób musiała pociągać głębia katolickiej mistyki, cokolwiek oczywista na tle płycizn i mielizn konkurującego z nią okultyzmu, którym parały się w XIX wieku rzesze mniej czy bardziej podejrzanych magów (jak Eliphas Levi czy Papus). Ale też i obecna w tej mistyce – czy ogólnie w katolicyzmie – asceza, niekiedy skrajna i może nawet groteskowa, mogła wabić osobników zmęczonych uprzednią pogonią za zmysłowymi, psychicznymi i duchowymi „wrażeniami”. Mniej chyba natomiast pociągała dekadentów sztywna, kazuistyczna moralistyka, mocno zresztą rozwinięta w omawianych czasach – i zawzięcie, na zimno, tropiąca przejawy „bezwstydu” tudzież wszelkiej innej „deprawacji”. Znacznie bardziej na naszych dzielnych poetów mogły oddziaływać historie wielkich grzeszników, spektakularnych nawróceń, świętych szaleństw, krańcowych umartwień, mistycznych wizji itd.
Nawiązując jeszcze do Jeske-Choińskiego czy ks. Dębickiego, przychodzi na myśl stare powiedzenie: „syty głodnego nie zrozumie”. W istocie – syty, napełniony od dziecka prostą, ufną, ale i uporządkowaną wiarą, umiejscowiony w społeczeństwie i prowadzący prawidłowe życie w myśl wszelkich skonkretyzowanych przepisów moralnych i reguł ogłady towarzyskiej – nie zrozumie głodnego. Głodnego tejże wiary, miotającego się w namiętnościach, wygrzebującego się mozolnie z mielizn niepewności i nihilizmu, urągającego Bogu po to, by tym bardziej go do siebie zbliżyć, by niemal sprowokować go do miłosierdzia, jeśli nie wprost do huknięcia piorunem.
Był też katolicyzm swego rodzaju głosem przeciwko światu, głosem reakcji wymierzonej w rozbuchany liberalizm i kapitalizm, jak też i w pięknoduchowskie złudzenia socjalistów i innych marzycieli. W każdym razie – mógł taki być, o ile żeniło się go z przekonanym legitymizmem czy z „mroczną”, kontrrewolucyjną myślą autorów pokroju de Maistre'a. Tak przecież rozumował Barbey, o którym ktoś napisał, iż Kościół był dlań (między innymi) „wysokim balkonem, z którego mógł pluć na głowy współczesnego mu motłochu”. Tenże Barbey zresztą, obnoszący się ze swą religijnością i prawicowym nastawieniem politycznym, padł ofiarą zarzutów (a nawet procesów) o pornografię, rzekomo obecną w jego utworach.
Ten motyw, swoją drogą, już przewinął się powyżej. „Dobrze myślący” katolicy zdawali się uważać – zupełnie przeciwnie niż choćby Barbey – że o występku, o „ciemnej stronie” egzystencji najlepiej nie mówić wcale, chyba że od razu w jednoznacznie moralistycznym tonie. Stąd też podejrzane było już samo to, że dekadenci podejmowali jakieś wątki – tzn. takie jak piekło, śmierć, rozpacz, groza, niewiara, brzydota itd. Jakże ciekawie wpisuje się to w lamenty wielu współczesnych, katolickich tropicieli „zagrożeń duchowych”, którzy nierzadko rozmaitym artystom czynią zarzut z samego faktu, że ich sztuka jest „mroczna”, „niepokojąca”, „ponura”, że mówi „coś” (cokolwiek) o „ciemnych” tematach. Chciałoby się zakrzyknąć – czy ci ludzie nigdy nie słyszeli takich pojęć jak danse macabre, vanitas, memento mori, ars moriendi i contemptum mundi? Przydałaby się im lektura „Grzechu i strachu”, Delumeau albo chociaż przekartkowanie paru numerów post-punkowego pisemka prawosławnego „Death to the World”...!
Wróćmy jednak do tematu. Otóż katolicyzm w niektórych krajach mógł być też prowokacją – niekoniecznie nieszczerą, ale jednak prowokacją, która równocześnie stawała się pewnego rodzaju modą. Państwo francuskie od stulecia, od rebelii roku 1789, miało na pieńku z Kościołem, w szczególności z jezuitami; a z kolei Anglia zdążyła już zredukować liczne niegdyś antykatolickie ustawy, ale pomimo tego bycie „papistą” mogło drażnić zdrowe moralnie warstwy mieszczaństwa, arystokracji czy społeczności akademickiej. Épater le bourgeois – wyszukaną, zrytualizowaną religijnością i wyrazami sympatii dla kontynentalnych przejawów reakcyjnego, katolickiego zacofania? O tak, bo czemu nie? Aż chciałoby się zakończyć znanym cytatem z pewnego niemieckiego muzyka (o religii najbardziej pasującej do skórzanych rękawiczek i dobrych cygar), ale byłoby to już chyba zbyt sztampowe.
Jak hitleryzm prawie unicestwił nacjonalizm
Nie ma żadnych wątpliwości co do faktu, że współczesny nacjonalizm nadal borykać się będzie z piętnem, które odcisnął na nim, oraz na świecie hitleryzm. Właśnie przez ten pryzmat jesteśmy często postrzegani nawet przez zwykłych szarych ludzi. Jest tak ze względu na propagandę medialną polityków głównego nurtu wykorzystujących ten fakt politycznie, by móc w ten sposób sankcjonować represje wymierzone w nas, czy nawet edukację, gdzie tłoczony jest do młodziutkich głów demoliberalny ściek, a słowo nacjonalizm pada wyłącznie w kontekście negatywnym. Do tego wszechobecna mowa o zagładzie Żydów w czasie II Wojny z równoczesnym akcentowaniem słowa nacjonalizm. Dlaczego tak jest?
III Rzesza Hitlera co już było wspomniane w tekście opublikowanym w „Szturmie” pod tytułem „Wspomnienie Tytana Klęski” stanęła przed dziejową szansą stania się dla Europy przykładem, a równocześnie wręcz wybawcą, który uwolniłby narody Europy od demoliberalizmu, bolszewizmu i innych patologii tamtych czasów. Cała nacjonalistyczna Europa patrzyła na III Rzeszę, zarówno z pewną zazdrością jak i z zainteresowaniem. Z szansy wyzwolenia Europy nie skorzystano, była ona sprzeczna jego ideologią. Hitleryzm od początku zakładał podbój ziem wschodnich i postrzegał je jako miejsce osiedlania się Niemców, stworzenie feudalnego społeczeństwa, w którym Słowianie pozostawaliby niewolnikami aż do ostatecznego ich wymarcia. Skrajny szowinizm doprowadził do masowych mordów, problem Żydów w Europie rozwiązano w najbrutalniejszy sposób, jaki sobie można wyobrazić, czyli eksterminację, której sprzeciwiali się między innymi polscy nacjonaliści . Wielu z nich nawet walczyło i ginęło w ich obronie. Te eksterminacje, egoizm narodowy, szowinizm rzuciły cień na wszystkich nacjonalistów. Tym bardziej, że wielu z nich, w tym wielu wybitnych obrało drogę współpracy z III Rzeszą, często racjonalnie dokonując wyboru na podstawie wydarzeń politycznych, czy w oparciu na czystą nienawiść do bolszewizmu, równocześnie nie zdając sobie sprawy z ogromu zbrodni. W przypadku innych stawiających opór niemieckim wojskom od pierwszego dnia i często ginących podstępnie, czasami z rąk sojuszników jak potencjalni kolaboranci Hitlera, mimo oczywistego faktu walki z jego armią (lider ruchu Verdinaso), jeszcze inni skonali w niemieckich obozach koncentracyjnych. W przypadku polskich nacjonalistyczna elita została poddana eksterminacji i do dziś polski nacjonalizm boryka się z problem pewnego braku ciągłości między starymi nacjonalistami, a młodymi.
Hitleryzm w swoim szowinizmie i chęci wywyższenia Niemców ponad inne narody, pogubił się wraz z klęskami na froncie. Surowa idea rasy liberalizowała się z konieczności, zaczęły powstawać coraz to nowsze narodowe legiony Waffen SS, maszyna terroru stawała się mniej mordercza w stosunku do okupowanych narodów, zaczęły się pojawiać obietnice i zachęty do stania po stronie Niemców i nacjonaliści byli nimi kuszeni do ostatnich dni wojny.
Francuscy esesmani ginęli jako ostatni w ruinach Berlina, gdy w tym czasie brygada świętokrzyska NSZ dotarła do terenów kontrolowanych przez aliantów po długiej wędrówce i towarzyszących jej ciągłych negocjacji z Niemcami, z których wyszli z twarzą. Dziś bowiem tylko bzdurni propagandziści i frustraci mogą zarzucić tym negocjacjom coś złego. W powojennych Niemczech natychmiast rozpoczęto denazyfikację, która de facto stała się jednym wielkim praniem niemieckiej tożsamości co między innymi jest widoczne do dziś. Równocześnie piętno katów dokonujących ludobójstwa na mniejszościach etnicznych przypadło wszystkim skrajniejszym na tzw. „prawo”. W procesach Norymberskich na ławach oskarżycieli zasiedli Sowieci odpowiedzialni za jeszcze straszliwszy terror jako zwycięzcy. I tego zwycięstwa echo rozbrzmiewa dzisiaj, gdy partie otwarcie narodowosocjalistyczne nie mają prawa bytu, a te tak otwarcie komunistyczne istnieją w prawie każdym kraju w Europie, a co więcej w niektórych krajach są znaczącą siłą i to również w tych, które prawie pół wieku znajdowały się po czerwonej stronie „żelaznej kurtyny”.
W historiografii nacjonalistów oskarżano o kolaborację z Niemcami, w przypadku jeśli kolaboracja nie była „wystarczająco zła”, próbowano oskarżać ich o zbrodnie wojenne, eksterminację Żydów, a w przypadku ruchów przedwojennych próbowano wykazywać, że nawet gdyby Hitler nie doprowadziłby do II Wojny Światowej, to ruchy nacjonalistyczne, w tym chrześcijańskie same dokonałyby masowych zbrodni. Za wszelką cenę starano się zohydzić, zwłaszcza w Bloku Wschodnim, ruchy narodowe. Nawet w Polsce wydawano krótkie przez MON fabularno-historyczne książeczki, dotyczące przykładowo Legionu Michała Archanioła, gdzie on i jego wódz, Corneliu Zelea Codreanu, zostali przedstawieni jako pospolite zbiry. Osobom które starały się przypominać po wojnie o sowieckiej zbrodni w Katyniu grożono śmiercią, starano się narzucić kult zwycięstwa Armii Czerwonej, obecnie przetrwał on tylko na Białorusi, Ukrainie, i w Rosji, gdzie z rąk komunistów te narody wycierpiały najwięcej, a także po części w Izraelu. O tym, że gdy wojska niemieckie podchodziły pod Moskwę, a w samej Moskwie doszło do antystalinowskich rozruchów, nikt nie wspomina, za to Stalin pojawia się nawet na prawosławnych ikonach. Żołnierze Niezłomni byli nazywani bandytami, hitlerowcami; co szokujące ‒ do dziś w wielu środowiskach panują takie poglądy. Nie tylko w tym kontekście wykorzystano hitleryzm jako kontekst do obrzydzania żołnierzy, filozofów, pisarzy i polityków nacjonalistycznych.
Współczesnych działaczy nacjonalistycznych w Europie spotykały bardzo często represje i prześladowania za działalność; bywało, że za same wlepki z krzyżem celtyckim w domu można było otrzymać zarzuty. Wszystko to pod egidą walki z ekstremizmem, który miałby zagrozić podobnymi rozwiązaniami jakie stosowali hitlerowcy. W Polsce operuje stowarzyszenie Nigdy Więcej, mające monitorować „prawicową ekstremę”, które na marginesie jest wspierane sporymi sumami, także z podatków polskich obywateli. Sama nazwa stowarzyszenia nawiązuje oczywiście do holocaustu. Równoczesne monitorowanie przez organizację mającą nie dopuścić w Polsce do powtórki holocaustu, tym razem w wykonaniu polskich nacjonalistów, pokazuje manipulacyjną mentalność jej działaczy. Polscy nacjonaliści mają być ludźmi krzyczącymi „Deutchland Erwache”, wprowadzającymi pangermańską religię, ustawy norymberskie, oraz wieńczącymi swoje rządy ludobójstwem. Działacze „Nigdy Więcej” oczywiście nie kryją swojej hipokryzji i jawnie sympatyzują z izraelskim klubem, który sierp i młot na wpisany w herb, a jego kibice prezentują na oprawach stalinowską symbolikę.
Hitleryzm dotknął także dziedzictwa europejskiego. Duża część symboliki słowiańskiej i germańskiej zaczęła być utożsamiana z hitleryzmem. Swastyka jest znakiem niemalże wszędzie w Europie zakazanym, często nawet do tego stopnia, że w sytuacjach, których kontekst historyczny II wojny światowej wymagałby użycia tego znaku (multimedia, rekonstrukcja historyczna) zamienia się ten znak solarny na żelazny krzyż. W większości krajów europejskich użycie tego symbolu jest złamaniem prawa. Równocześnie wszystkie jemu pokrewne także są zakazywane, bądź ich używanie łączy się z pewnymi represjami. Przykładowo: ludowy symbol łotewski został użyty na pokazie przed meczem hokejowym. Klub dostał karę miliona rubli kary, ponieważ ten ludowy symbol podobny jest do swastyki.
Warto zauważyć, że tam gdzie najsilniejsza jest tradycja ludowa (wschód Europy), pojawia się jednak powoli stosowanie starych wzorów, wykorzystujących swastyki w odzieży czy w zdobieniach. Innym podobnym symbolem, jest popularny na wschodzie Europy kołowrót, jednakże również on potrafi być utożsamiany ze swastyką, podobnie jak typowy symbol kultury starożytnej Grecji, meander, używany przez nacjonalistyczny Złoty Świt. A przecież kiedyś swastyka była niezwykle modna i to także w Polsce. Na Podhalu pojawiła się po raz pierwszy w XVII wieku. Jej wielkim entuzjastą był malarz i badacz historii i kultury ludowej, Stanisław Eliasz Radzikowski, który ozdobił nią książkę „Skarby zaklęte w Tatrach”; także jej reklamy w małopolskich gazetach były obficie zdobione swastykami. Do dziś w Tatrach można spotkać się z tym symbolem ‒ swastyka zdobi miejsce śmierci Mieczysława Karłowicza, a także schody w schronisku Murowaniec. W latach dwudziestych i trzydziestych swastyka zdobiła wejście do Muzeum Tatrzańskiego. Była też symbolem, po którym rozpoznawano strzelców podhalańskich. Na terenie Polski pojawiał się ten symbol już ponad tysiąc lat temu. Jest obecny w herbach szlacheckich, był symbolem dwóch korporacji akademickich: Helionia i Varsovia, a także wydawnictwa polskiego Ignis. Kolejnym entuzjastą swastyki był wybitny polski humanista, Michał Żmigrodzki, który napisał w swoim czasie pracę „Historia swastyki”. Co ciekawe, prezentuje w niej poglądy, że Polacy są Aryjczykami, oraz, że ich znakiem winna być swastyka. Był to jeszcze XIX wiek.
Nie tylko symbole solarne podobne do swastyki są utożsamiane z hitleryzmem, ale także, co ciekawe, przez część środowisk narodowych. Przykładem doskonałym jest logo pułku Azow, w którym znajdują się dwa kontrowersyjne symbole. Jednym jest czarne słońce. Wykorzystane przez hitlerowców wyłącznie raz, w zamku Wewelsburg, i z jakiegoś powodu utożsamiane wyłącznie z nimi. A warto wspomnieć, że ten germański symbol liczy sobie co najmniej tysiąc lat i jest wykorzystywany nie tylko przez Ukraińców, lecz również przez wiele środowisk nacjonalistycznych w Europie. Drugim znakiem mającym być dowodem nawiązania do hitleryzmu jest wilczy hak, który został wykorzystany przez dywizję Waffen SS Das Reich. Trzeba tu wytłumaczyć, że symbol w logu Azowa oznacza sentencję Idea Nacji i jest najwyżej luźno oparty na wilczym haku. Warto zwrócić jednak uwagę, że wilczy hak, oznaczający pierwotnie pułapkę na wilki, obecnie widnieje w herbach wielu miast niemieckich, pomijając fakt, że nawet wśród polskich kibiców potrafi być popularny i nie oznacza to przecież że polscy kibice wielbią III Rzeszę.
Równocześnie na Podhalu można się spotkać z ogromną liczbą symbolu solarnego, rozety, używanego obecnie już nie tylko w architekturze, ale dosłownie wszędzie: reklamach, stolikach w restauracjach, na chodnikach, płotach itp. a przecież ten znak niewiele różni się od symbolu dywizji Waffen-SS Nordland. Wspominam o tym dla rozwagi, by nie popadano w hipokryzję oskarżając innych. Również zakazano gestu salutu rzymskiego, który był od lat dwudziestych stosowany szeroko przez ruchy nacjonalistyczne w całej Europie. Po wojnie utożsamiany wyłącznie z czarno-białymi kronikami z parad SA. Co ciekawe, wykorzystywany jest przez nacjonalistów we Włoszech i w Hiszpanii legalnie, i w tamtych społeczeństwach na tyle uniknięto prób demonizacji nacjonalizmu, że ten gest nie jest tam postrzegany wbrew pozorom negatywnie, raczej utożsamia się go po prostu z prawicowymi ruchami politycznymi.
Spójrzmy teraz na obecnych Niemców. Co z nimi stało się po klęsce, denazyfikacji i zniszczeniu wszelkiej dumy i autorytetów narodowych? Obecnie są w dużej mierze wyprani przez edukację, media i propagandę z tożsamości narodowej. Podczas odgrywania hymnu narodowego używa się trzeciej zwrotki, bowiem wers „Niemcy ponad wszystko”, będzie razić mniejszości. Ichniejsza ekstrema lewicowa potrafi wbić nóż za zwykłą czarno-żółto-czerwoną flagę, charakteryzując się ogromną wrogością do samego faktu istnienia narodowości niemieckiej. U rodzimych „lewaków” jest to raczej sytuacja nie do pomyślenia. Niemców nie uczy się o pozytywnej stronie historii ich kraju, lecz wyłącznie o wojennej traumie, za którą się obarcza wszystkich członków narodu. Zadośćuczynieniem ma być rozkład ich kultury i śmierć białej rasy w ich kraju. Zjawisko masowej imigracji zmobilizowało jednak dwa lata temu Niemców społecznie, którzy pokazali, że potrafią się sprzeciwić ludobójczym wobec Europy trendom. Podobnie jak w Niemczech wykorzystuje się poczucie winy za zbrodnie nazizmu, tak na zachodzie wykorzystuje się często poczucie winy za kolonizację Afryki.
W obecnej Polsce nacjonaliści musieli sobie swoje prawa wywalczyć. W latach 90. Postrzegani byli jako ekstrema neonazistowska, jednak dzisiaj zatrzymanie za ulotkę z krzyżem celtyckim to rzadkość (chociaż się zdarza nadal). Musieli sami walczyć z łatką hitlerowca, a także walczyć o wolność głoszenia swoich poglądów, czy odkłamania historii dotyczącej polskiego nacjonalizmu. Dzisiaj poglądy nacjonalistyczne są śmielej głoszone, na prawie każdej manifestacji patriotycznej powiewają krzyże celtyckie, falangi i szczerbce. Hasło „Polska dla Polaków” nie budzi już takiego ostracyzmu, media głównego nurtu zdają sobie sprawę, że nazywanie nacjonalistów neonazistami, a nawet faszystami jest w dobie Internetu, który jest głosem młodego pokolenia i to głosem bezlitosnym, zwyczajnym strzałem w stopę.
Nacjonaliści jednak z powodu łatki hitleryzmu nie powinni się sztucznie ugrzeczniać. Muszą być radykalni w swojej myśli i czynie, muszą mówić wprost czego chcą i w jaki sposób chcą to osiągnąć. Wielu by chciało żeby nacjonaliści przestali być radykalni, fanatyczni, bo przecież to też może skojarzyć się z II wojną. Nie będziemy jednak mówić, że nie jesteśmy „brunatni”, jeśli jesteśmy „piaskowi”. Nie boimy się tego co ludzie o nas pomyślą, bo nasze intencje są szczere, wola walki nieskończona, a chęć do pracy nad nami samymi i naszym Narodem niepowstrzymana. Im bardziej będziemy aktywni, im bardziej widoczni, im bardziej nasz głos będzie słyszalny, im godniej będziemy prezentować Naród, zarzuty i podejrzenia wobec nas ucichną do szeptów małej grupy ludzi złej woli.
Witold Jan Dobrowolski
Kapitalizm i jego zgubny wpływ na ochronę przyrody
Rok 2015, a także poprzedni, odnotowano jako najcieplejszy rok w historii świata, czego konsekwencje w naszym kraju mogliśmy odczuć zwłaszcza w okresie lata, gdy temperatury powietrza sięgały 40 stopni Celsjusza (a w nocy nie spadały poniżej 20 stopni) i dni były bezwietrzne. W dyskusjach między przeciwnikami a zwolennikami kapitalizmu i skrajnie pojmowanego liberalizmu gospodarczego (nawet wśród szerokiej gamy „narodowych i konserwatywnych liberałów”) umyka bardzo wiele kwestii, które nie są poruszane, bo mogą być niewygodne lub zostać uznane za lewackie. Jedną z nich jest kwestia podejścia kapitalistów do sprawy ochrony przyrody i stosunku do środowiska naturalnego w ogóle.
Na początku warto wskazać zagrożenie możliwą zagładą biosfery, o czym się mówi od dawna i tu nie chodzi o globalne ocieplenie, którego na dobrą sprawę od ponad dekady nie ma. Lokalne maksimum osiągnęło swoje apogeum pod koniec lat 90. XX wieku, natomiast od przełomu XVI/XVII wieku, kiedy zaczęły się tworzyć zalążki systemu kapitalistycznego, mocarstwa zaczęły kolonizować tereny obu Ameryk, Afryki i Azji oraz je eksploatować gospodarczo z różnych surowców mineralnych, co w konsekwencji prowadziło i prowadzi do skrajnego przeludnienia danego terytorium, powiększającej się biedy, bezrobocia, migracji wewnętrznych i zewnętrznych, i w końcu wojen o to, by dana ludność choć trochę mogła się napić nieskażonej jeszcze wody z danego potoku czy zjeść w miarę coś zdrowego i niepoddanego genetycznej modyfikacji, bądź nieskażonego przez jakiś wirus.
Dalej, dlaczego kapitalizm ze wszystkimi jego mutacjami szkodzi Naturze? O tym częściowo już pisałem w tekście „Rola ekologizmu w idei nowoczesnego nacjonalizmu”, więc rozwinę w ramach przypomnienia tę myśl. Kapitalizm to nie tylko bogacenie się niewielkiego procentu możnych tego świata kosztem mas społecznych, ale również degradacja środowiska naturalnego poprzez jego eksploatację, i przede wszystkim jest to czynnik powodujący destrukcję naszych emocji i sfery metafizycznej. Ową sferą jest emocjonalna więź człowieka z przyrodą i poczucie, że nasze życie z czasem i cyklem życia i śmierci jest kręcącym się kołem. Materia naszego ciała narodziła się z tej ziemi i do tejże ziemi wróci po śmierci tak samo jak wszystkie kupione przez nas skarby tego świata, tak samo też nasza bytność. Urodziliśmy się, w momencie śmierci dusza opuszcza nasze ciało, a ciało zostanie pochowane w ziemi. Rozerwanie więc tejże więzi łączącej ludzi i Naturę doprowadzi w konsekwencji do dewastacji przyrody, i również do dewastacji człowieka skutkującej poważnym uszczerbkiem na jego psychice i duchowości.
Dlaczego? Dlatego iż bezwzględna eksploatacja środowiska naturalnego i terytoriów suwerennych państw przez międzynarodowe korporacje i transnarodowe podmioty ekonomiczne, eksploatacja połączona z gwałtowną industrializacją i urbanizacją spowodowały i będą powodować w każdym kraju uformowanie się nowego typu człowieka. Człowieka, który czuje się osamotniony, wyobcowany, świadomy swojej pustki duchowej, i w związku z tym łatwiej zostanie „zmechanizowany” i włączony w trybiki demoliberalnego systemu. W myśli kapitalistów człowiek ma być nie istotą odczuwającą emocjonalną więź z przyrodą, ziemią, Ojczyzną i Narodem, a ma być członkiem stada nastawionego jedynie na konsumpcję, bazującego swój światopogląd na ideologii postępu, promującej konsumpcyjny i hedonistyczny styl życia, nastawiającej każdego wyłącznie na zysk, pieniądze i dobra doczesne. Znakomitym tego przykładem na polskim gruncie jest plan utworzenia i uruchomienia kopalni odkrywkowej w Gostyniu, ma ona zająć ponad 11 tysięcy hektarów ziemi, co doprowadzi do zniszczenia znajdujących się na tymże terenie 22 wsi, a dla blisko 6 tysięcy osób może to oznaczać konieczność przymusowej sprzedaży należącej do nich ziemi.
Ponadto, kapitalizm jest nieczuły na potrzeby środowiska naturalnego, ponieważ pozwala na oddzielenie własności i kontroli nad środowiskiem od tych, którzy w tymże środowisku żyją, opiera się na informacjach z rynków, które nie niosą pełnego przekazu przydatnego w ochronie przyrody i środowiska w kwestii alokacji zasobów, oraz pozwala, aby odpowiedzialność za szkody środowiskowe obciążała sferę publiczną, a nie podmioty prywatne. Co zaproponowano by w zamian? W zamian za to można by wprowadzić system własności i kontroli oparty na interesancie (stakeholder ownership and control), zgodnie z nim po upływie 10 lat dokonano by przekazania praw własności do przedsiębiorstwa obywatelom, od których zależy przeprowadzanie przez firmę wszelkich operacji. Dzięki temu obywatele uprawnieni do głosowania, którzy są interesariuszami korporacji (czyt. pracownicy, kierownictwo, klienci i dostawcy), mogliby nabyć prawa własności i prawa do kontroli firmy, co ograniczałoby własność obcego, zagranicznego kapitału, i jego kontrolę nad bogactwami krajowymi.
Żeby móc zmienić ten stan rzeczy, można by dla akcjonariuszy wprowadzić zachęty podatkowe w postaci niewielkiego bodźca podatkowego w celu nakłonienia akcjonariuszy do udzielenia zgody na zmiany wprowadzające udział interesantów w aktach założycielskich korporacji, a ponieważ inwestorzy w dość dużym stopniu dyskontują wartość odległych w czasie i niepewnych zysków, wystarczyłby taki bodziec, dzięki któremu akcjonariusze zapewniliby sobie większy i bardziej pewny zysk w zamian za zrezygnowanie z prawa własności na bardzo długi okres. Jak na ironię, rządowe wpływy z podatków wzrosłyby, ponieważ prawa własności do przedsiębiorstw przechodziłyby na wyborców, którzy płacą podatki według wyższej stawki niż obecni właściciele, którymi w większości są instytucje, korporacje czy zagraniczni inwestorzy.
Nacjonalizm od zawsze opowiadał się przeciwko kapitalizmowi, który w imię ideologii pieniądza, konsumpcji i wyzysku sprowadza człowieka do trybiku w demoliberalnej maszynie mającej przezwyciężyć Ducha poprzez promowanie Materii. Nie można się na to zgodzić, ponieważ życie i Wartości, dla których żyjemy, są cenniejsze i bardziej wypełniają sens codziennego życia niż życie nastawione na egoizm oraz samodzielne pomnażanie swoich dóbr kosztem drugiego człowieka. Kapitalizm jest systemem, który wyniszcza i wyzyskuje trzy żywotne istoty tego świata – człowieka, zwierzęta i przyrodę, więc sprzeciw powinien być jeszcze mocniejszy niż dotychczas. Tym bardziej nasze oburzenie powinny wzbudzać zabawy zwierząt w cyrku, odstrzeliwanie słoni, tygrysów czy lwów dla potrzeby przerobienia ich części ciała na materiał do produkcji ubrań, futra, butów, torebek i innych przedmiotów codziennego użytku, masowe wycinki lasów w każdej części świata prowadzące do większej emisji dwutlenku węgla do atmosfery oraz wszelkie inne działania mające zaburzyć harmonię człowieka z Naturą.
Natomiast dla ludzi „prawicy” ochrona Natury w jakiejkolwiek formie jest uważana za lewactwo, na co jedyną odpowiedzią może być śmiech i wzruszenie ramion, ponieważ ważne jest nasze wspólne dobro, a nie sztywne i anachroniczne podziały na „lewicę” i „prawicę”, które to obozy nieraz mówią wspólnym, demoliberalnym głosem.
Adam Busse
Współczesna polska świadomość narodowa cz. 2. Pozytyw drugi: „narodowa zaradność życiowa”
Słowo wstępne
W poprzednim artykule zajmowaliśmy się wyjaśnieniem, co to jest świadomość narodowa. Skupiliśmy się również na jednym z pozytywnych aspektów współczesnej polskiej świadomości narodowej. Chodzi dokładnie o szeroko pojmowane zjawisko tradycjonalizmu, rolę Kościoła oraz przywiązanie polskiej nacji do kultury łacińskiej. W tym tekście zajmiemy się drugim pozytywem. Będzie nim „narodowa zaradność życiowa”. Tekst podzielony zostanie na dwie części. W pierwszej zajmiemy się szerszymi zjawiskami owej „zaradności” pod kątem wybranych aprowizacyjnych działań zbrojnych na przestrzeni dziejów z historii Polski. W ten sposób chcę udowodnić, że omawiane zjawisko istniało od niepamiętnych czasów. Uważam, iż najlepiej widoczne jest w tematyce szeroko pojętej wojskowości. W drugiej części tekstu skupimy się na współczesnych czasach. Dokładnie chodzi o dzisiejsze objawy narodowej zaradności życiowej w codziennym życiu.
Warto na początku uświadomić czytelnika, że nie wiadomo skąd omawiane zjawisko narodowej zaradności życiowej pojawiło się w polskiej „tkance” narodowej. Przypuszczać trzeba, że związane jest to z historią kształtowania się świadomości narodowej Polaków. Kształtowanie świadomości narodowej, a wraz z nim zjawiska narodowej zaradności, oszacować można od okresu zaborów do czasów współczesnych. Ten trudny okres: brak państwowości, powstanie niepodległego bytu w postaci II RP, II wojna światowa, okupacja niemiecka, podległość wobec Sowietów do 1989 r., możliwe, że ukształtował w nas, Polakach, omawiane tutaj zjawisko.
Narodowa zaradność życiowa pod kątem aprowizacyjnych działań zbrojnych
Aprowizacyjne działania zauważalne były m. in. w dziedzinie wojskowości. Pierwsze z tego typu przedsięwzięć widoczne były podczas potopu szwedzkiego. Chodzi dokładnie o zastosowanie pierwszy raz w dziejach historii Polski działań nieregularnych, wojny podjazdowej, działań partyzanckich. Określić je trzeba, jako jedne z pierwszych szerszych działań aprowizacyjnych na polu bitwy. Kolejne widoczne były m.in. w:
- Insurekcji Kościuszkowskiej,
- Powstaniu Listopadowym (w mniejszym stopniu),
- Powstaniu Styczniowym,
- Rewolucji 1905 r.,
- Obronie Lwowa w latach 1918-1919,
- Powstaniu Wielkopolskim (XX w.),
- Powstaniach Śląskich,
- działaniach Polskiego Państwa Podziemnego podczas okupacji niemieckiej i sowieckiej,
- Powstaniu Warszawskim,
- walce Żołnierzy Niezłomnych.
Przejdziemy teraz do przejawów narodowej zaradności życiowej, na podstawie powyższej listy faktów historycznych w dziejach Polski. Postaram się udowodnić, że opisywana tu zaradność narodowa, funkcjonowała pośród Polaków od niepamiętnych czasów. Ponadto, pozytyw dotyczy najczęściej trudnych i najgorszych sytuacji, np. wtedy, kiedy nie funkcjonuje niepodległe państwo polskie albo dokonuje się eksterminacji tkanki żywej narodu jakim są jego obywatele (chodzi tu np. o wymordowanie inteligencji z okresu okupacji hitlerowskiej). To właśnie w takich sytuacjach najlepiej widoczne jest omawiane tu zjawisko narodowej zaradności życiowej.
Narodowa zaradność życiowa, pod kątem aprowizacyjnych działań zbrojnych, uaktywniała się w dziejach trojako. Po pierwsze, kiedy była możliwość utraty niepodległej państwowości. Przykładem tutaj chociażby Insurekcja Kościuszkowska. Po drugie w sytuacji, kiedy próbowano stworzyć na nowo państwowość, gdy niepodległe państwo polskie nie funkcjonowało przez dłuższe dekady. Przykładami Powstanie Listopadowe czy Powstanie Styczniowe. Po trzecie w realiach, kiedy niepodległe państwo polskie funkcjonowało jakiś czas i starało się uzyskać tereny do egzystencji narodu. Przykładami Powstanie Wielkopolskie czy Obrona Lwowa.
Insurekcja Kościuszkowska pod kątem zaradności narodowej:
Aprowizacja broni – kosy bojowe
Pewnym pozostaje, że w Insurekcji Kościuszkowskiej użyto kos do walk
z regularnym wojskiem Imperium Rosyjskiego. Broń palna z tego okresu była bardzo prymitywna. Salwy oddawano w dużym odstępie czasu. Wystarczało to do szybkiego przemieszczenia lekkich oddziałów i wymuszenia walki wręcz. Opisywana improwizacja w tym przypadku skupiała się na starciach bezpośrednich. Polegała ona na tym, że zasięg polskich kos bojowych był większy, niż rosyjskiego bagnetu. W walce bronią białą większe szanse mieli polscy kosynierzy, niż rosyjscy żołnierze. W wielu przypadkach mógł być to czynnik dominujący w wygraniu konkretnej potyczki. Drugim powodem użycia kos bojowych w Insurekcji Kościuszkowskiej była ich tania produkcja. W ten sposób każdy walczący posiadał broń do walki.
Powstanie Listopadowe pod kątem zaradności narodowej:
Użycie artylerii rakietowej
W Powstaniu Listopadowym zaliczyć trzeba użycie artylerii rakietowej. Pomysłodawcą tej aprowizacji był Józef Bem. Rakiety z tego okresu przypominały dzisiejsze fajerwerki. Ustawiano je na stojaku pod odpowiednim kątem. Następnie podpalano lont, a później ładunki wybuchowe leciały w stronę przeciwnika. Oczywiście pamiętać trzeba, iż „artyleria rakietowa” Józefa Bema to prymitywna „machina oblężnicza”. Na polu walki nie odegrała zbyt znaczącej roli. Jedynie przypuszczać można, że mogła ona zasiać strach w szeregach wroga i co najwyżej zmniejszyć morale przeciwnika w tym przypadku. Nie zmienia to faktu, że opisywana tu innowacyjność zasługuje na uwagę w tym tekście.
Rewolucja 1905 r. pod kątem zaradności narodowej:
Transport broni w strojach kobiet
Na przełomie XIX i XX w. emancypacja kobiet (nie mylić z dzisiejszym kierunkiem feminizmu) dopiero raczkowała. Z racji tego rewolucjoniści wykorzystywali ubrania swoich towarzyszek do walki z burżuazyjnym reżimem. Chodziło o to, że mało który „policmajster” albo „ruskij soldat” posądzałby o „działania terrorystyczne” kobiety w postaci przenoszenia chociażby dynamitu w biustonoszu. Czy w dzisiejszych czasach kobietę na ulicy posądziłoby się o tego typu działania? Jest to mało prawdopodobne.
Działaczki Organizacji Bojowej PPS przenosiły za pomocą gorsetów, biustonoszy, majtek, butów ładunki wybuchowe i amunicje, np. do pistoletu „Mauser wz. 1905”. „Żywy kobiecy transporter” (nie urągając płci pięknej) miał przemieszczać „ładunek” z punktu „A” do punktu „B”. Wykorzystywano w tej działalności również furmanki i pociągi.
Polska zaradność narodowa podczas okupacji hitlerowskiej:
„Granaty samoróbki”, nocne manewry samolotowe i prowiant z niczego
Słynne koktajle Mołotowa to standard w tej tematyce z tego okresu. To pierwszy z tego typu „granatów samoróbek”. Drugim typem to „sidolówki”. Ich konstrukcja opierała się na ówczesnej butelce proszku do prania „Sidol”. Trzecim typem były „granaty skarpetkowe”. Ich działanie polegało na tym, że montowano materiał wybuchowy w skarpecie. Najczęściej był to proch. Następnie podpalano końcówkę skarpety i rzucano w stronę przeciwnika. Ostatnim typem granatu to „filipinka”. Używano ich w Powstaniu Warszawskim.
Zjawisko „Polak potrafi” z tego okresu, to także manewry nocne polskich pilotów m.in. w Dywizjonie 303. Dla porównania… brytyjscy piloci tego nie potrafili. Musieli uczyć się od polskich kolegów.
Innym tematem pozostaje prowiant z tego okresu. Podam dwa przykłady. Pierwszy z nich to tzw. „zupa z szyszek”. Partyzanci zbierali je, kiedy były jeszcze zielone. Następnie magazynowali w lesie. Robiono z nich wywar i jedzono. Drugim przykładem radzenia sobie w trudnych sytuacjach to relacja mojej prababci. Opowiadała mi wielokrotnie, że „za Niemca” musieli sobie radzić. Gdy robiono herbatę, nie wyrzucano fusów. Zostawiano je, magazynowano, wysuszano, aby następnie zrobić z nich kolejny wywar.
Zjawisko polskiej partyzantki pod kątem zaradności narodowej:
Wykorzystywanie terenów leśnych na przykładzie losów Żołnierzy Niezłomnyh;
Tadeusz Zieliński, ps. „Igła” i jego „leśne bunkry”
Jako ostatnią innowacyjność uznać trzeba walki na terenach leśnych. Wykorzystywanie drzewostanu było nagminnie stosowane przez Polaków w dziejach. Stosowano to głównie do działań przeciwko regularnemu wojsku. Miały one miejsce m.in. w Insurekcji Kościuszkowskiej, Powstaniu Styczniowym, działaniach Polskiego Państwa Podziemnego podczas okupacji niemieckiej i sowieckiej. Widoczna jest ona w losach Żołnierzy Niezłomnych. Na tym ostatnim się skupimy w tych rozważaniach. Za przykład posłuży oddział pod komendą T. Zielińskiego ps. „Igła”.
Zgrupowanie pod jego dowództwem działało aktywnie na terenie regionu radomskiego w latach 40. XX w. Są to głównie tereny powiatu radomskiego i kozienickiego. Tereny te współcześnie obejmują południowe województwo mazowieckie, natomiast przed reformami terenowymi znajdowały się w granicach województwa kieleckiego - tzw. „północna kielecczyzna”. Innym pojęciem w określeniu tego terenu używa się nazwę: „ziemia radomska”.
Tadeusz Zieliński, ps. „Igła” ze swoim oddziałem potrafił np. przeżyć zimę w lesie.
Wykorzystywano do tego celu tzw. „leśne bunkry”. Pełniły one rolę schronienia przed siłami komunistycznymi. Wykorzystywano je również jako magazyny na broń i amunicję.
W budowaniu tych bunkrów wykorzystywano m.in. piece węglowe. Służyły one jako ogrzewanie.
Podsumowanie zaradności narodowej pod kątem aprowizacyjnych działań zbrojnych
Jak widać na przytoczonych przykładach od zarania dziejów polscy przedstawiciele narodu potrafili w sytuacjach kryzysowych i beznadziejnych zastosować środki aprowizacyjne. Wydaje się, że z nic nieznaczących materiałów, potrafiono zrobić zabójczą broń, zabezpieczyć się przed wrogiem czy wykorzystać dostępne środki by przeżyć. Przekład ten widoczny jest również i we współczesnych czasach.
Narodowa zaradność życiowa w dzisiejszych czasach
Opisywane zjawisko funkcjonuje również i dziś. Przyjmuje to wielokrotnie formę walki z systemem, choć częściej jest to normalne radzenie sobie z życiem. Ktoś inny określić to może jako „zaciskanie pasa” albo „kombinowania”. Osobiście uważam jednak, że przyjmuje to częściej formę biernej walki ze współczesnym systemem i jego realiami niż „kombinowaniem”. Osoba podlegająca zjawisku narodowej zaradności życiowej na co dzień wydaje się nie jest świadoma, że swoim działaniem może m.in. walczyć z systemem. Mam nadzieje, że poniższe przykłady będą odebrane z powagą, choć oderwane od głównego tematu… mogą rozbawiać niektórych czytelników. W końcu opisuje „oczywiste oczywistości”.
Pierwszym przykładem długi finansowe. Poszukiwanie pomocy finansowej w rodzinie; zakładanie drugiego konta bankowego przez kogoś bliskiego, aby mieć pieniądze; praca na czarno, a więc poza systemem finansowym. To kilka najważniejszych wpisujące się w narodową zaradność życiową.
Druga kwestia związana jest z jedzeniem, kiedy są braki finansowe. Każdy z nas spotkał się zapewne u siebie w rodzinie dalszej, bliższej, u znajomych ze zjawiskiem gotowania obiadu z jednego kurczaka na kilka dni, kiedy pojawia się bieda. Faktycznie z jednego kurczaka można zrobić podstawę białkową na 5 dni. Spokojnie starczy to dla dwóch osób, albo dla pary z dzieckiem. Z takiego kurczaka mamy po pierwsze porcję rosołową. Na podstawie wywaru lub rosołu możemy zrobić inne zupy takie jak pomidorowa czy ogórkowa. W ten sposób mamy już 3 rodzaje zup. Zresztą… nagminnym zjawiskiem w polskich rodzinach jest niedzielny rosół i poniedziałkowa pomidorówka. Ciekawe czemu?... Z reszty kurczaka mamy 2 piersi, 2 nogi, 2 skrzydełka. Daje nam to 3 porcje mięsne do obiadu. Istnieje jeszcze 4 sposób na sporządzenie podstawy mięsnej do obiadu. Chodzi dokładnie o płaty mięsa przylegające do poporcjowanego już wcześniej kurczaka. Jeśli uda nam się skrupulatnie z niego zdjąć ścięgna, przylegające kawałeczki mięsa, można z tego zrobić sos w formie swoistego gulaszu i podać np. z kaszą. Powodem takich obiadów jest „ogólnikowa bieda” i brak pieniędzy polskich rodzin. Nie zmienia to faktu, że Polacy w takich ciężkich sytuacjach jak brak pieniędzy, potrafią sobie poradzić, by coś dobrze zjeść, a nie żebrać. Choć zjawisko żebractwa wydaje mi się wzrosło ostatnimi czasy.
Trzecia kwestia współczesnego objawu narodowej zaradności życiowej to potoczna „smykałka do naprawiania”. Moje dwa ostatnie przykłady osobiste chciałbym tutaj przytoczyć. Pierwszy z nich związany był z zamkiem od toalety. Ostatnio miałem sytuację, że pewna osoba zatrzasnęła się w łazience i nie mogła wyjść. Musiałem rozmontować zamek od łazienki, wypuścić „uwięzionego”, a potem założyć zamek od nowa. Drugi to rozwalona deska do prasowania. Urwały się w niej podporowe nogi. Nie wiedząc jak to zrobić, „zabrałem się” do pracy i naprawiłem. Sam nie wiem jak. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie miałem „smykałki” do „technicznych” rzeczy, a jednak potrafię w sytuacji kryzysowej coś naprawić. Pewnie nie jeden czytelnik się zaśmieje w tym wątku i uzna tego za śmieszne. Postaram się wyprowadzić go jednak z tego błędu. W porównaniu z innymi nacjami żyjącymi w Europie jesteśmy po prostu zaradni w sytuacjach problemowych! Na przykład gdyby w sytuacji zatrzaśniętego zamka znalazłby się Anglik, Holender, Francuz, pierwsze, co by zrobił to zadzwoniłby po ślusarza; natomiast Polak nie zadzwoni, on sam z siebie będzie próbował, aż naprawi. Dopiero ostatecznością jest telefon do specjalisty.
Patryk Płokita