Szturm1

Szturm1

piątek, 31 lipiec 2020 17:28

Grzegorz Ćwik - Komentarz wyborczy

Wybory, wybory i po wyborach. Kolejne „święto demokracji” za nami, a efektem drugie 5 lat rządów Andrzeja Dudy. Jak zawsze wybory nie tylko są ciekawe ze względu na przebieg i wynik, ale także ze względu na szereg społecznych i publicznych konsekwencji. Towarzyszące emocje takim wydarzeniom pozwalają uchwycić prawdziwe podziały, różnice ideologiczne i polityczne etc. Interesującą dla nas kwestią jest także ocena zachowania i decyzji Konfederacji, jak również samego stanowiska nacjonalistów wobec wyborów, zwłaszcza w kontekście 2 tury wyborów. Nie mam zamiaru pokusić się o pełną analizę wyborczą, ale skupić chciałem się na kilku interesujących nas aspektach i zjawiskach.

 

 

 

Klasizm

 

 

Swego czasu na murach polskich miast popularne było graffiti „walka klas trwa”. Dziś termin ten kojarzy się z ustrojem słusznie minionym. I właściwie tylko z nim. Przecież mamy liberalizm, demokrację, wolny rynek, gdzie tu miejsce na walkę klas rodem z koncepcji staruszka Marksa? A kto powiedział, że walka klas musi być marksistowska i prowadzona akurat z punktu widzenia determinizmu dziejowego i sprawiedliwości?

 

Walka klas trwa i jest to walka prowadzona przez intelektualne oraz ekonomiczne elity obecnego systemu przeciwko tym, którzy są biedni, poszkodowani przez system, marginalizowani i wykluczeni. Okres wyborczy, a właściwie powyborczy daje zazwyczaj aż nadto dowodów na powyższe twierdzenie.

 

Już kilka minut po publikacji wstępnych wyników mogliśmy się dowiedzieć, że na Andrzeja Dudę głosowała wieś i małe miasteczka, głównie ludzie starsi i w średnim wieku, a także – o zgrozo! – ludzie z wykształceniem podstawowym lub średnim, oraz ci generalnie gorzej sytuowani materialnie.

 

Swego czasu w numerze „Nowego Obywatela” poświęconym peryferiom padło kapitalne stwierdzenie – prawdziwy rasizm III RP to ten skierowany wobec wsi, małym miejscowościom i ich mieszkańcom. To ich samozwańcze elity intelektualne i moralne obecnego systemu uznały za gniazdo zabobonu, reakcji, zacofania, oraz – jakżeby inaczej – nieporadności, „roszczeniowości” i braku chęci do pracy. Wypadnie nam się w pełni zgodzić z tym twierdzeniem. III RP to państwo walki klas. Ta jednak narzucona została przez elity wszystkim tym, którzy są na dole, a w pierwszej linii tym, którzy ponieśli i ponoszą koszty zbrodniczych „reform” Balcerowicza i jego następców. Pisaliśmy już zresztą o tym w „Szturmie” nieraz. Elita to ci nowocześnie, wykształceni, oświeceni, otwarci i tolerancyjni. Ciemna masa ze wsi i małych miast, bez studiów, koneksji i znajomości to hołota, pełna religijnej dewiacji, ograniczenia, uprzedzeń i zacofania.

 

Tak długo jak owi „homo sovieticus” (wprowadzeniem tego terminu wedle liberalnej wykładni do obiegu publicznego ks. Józef Tischner na zawsze zhańbił swe nazwisko) głosowali tak jak im narzucały media, partie, telewizje i wszelkie autorytety, tak długo mówiono o sukcesie transformacji demokratycznej w Polsce. W końcu jednak w roku 2015 PiS wyczuwając doskonale nastroje społeczne postawił na kampanię skierowaną nie do „młodych i przedsiębiorczych”, ale do milionowych mas, które od kilku dekad były właściwie nieobecne w polityce, historii i dyskusji. Co więcej, PiS nie tylko obiecał określone reformy socjalne, ale także je zrealizował! Tym samym upodmiotowieniu uległo kilka, a może i kilkanaście milionów Polaków i Polek, którym nie tylko przywrócono godność, zabezpieczono w niemałym stopniu byt, ale przede wszystkim pokazano, że ich głosy liczą się tak samo, jak głosy młodych, wykształconych magistrów filozofii, kulturoznawstwa i innych jakże potrzebnych kierunków. Tego właśnie najbardziej nie mogą przeboleć elity. Tego, że do tej pory powolni im potomkowie chłopów pańszczyźnianych śmieli się zbuntować i nie wybrać po raz kolejny demokratycznej, liberalnej i europejskiej partii – Platformy, a „faszystowską” i „autorytarną” – Prawo i Sprawiedliwość. Od tego czasu nienawiść klasowa na stałe zagościła w mediach liberałów – NaTemat, Gazecie Wyborczej, Najwyższy Czas i inne publikatory prawie codziennie wylewają swoje histerie na ciemny lud, który daje się „przekupić”. Bo przecież kiedy liberałowie głosują na swoje partie oczekując, że te zrealizują ich postulaty, to wcale nie jest przekupstwo. Podobnie jak każda inna sytuacja, gdy ktoś głosuje na daną opcję polityczną, bo uznaje że na tym skorzysta – na polu ekonomicznym, kulturowym czy jakimkolwiek innym. Jednak w liberalizmie wrogiem numer jeden w ramach walki klas są ci biedniejsi, gorzej wykształceni, mieszkający poza aglomeracjami. Ci, którzy jako tacy ponoszą koszty funkcjonowania systemu oraz bogacenia się wąskiej elity. Nic więc dziwnego, że w ramach utrzymania status quo, to oni są atakowani, gdy choć trochę zdołają podnieść głowę.

 

Tegoroczne wybory wykazały kumulację takich klasistowskich podziałów i stanowisk szeroko rozumianego obozu opozycji, w tym także lewicy (sic!). Wyborców PiSu nazwano „ciemną biomasą”, tym samym odbierając ludziom tym nawet pozór człowieczeństwa, postulowano podział Polski na dwa odrębne kraje (oświeconą Polskę Trzaskowskiego i zabobonną Polskę Dudy), sugerowano odebranie prawa głosu tym „głupszym” i „gorzej wykształconym”. Okazuje się, że kiedy w 2007 czy 2011 ludzie wybierali PO, to był objaw dobrze działającej demokracji, a gdy w 2015, 2019 i 2020 wybierają PiS wówczas już są nie rozumiejącymi ekonomii i polityki roszczeniowcami, których przekupiono obietnicami reform socjalnych. Jakżeż nieludzki musi być liberalizm w oczach samych liberałów, że obietnica 500 zł na dziecko, czyli kwoty cokolwiek niewielkiej, starczyć ma do zagłosowania na tą czy inną partię.

 

Wszelkie autorytety po wygranej Dudy dostały wręcz histerii. Ktoś publicznie deklaruje, że nie będzie kupował produktów od polskich rolników – w końcu oni śmieli głosować inaczej niż im nakazano. Ktoś znowu, kto swego czasu był piłkarską  legendą, stwierdza, że to „niebezpieczne”, że ci gorsi, gorzej wykształceni, sytuowani, z małych miejscowości decydują o tym, kto zostaje głową państwa. Liberałowie, którzy mają swoje gęby pełne demokratycznych frazesów nie mogą nie wylać z siebie nienawiści na tych, którzy…spełniają swój rzekomo demokratyczny „obowiązek”. Za co? Za to, że ci głosują w demokratycznych wyborach. Znowuż na jednym z liberalnych portali pojawia się znaczący nagłówek „mieszkańcy dużych miast najbardziej niezadowoleni z wyniku wyborów”. Chciałoby się dodać „i co z tego?”. Oczywiście, tytuł jasno wskazuje, że to ci dobrze zarabiający, najlepiej w zagranicznych korporacjach, z dyplomami magistrów nikomu niepotrzebnych prywatnych uczelni, są kastą, która wedle liberalnych elit ma być  głosem sumienia i rozsądku, ale przede wszystkim ma mieć decydujący głos w polityce. Wyobrażacie sobie tytuł „mieszkańcy wsi najbardziej niezadowoleni z wyniku wyborów”? No właśnie, tak niezbyt. Może w „Szturmie” albo „Nowym obywatelu”, ale na pewno nie w głównym nurcie.

 

Mentalność folwarczna to tutaj słowo klucz. Starczy zerknąć na histerie Sławka Sierakowskiego z KryPola, który nie mógł wprost nie wyrazić szoku i histerii z tego, że to głównie na terenach wiejskich i małomiejskich skoczyła frekwencja w drugiej turze względem pierwszej. Co, służba i małorolni z czworaków śmieli głosować inaczej niż jaśnie panowie z dworków, salonów i sal bankietowych? No cóż, nie od dziś wiadomo, że „Krytyka polityczna” to żadna lewica, tylko liberalizm w najgorszym, drobnomieszczańskim wydaniu. Słów pogardy na to szkoda.

 

Słyszy się od czasu do czasu, że powinniśmy wprowadzić cenzus w głosowaniu – wykształcenia, wynagrodzenia lub majątku, wiedzy o państwie. No cóż, choćby z powodu członkostwa w ONZ czy UE jest to po prostu niemożliwe i doprowadziłoby to do natychmiastowej izolacji Polski na arenie międzynarodowej. Co ciekawe propozycje takie padają często z ust tych, którzy PiSowi zarzucają to, że… doprowadza do izolacji Polski. O grotesko.

 

No dobrze, ale co właściwie daje wykształcenie takiego, że ktoś kto nie ma matury czy magistra, miałby stać się obywatelem gorszego rodzaju? Znamy setki, jak nie tysiące przykładów na to, że wykształcenie nie jest jakoś specjalnie skorelowane z poziomem etycznym i moralnym człowieka. Obsada oficerska Einsatzgruppen to przykład skrajny, ale wymowny. Czemu fakt, że ktoś nie posiada określonego papierka, w dzisiejszych czasach straszliwie już zdezawuowanego, ma warunkować to, że nie będzie w stanie on nawet elementarnie wpływać na politykę? Przecież polityka cały czas będzie dotykać jego i determinować szereg czynników życiowych. Tymczasem w imię fanatycznego wręcz klasizmu postuluje się tu i ówdzie odebranie ludziom tego prawa. A przecież chodzi nie o faktyczne predyspozycje do oddania głosu, ale o wykluczenie określonego typu wyborców z procesu politycznego. Identyczna sytuacja jest z postulatem cenzusu materialnego czy podatkowego, tu jednak podaje się to bez ideologicznych usprawiedliwień, a wprost się stwierdza, że ci biedniejsi powinni być tak jak kiedyś ludźmi gorszej kategorii.

 

Test znajomości konstytucji? Egzamin z zasad funkcjonowania państwa? To naprawdę niezbędne do stwierdzenia czy ktoś utożsamia się z tym, czy innym kandydatem? A czy ludzie korzystający z komunikacji miejskiej wiedzą jak skonstruowany jest tramwaj albo autobus? Oczywiście, że nie, co nie przeszkadza im w używaniu tegoż i ocenie komfortu jazdy. Co da nam to, że zakujemy na przysłowiową blachę artykuły Konstytucji? Nie czyni nas to ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, ani tym bardziej nie wpływa to na nasze uwarunkowania, które nakazują popierać daną opcję polityczną. Zresztą, czemu akurat znajomość konstytucji ma warunkować prawo głosu? Może znajomość całego prawa? Albo wszystkich głównych szkół ekonomicznych? Warunki takie możemy mnożyć i szybko dojdziemy do założeń, jakie przyświecały twórcom republikańskiej formy USA – w skrócie to: rządzą elity i technokraci, a zwykli ludzie trzymają się od polityki jak najdalej.

 

Myśl taka, charakterystyczna dla części prawicy, nie jest jednak zbieżna z ideą kierowania się interesem narodowym czy postulatem uczciwości w ramach aparatu władzy. Klasizm, dzielenie Narodu na lepszych i gorszych wedle arbitralnie dobranych kategorii, a tak naprawdę ze względu na dokonywane wybory polityczne to ślepa uliczka. Kiedy mówimy o solidaryzmie narodowym, tym samym odwołujemy się do idei Narodu organicznego, Narodu opartego na solidnych więzach i Narodu, który tworzy silną całość. Stąd wszelkie dzielenie ze względu na histerie wyborcze, liberalne zaczadzenie czy poczucie wyższości musi być dla nas jako nacjonalistów obce.

 

 

 

Polityka?

 

 

Innym zupełnie zagadnieniem jest sam stosunek do wyborów. Jedni podchodzą do wyborów niczym kibice do spraw klubowych – czyli fanatycznie popierają swoich kandydatów. Siłą rzeczy w tych wyborach był to Krzysztof Bosak, przedstawiciel liberalno-populistycznej Konfederacji. Z drugiej strony mamy postawę abnegacji wyborczej, swoistego obrażenia się na demoliberalizm. Nie pójście na wybory urasta tu do rangi aktu oporu wobec wrogiego Narodowi systemu. Czy faktycznie?

 

Wybory to tylko jeden z tysięcy elementów liberalnego państwa, w którym tkwimy i funkcjonujemy. Od pracy, przez urzędy, komunikację miejską, po setki innych elementów – każdy i każda z nas codziennie porusza się w demoliberalizmie. Wybory oczywiście są tu dość skrajnym przykładem, bo przecież w tych udziału brać nie trzeba. Jednak przecież, jeśli odstawimy pewną retorykę na bok, okazuje się, że choć kandydaci to bez wyjątku tacy lub inni liberałowie, to jednak liberał liberałowi nierówny. Naprawdę nie widzielibyście różnicy, gdyby kilka tygodni temu wygrał Trzaskowski? No właśnie, wówczas najpewniej prawica ogłosiłaby prawdziwe pospolite ruszenie, a krzykom oburzenia i sprzeciwu nie byłoby końca.

 

Polityka będzie się działa i będzie na nas wpływać bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. Pytanie czy nie lepiej do tematu podchodzić elastycznie i w określonych wypadkach jednak zagłosować? Nie mówię, że konkretnie na Bosaka, akurat do tego kandydata i jego libertyńskiego obozu bardzo mi daleko. Nawet jeśli mamy wybrać przysłowiowe mniejsze zło, to przecież zawsze jest lepsze wyjście niż głos na zdeklarowanych zwolenników lgbt, ludzi finansowanych przez międzynarodowe siły etc. Wspominamy jako nacjonaliści często Ernsta Jüngera i jego słynny cytat o nie oddawaniu głosu. Mało kto pamięta, że Jünger po latach przyznał, że jak najbardziej chodził na wybory i głosował na DNVP – przeciwko NSDAP. I ciężko mieć do niego o to pretensje. Dziecinne obrażanie się na demoliberalizm raczej nie posunie nas do jego obalenia, a brednie o tym, że głosując tym samym legitymizujemy ten system ciężko brać na poważnie. Czyli nie głosując tym samym odbieramy demoliberalizmowi jego legitymizację? Ciężko w to uwierzyć patrząc na stabilność obecnego ustroju, a łączna liczba nacjonalistów w Polsce każę sądzić, że to czy wszyscy zagłosują czy nie, w skrajnie niewielkim stopniu wpłynie na frekwencję i ewentualny spadek zaufania do obecnej formy państwa.

 

Nie twierdzę, że zawsze należy głosować, czasami faktycznie nie mamy na kogo, lub kandydaci niczym się nie różnią. Jeśli jednak możemy wybrać opcję, która oznacza przynajmniej przedłużenie czasu, do chwili przejęcia władzy przez sorosowych liberałów, to uważam, że powinniśmy być skłonni do „zniżenia się” do udziału w wyborach. Korona z głowy nam z tego powodu nie spadnie, a być może wygrywamy w ten sposób czas konieczny na przygotowanie się do nowego etapu walki narodowej.

 

 

 

Konfederacja

 

 

Udział Konfederacji w wyborach to odrębna sprawa, dla nas o tyle istotna, że to na Konfederację orientuje się politycznie część środowiska narodowego. Najciekawszym aspektem nie jest dla nas 1 tura wyborów, gdyż tu od początku było właściwie wszystko wiadome, ale zachowanie Konfederacji po 1 turze.

 

Bardzo szybko, bo już 2 dni po 1 turze Konfederacja wydała oficjalny komunikat, że nie popiera żadnego kandydata, a udział w 2 turze i wybór kandydata pozostawia swoim wyborcom. Cóż za straszliwy błąd!

 

Konfederacja bez jakiejkolwiek gry, bez żadnej walki oddała cały swój elektorat KO i PiSowi do walki o przeciąganie wyborców Bosaka na swoją drogę. I to w sytuacji gdy były prawie 2 tygodnie aby móc rozliczyć i wyjaśnić obu kandydatów. Konfederacja mogła najzwyczajniej wejść w grę wobec Trzaskowskiego i Dudy, oczekując konkretnych deklaracji, obietnic lub  też grając na skompromitowanie obu kandydatów, wykazując, że nie są to godni reprezentacji Narodu. Trzaskowskiego można było przecież grillować o kwestie rodzinne, np. uzależniając poparcie od jasnej deklaracji niepopierania postulatów lgbt. Dudę można było próbować zmusić do deklaracji twardszej postawy wobec USA i Izraela, albo chociaż do obietnicy nie wprowadzania euro w Polsce. Tego niestety nie zrobiono, pozwalając obu sztabom przez 2 tygodnie rywalizować o wyborców Bosaka. I to bez udziału Konfederacji. Swoich wyborców aż tak duża ta ostatnia jednak nie ma i jak się wydaje, powinna bardziej ich szanować – niczym słabszy zespół starający się grać swoje na połowie boiska przeciwnika. Tu niestety oddano walkowerem swój elektorat. To nie Konfederacja stawiała warunki kandydatom, a to oni przeciągali zwolenników Bosaka na swoją stronę umizgiwaniem się do liberalizmu ekonomicznego czy patriotyzmu Konfederacji.

 

Jak się wydaje powodem takiego zachowania Konfederacji była świadomość jej liderów o jednym z największych problemów tej partii. Otóż jeśli spojrzymy na elektorat Biedronia, Kamysza, Hołowni to przytłaczająca większość tegoż zagłosowała na Trzaskowskiego. Tymczasem elektorat Bosaka podzielił się prawie równo na tych, którzy poparli Dudę, i tych którzy wybrali jego kontrkandydata. Podobnie w wypadku tych, którzy na jesieni poparli Konfederację, aż 2/3 poparło Trzaskowskiego. Powód tego leży w genezie Konfederacji – jest to przecież miks środowisk narodowego i liberalnego. A więc można uznać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że liberalna część zwolenników Konfederacji wybrała Trzaskowskiego, narodowa część zaś Dudę. I właśnie dlatego Konfederacja prawie natychmiast ucięła wszelkie kwestie dotyczące 2 tury. Obawiano się po prostu, że w razie wciągnięcia partii do walki obu kandydatów 2 tury o jej głosy, wyjdzie na jaw jak bardzo jest to niespójne i niekompatybilne środowisko. W ten sposób prolongowano, na być może nawet kilka lat, nieuchronny konflikt i konieczność ustalenia czy Konfederacja ma być ostatecznie tworem liberalnym czy narodowym. To co było na krótką metę powodem sukcesu Konfederacji (dostanie się do Sejmu), na dłuższy dystans może determinować poważny kryzys tej partii, włącznie z jej rozpadem. Okazuje się, że circa połowa jej elektoratu naprawdę uwierzyła, że ekonomia jest najważniejsza, PiS to „socjalizm” i w imię walki z tymże „socjalizmem” ludzie ci gotowi są wspierać kandydata otwarcie popierającego postulaty lgbt. To nie tylko potwierdza prawdę, że liberalizm to rak w każdej postaci, ale także to, że poszczególne opcje liberalne (korwiniści, KO) nie są od siebie aż tak dalekie. Kwestie moralne i etyczne dla obu odłamów liberalizmu nie istnieją, liczy się tylko gospodarka w jak najbardziej neofolwarcznym modelu.

 

Oczywiście, Konfederacja to partia młoda i ma czas na wyklarowanie swego modus operandi, ale nie ma co udawać, że między ideą narodową a ideą liberalną występujące jakieś poważniejsze punkty wspólne, poza politycznymi dezyderatami obecności w parlamencie. Trudno o to mieć do polityków pretensje, pytanie jednak jak długo środowisko narodowe współtworzące Konfederację będzie się godzić na rezygnację z kolejnych swoich postulatów, oraz jak długo Konfederacja da radę opierać się  tylko na mglistych postulatach silnego państwa, uczciwego i prostego gospodarowania, patriotyzmu etc. Prędzej czy później partię tą czeka decyzja wyboru ostatecznego kierunku: narodowo-wspólnotowy czy liberalno-indywidualistyczny. Niestety dotychczasowe działania i przemiany Konfederacji każą sądzić, że twór ten wybierze drugi wariant. I znów środowisko narodowe, pozbawione trwałych fundamentów działania i poparcia społecznego, pozostanie na lodzie.

 

 

 

Wybory, wybory

 

 

Nie bójmy się analizować wybory jak każde inne polityczne zjawisko naszego kraju. Jest ono o tyle ciekawe, że powoduje iż pewne procesy i działania stają się dużo intensywniejsze i zauważalne, przez co dużo łatwiej uchwycić pewne zależności, poglądy czy zachowania. Nie mając póki co własnego, narodowego kandydata, musimy chociaż w tym stopniu wykorzystać ten okres.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

            Korzeni rumuńskiego antysemityzmu zawartego w ideologii nacjonalistycznej XX wieku możemy szukać w wieku poprzednim i twórczości rumuńskiego poety Mihaia Eminescu, który swoje poglądy względem ludności żydowskiej wyrażał min. we własnej poezji.[1] Eminescu należał do czołowych poetów romantyzmu rumuńskiego i największych poetów rumuńskich w historii. Przez rumuńskiego historyka Nicolae Iorgę został uznany za ojca współczesnego języka rumuńskiego, co w połączeniu z jego konserwatywnymi zapatrywaniami stworzyło z niego ikonę rumuńskiej prawicy.[2] Mamy więc pierwszą podbudowę ideologiczną w formie klasycznej poezji, która poprzez prozę stała się nośną formą ideowego antysemityzmu, który swoje oparcie, a przez to niejako legitymizację, znalazł w literaturze uznanego przez naród wieszcza.[3] Tym co szczególnie widoczne i istotne w pojmowaniu „kwestii żydowskiej” wśród rumuńskiego społeczeństwa był powszechny i popierany przez środowiska intelektualistów program antyżydowski. Do grupy intelektualistów o zapatrywaniach antysemickich można zaliczyć takie osoby jak Emil Cioran[4], Miracea Iorgulescu, Victor Eskenasy, Adrian Marino, Miracea Eliade czy wyżej wspomniany Nicolae Iorga. Wsparcie to zostało rozszerzone o kręgi akademickie, które teorie antysemickie opierały o fundament naukowy tworząc w późniejszym okresie partie nacjonalistyczne, których głównymi postulatami były te antyżydowskie. Do najbardziej znanych postaci tego kręgu należał min. doktor ekonomii i prawnik Alexandru C. Cuza, uważany za jednego z czołowych teoretyków kwestii żydowskiej w  Rumunii. Dr. Cuza zorganizował w 1895 roku w Bukareszcie Alliance Anti-semitique Universelle, czyli Uniwersalny Sojusz Antysemicki. Sukces i rozgłos jaki zyskał dzięki ww. wydarzeniu doprowadził do powstania w 1910 roku Partii Narodowo-Demokratycznej, której współzałożycielem był wspomniany już Nicolae Iorga.[5] Tym samym dzięki kadrze uniwersyteckiej postulaty antysemickie wkroczyły w mury wielu rumuńskich uczelni, rozpalając swoim radykalizmem studencką młodzież. Jak się niedługo okaże kolejną cegiełkę mieli dołożyć właśnie uczniowie Cuzy i Iorgi, którzy postulaty antyżydowskie uzupełnią o pobudki religijne oraz bardziej dynamiczne i radykalne postulaty.

            Rumuński nacjonalizm jak większość ruchów tego typu ówczesnej Europy szukał także inspiracji w zagranicznych rozwiązaniach. Wśród działaczy rumuńskich widoczny jest wpływ twórcy francuskiej Action Française - Charlesa Maurrasa, który stał się twórcą modnego wówczas nacjonalizmu integralnego, któremu nie obce był radykalne hasła antysemickie.[6] Fundamentem na którym Maurras zbudował swój radykalny antysemityzm była tzw. sprawa Dreyfusa, francuskiego oficera pochodzenia żydowskiego, którego oskarżono o szpiegostwo na rzecz Cesarstwa Niemieckiego. Za jednego z głównych wrogów obok komunistów rumuński nacjonalizm uznał „żywioł żydowski”, który według nich dążył do opanowania społeczeństwa rumuńskiego oraz zniszczenia samej Rumunii podporządkowując jej interesy obcym wpływom. Radykalnie w swoich poglądach wyraża się Emile Cioran, który zadaje retoryczne pytanie- Co umie naród rumuński w porównaniu z żydowskim? Gdyby dać Żydom pełną swobodę, jestem pewien, że w niespełna rok zmieniliby nazwę kraju. Tak czy inaczej, muszę wyznać z melancholią, że antysemityzm jest największą pochwałą pod adresem.[7] Według spisu powszechnego przeprowadzonego w 1899 roku Żydzi stanowili około 4,5 % populacji kraju, choć w niektórych miastach Mołdawii przeważali liczebnie nad ludnością rumuńską.[8] Prawo rumuńskie zabraniało Żydom zakupu ziemi, stąd często zwracali się oni ku profesjom dla nich dostępnym, takim jak handel, przemysł oraz sektor usługowy[9], co rodziło z kolei napięcia na linii mieszczanie- Żydzi oraz biedni- Żydzi[10].

            Ważnym dla postrzegania „kwestii żydowskiej” przez Rumunów był koniec roku 1917, czyli rewolucja bolszewicka. Zagrożenie komunistyczne, zostało powiązane z obywatelami pochodzenia żydowskiego, których uważano za potencjalnych zdrajców, mogących przejść na stronę wroga, która wraz z forpocztą komunistów zawitałaby u granic „Wielkiej Rumunii”. To właśnie wtedy pojawiło się nowe i popularne w całej Europie pojęcie żydokomuny (Kiedy mówię komunista, mówię Żyd- Codreanu), które utożsamiało bolszewickie zagrożenie z ludnością żydowską. Jednocześnie szczególnie mocno akcentowany jest w prasie prawicowej odsetek studentów żydowskiego pochodzenia, co nasuwa analogię min. z polskimi postulatami antysemickimi lat 20 i 30 XX w. Zarzut ten trafi w Rumunii jednak na podatny grunt, gdyż zyska poparcie wśród kadry nauczycielskiej, która z kolei w przyszłości zostanie wsparta przez oficerskie kręgi wojskowe.

            Nieoczekiwanym potwierdzeniem antysemickich tez rumuńskich działaczy prawicowych stała się sfabrykowana przez współpracownika Mikołaja II - Matwieja Gołowinskiego, publikacja pt. „Protokoły mędrców Syjonu”, która opisywała wyimaginowane plany osiągnięcia przez Żydów kontroli nad całym światem.  Cel tej sfabrykowanej publikacji w zamysłach carskiej Ochrany miał na celu obarczenie społeczności żydowskiej odpowiedzialnością za problemy ówczesnej Rosji. Pierwsze wydanie książkowe datujemy na 1905 rok (w Rumunii przedrukowane w 1923 roku). Od tego czasu stał się on jednym z głównych „argumentów” dla polityki antyżydowskiej lat 20-30 XX w. Faktem nie do przecenienia stała się popularyzacja tej publikacji w Rumunii po rewolucji bolszewickiej, co w zestawieniu z ww. pojęciem żydokomuny stało się jednym z koronnych dowodów na spisek żydowski wymierzony w naród rumuński.

            Wraz z rozwojem i popularnością ruchów nacjonalistycznych w całej Europie, na czoło wielu z nowo powstałych partii wysuwali się młodzi liderzy zafascynowani sukcesem włoskiego faszyzmu. Nie inaczej było w Rumunii, w której uczeń dr. Cuzy- młody Corneliu Zelea Codreanu powołał do życia Legion Michała Archanioła, który oparła się na silnym fundamencie wiary chrześcijańskiej nowego typu, ponieważ nie określała się jednoznacznie jako katolicka, czy prawosławna, lecz według samego Codreanu starała się w myśl ekumenizmu łączyć wszystkie te odłamy. Mocno akcentowany mistycyzm i misja dziejowa odbudowy narodu rumuńskiego według lidera Legionu, nie mogła odbyć się bez rozwiązania kwestii żydowskich, stąd obok mistycyzmu chrześcijańskiego i ideologii nacjonalistycznej pojawienie się kwestii żydowskiej, jako zagrażającej bezpośrednio idei chrześcijańskiej wizji nacjonalizmu rumuńskiego. W późniejszym okresie Capitanul zerwie znajomość i współpracę z dotychczasowym mentorem Cuzą i wraz z ojcem stworzą radykalny i prężnie rozwijający się ruch legionowy, który przeszczepi postulaty antyżydowskie na grunt ludności wiejskiej, szerząc swoje ideały i postulaty wśród wiosek i mniejszych miasteczek. Wraz z rozrostem organizacji i zdobywania poparcia wśród kapłanów prawosławnych, wątek antysemicki co już wcześniej sygnalizowałem został poparty przez religijne nauczanie, co szczególnie dla wiernych stało się ważnym argumentem, bo przecież wygłaszanym przez ich kierowników duchowych, ludzi Boga. Na fali militarystycznych fascynacji, Codreanu powołał Żelazną Gwardię, której ideologia szczególnie zaznaczała, że elementy obce narodowi są dla niego niszczące, z tego względu jako formę obrony postulowała przemoc wobec Węgrów, Greków, Turków, Ukraińców i Żydów. Wobec Żydów gwardziści postulowali odebranie im obywatelstwa rumuńskiego.[11] Przejawiali oni także swoją aktywność na uniwersytetach, gdzie walczyli min. o wprowadzenie numerus clausus, które z czasem przerodziło się w numerus nullus. Członkowie Gwardii mieli zakaz jakiegokolwiek kontaktu z Żydami, nie mogli wchodzić do sklepów czy domów żydowskich, bądź ściskać dłoni Żydów. Wraz z europejskimi podróżami Codreanu i zachłyśnięciem się ideologią narodowego socjalizmu pod koniec lat 30. ugrupowanie postulowało „całkowitą eliminację Żydów” poprzez stworzenie obozów pracy przymusowej dla Żydów i inżynierię rasową. Sam Codreanu uważał, że Niemcy likwidując „zagrożenie żydowskie” walczą o cywilizację europejską.

            Dzięki zdolnościom organizacyjnym i aurze mistycyzmu, którą roztaczał wokół siebie Codreanu, udało mu się przekonać do współpracy wielu wysokich rangą wojskowych, którzy wspierając działania Legionu stali się jego protektorami. Większość z nich przejawiała także postawy antysemickie, stąd nie dziwi min. organizowanie przez Bagulescu najść na redakcje czasopism należących do Żydów.[12] W latach 30-tych to właśnie wojskowi, którzy często czynnie brali udział w napadach na studentów żydowskich będą równie aktywnie wspierać oskarżonych legionistów przez sądami, nieczęsto przyczyniając się do ich uniewinnienia. W wywiadzie udzielonym pismu „Prosto z Mostu”, Codreanu tak określał „zagrożenie żydowskie”: Żydzi, to naród, z którym musimy walczyć w inny sposób, gdyż oni walczą perfidią. W ich rękach znajdują się miasta.[13] Na pytanie jak wyobraża sobie on rozwiązanie kwestii żydowskiej odpowiedział iż chodzi tu o prawo obrony narodu w obliczu żydowstwa, ratowania handlu, posiadania własnej prasy. […] Handel uprawiany przez Żydów musiałby być bezwarunkowo obciążony specjalną taksą.[14] Jak widać chociażby na przykładzie ruchu legionowego i samego Codreanu postulaty antysemickie były jednymi z głównych fundamentów ideologicznych ruchu rumuńskiego. Często odwoływano się do argumentów, takich jak obrona handlu, pokazywanie iż Żyd może być dla Rumuna zagrożeniem, które odbiera mu pracę, pieniądze, a w końcu chleb.

            Antysemityzm legionowy począwszy od połowy lat 30-tych radykalizował się jeszcze bardziej i zaczął zwalczać nawet ludzi, którzy do niedawna byli dla nich mentorami. Panuje powiedzenie, że każda rewolucja pożera swoje dzieci, nie inaczej było na rumuńskiej scenie nacjonalistycznej. Nicolae Iorga, jeden z czołowych antysemitów, ideowy patron wielu młodych działaczy legionowych, w końcu premier Rumunii, został zamordowany przez legionistów, ponieważ według nich manifestował umiarkowanie i wstrzemięźliwość w deklaracjach antysemickich. Co ciekawe to właśnie Iorga jest autorem słów iż Żydzi dla Rumunów stanowią element pasożytniczy charakteryzujący się pazernością, gdzie indziej nazywając ich intruzami i najeźdźcami. Podobnie postąpiono z dr. Cuzą[15], który skłócony z Codreanu zwalczał ruch legionowy jako niedojrzały i…zaprzedany międzynarodowemu kapitałowi. Śmierć Codreanu nie zakończyła antysemickich wystąpień. Ruch legionowy nadal trwał, tak jak i antysemickie przekonania sporej części narodu rumuńskiego. Swój tragiczny finał dążenia legionowe znajdą podczas wydarzeń w Jassach gdzie w czerwcu 1941 roku na rozkaz Iona Antonescu dokonano pogromu na ludności żydowskiej w której zabito około 13 000 Żydów.

            Tym co wyróżniało rumuński antysemityzm było silne poparcie wśród intelektualistów oraz klasy politycznej. W odróżnieniu od europejskiego antysemityzmu, który w większości przypadków propagował wizerunek Żydów jako niższych rasowo, rumuński nacjonalizm posiadający silne oparcie w mistycyzmie utożsamiał społeczność żydowską z diabłem, nadając im diaboliczne cechy. Codreanu jako przywódca krucjaty odnowy narodu rumuńskiego postanowił wydać walkę temu diabolicznemu nasieniu, które chciało zniszczyć naród rumuński. Warto zaznaczyć, że ta „atrakcyjna” retoryka religijna bardzo łatwo oddziaływała na masy społeczne, które podobnie jak legionowy przywódca uważały iż jest to konieczny krok do pokonania wroga zagrażającego rumuńskiemu zmartwychwstaniu. Ten mistycyzm i walkę ze społecznością żydowską uważał za świętą wojnę. Tym co jest zauważalne na rumuńskiej scenie politycznej tamtego okresu to fakt, że postrzeganie „sprawy żydowskiej” częściej i trwalej łączyło polityków i społeczeństwo rumuńskie niż inne postulaty.

 

Oleś Wawrzkowicz

 

Bibliografia:

  1. Kozieł, Żelazna Gwardia, Warszawa 2016,
  2. Codreanu, Droga Legionisty,
  3. Demel, Historia Rumunii, Wrocław 1986,
  4. Bartyzel, B. Szlachta, A. Wielomski, Encyklopedia Polityczna. Tom I, Radom 2007,
  5. Bartyzel, Encyklopedia Polityczna. Tom II, Radom 2009,
  6. Volovici, Nacjonalizm i „kwestia żydowska” w Rumunii lat trzydziestych XX wieku, Kraków- Budapeszt 2016,
  7. Niculescu, Mistyk z rewolwerem. Corneliou Codreanu, Kraków 2019.

 

[1] L. Volovici, Nacjonalizm i „kwestia żydowska” w Rumunii lat trzydziestych XX wieku, Budapeszt 2016, s. 14.

[2] Naszymi ideami były nacjonalistyczne idee Eminescu. Inspiracją i oparciem dla naszych tekstów był Eminescu, pozostawaliśmy pod przemożnym wpływem Eminescu- nacjonalisty. [P. M. Vizirescu]

[3] Co ciekawe antysemityzm Eminescu nie identyfikował się z chrześcijaństwem, odwołując się w swojej poezji min. do buddyzmu, agnostycyzmu i ateizmu, co z kolei w połączeniu z jego tradycjonalistycznymi poglądami przypomina hybrydowe połączenie ateizmu, antycznych religii wschodnich i tradycjonalizmu w wykonaniu Juliusa Evoli.

[4] Z lat młodości Ciorana pochodzą jego słowa: Węgrzy nienawidzą nas z oddalenia, Żydzi – z samego serca naszego społeczeństwa. Żydzi są pod każdym względem niezwykli, obciążeni przekleństwem, za które odpowiada jedynie Bóg. Gdybym był Żydem, natychmiast popełniłbym samobójstwo. Zdrowie organizmu narodowego mierzy się zawsze intensywnością jego walki z Żydami, zwłaszcza gdy z racji swej liczebności i arogancji opanowują oni naród. Nie chodzi tu o nic więcej, jak tylko o kwestię oczyszczenia. Nasze wrodzone wady są niezmiennie niezależne od epoki. Problem Rumunii wcale nie byłby mniej poważny, gdybyśmy usunęli wszystkich obcych. Dopiero wtedy by się zaczął, gdybyśmy dali się bowiem zaślepić temu zadaniu, nie widzielibyśmy już własnej rzeczywistości, własnej nędzy.

[5] W 1922 roku, w wyniku różnic co do kierunku dalszego działania, Cuza zerwał współpracę z Iorgą, powołując do życia Unię Narodowo-Chrześcijańską (Uniunea Național Creștină). Rok później w marcu, razem z C. Codreanu założył Liga Apărării Național Creștine, czyli Ligę Obrony Narodowo-Chrześcijańskiej. Natomiast w wyniku fuzji w 1935 roku /Partią Narodowo- Agrarną Octaviana Gogi powstała Partia Narodowo- Chrześcijańska.

[6] Wczesna myśl maurrasowska była do tego stopnia przesycona gnostycyzmem (traktując Kościół Katolicki instrumentalnie), że nie wahała się przed atakiem na Pismo Święte i jego twórców. Maurras w Préface de: Le chemin de Paradis napisał iż: Nie znam innego Jezusa, jak z naszej tradycji katolickiej, i nie wyrzeknę się jasnego porządku Ojców, Soborów i Papieży, oraz wszystkich wielkich ludzi współczesnej elity, dla zaufania pismom czterech ciemnych Żydów.

[7] L. Volovici, Nacjonalizm i „kwestia żydowska” w Rumunii lat trzydziestych XX wieku, Budapeszt 2016, s. 204.

[8] T. Niculescu, Mistyk z rewolwerem. Corneliu Zelea Codreanu, Kraków- Budapeszt 2019, s. 22- 23.

[9] Znany pisarz Ioan Slavici tak opisywał straszną dla niego perspektywę „wszechobecnej, żydowskiej dominacji”: Do głowy nie przyjdzie Rumunowi, że mógłby spotkać Żyda w administracji gminnej, powiatowej, w sądzie i w wojsk, nie pomyśli nawet, że profesorem, deputowanym, ministrem, ba, wręcz bojarem mógłby być Żyd. Nie wie dlaczego, ale czuje, że to stać się nie może. [w:] L. Volovici, Nacjonalizm i „kwestia żydowska” w Rumunii lat trzydziestych XX wieku, Budapeszt 2016, s. 56.

[10] Inną motywację dla postulatów antysemickich formułuje przyszły lider rumuńskiego ruchu legionowego- Vasile Marin: Nie jesteśmy antysemitami dlatego, że ktoś zajął nasze miejsca; owszem, z tego powodu również, ale nie to jest najważniejsze. W żywym ciele narodu pojawia się inne ciało, które zniekształca sens jego życia, zniekształca sens rozwoju w życiu moralnym i sens kultury w życiu duchowym.

[11] Filozof Constantin Noica uważał że antysemityzm był rodzajem proroczego objawienia i objawił się on w pełni w Żelaznej Gwardii, będąc przejętym misyjnym duchem Legionu. Antysemityzm dla niego jest koniecznością historyczną, narzuconą przez wysiłek narodu dążącego do odrodzenia się i współczuje swym żydowskim przyjaciołom.

[12] T. Niculescu, Mistyk z rewolwerem. Corneliu Zelea Codreanu, Kraków 2019, s. 97.

[13] B. Kozieł, Żelazna Gwardia, Warszawa 2016, s. 110- 111.

[14] Ibidem, s. 111.

[15] Nie kto inny jak Cuza domagał się natychmiastowego usunięcia żydostwa z każdej możliwej dziedziny i osiedlenia go na terenach, gdzie mogłoby rozwijać swoją kulturę.

Rapienda rebus in malis praeceps via est.
Seneka Młodszy

(tł.: W nieszczęściu należy obierać drogę ryzykowną)

 

 

Czym jest dla nas tzw. ruch Black Lives Matter (BLM)? Dla jednych jest to okazja, żeby jeszcze głośniej wykrzyczeć własne teorie rasowe, dla innych jest to możliwość napisania kilku wulgarnych komentarzy, z drugiej strony znajdą się tacy, którzy będą chcieli zasłynąć jako „ostatni biali wojownicy (Internetu)”. Wszystkie te postawy są parodialne i groteskowe, ponieważ nie zauważają istoty problemu. Oczywiście masowa imigracja niesie ze sobą konflikty na tle kulturowo- społecznym, co powoduje dalekosiężne skutki dla naszego kontynentu. Lecz w tym wypadku mamy do czynienia nie z kolejnym buntem imigrantów, lecz totalną rewolucją ideologiczną. Śmierć Georga Floyda stała się tylko, długo wyczekiwanym, pretekstem aby międzynarodówka marksistowska mogła rozpocząć ostatnią fazę swojej zaplanowanej z pełną perfidią operacji. Demolowanie sklepów, grabieże, to są tylko skutki uboczne, które w obecnej chwili nie są istotne. Bunt zawsze rodzi chaos, a chaos jest ojcem anarchii. Na naszych oczach dokonuje się totalna, rewolucyjna reinterpretacja dotychczasowych pojęć, definicji społecznych, kulturowych i cywilizacyjnych. Zresztą pomyślmy, czy protestujący osobnik o ciemnym kolorze skóry sam z siebie niszczyłby pomnik… Juliusza Cezara, czy Churchilla? Podejrzewam, że w większości przypadków oni nawet nie wiedzą kto to był. Tymczasem rewolucja zawsze potrzebuje pożytecznych idiotów, którzy wykonają za nią całą brudną robotę. I tak mamy w tym przypadku. Aby walec rewolucji mógł toczyć się dalej, trzeba usunąć z jego drogi przeszkody, które go dotychczas spowalniały. Tymi przeszkodami jest nie tylko wiara, rozumiana jako Kościół Katolicki, ale także nasza tradycja, kultura i cywilizacja. Europa to kontynent ukształtowany przez poezje Homera, wojowników Leonidasa, legiony Juliusza Cezara, imperium Karola Wielkiego, monumentalne katedry, hiszpańskich konkwistadorów i wiele pokoleń dumnych Europejczyków. To wszystko stanowi jedną wielką przeszkodę dla zapędów marksistowskich ideologów, którzy już nie strzelają w tył głowy, lecz począwszy od paryskiego maja 1968 roku zręcznie uderzają w struny społeczne, poruszając najdelikatniejsze emocje, którymi dyrygują niczym najbardziej wytrawny mistrz batuty. Próby do generalnego koncertu trwały całe lata, aż społeczeństwa Europy i świata zaczęły podążać za dyrygentami, nie baczni na to, że stali się niewolnikami batuty, która z pozoru wygrywająca piękne utwory, zaczęła hipnotyzować ich…fałszywą nutą.

Wyobraźmy sobie kiedy zostaną wymazani z kart historii i przestrzeni publicznej nasi przodkowie? Kiedy zaczną zamykać i burzyć kościoły? Kiedy pod ciężkimi młotami runą ostatnie pozostałości naszej cywilizacji? Co wtedy pozostanie? Czy kręgosłup społeczeństw, będzie w stanie dźwignąć olbrzymią odpowiedzialność, która zostanie nań nałożona? Mur naszej cywilizacji jest rozbierany cegła po cegle. Czy kiedy zabraknie muru oplatającego naszą twierdzę, będziemy w stanie obronić się przed czyhającym na to wrogiem? Wszystko leży w naszych rękach i naszych umysłach. Jeśli nie zboczymy nawet na chwilę w uliczkę ułudy, poddając się zwodniczym teoriom to maszerując twardo naprzód mamy szansę. Jeśli poddamy się modnemu dziś, czczemu internetowemu pieniactwu i nieaktualnym programom- polegniemy.

Nie mamy czasu na ślepą i głupią nienawiść, czy bez opamiętania zadawane ciosy. To bez sensu. Każdy cios który trafi w próżnię jest ze szkodą dla nas a z pożytkiem dla przeciwnika. Przez nierozsądne działania to my tracimy siły i wystawiamy się na ciosy wroga. Naszą bronią jest samodyscyplina, wiedza i opanowanie. Bez tego od razu możemy wywiesić białą flagę, bo nasz wróg tylko czeka, aby nas sprowokować i naszą ślepą nienawiść i nierozsądek skierować z całym impetem przeciwko nam. W tych trudnych czasach kiedy chorujemy na brak autorytetów i silnych przywódców, każdy z nas jest latarnią dla innych. Zróbmy więc wszystko abyśmy świecili przykładem i opanowaniem, aby to właśnie ku nam przybywali zabłąkani i szukający pomocy ludzie, bo to my, każdy z osobna, jesteśmy twierdzą warowną, która w chwili próby nie ulęknie się wroga i dumnie stawi mu czoła, chociażby miała walczyć do końca, na gruzach naszej cywilizacji.

 

Oleś Wawrzkowicz 

Amber Gold to piramida finansowa stworzona przez Marcina Plichta w 2009 roku. Spółka miała inwestować w złoto i inne kruszce. Kusiła wysokim oprocentowaniem inwestycji - od 6 do nawet 16,5 proc. w skali roku - które znacznie przewyższało oprocentowanie lokat bankowych. W połowie 2011 r. Amber Gold przejęła większościowe udziały w liniach lotniczych Jet Air, następnie w niemieckich OLT Germany, a pod koniec 2011 r. w liniach Yes Airways. Powstała w ten sposób marka OLT Express. Głośno o sytuacji spółki Amber Gold zrobiło się w lipcu 2012 r., kiedy linie OLT Express zaczęły mieć kłopoty finansowe - zawieszono wówczas wszystkie rejsy regularne przewoźnika, a następnie spółka poinformowała, że wycofuje się z inwestycji w linie lotnicze. Linie OLT Express upadłość ogłosiły pod koniec lipca 2012 r., a Amber Gold zbankrutowało w połowie sierpnia 2012 r.

 

Według ówczesnych śledczych, szef firmy Marcin Plichta i jego żona Katarzyna oszukali w latach 2009-2012 łącznie niemal 19 tys. klientów spółki, doprowadzając ich do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w wysokości prawie 851 mln zł. Ciekawym jest, że proces Marcina Plichta i jego żony rozpoczął się dopiero w marcu 2016 roku. Natomiast od września 2016 r. działa sejmowa Komisja śledcza ds. Amber Gold. Co złośliwsi komentatorzy wielokrotnie sugerowali, że głównym powodem działania Komisji ds. Amber Gold była chęć „grillowania” Donalda Tuska. Warto jednak spojrzeć na tę instytucję w nieco szerszym kontekście...

 

 

 

Sejmowe komisje śledcze

 

 

 

Sejmowe komisje śledcze są powoływane w oparciu o ustawę z dnia 21 stycznia 1999 roku o sejmowej komisji śledczej1. Zgodnie z zapisami art. 1 przywołanego powyżej aktu prawnego, reguluje on tryb działania sejmowej komisji śledczej. Komisje są powoływane do zbadania określonej sprawy2. Członków komisji wybiera i odwołuje Sejm bezwzględną większością głosów. W jej skład może wchodzić 11 osób. W teorii skład powinien odzwierciedlać reprezentację w Sejmie klubów i kół poselskich mających swoich przedstawicieli w Konwencie Seniorów, odpowiednio do jej liczebności. Zakres działania komisji określa uchwała o jej powołaniu. Ta sama uchwała może również określać szczegółowe zasady jej działania oraz termin złożenia sprawozdania3.

 

Ustawa wyłącza z udziału w pracach komisji m.in. tych posłów, których sprawa dotyczy bezpośrednio, jak i w przypadku, gdy istnieje okoliczność, która mogłaby wywołać uzasadnioną wątpliwość co do ich bezstronności w danej sprawie.

 

Prace komisji są związane zakresem przedmiotowym określonym w uchwale o jej powołaniu4. Sam przedmiot działania komisji nie może dotyczyć oceny zgodności orzeczeń sądowych z prawem. Do tego rodzaju aktywności władzy publicznej zostały bowiem powołanie inne organy. Pod względem formalnym, komisje na zewnątrz reprezentuje zawsze jej przewodniczący lub z jego upoważnienia zastępca przewodniczącego5.

 

Przed komisję może zostać wezwana każda osoba, która wówczas ma obowiązek stawić się przed nią w wyznaczonym terminie i złożyć zeznania. W przypadku, gdy z powodu choroby, kalectwa lub innej niedającej się pokonać przeszkody, osoba wezwana nie jest w stanie stawić się przed komisją i złożyć zeznania, ustawa dopuszcza przesłuchanie takiej osoby w miejscu jej pobytu6. Z przesłuchania osoby wezwanej przed komisję sporządza się stosowny protokół. Osoba wezwana przed komisję może między innymi uchylić się od odpowiedzi na pytanie, jeżeli jej udzielenie mogłoby narazić osobę wezwaną lub osobę dla niej najbliższą (w rozumieniu art. 115 § 11 Kodeksu karnego) na odpowiedzialność za przestępstwo lub przestępstwo skarbowe. Wezwany może także odmówić składania zeznań, gdy jest osobą podejrzaną o popełnienie przestępstwa pozostającego w ścisłym związku z czynem stanowiącym przedmiot postępowania albo gdy za to przestępstwo została skazana. Zeznający ma również prawo żądania, aby przesłuchano go na posiedzeniu zamkniętym, jeżeli treść zeznań mogłaby narazić na hańbę osobę wezwaną lub osobę dla niej najbliższą. Stawiającemu się przed komisję śledczą przysługuje również prawo odmowy zeznań co do okoliczności, na które rozciąga się ciążący na osobie wezwanej obowiązek zachowania tajemnicy ustawowo chronionej, w przypadkach określonych w innych przepisach, czy zgłoszenia wniosku o zarządzenie przerwy w posiedzeniu, jak i się z wnioskiem o zmianę terminu przesłuchania oraz umożliwienia swobodnego wypowiedzenia się w objętej przesłuchaniem sprawie7.

 

Komisja, przystępując do przesłuchania osoby wezwanej uprzedza wezwanego o odpowiedzialności karnej za zeznanie nieprawdy lub zatajenie prawdy i odbiera od niej przyrzeczenie (przy czym osoby nieme lub głuche składają przyrzeczenie przez podpisanie samego tekstu przyrzeczenia), poniższej treści:

 

"Świadomy/Świadoma znaczenia moich słów i odpowiedzialności przed prawem przyrzekam uroczyście, że będę mówił/mówiła szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mi jest wiadome".

 

Komisja posiada również pewne środki przymusu w stosunku do osób uporczywie uchylających się od stawiennictwa przed nią, bowiem w przypadku gdy osoba wezwana przed komisję bez usprawiedliwienia nie stawi się na jej wezwanie, bez zezwolenia oddali się z miejsca czynności przed jej zakończeniem albo bezpodstawnie uchyli się od złożenia zeznań lub złożenia przyrzeczenia, komisja może zwrócić się do Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o zastosowanie kary porządkowej8.

 

Jednym z istotnych elementów funkcjonowania komisji śledczych jest udział w nich środków masowego przekazu, bowiem komisja może zezwolić przedstawicielom prasy, w rozumieniu przepisów ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. Prawo prasowe, na dokonywanie za pomocą aparatury, utrwalenia obrazu lub dźwięku z jej posiedzenia, gdy przemawia za tym interes publiczny. Dokonywanie czynności przez przedstawicieli mediów nie może jednak utrudniać przebiegu posiedzenia, a ważny interes osoby wezwanej nie sprzeciwia się temu.

 

 Ze swojej działalności komisja śledcza sporządza sprawozdanie, zawierające jej stanowisko określone w uchwale ją powołującej. Wcześniej, Przewodniczący komisji sporządza projekt sprawozdania i przedkłada go komisji, której członkowie mogą zgłaszać swoje poprawki w formie pisemnej9. Stanowisko komisji jest przedstawiane na posiedzeniu Sejmu przez wybranego z jej składu, posła sprawozdawcę. Sejm nie przeprowadza w zakresie ewentualnego przyjęcia lub odrzucenia sprawozdania, głosowania.

 

 

 

Komisji śledcza ds. „Amber Gold”

 

W minionej kadencji Sejmu najbardziej znane były dwie funkcjonujące sejmowe komisje, których działalność wciąż obserwowana była przez społeczeństwo i śledzona przez różne media, a mianowicie: Sejmowa komisja śledcza ds. „Amber Gold” oraz Sejmowa komisja śledcza ds. weryfikacji reprywatyzacji Miasta Stołecznego Warszawy.

 

Komisja śledcza ds. „Amber Gold” powołana została na podstawie art. 111 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej oraz art. 1 i art. 2 ustawy z dnia 21 stycznia 1999 r. o sejmowej komisji śledczej, uchwałą Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 19 lipca 2016 r. w sprawie powołania Komisji Śledczej do zbadania prawidłowości i legalności działań organów i instytucji publicznych wobec podmiotów wchodzących w skład Grupy „Amber Gold”. Zgodnie z uchwałą sejmową zadaniem samej komisji i jej członków jest zbadania prawidłowości i legalności działań organów i instytucji publicznych wobec podmiotów wchodzących w skład „Grupy Amber Gold”10. Grupę Amber Gold stanowiły: Amber Gold Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku (wcześniej Salony Finansowe EX Spółka z o.o., Grupa Inwestycyjna EX Spółka z o.o.), Amber Gold Invest Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku, Amber Gold Usługi Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku, Amber Gold Obsługa Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku, Fundusz Poręczeniowy AG Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku, Amber Gold S.A. z siedzibą w Gdańsku, PST S.A. z siedzibą w Gdańsku, OLT Express Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku, OLT Express Poland Spółka z o.o. z siedzibą w Warszawie, OLT Express Regional Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku oraz OLT Cafe Spółka z o.o. z siedzibą w Gdańsku. Jak zatem widać komisja, pod względem podmiotowym miała bardzo obszerne pole do zbadania. Do zakresu zaś działania samej komisji, w myśl podjętej uchwały należało zbadanie i ocena prawidłowości i legalności działań podejmowanych w odniesieniu do działalności prowadzonej przez podmioty wchodzące w skład tej grupy przez mi.in. członków Rady Ministrów, w szczególności Ministra Finansów, Ministra Gospodarki, Ministra Infrastruktury (Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej), Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji (Ministra Spraw Wewnętrznych), Ministra Sprawiedliwości i podległych im funkcjonariuszy publicznych, jak również Prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Generalnego Inspektora Informacji Finansowej, Prezesa Urzędu Lotnictwa Cywilnego i podległych im 2 funkcjonariuszy publicznych, właściwych rzeczowo i miejscowo urzędów skarbowych, izb skarbowych oraz urzędów kontroli skarbowej, poza tym prokuraturę oraz organy powołane do ścigania przestępstw, w szczególności Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Komendanta Głównego Policji11.  

 

Drugim ważnym dokumentem sejmowym i jednocześnie źródłem informacji o funkcjonowaniu tej komisji jest kolejna uchwała, a mianowicie z dnia 22 lipca 2016 r. w sprawie wyboru jej składu osobowego. Zgodnie z tym aktem w skład komisji wchodzili następujący posłowie: Krzysztof Brejza (PO), Paweł Grabowski (Kukiz 15), Joanna Kopcińska (PiS), Jarosław Krajewski (PiS), Andżelika Możdżanowska (PSL), Stanisław Pięta (PiS), Marek Suski (PiS), Małgorzata Wassermann (PiS), i Witold Zembaczyński (Nowoczesna)12.

 

Sama Firma „Amber Gold” powstała 27 stycznia 2009 roku w Gdańsku. Założycielem był Marcin Plichta, który jak się później okazało, był uprzednio karany przez polski wymiar sprawiedliwości za różnego rodzaju oszustwa. Nigdy jednak nie trafił za przysłowiowe „kraty” bowiem każdorazowo sądy zawieszały wobec niego warunkowo ich wykonanie. Działalność podmiotu miała skupiać się przede wszystkim na inwestycjach w złoto i w kruszce13. „Amber Gold” było również największym udziałowcem linii lotniczych OLT Express, które równie szybko i z wielkim rozmachem oraz olbrzymimi nakładami finansowymi na reklamę powstały, żeby krótko potem upaść.

 

Firma „Amber Gold”, jak się później okazało należała do „przedsiębiorstw” typu tzw. piramid finansowych. Kusiła swoich klientów wielkimi zyskami w krótkim okresie czasu. Została zlikwidowana we wrześniu 2012 roku, a straty spowodowane jej działalnością przekroczyły, jak oceniała w roku 2014 prokuratura, kwotę 851 milinów złotych14. „Amber Gold” uznawała się za pierwszy tzw. dom składowy w Polsce, skupujący i inwestujący w wszelkiego rodzaju metale i kruszce. Wśród ofert firmy znalazły się takie produkty jak lokaty w złoto, srebro, czy platynę. Klienci podpisywali z „Amber Gold” tak zwane umowy składowe, inwestując nierzadko oszczędności swojego życia, ponieważ przedstawiciele podmiotu mamili ich zyskami rzędu od 6 nawet do 16,5 %, jak żaden z działających od lat na rynku polskim podmiot, w szczególności bank.  Jeszcze w roku 2009 KNF15 ostrzegała, że „Amber Gold” nie posiada jej zezwolenia na wykonywanie czynności bankowych, w szczególności na przyjmowanie wkładów pieniężnych, a prowadząca w tym zakresie sprawę gdańska prokuratura umorzyła postępowanie. Szybko okazało się, że działalność firmy nie wiele miała wspólnego z prawidłowym i uczciwym funkcjonowaniem podmiotu na rynku. Po zainwestowaniu przez „Amber Gold” w linie lotnicze i powołanie spółki OLT Express, na jaw wychodzić zaczęły sprawy związane z prawdopodobnym tzw. „praniem pieniędzy”, a kłopoty firmy „Amber Gold” wieściły bliski jej koniec. Zaczęto zamykać biura firmy w różnych punktach, a zdesperowani inwestorzy próbowali bezskutecznie odzyskać swoje wkłady, pomimo deklaracji Marcina Plichty, o możliwości szybkiego odzyskania wkładów. W roku 2012 sąd ogłosił upadłość spółki. Sprawę przejęły stosowne organy państwowe, w tym prokuratura.

 

Z punktu widzenia tematyki niniejszego zagadnienia, jaki i perspektywy czasu od kiedy Polacy dowiedzieli się o „Amber Gold”, skutkach upadłości i możliwych powiązaniach biznesu z organami państwowymi oraz najważniejszymi osobami w kraju, należy podkreślić, że powołanie sejmowej komisji w tym zakresie było niezbędne i tylko kwestią czasu. Działania organów państwa bowiem od roku 2012 niewiele wnosiły do sprawy. Ustalono bowiem kto i w jakim zakresie odpowiadał za zaistniałą sytuację w „Amber Gold”, zatrzymano winnych, osadzono ich w aresztach i wszczęto stosowne postępowania. Jednakże media donosić zaczęły o różnych układach, koneksjach i znajomościach Prezesa firmy oraz jego bliskich współpracowników z przedstawicielami władzy. Pamiętamy obrazy jakie pojawiały się w telewizji dotyczące pompatycznego otwarcia OLT Express, na których widnieli prominentni wówczas politycy rządzącej partii, w tym nieżyjący Prezydent Gdańska oraz były Prezydent RP. Wreszcie Polskę obiegła również informacja, że wśród pracowników Marcina Plichty był także syn ówczesnego Premiera RP Donalda Tuska, a nieustanne doniesienia prasowe dotyczące tej, o czym wszyscy się już przekonali, piramidy finansowej z polityczno-biznesowym akcentem w tle, coraz bardziej poruszały społeczeństwo. Stopniowo ujawniane okoliczności około towarzyszące funkcjonowaniu i upadłości „Amber Gold”, zaczęły budzić kontrowersje, niechęć i skrajne emocje wśród Polaków. Politycy partii opozycyjnych zadawali coraz więcej pytań i żądali powołania komisji, mającej zbadać tą aferę. Jednakże dopiero po zmianie władzy, w wyniku wyborów parlamentarnych 2015 roku, tj. w roku 2016 Sejm RP powołał w tym celu odpowiedni organ, o którym mowa powyżej w niniejszym artykule.

 

Wydaje się, że powołanie komisji było konieczne, i to nie tylko dlatego, że takie były oczekiwania opinii publicznej, ale przede wszystkim, że aktywność organów państwowych nie sprostała podejmowanym czynnościom i zadaniom. Działania samej komisji, chociaż nie mają charakteru sankcyjnego, a zmierzają jedynie do ustalenie ewentualnych możliwości powiązań na styku polityka- biznes, wydają się być potrzebne, zwłaszcza w tak skorumpowanym systemie, jakim jest przecież sam w sobie demoliberalizm.. Jak od czasu do czasu donosiły nam media, postępowanie w zakresie działań podejmowanych w stosunku do firmy „Amber Gold”, przez uprawnione chociażby do nadzoru, czy wyjaśnienia sprawy i zobowiązane do tego organy władzy publicznej, same cisnęły na usta różnego rodzaju pytania, na które nie było i właściwie po dziś dzień nie ma odpowiedzi. Dlaczego taki, czy inny urzędnik nie podjął takich, a takich czynności? Czy podjął takie, a nie inne, a jeśli tak to dlaczego takie właśnie działania? To jedne z częściej stawianych znaków zapytania przez ówczesnych członków komisji i śledzących aferę dziennikarzy oraz społeczeństwo. Jak doszło do wszelkiego rodzaju zaniedbań, czy były one celowe, czy też nie? Komisja, te kwestie między innymi badała i często zadawała wydaje się trafne pytania, na które nie uzyskiwała, lub uzyskiwała nic nie wyjaśniające odpowiedzi. Przykładem mogą być chociażby przesłuchania różnych „wysoko postawionych” urzędników, w tym prokuratorów prowadzących śledztwo, zazwyczaj odpowiadających: „nie pamiętam”, „nie kojarzę takiego faktu”, „nie wiem”.

 

Te wszystkie okoliczności utwierdzają, jak ważną rolę miała do spełnienia ww. komisja. Od dłuższego czasu widać, że Polacy nie chcą już słabego państwa, które nie jest w stanie, lub nie chce zapobiegać tego typu sytuacjom, godzącym w dobre imię władzy i samych Polaków. Obywatele chcą przede wszystkim uczciwych i mądrych urzędników, których zaangażowanie w powierzone im zadania zawsze będzie priorytetem. Którzy podejmowanymi szybko i w odpowiednim czasie czynnościami, są w stanie zapobiec różnym nieuczciwym działaniom i tragediom życiowym. Tym samy rola tej, jak również innych komisji, jest przeogromna i ma zapewne pokazać nieprawidłowości, które nie powinny nigdy mieć miejsc i które należy wyeliminować. Zadaniem tego podmiotu wydaje się być również rola prewencyjna, taki sygnalizator dla tych wszystkich osób, którym na sercu nie leży dobro wspólne, a jedynie własne, często nieuczciwe zyski. Oczywiście innym problemem jest ludzka naiwność, której emanacją w „Amber Gold”, była wiara w szybkie wzbogacenie się.

 

Raport komisji śledczej ds. Amber Gold jak w soczewce pokazywał teoretyczne państwo demoliberalne. To był raport o fatalnym stanie państwa w latach 2009-15, który powinien być przestrogą dla osób pełniących funkcje publiczne zarówno wówczas, dzisiaj, jak i w przyszłości. Raport był pełną faktografią zaniedbań, zaniechań, błędów i świadomych uników wysokich funkcjonariuszy publicznych, które doprowadziły do afery Amber Gold oraz utraty zaufania do instytucji państwa. W samej w ocenie komisji powstanie Amber Gold było efektem słabości państwa, dysfunkcjonalności organów wymiaru sprawiedliwości, systemowych luk prawnych, bierności i pobłażliwości aparatu urzędniczego, a także braku stosowania przepisów prawa przez organy władzy publicznej. Raport wskazywał, że nieprawidłowo działały prokuratury, sądy i kuratorzy sądowi, ponadto komisja jednoznacznie negatywnie oceniła funkcjonowanie aparatu skarbowego wobec Amber Gold, a także służb specjalnych. Inną kwestia zaś pozostaje, że trzyletnie prace komisji nie doprowadziły do niczego przełomowego i odkrywczego. Nie mówiąc już, że karę jak pokazało życie poniosły wyłącznie osoby będące tzw. „słupami”. Sąd Okręgowy w Gdańsku na łączną karę 15 lat więzienia skazał Marcina Plichta - b. szefa Amber Gold. Jego żonie Katarzynie Plichta sąd wymierzył łączną karę 12 i pół roku więzienia. Poza tym sąd orzekł wobec obojga zakaz prowadzenia działalności gospodarczej na okres 10 lat, kary grzywny - 159 tys. zł i 135 tys. zł - oraz obowiązek naprawienia szkody. Do orzeczonych kar więzienia obojgu oskarżonym sąd zaliczył ich kilkuletnie areszty. Osób stojących za nimi, ani sama Komisja ds. „Amber Gold”, ani sam sąd niestety już nie wskazał.

 

 

 

Norbert Wasik dumny mąż i ojciec. Absolwent Kolegium Jagiellońskiego - Toruńskiej Szkoły Wyższej. Manager związany z sektorem FMCG. Publicysta, działacz społeczny i narodowo-radykalny. Biegacz amator i fan długich dystansów, pasjonat historii, gór, górali i góralszczyzny. Idealista, romantyk i pragmatyk w jednej osobie, entuzjasta innowacji i nowych technologii.

 

 

 

BIBLIOGRAFIA:

 

  1. Dz.U.2016.1024 t.j. 

  2. Ibidem, art. 1 ust. 2 

  3. Ibidem, art. 2 

  4. Ibidem, art. 7 

  5. Ibidem, art. 10 

  6. Ibidem, art. 11 

  7. Ibidem, art. 11c 

  8. Ibidem, art. 12 

  9. Ibidem, art. 19a 

  10. www.sejm.gov.pl [on-line}. Komisja. World Wide Web: http://www.sejm.gov.pl/Sejm8.nsf/agent.xsp?symbol=KOMISJA&NrKadencji=8&KodKom=SKAG 

  11. Ibidem, strona sejmowa www.sejm.gov.pl 

  12. Ibidem. 

  13. www.businessinsider.com.pl [on-line}. Afera Amber Gold. World Wide Web: https://businessinsider.com.pl/afera-amber-gold 

  14. Ibidem. 

  15. Komisja Nadzoru Finansoweg 

Zmarły niedawno Jean Raspail pozostawił po dobie książkę proroczą. Wydany po raz pierwszy w 1973 roku „Obóz świętych” opowiada o upadku Europy białego człowieka. Praktycznie nie ma w nim walki, jest tylko haniebna kapitulacja i dezercja – najpierw radosna, w imię równości, fałszywie pojmowanego miłosierdzia, braterstwa wszystkich ludzi, później już tylko paniczna, pełna rezygnacji, pogodzenia się z losem.

 

Milion imigrantów, którzy na statkach wyruszyli z Indii stanowi dla Raspaila tylko tło, pretekst do snucia opowieści o upadku europejskich społeczeństw. Autora szczególnie interesują media i ich wpływ na ludzi. Imigranci ruszyli do Europy natchnieni przez mieszkającego w Kalkucie ateistycznego filozofa Ballana i kilku innych białych. Sam Ballan nie zobaczył efektów swoich działań – zginął w porcie stratowany przez wsiadający na statki tłum. Pozostali biali, którzy razem z nim agitowali w Kalkucie zostali zabici i wyrzuceni ze statków przed przybiciem do brzegów Europy. Znamienne jest, że śmierć Białej Europy dokona się w Wielkanoc.

 

Obóz świętych to jedna z najbardziej antyklerykalnych książek jakie w życiu przeczytałem – powstał krótko po Soborze Watykańskim II i reformie liturgicznej. Jean Raspail był katolickim tradycjonalistą. Katolickie duchowieństwo jest w powieści zjadane przez liberalizm, księża i biskupi bardziej przypominają hippisów niż kapłanów Chrystusa. Książka powstała niemal pół wieku temu – nie ma w niej Internetu, największe medialne gwiazdy pracują w radio, istnieje ZSRR, a w RPA wciąż trwa apartheid, stąd też bardzo przypominający Franciszka papież nosi imię... Benedykt XVI.

 

Kluczową rolę w powieści odgrywają dziennikarze. To Clement Dio i Boris Vilsberg zabijają Francję i Europę, nie olbrzymi koprofag i jego upiorny syn-totem, którzy prowadzą flotyllę. Biały Człowiek popełnia samobójstwo, najpierw kiedy wyrzeka się swej tożsamości i zastanawia w jaki sposób najlepiej przyjąć tych biednych imigrantów (czy to nam czegoś nie przypomina?), potępiając wszelkie odruchy samozachowawcze jako najcięższą ze zbrodni – rasizm. Nastroje zwykłego ludu i to jak jest on urabiany przez dziennikarzy i celebrytów ukazują postacie Marcela i Josiane. Kiedy najazd jest już oczywisty, następuje panika i ucieczka z południa kraju, a wszędzie indziej bierne poddanie się.  Ciekawym wątkiem jest też napływ na wybrzeże ideowych lewaków (w tym niestety dużej ilości katolickich księży), którzy postanawiają przyjąć od dawna wyczekiwanych imigrantów. Przynajmniej oni, a zwłaszcza Clement Dio, wiedzą czego tak naprawdę chcą.

 

Politycy zajmują się błazenadą, prześcigają się w zapewnieniach o pomocy dla „armady ostatniej szansy”. Zagrożenie widzą jedynie dwaj – prezydent i sekretarz stanu Perret. Jednak brak im energii, woli realnego działania, są bierni, pogodzeni z losem. Ostatecznie prezydent przyznaje Perretowi specjalne uprawnienia – media ochrzczą go „gauleiterem Południa”. W orędziu do narodu głowa państwa łamie się, chciał wezwać do walki, dodać obywatelom otuchy, żołnierzom przypomnieć o obowiązku obrony ojczyzny. Tymczasem przemówienie zakończył łamiącym się głosem:

 

„....Chodzi tu o pewną okrutną misję, co do której oczekuję, że każdy żołnierz, każdy policjant, każdy oficer sam najpierw ją oceni,  jako wolny człowiek, a potem zaakceptuje jej wykonanie albo odmówi jej wypełnienia. Trudno jest zabijać. Jeszcze trudniej wiedzieć, dlaczego się zabija. Ja wiem, ale nie trzymam palca na spuście i nie mam przed sobą, kilka metrów od lufy, tych nieszczęśników. Moi drodzy rodacy, cokolwiek się stanie, niech bóg ma nas w swej pieczy... albo niech nam wybaczy”.

 

Naprawdę trudno się dziwić, że po takim przemówieniu z resztek i tak już zdemoralizowanej armii zostało jedynie 3 oficerów i ośmiu żołnierzy. Naprawdę trudno nie zdezerterować, jeżeli od miesięcy było się karmionym propagandą o „flotylli ostatniej szansy”, wszak „wszyscy jesteśmy ludźmi znad Gangesu”, a kiedy w końcu przyszły rozkazy traktowania ich jak najeźdźcy, to głowa państwa załamuje się kilka godzin przed ostatecznym starciem. I usprawiedliwia każdego kto rzuci karabin.

 

Ostatecznie do walki staje dwudziestu straceńców, choć raczej należałoby napisać „decydują się na śmierć z bronią w ręku”, wśród nich są szef sztabu bez armii, wspomniany wcześniej sekretarz stanu, zasymilowany Hindus, kapitan statku, który staranował tonących Hindusów, alfons, prawicowy dziennikarz, profesor literatury, kilku żołnierzy... Oddajmy głos Autorowi i przytoczmy ten krótki apel poległych:

 

Trzeba uzupełnić: pułkownik Constantin Dragases, szef sztabu generalnego; Jean Perret, sekretarz stanu; Calgues, profesor literatury francuskiej; Jules Machefer, dziennikarz; Luc Notaras, kapitan „Ile de Naxos”; Hamadura, Francuz z Pondichery; książę d'Uras, sędzia Zakonu Maltańskiego; Sollacaro, właściciel burdelu; Drugi Pułk Pancerny, zwany „Huzarami z Chamborant”, z szefem logistyki i trzema zuchami; pierwszy oddział komandosów morskich, z kapitanem i pięcioma żołnierzami; Crillon i Romegas, z domu Urasów w Vaucluse. W sumie: dwudziestu.

In memoriam. Przynajmniej o nich ktoś pamięta.

Jean Raspail „Obóz świętych”

 

Obóz świętych nie jest nudnym, nadętym manifestem jakiegoś polityka. To pierwszorzędna powieść, którą można polecić każdemu zainteresowanemu dobrą literaturą znajomemu. Raspail snuje ciekawą wielowątkową opowieść pełną humoru, ciętego dowcipu. Jego bohaterowie – Perret, Prezydent, Machefer, Calgues, lewacki dziennikarz-ideolog Clement Dio – żyją, autentyczny jest dramat ministra Jeana Orelle'a, gdy zaczyna rozumieć, do jakiej tragedii się przyczynił całym swoim życiem. Postacią wzbudzającą sympatię jest „Panama Ranger”, młody lider lewackich bojówek (zdecydowanie bardziej hippis niż antifiarz), to sprawny organizator, człowiek gotowy do walki, tam gdzie realnie może zginąć – sam idzie przeciwko czołgowi, dla niego hippisowska rewolucja to przede wszystkim dobra zabawa i młodzieńcza przygoda. To także duży plus książki – Raspail potrafi ukazać może nie pozytywną, ale przynajmniej sympatyczną postać po przeciwnej stronie barykady.

 

Dostępna w CapitalBook książka to lektura obowiązkowa dla każdego nacjonalisty, katolika (a zwłaszcza księdza) czy prawicowca. Brutalna lekcja czym kończy się fałszywe pojmowanie miłosierdzia, pacyfizm i poprawność polityczna. Jednocześnie doskonały obraz tego w jaki sposób działają media (w dzisiejszych czasach rolę gazet przejęły portale internetowe, a stacji radiowych ich telewizyjne odpowiedniki, mechanizmy pozostały jednak te same). Pokazuje czym kończy się zastąpienie tradycyjnej i autentycznej wiary ideologią „dobroludzizmu” i praw człowieka.

 

Jean Raspail zmarł 13 czerwca, 5 lipca przypadnie 95-ta rocznica jego urodzin. Ten zbieg dat, a także trwający cyrk pod tytułem „Black Lives Matter” będący jakby żywcem wzięty z antyrasistowskiej histerii mediów ukazanej w „Obozie” stanowią doskonałą okazję do przypomnienia najważniejszej książki francuskiego pisarza.

 

Maksymilian Ratajski

Bushido - dusza Japonii, recenzja książki


We wstępie tej recenzji napiszę, że książka jest przyjemna w czytaniu. Pomimo archaicznego języka, czyta się ją bardzo dobrze. Mankamentem dla czytelnika może być to, że pewne pojęcia japońskie, nie mające polskiego odpowiednika, nie są tłumaczone. Oprócz tego, osoba znająca kontekst historyczny, jeśli zna datę wydania książki, 1900 rok, dojść może do większych rozważań nad tą pozycją. To tyle w ramach wstępu w tej krótkiej recenzji, w ramach czasopisma Szturm. Przechodzimy do szerszego omawiania.




W tym akapicie, jako wprowadzenie do tematyki, poruszone zostaną związki japońskiego oręża z polskim, o których wspomina Inazo Nitobe, w przedmowie do polskiego wydania, w 1904 roku. Autor kładzie bardzo duży nacisk w porównaniach. Bardzo dobrze zostało to uwypuklone w kwestii honoru i wierności ideałom. To autor uważa za cechę wspólną polskiego i japońskiego etnosu. Oprócz tego uważa również, że przekazanie wiedzy na temat mentalności Japończyków, i samego kodeksu bushido, nie będzie problemem dla polskiego czytelnika. Polski odbiorca nie powinien mieć  problemu z interpretacją znaczeniową, ponieważ w dalszej części książki także dokonuje porównań do szeroko rozumianej kultury oraz spuścizny cywilizacji rozwijających się w Europie. Dla przykładu „daymo” (pan feudalny) zestawiony jest z „kasztelanem”. Bardzo dobry zamysł zrealizowany w narracji przez Inazo Nitobe. Oprócz tego dodać warto, iż książka posiada obszerne przypisy.


Co do archaicznego języka, bardzo często, wymiennie, autor zestawia słowa "lud, rasa, nacja, naród, społeczność, duch narodu". Wynika to prawdopodobnie z tego, że autor powyższej publikacji pisał ją bezpośrednio do odbiorcy. Miały być to narody związane z anglojęzyczna formą komunikacji. Autor "kodeksu bushido, dusza Japonii" opracował pewną strategie w narracji. Język angielski łatwiej było przenieść na inne języki, w kręgu "białych Indoeuropejczyków" (znowu rasizm, faszyzm, homofobia?) niż przetłumaczyć to na język niemiecki, czy rosyjski.


Tutaj dygresja od autora tej recenzji. Zapewne samo określenie "rasa" tworzy burze mózgów pośród lewaków. Zapewne kojarzy się już to też z Hitlerem… O zgrozo! Niestety, drodzy oponenci polityczni, działo się to 30 lat przed przejęciem władzy przez Adolfa w Republice Weimarskiej. Określenie "rasa", stosowano nagminnie i wymiennie jak "lud" czy "naród", zwłaszcza pośród narodów Europy zachodniej, na przełomie XIX i XX wieku. Niestety, tak wygląda prawda historyczna, a zaginanie jej to już czyste budowanie propagandy pod dogmaty i ideologię. To tyle w ramach dygresji.


Wróćmy w tym miejscu do recenzji omawianej pozycji. Budowana narracja w owej książce buduje wyobraźnię u czytelnika. Inazo Nitobe pisał zwięźle, konkretnie i na temat. Obawiałem się, iż książka będzie odebrana jako forma broszury, jednak się tak nie stało. Mam zupełnie odmienne wrażenie. Bardziej omawiana pozycja to mocna synteza, stworzona przez Japończyka dla Europejczyka. Oprócz tego warto dodać, że współczesne Polskie wydanie a4 ma 125 stron, a cena jest przystępna dla czytelnika w obecnym systemie, jaki mamy w kraju nad Wisłą.



Warto przejść do treści. Z recenzowanej pozycji, dowiemy się o tym, m.in., że samuraj oprócz umiejętności bojowych musiał pisać poezję, grać na instrumencie, czytać książki, medytować, wyciszać umysł oraz zmysły. Oprócz tego powinien być konkretny w działaniu, aby być szczęśliwym nawet, kiedy umiera w słusznej sprawie. Ponadto kierował się on specyficzną etykietą, wynikającą z niespisanego kodeksu bushido. O tym ostatnim również wspomina autor. Wielokrotnie w czasie prowadzonej narracji uwypukla obraz, że przy minimalnym zasobie pisanych źródeł historycznych, jest w stanie opisać to zjawisko społeczne. Jako czytelnik nie mam do tego zastrzeżeń. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że udało się to osiągnąć.


W tym akapicie skupimy się na przedstawieniu innej treści, wynikającej z recenzowanej pozycji. Inazo Nitobe, dzięki swojej prowadzonej narracji, daje dla czytelnika mocną dawkę wiedzy na temat klasy samurajów. Pojęcia takie jak honor, wierność, wychowanie, opisywanie procesu powstania katany, oddawanie czci przez wojowników dla wspomnianego oręża, to tylko przykłady. Oprócz tego, w dobry sposób zostało zobrazowane i przemycone to dla europejskiego odbiorcy, pomimo tylu lat od daty pierwszego wydania! Ponadto, w ciekawy sposób prowadzona jest narracja w kwestii kobiet. Okazuje się, że były przeszkolone np. w posługiwaniu się włócznią o nazwie naginata, głównie do samoobrony domostw. Autor często przytacza neologizmy takie jak "amazońskość" i "gospodarność", jako dwie cechy, którymi kieruje się kobiety z klasy samurajów, kierujące się kodeksem bushido. Dosyć ciekawa "wisienka na torcie", w tym zestawieniu, w omawianej publikacji.


Warto dodać, że autor bardzo często podczas prowadzonej narracji, cytuje Pismo Święte. Opowiada jak nawrócił się na chrześcijaństwo. Porównuje kodeks Bushido do nauki Chrystusa. Widać oczytanie autora i posiadaną wiedzę. Cytuję m.in. Karola Marksa, albo wypowiedzi Bismarcka. W formie anegdot i przypowieści robi porównania postaci z czasów starożytnych. Przykładem w tym miejscu Konfucjusz czy Sokrates. Oprócz tego dojść można do wniosku, że narrator posiada umiejętność obrazowania i przekazywania informacji na temat swojego etnosu, aby cały świat go poznał i dokładnie w przeprowadzonej analizie go zrozumiał.



Na pewnym etapie czytania książki, narrator skupia się na opisaniu "etykiety japońskiej", często przyrównując ją do dżentelmeństwa z etykiety brytyjskiej. Momentami wygląda to groteskowo, jednakże wyjaśnienia autora dają jasno do zrozumienia i udowadniają, że owa etykieta japońska na oparciu Kodeksu Bushido, klasy samurajów, funkcjonuje w etnosie japońskim. Po prostu jest elementem uduchowionej społeczności, która jest wypadkową i ostatecznym uzupełnieniem kodeksu bushido pośród Japończyków.



Wiele elementów z książki pasuje do współczesnych Japończyków, biorąc pod uwagę mój wyjazd w listopadzie 2019 roku i doświadczenie japońskiej kultury, którą widziałem w Tokio, Kawasaki czy Kamakurze. Widoczne jest to chociażby w okazywaniu emocji na twarzy. Inna zbieżność to nieśmiałość, częste określenie stosowane wobec Japończyków, co nie do końca zawsze jest nieśmiałością, a wychowaniem i etykietą opartą na Bushido. Więcej dowiecie się w recenzowanej pozycji. Inazo Nitobe zrobił to w genialny sposób!



Zapewne ludzie związani z kręgiem europejskim, będą zainteresowani rytualnym samobójstwem. Określa się je w języku japońskim mianem „seppuku”. Oprócz wyjaśnienia tego zjawiska społecznego, opartym na omawianym przez Inazo Nitobe kodeksie honorowym, autor skupia się na szerszym zobrazowaniu tego „rytualnego samobójstwa”. Trzeba pamiętać, że autor pisał to już po wojnie Boshin (1868-1869), kiedy to okres Edo odchodził w zapomnienie. Nadchodziła restauracja cesarstwa. Okres Meiji. W tym czasie właśnie pisał Inazo Nitobe. W erze nadchodzących zmian, industrializacji, westernizacji i przyswajania nowej technologii, aby Japonia nie została podbita, w sposób kolonialny, jak np. Chiny czy Indie.


Tutaj kolejna dygresja. Ciekawe jest to w historii Japonii, że mały wyspiarski kraj dogonił w około 40 lat technologię, a zachował kulturę i tradycję bez zmian. Japonia dorównywała ówczesnemu „zachodniemu światu”. A argumentem potwierdzającym tą tezę jest wojna rosyjsko-japońska z lat 1904-1905. Podobne podejście, widać i obecnie w Japonii.



To tyle w kwestii chwalenia omawianej pozycji. Czas przejść jako autor tej recenzji do kwestii: „co mi się nie podobało w tej książce”? Po pierwsze, była ona zbyt krótka. Po drugie, bez wyjaśnienia pewnych pojęć z języka japońskiego, trzeba sięgać często do wyjaśnień przy pomocy „wujka google”. Trzeci punkt, w subiektywnym tego słowa znaczeniu, bo mi osobiście to nie przeszkadzało. Wydaje się jednak, iż osoba nie lubiąca „naukowego języka” może się „zrazić i zmęczyć” na początku, a wydaje się to niepotrzebne u czytelnika. Tak w tej książce są czasem grupę przypisy, aby zrozumieć ja pełni. Bez przypisów prawdopodobnie nie zrozumiesz treści tej książki.


W słowie końcowym, ocena. Książka za tematykę dostaje 8 na 10 punktów. Polecam ją każdemu kto interesuje się historią kraju kwitnącej wiśni, albo kulturą Imperium Wschodzącego Słońca. Pomimo momentów, gdzie język jest archaiczny, można w przyjemny sposób poszerzyć wiedzę na temat jednej z najstarszej żyjącej i istniejącej cywilizacji na tej planecie.  Polecam gorąco.

 

Patryk Paweł Płokita

Nie trzeba szczególnie interesować się współczesnym światem sztuki, żeby wiedzieć, że jest on zdominowany przez lewicową ideologią. Wśród współczesnych mecenasów (państwowych i prywatnych grantodawców) oraz arbitrów (krytyków i dziennikarzy) prym wiodą liberalni lewicowcy. Większość artystów z przekonania czy ze zwykłego oportunizmu przyklaskuje lewicowym ideom, żeby pozostać w obiegu. Zdarzają się jednak wyjątki – artyści którzy nie zgadzają się z narzuconym liberalnym światopoglądem. DO najrzadszych przypadków należą ci artyści, którzy nie tylko odrzucają liberalno-lewicowe idee, ale również otwarcie stoją po stronie nacjonalizmu, a ich prace są na tyle dobre, że establishment nie jest w stanie ich przemilczeć. Jednym z takich godnych najwyższego szacunku i uznania wyjątków  był zmarły niedawno amerykański artysta Charles Wing Krafft. W tym eseju przedstawię pokrótce jego życie i twórczość, a także jego zaangażowanie w ruch nacjonalistyczny.

Charles Wing Krafft urodził się 19.09.1947 w Seattle w stanie Washington w Stanach Zjednoczonych. Seattle stanowi jedno z epicentrów amerykańskiego lewactwa, ale także jeden z najważniejszych punktów na mapie amerykańskiego „art worldu”.Charles Krafft wychował się w zamożnej rodzinie z klasy średniej, co w sumie brzmi jak początek biografii większości amerykańskich współczesnych artystów. Z powodu jego lekceważącego stosunku do nauki, rodzice przenosili go do kolejnych szkół, a gdy w końcu skończył liceum, wyjechał do Kalifornii, gdzie zamieszkał u swojej kuzynki Grace Slick (wokalistką słynnego rockowego zespołu Jefferson Airplane, potem Jefferson Starship) i jej męża. Charles Krafft próbował studiować, ale w końcu dał sobie spokój z formalną edukacją. Już wtedy postanowił zostać artystą – na początku myślał o karierze poety, ale w końcu zdecydował się na sztuki plastyczne. Był samoukiem, który technikę poznawał na własną rękę, albo bezpośrednio od bardziej doświadczonych twórców.

Młody Charles Krafft żył zgonie z beatnicko-hippisowkim ideałem – podróżował po amerykańskim Północnym Zachodzie, mieszkał w artystycznych koloniach - czy raczej komunach - wiejskich chatach. W tamtym czasie wielką inspiracją była dla niego amerykańska szkoła malarska tzw. „Northwest School”. Został uczniem i przyjacielem jednego z jej głównych przedstawicieli – Morrisa Gravesa. To właśnie od niego uczył się nowego spojrzenia na sztukę, które łączyło fascynację przyrodą z poszukiwaniami duchowymi, tradycje wschodu i zachodu, a namysł nad codziennością z refleksją metafizyczną.

Zgodnie z tą amerykańską tradycją lat 60. i 70. Charles Krafft łączył zainteresowanie sztuką z poszukiwaniami duchowymi – zgłębianie filozofii i mistyki było integralną częścią jego twórczości. Zainteresowanie filozofią wschodu spowodowało, że pięć razy odwiedził Indie. Warto zaznaczyć, że w przypadku Charlesa Kraffta nie było to hipisowskie płytkie zafascynowanie wizualną stroną tradycji hinduistycznej i buddyjskiej czy karmienie się iluzjami o wspaniałym egzotycznym wschodzie. Charles Krafft naprawdę dobrze znał te duchowe tradycje, a dzięki podróżom poznał Indie i mieszkańców tego kraju z bliska, zatem miał bardzo głęboki oraz realistyczny ogląd tej części świata.

W latach 70. i 80. Charles Krafft budował swoją pozycję malarza i był coraz bardziej znany w lokalnym świecie artystycznym. Zrozumiał jednak wtedy, że na tym obszarze sztuki (czyli w malarstwie) raczej nie uda się mu przebić dalej. W jego twórczości nastąpił wówczas przełom i zwrócenie się wobec nowego medium (ceramiki), nowej estetyki (sztuka popularna) oraz nowej tematyki (transgresja). Duży wpływ na tę decyzję miały jego kontakty z amerykańskim artystą Von Dutchem oraz ze słoweńskim zespołem Laibach i grupą Neue Slowenische Kunst (NSK).

Von Dutch (właściwie: Kenneth Howard) był jednym z najważniejszych amerykańskich artystów „użytkowych”, który specjalizował się w ręcznym dekorowaniu samochodów typu „hot rod” oraz motocyklów. Charles Krafft nawiązał z nim kontakt i był zaskoczony tym, że istnieje cały ogromny świat sztuki użytkowej, który posiada nie tylko swoją własną wyjątkową estetykę,  ale też funkcjonuje całkowicie na marginesie i niezależnie od oficjalnego świata sztuki – co więcej, artyści tworzący w ramach tego nurtu reprezentują naprawdę wysoki poziom techniczny, ich prace mają ogromne wzięcie, a cały ten nurt ma wielkie uznanie wśród licznych fanów. To wpłynęło na decyzję Kraffta przede wszystkim w kwestii zmiany estetyki swoich prac na bardziej klasyczną, zbliżoną do stereotypowego „gustu prostego człowieka”, a także na przerzucenie się na nowe medium, które umożliwi tworzenie przedmiotów użytkowych – wybór padł na ceramikę. (Na marginesie warto zaznaczyć, że sam Von Dutch był również nacjonalistą, aczkolwiek w bardziej szokującym i ekscentrycznym wydaniu niż Krafft). Zgodnie ze swoją metoda samouctwa Charles Krafft znalazł lokalną grupę, która zajmowała się tworzeniem tradycyjnej ceramiki, dołączył do niej i nauczył się właściwie od zera technicznej strony tego medium, które następnie wykorzystał do realizacji autorskich projektów.

Kontakt Kraffta z Laibach i NSK wpłynął przede wszystkim na jego decyzję o zmianie tematyki swoich prac – na poruszanie wątków społecznych, a przede wszystkim na odwoływanie się do stylistyki i tematyki totalitarnej oraz dążenia do transgresji – przełamywania społecznych tabu związanych z określonymi postaciami i ideami. I tak jak do poprzedniej tematyki czyli poszukiwań duchowych w tradycjach wschodu i zachodu, Krafft do tych nowych „niebezpiecznych” idei podszedł również poważnie i rzetelnie. Autentycznie zaczął zgłębiać zakazane we współczesnym świecie idee, co ostatecznie doprowadziło go do zweryfikowania swojego światopoglądu i uznania, że nacjonaliści po prostu mieli (i wciąż mają) rację. W 1994 roku Charles Krafft pomógł zorganizować wizytę Laibach i NSK w Seattle, a w 1995 roku udał się do Słowenii, gdzie w ramach grantu miał wykonać „państwową zastawę stołową” dla NSK. Była to wizyta o podwójnym znaczeniu, która z jednej strony pomogła mu ugruntować swoją pozycję jako oryginalnego artysty, a z drugiej pomogła mu z pierwszej ręki zdobyć informację na temat europejskich nacjonalizmów. Co jeszcze ciekawsze – grant ten ufundowała Open Society Foundation – tak, fundacja Georga Sorosa.

W Słowenii Charles Krafft został od razu mianowany oficjalnym fotografem Laibach i pojechał z nimi w słynną Occupied Europe: Nato Tour, w ramach której zespół zagrał koncert w zniszczonym w czasie wojny Sarajewie. W czasie tej wizyty artysta wpadł na kolejne pomysły, między innymi stworzenia z porcelany kolekcji „broni”, która na życzenie słoweńskiej armii została oficjalnie zaprezentowana w jej kwaterze głównej w 1997 roku. W czasie swojej podróży przez Europę Wschodnią Charles Krafft spotkał się między innymi z bratem Corneliu Codreanu, co zaowocowało jego autentyczną fascynacją Żelazną Gwardią i jej duchowym przywódcą, którą uznał za pozytywny przykład politycznego idealizmu, obłudnie oczerniany przez wrogów. Gdyby biedny George Soros wiedział, na co zostały spożytkowane jego fundusze…

Najbardziej znane projekty artystyczne Charlesa Kraffta to „disasterware”, wspomniana  porcelanowa broń, a także przedmioty użytkowe z podobiznami „złych ludzi”. „Disasterware” (zastawa nieszczęścia) to cykl porcelan upamiętniających takie katastrofy z historii jak bombardowanie Hiroszimy czy Drezna. Artysta wpadł na ten pomysł całkiem przypadkiem, gdy jedna z jego prac, które wysłał w formie prezentu do Von Dutcha, została uszkodzona w trakcie transportu. Porcelanowa broń to po prostu wierne odtworzenia w porcelanie różnych pistoletów czy karabinów – ale ozdobionych tak jak tradycyjna ceramika użytkowa. Z kolei seria przedmiotów użytkowych z podobiznami kontrowersyjnych postaci (na przykład termofor w kształcie Aleistera Crowleya, czy imbryki w kształcie Adolfa Hitlera i Charlesa Mansona) dzięki swojej oryginalnej formie oraz kontrowersji, które wywołały, przyniosły ogromne uznanie wśród współczesnego świata sztuki, w którym wszelkie działania transgresywne przyciągają szczególną uwagę. Krafft stał się wtedy autentycznie znany i uznany, chociaż nie bez zastrzeżeń, bo jednak ten Hitler… Był to również element realizacji jednego z głównych projektów Charlesa Kraffta – wprowadzenia medium ceramiki do świata sztuki współczesnej.

Charles Krafft od zawsze był bardzo otwarty na wszystkie idee, w tym również na te spoza mainstreamu, niezależnie z której strony pochodziły. Jednak od swojej wizyty w Europie w latach 90., był coraz bardziej zainteresowany ideami nacjonalistycznymi i prawicowymi. Im więcej o nich czytał, tym bardziej był przekonany o ich słuszności i zaczynał rozumieć, że są one wyklęte, ponieważ stanowią jedyną alternatywę dla istniejącego systemu. Utrzymywał kontakty z amerykańskimi białymi nacjonalistami, brał udział w konferencjach najpierw z pozycji obserwatora, a następnie zaczął na nich sam zabierać głos. Oczywiście przyciągnęło to uwagę establishmentu. W 2013 roku jedna z mainstreamowych gazet opublikowała pamflet wymierzony w tego wybitnego artystę, po którym Krafft trafił na listę „twórców niemile widzianych”. Wtedy też pokazał wartość swojego charakteru – zamiast wycofać się, przeprosić, czy błagać o wybaczenie, zaczął publicznie bronić swoich tez i podwoił swoje zaangażowanie w ruch nacjonalistyczny. Był na tyle znanym i uznanym artystą, że nie można go było uciszyć, a z drugiej strony na pewno z powodu swoich poglądów stracił wiele nagród, kontraktów czy wystaw. Jednak w momencie próby nie cofnął się i gdy musiał wybrać między ideami i poklaskiem salonu – wybrał wierność idei.

Charles Krafft wykorzystywał wątki nacjonalistyczne w swoich pracach nie tylko po to, aby szokować odbiorców (jak w przypadku „hitlerowskiego imbryka”). Wspierał innych nacjonalistów również poprzez swoją sztukę, jak wtedy gdy użyczył zdjęcie swojego dzieła na okładkę tomiku poetki Juleigh Howard-Hobson, lub gdy stworzył talerz upamiętniający Francisa Parkera Yockey’ego, czy stworzył popiersie H.P. Lovecrafta, które jest statuetką nagrody literackiej imienia tego autora.

Niestety nie miałem okazji osobiście poznać Charlesa Kraffta, jednak ludzie, którzy go znali, a zwłaszcza jego prawdziwi przyjaciele – nacjonaliści, zgodnie potwierdzają, że był wyjątkowo pogodnym i sympatycznym człowiekiem. Jego szczerość i dobroduszność były czasem źródłem problemów i były cynicznie wykorzystywane przez jego wrogów, zwłaszcza przez trzeciorzędnych dziennikarzy, zazdrosnych o jego talent i osiągnięcia, którzy poprzez udział w oszczerczej kampanii przeciw temu artyście próbowali budować swoją karierę.

Pomimo swoich związków z kontrkulturą i środowiskiem „okołohipisowskim” Charles Krafft nie popadł nigdy w takie problemy jak inni artyści z tych kręgów. Nie uzależnił się od narkotyków, a kiedy zaczął mieć problemy z alkoholem – po prostu przestał pić i wytrzymał w tym postanowieniu. Przez całe życie utrzymywał też dużą dyscyplinę finansową, dzięki czemu nigdy nie popadł w poważne problemy finansowe. Był też uparty i pracowity, dzięki czemu był w stanie doskonale opanować wybrane techniki artystyczne, a potem realizować do końca zaplanowane projekty artystyczne.

Charles Krafft zmarł na złośliwy nowotwór mózgu 12.06.2020. Był nie tylko wybitnym współczesnym artystą, ale także szczerym i oddanym nacjonalistą. Nasi wrogowie często zarzucają nam, że nacjonalizm jest ideologią dla małych ludzi o wąskich horyzontach. Charles Krafft był wielkim człowiekiem, który dotarł do idei nacjonalistycznej dzięki swoim szerokim horyzontom, otwarciu na świat i odwadze myślenia inaczej niż większość.

Osobom zainteresowanym życiem i twórczością Charlesa Kraffta polecam następujące artykuły i filmy:
Greg Johnson, Remembering Charles Wing Krafft:

September 19, 1947–June 12, 2020, https://www.counter-currents.com/2020/06/remembering-charles-wing-krafft/

Greg Johnson, The Persecution of Charles Krafft, https://www.counter-currents.com/2013/02/the-persecution-of-charles-krafft/

Wywiady z Charlesem Krafftem:

https://www.counter-currents.com/2012/04/interview-with-charles-krafft-part-1/

https://www.counter-currents.com/2013/03/interview-with-charles-krafft/

Filmy o artyście i jego twórczości:

https://www.youtube.com/watch?v=0WANJ8EV3jM

https://www.youtube.com/watch?v=PX1oVqvwzMA

https://youtu.be/qo7I6qikGko

 

Jarosław Ostrogniew

 

Ostatnimi czasy modny w środowisku nacjonalistycznym jest temat ruchu straight edge. Tymczasem okazuje się, że wcale nie jest oczywiste co należy przez niego rozumieć. W uproszczeniu można zaryzykować definicję, że jest to życie wolne od używek. Zwyczajowo mówi się tu o papierosach, alkoholu i szeroko rozumianych narkotykach. Jednak są to nieprecyzyjne terminy, ponieważ zawierają się one w znacznie bardziej rozległym koszyku „substancji psychoaktywnych”. Część osób pyta, „a co z kofeiną?”. Niemalże wszystkie używki, ale też część nawyków (np. masturbacja/pornografia) pobudza w mózgu układ nagrody, którego nadmierna stymulacja zaburza równowagę psychofizyczną.

Niewątpliwie dążymy do tego aby nacjonalizm stał się silnym i awangardowym nurtem na scenie społeczno-politycznej. Nie da się jednak zbudować takich struktur na słabych jednostkach. Nie rzadko zauważamy przecież, iż osoby z dużymi deficytami w kluczowych dziedzinach życia próbują oddziaływać na naród. Jest to swojego rodzaju ucieczka od problemów w radykalizm. Nieuchronnie będzie to szkodliwe lub niebezpieczne działanie, a każdy kto wytrwale działa w ruchu zdążył zobaczyć już nie jeden taki przypadek. Czasem kończy się to groteskową anegdotką i odsunięciem osoby ze środowiska, a inny razem niestety może uderzyć w organizację i dobre imię nacjonalistów. Podsumowując, nie da się skutecznie oddziaływać na społeczność stojąc na kruchych fundamentach, a nacjonalizm potrzebuje ludzi o twardej dyscyplinie i niezłomnej postawie, gdy sytuacja społeczno-polityczna nabierze większej dynamiki.

Artykuł nie ma na celu wyznaczać sztywnych ram straight edge. Chciałbym skupić się natomiast na szeroko rozumianym zdrowym stylu życia. Mam świadomość, że dla części osób większość tych zagadnień może wydawać się trywialna i oczywista, jednak statystyki dotyczące poszczególnych dziedzin, które poruszę, są wciąż zatrważające, dlatego też postanowiłem zwięźle przedstawić poszczególne zagadnienia. Zachęcam do zapoznania się z nimi, a następnie poszerzenia wiedzy w dziedzinie, w której zwyczajnie warto coś u siebie poprawić.

W branży zdrowotnej ostatnio wykrystalizował się nowy sektor, wspomnianej w tytule medycyny stylu życia. Opiera się ona na założeniach, że łatwiej zapobiegać chorobom niż je leczyć. Wydaje mi się, że to stosowne przesłanie również dla działaczy. Wystrzegajmy się zatem słabości zamiast nieustannie porządkować szkody z nich wynikające. Przejdźmy do rzeczy!

  1. DIETA. Obecnie w Internecie jest bardzo dużo solidnych portali z rzetelną wiedzą, zwłaszcza w tej dziedzinie, jednak warto skupić się na źródłach opartych na dowodach, a nie trendami promowanym nachalnie przez influencerów, a zwłaszcza powiązanymi komercyjnie ze sprzedażą suplementów diety. Wyjątkowe politowanie budzą właśnie rozmaite anegdotyczne nowinki żywieniowe z ust osoby przegryzającej właśnie wysoko przetworzone słodycze lub palące papierosa. W temacie suplementacji należy nadmienić, że jedynym suplementem, który w świetle obecnej wiedzy jest wskazany dla każdego z nas jest witamina D3 (1000-2000 jednostek, a nie promowane niekiedy ogromne dawki mogące dawać liczne skutki uboczne) w okresie jesienno-zimowym. Co więcej, należy kupować ją w formie leku (charakterystyczna jest nazwa substancji w języku łacińskim na opakowaniu), podobnie jak inne mikroelementy i witaminy pokroju magnezu czy cynku, ponieważ takie produkty przechodzą szczegółowe badania i weryfikacje procesu produkcji w odróżnieniu od suplementów diety, gdzie, mimo występowanie marek z pewną renomą, nie możemy być pewni co do ich jakości.

 

W wielu polskich domach niestety pokoleniową tradycją jest dieta oparta na niezdrowych tłuszczach i nadmiarze mięsa czerwonego. W dużym uproszczeniu jest to obficie smarowane masło, smażenie na smalcu i gęste sosy na śmietanie królujące wciąż na polskich stołach. Konsekwencją tego jest nadwaga i otyłość (należy podkreślić, zwłaszcza w czasach absurdalnych, równościowych ideologii ciałopozytywności, że jest to śmiertelna choroba znacznie skracająca życie, a zwłaszcza życie w samodzielności), a także bardzo wysoka ilość incydentów sercowo-naczyniowych (zawały, udary) ze względu na miażdżycę. Ponadto dochodzą do tego ogromne porcje oleju palmowego (sprawdźcie, znajdziecie go prawie we wszystkich przetworzonych słodyczach) oraz tłuszczy trans (niskiej jakości margaryny i masła roślinne). W związku z powyższym warto doczytać i zwiększyć udział tzw. zdrowych tłuszczy roślinnych w diecie.

 

Kolejnym ogromnym zagrożeniem cywilizacyjnym jest cukrzyca, która już dziś zbiera ogromne żniwo natomiast prognozy wskazują, że będzie tylko gorzej. Smak słodki jest dla mózgu wyjątkowo silnym i uzależniającym sygnałem w związku tym, że jest związany z bardzo szybko przyswajalnym i energetycznym pożywieniem. Dziś jednak przy nadmiernym dostępie do tego typu produktów szybko rozstrajamy gospodarkę hormonalną, i mimo znacznego wpływu czynników genetycznych zarówno w cukrzycy I i II typu, w dużym stopniu to właśnie niewłaściwa dieta w długim okresie czasu jest czynnikiem spustowym choroby. Poza tym nawet jeśli uda się uniknąć cukrzycy, to sztuczne podbijanie energii będzie nieuchronnie powodowało wraz z późniejszym dużym wyrzutem insuliny jej spadek, dlatego też należy mieć zbilansowaną dietę i regularne posiłki, by przez cały dzień być wydajnym. Co więcej, niedawno udowodniono, że nadmiar cukru w diecie małych dzieci powoduje wręcz zaburzenia postrzegania smaków, stąd późniejsze problemy z jedzeniem warzyw itp. Prawdą pozostaje fakt, że zalecaną dawkę cukrów prostych na dzień można bardzo szybko uzupełnić wcale nie dużą ilością spożywanych owoców, co warto wziąć pod rozwagę na kolejnych zakupach…

 

Już wieki temu Parcelsus twierdził, że truciznę czyni jej dawka. Co więcej, wiadomo też, że nadmierna dyscyplina żywieniowa sprzyja zaburzeniom psychicznym. Osobiście nie odmówię toastu na weselu czy urodzinach oraz ciasta z okazji odwiedzin rodzinnych, ale na co dzień staram się sztywno trzymać zdrowych nawyków. Niestety osoby, które chcą schudnąć często porywają się na radykalne diety, często niedoborowe, z nadmiernym deficytem kalorii. Jednak sukcesem nie jest krótkoterminowa terapia odchudzająca i powrót do śmieciowego jedzenia, ale zmienienie schematów żywieniowych raz na zawsze! Zdrowe odżywianie, gotowanie w domu może być zarówno źródłem oszczędności jak i ciekawą, poszerzająca horyzonty pasją.

 

  1. AKTYWNOŚĆ FIZYCZNA. Choć jest to już od dawna wiadome sport wyczynowy nie jest zdrowy. Dlatego też obecnie promuje się zróżnicowaną, regularną (sic!) i umiarkowaną aktywność fizyczną, a nie skupianie się tylko na jednej dyscyplinie, jeśli nie wiążemy z danym sportem przyszłości. Zwłaszcza dużo pokory należy mieć wobec bardzo popularnej wśród amatorów siłowni, gdzie wyciskanie maksów ze złą techniką może stać się katastrofą dla naszych stawów i mięśni, w dalszej perspektywie czasu również postawy ciała. Trenując siłowo, nie należy zaniedbywać komponenty aerobowej treningu. Drugą skrajnością są maratony i biegi górskie. Ludzie lubią wyznaczać sobie ambitne cele, ale pamiętajmy że to nie są sporty dla amatorów. Myśląc nieco bardziej przyziemnie- dla wielu zwyczajna zamiana transportu do pracy/szkoły na rower lub spacer może mieć bardzo duże znaczenie zdrowotne.

 

  1. SEN. Każdy potrzebuje indywidualną ilość snu w celu regeneracji, jednak mało prawdopodobne jest by młody człowiek wysypiał się śpiąc krócej niż 7h niezakłóconego spoczynku. Co więcej, niezwykle ważna jest regularność dobowa tzn. chodzenie spać i wstawanie o zbliżonych porach, zwłaszcza w kontekście dojrzewania, uprawianego sportu i zaburzeń hormonalnych, ponieważ zakłócony zegar biologiczny będzie niekorzystnie wpływał na uwalnianie wspomnianych przekaźników. Wiadomym jest też, że nie da się odespać tygodnia w weekend. Niektórzy niedobory uzupełniają drzemkami. Toczą się wśród naukowców spory czy są one korzystne, a jeśli tak, to ile powinny trwać. Należy sobie jednak odpowiedzieć indywidualnie czy są one dla nas regenerujące, a na ile jest to chaotyczna próba odreagowania niedospanej nocy, nierzadko zakłócająca plan dnia.

 

  1. STRES. Jest to zbyt rozbudowany temat, aby silić się na jego rozwinięcie. Coraz to nowsze badania ukazują jak bardzo destruktywnie wpływa na różne sektory naszego zdrowia, co udowadnia, że ciało jest w nierozerwalnym związku z psychiką. Należy zastanowić się w jaki sposób możemy ograniczyć stresory i czy w ogóle potrafimy się relaksować bez użytku kolejnego podpunktu…

 

  1. UŻYWKI. Warto zauważyć, że zależność od substancji psychoaktywnych jest niemal zawsze związana z pewnym deficytem psychologicznym. Może to być niedobór miłości, kiepskiej jakości relacje społeczne, brak pasji, możliwości zawodowego rozwoju czy właśnie odreagowywanie na wyżej wymieniony stres. Przed próbą rzucenia używki należy przeanalizować, dlaczego jesteśmy od niej zależni, ponieważ to właśnie z jakiegoś powodu impulsywne próby jej rzucenia tak często nie udają się. Wracając do kawy, może najlepiej nie przekraczać po prostu ilości 6mg/kg masy ciała, która to ilość została uznana za bezpieczną i w niektórych względach również korzystną.

 

  1. SEKSUALNOŚĆ. Problem pornografii został omówiony w poprzednim moim artykule. Zaryzykuję jeszcze tylko stwierdzenie, że bez prawdziwej relacji miłosnej kobiety i mężczyzny opartej na takich przymiotach jak troska, odpowiedzialność, namiętność, szczerość, wyrozumiałość nie ma zdrowej seksualności. Tymczasem jak jest w szybkim świecie nastawionym na przyjemność, każdy widzi.

 

  1. RELACJE SPOŁECZNE. Częstym w środowisku jest odcinanie się od normików i myślących inaczej. Po pierwsze i najważniejsze, ogranicza to naszą możliwość na oddziaływanie na nich. Z drugiej strony przesadą jest brak wyczucia i szturmowanie propagandą oraz agresywną postawą. Dużo skuteczniejszym jest dawanie przykładu udanym i ciekawym życiem oraz stopniowe wprowadzanie innych w gąszcz naszych społeczno-politycznych zagadnień. To dużo skuteczniejsze niż postawa narzekającego frustrata-nieudacznika. Po drugie, zawężanie środowiska socjalnego utrudnia szeroko rozumiany rozwój w życiu, a promuje nadmiar spędzonego czasu w Internecie.

 

Reasumując, z pewnością jest nad czym pracować. Zachęcam raczej do równowagi w życiu niż ascezy. Inspiracją do napisania tego artykułu był niestety kontakt z ludźmi z szeroko pojętego środowiska narodowego, którzy doszukują się na siłę zagrożeń w różnych sferach życia, które są skomplikowane, wielowymiarowe i bez bardzo dobrego przygotowania, wręcz specjalistycznej wiedzy, trudno w ogóle rozpoczynać jakąkolwiek merytoryczną dyskusję jak np. w temacie szczepień. Jednocześnie fundamentalne kwestie ich zdrowia pozostają zaniedbane, a jedyne co dzieli ich od poprawy to twardogłowy sposób myślenia, lęk przed zmianami poprzez ugrzeźnięcie w strefie psychicznego komfortu. Towarzyszy temu charakterystyczne element myślenia spiskowego, czy wręcz urojeniowego, jakoby na każdym kroku ktoś czyhał by tylko nas otruć, tymczasem to nie iluminaci są winni za naszą głupotę i bierność ;).

Z uwagi na nierozszerzanie poszczególnych zagadnień o kwestie szczegółowe tym razem zabrakło bibliografii, ponieważ wiedza ta jest szeroko spopularyzowana i łatwa do zweryfikowania.

 

Witomysł Myduj

 

Jesteśmy już po pierwszej turze wyborów na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej. Przed nami druga tura, która odbędzie się 12 lipca bieżącego roku. W poniższym artykule nie będę komentować wyników czy interpretować, co wydarzy się za niecałe dwa tygodnie.

 

Interesuję mnie zupełnie inne zagadnienie – przekonanie, że udział w wyścigu wyborczym jest naszym moralnym obowiązkiem wobec Narodu i Ojczyzny. Czy rzeczywiście tak jest?

 

Wiemy doskonale, że czynne prawo wyborcze w Polsce dotyczy osób posiadających obywatelstwo polskie, które do dnia wyborów ukończyły 18 lat. Praw wyborczych nie posiadają osoby ubezwłasnowolnione (choroba psychiczna, niedorozwój) lub skazane prawomocnym orzeczeniem sądu na pozbawienie praw publicznych albo praw wyborczych.

 


Reszta z nas może brać udział w starciach wyborczych, oddawać głos w referendum oraz mieć prawo wybierania Prezydenta Rzeczypospolitej, posłów, senatorów i przedstawicieli do organów samorządu terytorialnego. Jak widać zatem mamy możliwość do tego, aby zadecydować, kto ma rządzić naszym krajem czy miastem.

 

Nie zawsze tak było w przypadku, chociażby kobiet. I chociaż zwolennicy Korwina, jak i on sam, chętnie wróciliby do czasów, w których płeć żeńska mogła, co najwyżej wybrać, na którym talerzu poda strawę swojemu mężowi, to sytuacja znacznie się zmieniła. 28 listopada 1918 roku Józef Piłsudski podpisał Dekret Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej. Oczywiście nadal zdarzały się nierówności w tym aspekcie, ale na pewno było to przełomowe wydarzenie, które miało zapewnić każdemu pełnię praw obywatelskich.

 


Możemy przyjąć zatem, że według prawa mamy PRAWO do wybierania swoich kandydatów i do tego, aby wpływać na małe Ojczyzny, czy na sytuację w całym kraju. Nie ma jednak mowy o żadnym OBOWIĄZKU, jak to ma miejsce w niektórych przypadkach. Jest co najmniej kilka państw, które stosują przymus wyborczy. Jest to prawo przewidujące sankcje za brak udziału w głosowaniu w wyborach powszechnych bądź referendum. Ustanowienie takiego prawa zostało podyktowane przekonaniem, że każdy obywatel ma obowiązek choćby minimalnej troski o swój kraj, wyrażającej się przez udział w wyborach i referendach. Obecnie przymus wyborczy istnieje w Singapurze, Australii, Belgii i Wenezueli. We Włoszech przymus wyborczy istnieje, lecz nie ma możliwości egzekwowania go ze względu na brak przepisów wykonawczych. Najczęstszą sankcją za niepodporządkowanie się temu prawu, z wyjątkiem Wenezueli, gdzie grozi za to areszt, jest grzywna.

 


Wróćmy jednak na nasze podwórko. Bardzo często słyszę argument, że jeśli nie postawię krzyżyka przy żadnym z kandydatów lub nie wezmę udziału w wyborach, to znaczy, że nie zależy mi na losie Polski i oddaje ją w złe ręce. Taki pogląd znam w zasadzie już od wczesnych czasów szkolnych.

 

Pierwsze lekcje wiedzy o społeczeństwie sugerowały, że nieważne jest, ile będę wiedzieć na temat polityki i jak bardzo będę się angażować w sprawy społeczne, liczy się to, że mam spełnić „moralny” (bo nie prawny) obowiązek uczestnictwa w wyborach.

 

Do tej pory takie głosy są istotą owych lekcji w polskich szkołach.
Niestety nic za tym więcej nie idzie. Nikt nie zastanawia się, skąd młodzi ludzie mają czerpać wiedzę na temat programów politycznych, szukać informacji, jaka jest przeszłość konkretnego kandydata, jakie są jego wizję na zmiany w różnych obszarach państwa itd. Lekcje WOS-u nie przybliżają nam takich zagadnień w zasadzie w ogóle.

 

Nie można zatem dziwić się, że w systemie demokratycznym wygrywają stale te same osoby albo, że możemy usłyszeć dość pokrętną argumentację na temat wyborów – ktoś dobrze wygląda w garniturze itd. Edukacja wpaja młodym osobom, że mają obowiązki polityczne, ale zupełnie nie uczy ich, czym jest polityka sama w sobie i że wcale nie oznacza tylko i wyłącznie kilku głosowań.

 

Widzimy zatem rzesze ludzi, którzy do ostatniej chwili nie wiedzą, na kogo oddać swój głos. Osoby, które próbują taktycznie obliczać szanse różnych kandydatów i na tej podstawie wybierają swojego przedstawiciela. Wreszcie tych, którzy obserwują, jakie nastroje są w społeczeństwie albo na kogo głosuje ulubiony celebryta czy dziennikarz.

 

Naprawdę uważamy, że w ten sposób spełniają oni jakichś mityczny obowiązek wobec Polski? Czy osoby kompletnie nieinteresujące się tym, co dzieje się na co dzień i niemające żadnej wiedzy w owych tematach, nagle stają się przykładnymi obywatelami?

 

Trochę mi to przypomina „wielkich” patriotów, którzy poza wywieszeniem flagi na 11 listopada nie wiele wiedzą o swoim kraju.

 


Z drugiej strony widziałam wiele oświadczeń przed tegorocznymi wyborami, które zamieszczały mniejsze organizacje nacjonalistyczne. Podobnie zresztą zrobiliśmy jako Obóz Narodowo-Radykalny. Wiem, że i część czytelników Szturmu została w domach. Czy to świadczy o tym, że osoby te nie spełniają swoich narodowych obowiązków? Mimo że pracują na rzecz Polski cały rok?

 

Moim zdaniem powinniśmy przestać robić z oddania głosu jakiegoś nadzwyczajnego wydarzenia czy wysiłku, do którego zmusiło się 64% Polaków. Jak wielu z nich jest w stanie przedstawić swój światopogląd? Ocenić program polityczny kandydatów? Czy poza spacerem do lokalu wyborczego faktycznie realizują obowiązki narodowe? Zostawmy te pytania retorycznymi.

 

Z drugiej strony wiem, że wielu z Was nie poszło do urn wyborczych, właśnie dlatego, że interesujcie się polityką. I wiecie, że głosowanie za mniejszym złem, nie jest żadnym wyjściem. Jestem w stanie zrozumieć tych, którzy naprawdę utożsamiają się z danym reprezentantem czy partią polityczną i po prostu wsparli swojego kandydata z czystym sumieniem (we własnym mniemaniu).

 

Jednak wielu z nas takiej przejrzystej sytuacji nie miało i pewnie przez wiele lat nic się w tym aspekcie nie zmieni. Nikt jednak nie może nam zarzucić, że nie spełniamy narodowych obowiązków.

 

W moim przekonaniu ochrona Polski przed utopią demokracji i wybieraniem mniejszego zła to także droga, którą warto wziąć pod uwagę. Szczególnie że kandydaci często wybierają interesy sprzeczne z interesem narodowym. Bywają zależni od wpływów zewnętrznych lub po prostu tkwią w układach wewnętrznych. Ciężko zatem z czystym sumieniem oddać głos na któregokolwiek z nich.

 

Stanowisko nacjonalistów jest zrozumiałe i przedstawiliśmy je w poniższym fragmencie:

 


„Jako Obóz Narodowo-Radykalny kierując się w swoich działaniach wyłącznie Ideą i dobrem Polski, wobec braku kandydata reprezentującego nacjonalistyczny i antysystemowy punkt widzenia nie udzielaliśmy poparcia żadnemu ze startujących kandydatów. Uważamy, że jest to kolejny tragikomiczny spektakl demoliberalnego teatrzyku. Wszyscy startujący kandydaci są politykami głęboko osadzonymi w demoliberalnym systemie, pomimo tego, że ciągle atakują się nawzajem i tworzą pozory jakoby mieli mieć różne od siebie idee i programy. Wyrażamy nasz sprzeciw wobec podsycania sztucznej wojny polsko-polskiej, manipulowania Polakami i antagonizowania polskiego społeczeństwa w imię interesów koterii politycznych. Naszych sympatyków namawiamy do zbojkotowania wyborów i przestrzegamy przed demoliberalnymi politykami próbującymi przybierać narodową retorykę, celem przyciągnięcia patriotycznego elektoratu.”

 


Może właśnie obowiązkiem naszego środowiska jest uświadamianie, jak błędne koło toczy Polskę od wielu lat?

 

 

 

Adrianna Gąsiorek 

 

Dum spiro, spero – póki oddycham, nie tracę nadziei

 

Nadzieja – to słowo, które towarzyszy każdemu człowiekowi niezależnie, w jakiej sytuacji życiowej się znajduje. Nadzieja dla nacjonalisty to szczególnie coś bardzo ważnego. Jest ona jedną z głównych wartości, jaką w życiu kierują się ludzie. Życie ludzkie to swoista linia, która raz leci do góry, raz do dołu. Czasami człowiek znajduję się na samym dole, po to, aby móc znowu wrócić wyżej. Życie człowieka to nieustanna wędrówka, drogami, który bywają proste, szybkie, wygodne, niewymagające żadnego wysiłku w ich przejściu. Są też ścieżki, które na początku wydają się nam do nieprzejścia. Mgliste, z wielką ilością kamieni wbijających się do obuwia. W czasie tej drogi często musimy iść cały czas w górę lub wydaje się ona wyjątkowo spadzista, martwimy się, że możemy polecieć w dół i nie wrócić już na dany szlak. Czym tak naprawdę jest nadzieja? W starożytnej Grecji oznaczała po prostu oczekiwanie. Niezależnie czy czekało się na coś dobrego, czy na coś złego. Obecnie rozumiemy ją jako pragnienie dobra, które ma podejść. Najprościej ujmując, jest to życzenie określonego stanu rzeczy związanego z niepewnością, że tak się stanie. Jeśli subiektywnie odczuwamy, że coś nie jest w stanie się wydarzyć, wtedy ją tracimy. Utracie nadziei towarzyszą bardzo przykre uczucie takie jak smutek, rozczarowanie, żal, gniew, złość. Należy jednak zadać ważne pytanie, czy nacjonalista może być człowiekiem pozbawionym nadziei? Odpowiedz brzmi: nie. Nacjonalista to osoba, która niezależnie od sytuacji w swoim życiu prywatnym czy w kraju zawsze walczy do końca. Niezależnie od tego, w jakich ciemnościach się znajduje, ciągle szuka pociechy i sposobów na rozwiązanie problemów. Osoba kochająca swój naród, nie może być pesymistycznie, negatywnie nastawiona do życia i do swojej działalności. Inaczej nie ma ona po prostu sensu. Aby nasze cele mogły przynieść pozytywne skutki, aby działanie zakończyło się w taki sposób, jaki chcemy, należy patrzeć pozytywnie. Oczywiście musimy patrzeć realistycznie na otaczający nas świat i problemy społeczne. Jednak nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach trzeba podejmować walkę. Nawet jeśli zakończy się ona porażką, wiemy, że podejmowaliśmy bój w słusznej sprawie. Nadzieja – to coś, co dodaje otuchy każdego dnia, nawet w ten najbardziej pochmurny. To coś w rodzaju światełka w tunelu, w jego stronę idziemy, wtedy gdy wydaje się nam, że nie ma już innej drogi. Wiara i nadzieja, dają nam moc, często taką, która jest w przenośni w stanie przenosić góry. W ciężkich momentach sprawia, że mamy siłę zacząć od nowa. To ona wyzwala w nas ogromne pokłady energii. To ona jest w stanie prowadzić nas do tego, co lepsze. Jest ona konieczna w naszym życiu, bez niej nic nie miałoby sensu. Jak wyobrazić sobie sytuacje, że czeka nas jakieś życiowe wyzwanie, a my nie mamy nadziei, że nam się uda. Jest ona motorem napędowym i utwierdza nas w przekonaniu, że będzie lepiej. Sytuacja w naszym kraju nie jest ciekawa, samy wiemy doskonale, jak wygląda nasze społeczeństwo, jednak z nadzieją w sercu, energią jesteśmy w stanie iść do przodu i podejmować walkę każdego dnia. Niech więc nadzieja będzie w każdym w nas i niech jej nikomu nie zabraknie żadnego dnia.

 

 

Monika Dębek