
Szturm1
Grzegorz Ćwik - Z daleka od endecji
[Poniższy tekst stanowi moją odpowiedź na prośbę o napisanie artykułu do powstającego właśnie zbioru o tym samym tytule – „Z daleka od endecji”. W tym wypadku postanowiłem temat potraktować dość dosłownie i wyłożyć kwestie, które od dłuższego już czasu za mną chodziły. Mam pełną świadomość, że poniższy artykuł wywoła kontrowersje i polemiki – co samo w sobie jest zdrowe i pożyteczne. Tekstu tego nie należy w żaden sposób traktować jako oficjalnego stanowiska „Szturmu”, ale wyłącznie jako wyraz moich prywatnych poglądów i opinii. Być może niektóre rzeczy opisałem zbyt jednostronnie, być może pewne osądy są zbyt krytyczne. Sądzę jednak, że warto aby w końcu doszło do oceny przydatności konkretnych elementów tradycji endeckiej z perspektywy roku 2020.
Grzegorz Ćwik ]
Z daleka od endecji. Dziwny może wydawać się tytuł niniejszego zbioru. Wprawdzie dzieje endecji to już historia, i to cokolwiek odległa, to jednak właśnie ten nurt kojarzony jest nie tylko z narodzinami, ale i głównymi poglądami oraz wyobrażeniami polskiego nacjonalizmu. Jakże więc można być nacjonalistą i jednocześnie znajdować jak najdalej od endecji? Okazuje się, że nie tylko jest to możliwe, ale i wskazane. Jeszcze przed wojną wykształciły się inne kierunki polskiego nacjonalizmu, które stały często w opozycji do myśli narodowo demokratycznej. Czy będzie to myśl narodowo-radykalna, czy zadrużna, czy środowisko „Jutro pracy” czy różne formy współpracy środowisk nacjonalistycznych z sanacją (Związek Młodych Narodowców, Ruch Narodowo Państwowy), czy środowisko „Zaczynu” (późnosanacyjna próba syntezy myśli państwowej i nacjonalistycznej, tzw. „skrajne centrum) – wszystko to były komplementarne i pełne formy idei narodowej, których przecież nie sposób uznać za endeckie. Także dziś widzimy, że istnieją różne nacjonalizmy, co sam zresztą opisywałem ongiś w „Szturmie” w dość głośnym tekście „Dwa nacjonalizmy”. Nie chodzi oczywiście, żeby na siłę się dzielić, tworzyć uporczywie nowe grupki i środowiska. Podstawową konstatacją jest tutaj stwierdzenie, że można nie być endekiem i jednocześnie być nacjonalistą.
Użyłem powyżej także stwierdzenia, że bycie jak najdalej od endecji może być „wskazane”. To już brzmi dla niektórych jak herezja. Jak to, zerwać z dziedzictwem Dmowskiego, Balickiego i Popławskiego? W tym miejscu postawiłbym pewne rozgraniczenie, które choć płynne, to jednak pomoże nam zrozumieć co z dziedzictwa endecji powinno być nam jak najdalsze. Otóż oddzielamy samą płaszczyznę ideologiczną od politycznej, rozumianej jako konkretne decyzje, posunięcia i codzienna pragmatyka partyjna. Oczywiście, jak zobaczymy w dalszej części także niektóre elementy doktryny endeckiej są dziś dla nas po prostu nieprzydatne, czy wręcz szkodliwe. Pamiętać jednak trzeba, że krytyka chociażby konstytucji marcowej jako tworu głównie endeckiego nie oznacza ad hoc krytyki całej spuścizny myśli i działalności narodowo-demokratycznej.
Celem niniejszego tekstu jest wyseparowanie tych elementów z dziejów endecji, które po prostu negatywnie ciążą na naszym rozumieniu idei narodowej i celów tejże. Niestety większość osób uważających się obecnie za narodowców czy nacjonalistów podchodzi do endecji w sposób całkowicie bezkrytyczny, uważając wręcz Dmowskiego i jego współpracowników za istoty nieomylne, właściwie półboskie. Prawda jest jednak dużo bardziej złożona, i jak najbardziej Dmowski, Doboszyński i inni przedstawiciele tego nurtu popełniali błędy i wykazywali się niezrozumieniem polityki czy nawet swoich czasów. Sama już analiza tego i ustalenie stanu faktycznego jest dla nas formą politycznego ćwiczenia umysłowego, które może tylko wpłynąć na lepsze rozumieniu potrzeb kraju i wyzwań, jakie przed nami stoją.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że niniejszy tekst będzie i kontrowersyjny i zapewne spowoduje powstanie replik i odpowiedzi. I bardzo dobrze! Przecież to w toku dyskusji i polemik rodzi się spora część nowoczesnej doktryny nacjonalistycznej. Dlatego też otwarty jestem na wszelkie formy rzetelnej i merytorycznej krytyki.
Endecja i polityka
Mówiąc o Dmowskim i endecji zazwyczaj skupiamy się na sferze ideologicznej i publicystycznej. Kim był Dmowski? Większość osób zapytanych o to wymieni przede wszystkim stworzenie idei narodowo demokratycznej oraz napisanie kilku przełomowych książek dla rozwoju polskiej myśli politycznej („Myśli nowoczesnego Polaka” oraz „Niemcy, Rosja i kwestia polska”). Oczywiście, to prawda, ale pomijająca jedną z najważniejszych sfer funkcjonowania endecji: politykę. Zapominamy, że endecja to zarówno uczestnik życia politycznego w II RP, jak i zaboru rosyjskiego, a wpływy endeckie silne były oczywiście także w zaborze pruskim (Wielkopolska) czy we wschodniej Galicji (zabór austro-węgierski). Oznacza to, że istniały endeckie koła poselskie, partie (ZNL, SN), endecja miała swoich ministrów, premierów, dyplomatów, przedstawicieli w różnych ciałach międzynarodowych, choćby na konferencji pokojowej w Wersalu. Kilkukrotnie endecja też współtworzyła rządy koalicyjne w okresie II RP (przed zamachem majowym). Politycznych stron funkcjonowania endecji można by wymienić dużo więcej. Mimo to zawsze pozostają w cieniu postaci Dmowskiego-ideologa i Dmowskiego-pisarza. Z pewnością wynika to z faktu, że faktycznie jako ideolog Dmowski miał niezaprzeczalne zasługi, ale również z faktu, że endecja po prostu… politycznie była marna i kiepska. Wbrew kreowanej legendzie polityczne losy endecji to w gruncie rzeczy liczne niepowodzenia, pomyłki, kompletnie nietrafione przewidywania i mylne analizy. Do tego endecja zrobiła naprawdę dużo, aby na stałe uniemożliwić sobie zdobycia większościowego poparcia. Ale zacznijmy od początku.
Rewolucja roku 1905 to wydarzenie pomijane – i bardzo niesłusznie, choćby dlatego, że zapominając o nim nie zrozumiemy nigdy w pełni rewolucji 1917 roku. Jest to także okres sporych zmian w Królestwie Polskim – podobnie jak i w całym Cesarstwie Rosyjskim. Zmiany systemu politycznego doprowadziły między innymi do wejścia do Dumy polskich posłów – w tym endeckich, którzy zresztą jeszcze przed brali czynny udział w wydarzeniach politycznych, w tym tych rewolucyjnych. Rewolucja 1905 roku spowodowała spore zmiany w systemie ówczesnej Rosji, dla Polaków oznaczało zaś to w praktyce zwiększenie autonomii narodowej – na polu administracyjnym, edukacyjnym czy politycznym. Jakie było stanowisko endecji wobec rewolucji, w której przecież brali czynny udział przedstawiciele innych polskich nurtów politycznych? Otóż endecja, która wówczas już całkowicie przeszła na pozycje ugodowe i kolaboracyjne (nazwijmy to w końcu po imieniu) robiła wszystko co tylko mogła, by rewolucję wystudzić i zniszczyć. W praktyce sprowadzało się to nie tylko do agitacji, publicystyki i jednoznacznie prorosyjskich gestów. Oznaczało to także celowe wpływanie na to, by Polacy nie wysuwali zbyt daleko idących roszczeń i żądań (sic!), a także zbrojną walkę z socjalistycznymi i lewicowymi grupami, które walczyły przeciwko caratowi. Mówiąc wprost – endecja z bronią w ręku walczyła z polskimi robotnikami, którzy domagali się określonych zmian, także o charakterze ekonomicznym. Dmowski wręcz z dumą pisał o tym, że endecja mordowała Polaków, którzy nie tylko w szeregach skądinąd cały czas dość kadrowej PPS walczyli z caratem, ale i przede wszystkim zwykłych pracowników sektora przemysłowego. W „Polityce polskiej” Dmowski posunął się do ohydnego stwierdzenia, że mając wówczas do wyboru śmierć z ręki bojownika PPS-u lub żołnierza carskiego wybrałby to pierwsze, bo wtedy zginąłby z ręki wroga, a śmierć z ręki rosyjskiego sołdata byłaby zwykłym przypadkiem. Cała polityka endecji zasadzała się na tym, że obawiano się, nie tylko w trakcie rewolucji 1905 roku, ale przez cały okres do 1917 roku, że zbyt daleko posunięte postulaty spowodują kontraktację władz rosyjskich. Odrzucano całkowicie walkę zbrojną a wysuwanie żądań niepodległościowych uważano wręcz za zdradę. Niestety, w praktyce zbyt daleko posunięte żądania i postulaty dla polityków endeckich znaczyło tyle co…jakiekolwiek dążenia i postulaty o charakterze propolskim. Politykę ugodowości wypada nam ocenić negatywnie, bo zwyczajnie w momentach kiedy można było osiągnąć jeszcze więcej niż osiągnięto, dzięki energicznym działaniom endecji (właśnie rok 1905) zmniejszono zakres politycznych zmian na naszą niekorzyść. Nie bez znaczenia jest tutaj pomijany ze wstydem przez apologetów endecji fakt, o którym szerzej powiemy dalej. Otóż endecja była zarówno przed rokiem 1914, jak i przez cały okres swego istnienia, przede wszystkim partią reprezentującą klasę posiadającą, czyli ziemian, przedsiębiorców, fabrykantów etc. Ludzie ci sprzeciwiali się dążeniom klas robotniczej czy chłopskiej, gdyż oznaczało to po prostu uszczuplenie ich zysków. Stąd też endecja, która trwale stała się partią (wbrew późniejszej nazwie ZLN) antyludową (w rozumieniu wrogości wobec ekonomicznych aspiracji robotników czy chłopów) broniła interesu przede wszystkim tych, którzy byli jej wyborcami, oraz – co także istotne – wspierali ją finansowo.
Zamiast walki o poprawę sytuacji ludności polskiej endecja skupiła się, skądinąd skutecznie, na rozpaleniu niechęci polsko-żydowskiej. Oczywiście wrogość rdzennej ludności polskiej oraz napływowej i niezwykle dyspozycyjnej wobec Moskwy ludności żydowskiej była uzasadniona i zrozumiała, to wypada jednak oddać sporo racji Adamowi Skwarczyńskiemu, który zauważył w 1930 roku, że endecja słuszną walkę Polaków przekuła w podbudowane niskimi instynktami szczucie Polaków na Żydów. Jakkolwiek daleki jestem od doszukiwania się wszędzie osławionego polskiego antysemityzmu, to wrogiem naszym w roku 1905 nie byli przede wszystkim Żydzi, ale państwo rosyjskie.
Polityka ugodowości i kolaboracji endecji z rządem i caratem rosyjskim wykluczała jakąkolwiek dążność do niepodległości. Odrzucano nawet formułowanie in expressis verbis żądań niepodlegościowych. Oczekiwano zamiast tego nadchodzącej wojny powszechnej, zwycięstwa Rosji oraz zjednoczenia (sic!) ziem polskich pod berłem rosyjskim. W ten sposób ilość ludności polskiego pochodzenia miała automatycznie wymóc na Moskwie utworzenie niepodległego państwa polskiego, uważano bowiem, ze Rosja nie będzie zdolna do okupacji tak ogromnych terenów. Oczywiście, każdy ma prawo do swojej oceny tego planu, jednak sam fakt, że endecja po doświadczeniach blamażu Rosji w wojnie z Japonią (1904-1905) oczekiwała jej zwycięstwa w wojnie z Niemcami i Austro-Węgrami świadczy jak najgorzej o horyzontach myślowych polityków endeckich. Pomysł zaś na dobrowolne wyrzeczenie się jakichkolwiek polskich ziem zajętych ewentualnie w ramach zwycięskiego konfliktu wykazuje, że Dmowski i jego współpracownicy kompletnie nie rozumieli istoty rosyjskiej polityki i mocarstwowości – mimo, iż tkwili w samym jej centrum. Wspomnijmy o tym, że niejeden Naród znajdował się pod zaborem rosyjskim (Ukraińcy choćby) i jakoś nie spowodowało to żadnej konieczności utworzenie niepodległego państwa ukraińskiego.
Dzieje endecji to zresztą mniej lub bardziej regularne wolty młodych – ZET-u, NZR i NZCh przed wojną, ONRu w roku 1934. Zarzuty co ciekawe były właściwie te same! W skrócie sprowadzały się do braku skuteczności, stanowczości, nadmiaru zachowawczości, braku realizmu politycznego i nieumiejętności odpowiedniego dostosowania się do określonych warunków politycznych. Zarówno w 1911 jak i 1934 młodzi powiedzieli Dmowskiemu to samo: jesteś marnym politykiem i nie potrafisz kierować swoją partią w należyty sposób. Przed pierwszą wojną światową doszło przecież do wówczas bardzo głośnych wypadków publicznego policzkowania i poniżania Dmowskiego przez działaczy ZET-u, dla których działalność Dmowskiego i jego kolaboracja z Rosją były zwyczajnie zdradą.
O endecji i pierwszej wojnie światowej należałoby napisać nie oddzielny artykuł, ale książkę. Temat to bowiem rozległy, wielowątkowy i trudny do ostatecznego wyczerpania. Starczy nam wspomnieć, że w okresie Wielkiej Wojny endecja torpedowała (niestety skutecznie) powstanie Legionu Wschodniego w roku 1914, bez słowa sprzeciwu trwała i popierała rząd rosyjski, mimo, że ten w żaden sposób nie zadeklarował jakichkolwiek decyzji na korzyść Polaków. W listopadzie 1916 roku, gdy polityka aktywistów przyniosła pierwszy tak znaczący sukces sprawy polskiej – Akt 5 listopada, endecja podjęła międzynarodową akcję przeciwko niemu. Musimy zrozumieć czym było to działanie: otóż po ponad 2 latach wojny dwa z trzech państw zaborczych wspólnie oświadczają, że po wojnie powstanie Polska. Oczywiście – okrojona, nie do końca niepodległa, związana sojuszem z Wiedniem i Berlinem – ale jednak Polska! Jakaż ogromna zmiana w stosunku do roku 1914! Tymczasem endecja zatraca się w swoim serwilizmie wobec Moskwy i nie mogąc znieść tego, że to Piłsudski i jego obóz mieli rację – robi wszystko, aby to zdyskredytować.
Wojna 1920 roku przyniosła dwa wydarzenia, o których znowuż pogrobowcy Dmowskiego wspominają niechętnie – konferencję w Spa oraz traktat ryski. Pierwsze to przecież w pełni dzieło (a właściwie wina) endeckiego premiera Władysława Grabskiego, który nie rozumiejąc zupełnie sytuacji politycznej i militarnej zrobił to, co mu podpowiadało endeckie poczucie realizmu podszytego ugodowością i niechęcią do stawiania żądań, a jednocześnie gotowością do zgodzenia się w każdej chwili na najbardziej upokarzające warunki. Efekt? Kilka dni później Lenin zaproponował nam lepsze warunki pokojowe (oczywiście obliczone na efekt propagandowy, a nie na realne zakończenie wojny) niż alianccy przyjaciele endecji. Dość szybko sam Grabski musiał uznać swój katastrofalny błąd i złożył dymisję z urzędu premiera. Zastąpił go na szczęście energiczny i wychowany w innej tradycji politycznej Wincenty Witos. Traktat ryski to zaś, jak stwierdził wprost Lenin, „zwycięski pokój po przegranej wojnie”. Wyrzeczenie się wielu ziem zamieszkałych przez Polaków, przede wszystkim Mińska, oraz celowa dywersja wobec koncepcji federacyjnej Piłsudskiego, w efekcie skutkowały niekorzystnymi regulacjami i stanowiły zarzewie właściwie nierozwiązywalnej sytuacji etniczno-społecznej na Kresach. Wszystko zaś zasadzało się na endeckiej koncepcji, iż Polska ma być zamieszkała w 70% przez Polaków, a 30% mniejszości (zwłaszcza słowiańskich) uda się spolonizować. Aż ciężko uwierzyć, że politycy opcji, która tyle zrobiła w walce o uświadomienie polskiego narodu oraz w ramach walki z germanizacją, tak łatwo uwierzyli, że Polska zrobi z mniejszościami to, czego nie były w stanie Niemcy i Rosja z Polakami przez wiele dekad.
Przy okazji roku 1920 warto pamiętać, iż w obliczu ofensywy lipcowej Tuchaczewskiego, która spowodowała podejście Sowietów aż pod Warszawę zachowanie endecji znamionowało przede wszystkim atakowanie osoby Naczelnego Wodza oraz szeroko rozumiane warcholstwo polityczne, posunięte aż do publicznego nazywania Piłsudskiego „zdrajcą” oraz próby konstruowania skrytych planów politycznych mających na celu usunięcie Piłsudskiego ze stanowiska. Musimy dobrze znowuż zrozumieć sytuację: trwa coraz bardziej zaciekła wojna, od 4 lipca Wojsko Polskie jest w odwrocie i coraz bardziej front przybliża się do linii Wisły, sytuacja jest coraz bardziej napięta, a endecja… rozpętuje kolejną bitwę publiczną z osobą Piłsudskiego i jego obozem. Na szczęście polityczna nieudolność endecji spowodowała, że wszystkie te działania ograniczyły się do niesmacznych artykułów i pokrzykiwań agitatorów na wiecach społecznych. W ogóle z tymi działaniami konspiracyjnymi endecja sobie nie radziła – w 1920 nie odsunęła Piłsudskiego od władzy, zamach stanu Januszajtisa z 1919 roku inspirowany i popierany przez endecję został przez Piłsudskiego zlikwidowany w bodajże 3 godziny, a maj 1926 wykazał jednoznacznie kto jest postacią polityczną, a kto para-polityczną.
Warto też cofnąć się do przełomu roku 1918 i 1919 i wspomnieć sprawę armii gen. Hallera, tzw. „Błękitnej armii”. Armia ta, sformowana we Francji, dobrze wyszkolona, a przede wszystkim świetnie wyposażona, znajdowała się pod polityczną kuratelą politycznych ciał endecji. W okresie tym, po listopadzie 1918 roku, jak doskonale wiemy, Polska bierze udział w walkach na prawie wszystkich frontach. Zaczyna się wojna z Ukrainą, od stycznia 1919 roku trwają pierwsze walki z bolszewikami, rozpętuje się konflikt z Czechosłowacją, także Liwa ma wrogi stosunek do Polski. Wobec obiektywnej słabości Wojska Polskiego – tak liczebnej jak i materiałowej, oraz w obliczu bardzo mocnego zniszczenia terytoriów i przemysłu odrodzonej Polski, armia gen. Hallera stanowić mogła czynnik o trudnym do przeceniania znaczeniu. Stąd nie dziwi, że od pierwszych chwil, kiedy władza Piłsudskiego w Warszawie się ustabilizowała, czynione są przez stronę rządową starania, aby armię tą sprowadzić do Polski. Co robi endecja? Stara się na wszelkie sposoby zwalczyć te starania, mając świadomość, że armia Hallera jest jej jedną z głównych kart przetargowych i politycznych atutów w rozmowach tak z Piłsudskim, jak i aliantami. Co więcej, politycy endecji starają się tez przynajmniej opóźnić oficjalne uznanie władzy tak Piłsudskiego, jak i premiera Moraczewskiego. W czasie kiedy trwają krwawe walki o Lwów, które szybko rozlewają się wkrótce na całą Galicję, w czasie gdy pierwsze polskie bataliony nawiązują kontakt bojowy z Armią Czerwoną, a prascy politycy wykorzystując to odrywają sporne tereny od Polski, endecja stara się jak najmocniej opóźnić powrót armii Hallera do Polski. Niech drodzy Czytelnicy i Czytelniczki sami sobie nazwą takie działanie.
Jeśli jesteśmy już przy kwestii okresu walki o Niepodległość i granice, warto wspomnieć o Wersalu. Oczywiście, konferencja ta to generalnie polskie zwycięstwo i korzystne w większości dla naszego państwa rozstrzygnięcia, jednak ustalmy w końcu jeden fakt. To nie wyłącznie zasługa Dmowskiego i endecji, którzy przy uznaniu całej swej erudycji i umiejętności przemawiania, nie byli w Wersalu głównymi rozgrywającymi. Tymi byli przede wszystkim przywódcy zwycięskich państw alianckich, tzw. „Wielka czwórka” – Lloyd George, Orlando, Clemenceau i Wilson. To przede wszystkim z ich poglądów, postulatów i determinantów wynikały takie czy inne punkty traktatu wersalskiego, a nie z wielogodzinnych przemów Dmowskiego. Tak, robił on wrażenie swoją znajomością polityki, historii i umiejętnością rozmawiania w wielu językach. Jednak w ostatecznym rozrachunku liczy się twarda polityka i siła, a te były całkowicie po stronie państw zachodnich, które pokonały państwa centralnej w trakcie konfliktu światowego. Dlatego też kiedy mówimy o Wersalu i wspominamy Dmowskiego, to wspomnijmy też 2 innych architektów tego traktatu: Clemenceau i Wilsona. W ogólnej ocenie Wersalu to oni byli przede wszystkim twórcami ładu wersalskiego, a więc i decyzji odnośnie terytorium Polski.
Tam zaś, gdzie endecji udawało się zgodnie z prawem i porządkiem działać politycznie, tam często gęsto popełniała straszliwe błędy. O Spa i Rydze już wspomnieliśmy, tymczasem być może największym błędem endecji była konstytucja marcowa, która jak w oku soczewki skupia i pozwala wyłuskać przywary tego obozu: klasowość, partyjniactwo, przewagę interesu swego stronnictwa nad interesem państwa. Konstytucja marcowa, napisana głównie przez endecję, była wzorowana na rozwiązaniach francuskich i stanowiła typowo demoliberalny produkt swoich czasów. Konstytucja ta umniejszając do granic absurdu uprawnienia władzy wykonawczej na rzecz parlamentu i rządu powstała w takim a nie innym kształcie tylko z jednego powodu: aby uderzyć w Piłsudskiego, który jak się powszechnie spodziewano zostanie wybrany pierwszym prezydentem odrodzonej Polski. Abstrahując od politycznych okoliczności, znowuż spójrzmy na fakty: odrodzona po 123 latach politycznego niebytu Polska staje wobec konieczności ułożenia swojego ustroju i politycznego ładu, a jednym z głównych determinantów autorów konstytucji jest niechęć do przewidywanego prezydenta. Przeczy to całkowicie tezie o politycznej odpowiedzialności endecji i jej dążeniu do prymatu interesu narodowego. Podobna sytuacja uwidoczniła się w roku 1919 w kontekście planowanej reformy rolnej. Dmowski w jednym z listów do swych współpracowników przyznaje wprost, że wstępne poparcie endecji dla tej reformy było błędem. Wynika to zaś z faktu, iż endecja przez to…straciła część poparcia udzielanego jej wcześniej przez ziemiaństwo. Nie pisze Dmowski nic o losie ludności wiejskiej, o kwestiach gospodarczych etc. Wyznacznikiem tak istotnego zagadnienia jak kwestia rolna jest dla Dmowskiego tylko li wyłącznie ilość głosów. Ciężko nie widzieć podobieństwa do obecnych czasów polityki opartej o sondaże i badania opinii publicznej.
Mam oczywiście świadomość, że osoby wychowane na klasycznych pozycjach literatury endeckiej nie posiadają się z oburzenia na powyższe akapity. Przecież to zły socjalista Piłsudski, który śmiał okradać jaśnie panującego nam cara pod Bezdanami prowadził Polskę do zguby, a endecja robiła co tylko mogła, aby uratować zdrową tkankę Narodu od poniesienia skutków tej polityki. Pytanie czy faktycznie los wszystkich Polaków interesował endecję? Być może najwyższa pora postawić zasadnicze pytanie: czy społeczno-ekonomiczne koncepcje endecji nie tylko nie pomijały interesów milionów naszych rodaków, którzy byli wręcz większością, ale czy praktyka polityczna endecji nie była wprost wroga jakiejkolwiek próbie polepszenia ich bytu?
Robotnicy, chłopi, ziemianie
Wbrew różnym twierdzeniom endecja nigdy nie miała dobrej prasy wśród robotników – ci właściwie prawie wszędzie popierali PPS, czasem chadecję, czasem różne emanacje obozu piłsudczykowskiego, a w latach 30-stych nawet narodowych radykałów (choć ci nie mieli oficjalnie żadnej partii czy reprezentacji politycznej). Endecję zaś kojarzono jako partię, która zbrojnie wystąpiła przeciwko robotnikom w roku 1905 i w wielu innych wypadkach okresu zaborów. Wspomniane powiązanie wyborcze, polityczne i ekonomiczne z klasami posiadającymi z definicji stawiały endecję na pozycji niechętnej jakimkolwiek przywilejom robotniczym. Uwidoczniło się to z całą mocą w świeżo odrodzonej Polsce. Fanatyczny sprzeciw wobec rządu lubelskiego i jego socjalnych oraz społecznych ustaw oraz niechęć wobec rządu Moraczewskiego, który reformy te utrwalił na cały kraj miały zabarwienie nie tylko czysto polityczne, wynikające z walki o rządzenie Polską. Dla endecji 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenia socjalne i emerytury, prawo do urlopu, wolne niedziele etc. naprawdę były „bolszewizmem”. Przypomina to Wam coś? Na przykład Korwina, Konfederację, kolibrów i współczesnych neoliberalnych fanatyków Balcerowicza? Jeśli tak, to macie rację. Endeckie pomysły na ekonomię opierały się na niechęci wobec jakichkolwiek socjalnych i społecznych osłon, optowały za „dobrowolnością umów”, wolnym rynkiem, niskimi podatkami i generalnie złotą szlachecką wolnością. Podobnie z reformą rolną – wspomniana już reorientacja endecji w tej sprawie była symptomatyczna i w gruncie rzeczy zrozumiała. Endecja niechętnym, wręcz nienawistnym chwilami okiem, patrzyła na ubezpieczenia socjalne, na postulaty zwiększenia pensji robotniczych, czy na Kodeks Pracy. Wszelka działalność robotnicza, a pamiętajmy, że przed wojną była ona ogromnie rozwinięta, była traktowana jako wstęp do bolszewizacji kraju, sterowany oczywiście przez Żydów i masonów. Warto też pamiętać, że w II RP pamięć ludzka była dużo solidniejsza i po prostu pamiętano endecji wszelkie jej grzeszki, walkę z robotnikami i zwalczanie wszelkiego ustawodawstwa socjalnego. Pamiętano także krwawe zamieszki w Krakowie w 1923 roku, gdzie chjeno-piastowski rząd wysłał wojsko do tłumienia protestów robotniczych.
Związek Ludowo-Narodowy, będący politycznym przedstawicielstwem endecji, był zwyczajną i normalna partią polityczną. Nie aspirował w gruncie rzeczy do reprezentowania i skupienia wokół siebie wszystkich Polaków i Polek. Partia bowiem, w klasycznym rozumieniu (a ZLN był klasyczną partią polityczną) to także organizacja o charakterze klasowym. Stąd też na endecję głosowali przede wszystkim przedstawiciele klas posiadających, ziemianie, urzędnicy, akademicy, część mieszczaństwa. Jednak to było maximum wyborczych możliwości endecji – wynik na poziomie ok. 30%. To zresztą jedna z charakterystycznych cech systemu II RP, że żadna klasyczna siła polityczna nie była w stanie ze względów klasowo-społecznych zdobyć przeważającej większości głosów. Miało to też określone konsekwencje w postulatach, programach politycznych i realizowanych działaniach. Stąd nie ma co się dziwić, że endecja popierana głównie przez majętniejszą część społeczeństwa, w polityce forsowała głównie rozwiązania będące grupom tym na rękę, a zwalczała wrogie im postulaty robotnicze, chłopskie etc. Oczywiście dla wielu ideologów endeckich była to kwestia nie tyle polityczna, co ideologiczna. Przykładem może być tu Adam Doboszyński, autor jednej z najbardziej przereklamowanych książek w historii polskiej myśli narodowej: „Gospodarki narodowej”. O ile udało mu się na kartach tej pozycji trafnie zdiagnozować problemy ekonomiczne Polski: kapitalizm, nierówności społeczne, pauperyzację milionowych mas robotniczych i chłopskich, to niestety proponowane przez niego rozwiązania były całkowicie mylne, charakteryzujące się zarówno kompletnym niezrozumieniem sytuacji Polski i jej ludności, jak i niechęcią wobec określonych grup społecznych. Doboszyński bowiem opierając się na ideach korporacjonizmu uznał, że najlepsze dla Polski będzie zdecentralizowanie gospodarki i przemysłu oraz wypracowanie sytuacji, w której jak największa ilość Polaków będzie właścicielami małych, rodzinnych zakładów pracy, co ustanowi ich właścicielami środków produkcji. Myśl ta kompletnie pomijała nie tylko strukturę ekonomiczną kraju, ale przede wszystkim jego położenie geopolityczne. Masowa industrializacja i urbanizacja, które tak krytykuje Doboszyński, były nie opcją, ale nakazem wobec coraz bardziej agresywnej polityki i zamiarów zarówno ZSRS jak i Niemiec. Małe przedsiębiorstwa nie przysparzały ani wtedy ani teraz bogactwa narodowego. To duże firmy i przedsiębiorstwa są w stanie w skali strategicznej przysporzyć państwu oraz społeczeństwu szeregu profitów. Produktywność i efektywność małych przedsiębiorstw, podobnie jak ich innowacyjność czy dochodowość były i są nadal na bardzo niskim poziomie. To zresztą kolejny punkt, gdzie myśl endecka jest zbieżna w 100% z poglądami obecnego obozu libertyńsko-populistycznego. Pamiętajmy też, że Doboszyński optował za organizacją stanowo-korporacyjną i swoistym przywiązaniem do stanu, w którym się człowiek urodził. W połączeniu z nienawiścią do środowisk robotniczych i postulatem walki z centralizacją przemysłu, musiało to doprowadzić do utrwalenia biedy i wykluczenia w milionowych masach ludzi pracujących. Doboszyński, samemu będąc przedstawicielem klasy średniej i członkiem środowiska politycznego skupiającego głównie zamożnych ludzi, propagował (być może podświadomie) poglądy i idee pożyteczne dla swojej klasy społecznej i politycznej. Niestety – tylko dla niej, w całkowitym oderwaniu od sytuacji dziejowej i nadciągającej wojny oraz bez faktycznego zrozumienia problemów milionów Polaków i Polek będących robotnikami, pracownikami rolnymi czy niższymi urzędnikami.
W porównaniu z programem ekonomicznym RNR Falangi, „Jutra pracy” czy Zadrugi okazuje się, że myśl ekonomiczna i społeczna endecji zwyczajnie wypada słabo, klasistowsko i w gruncie rzeczy nie da się tego uznać za faktycznie program mający poprawić byt całego Narodu. Jest to raczej miks liberalnych resentymentów XIX wieku, skutków takiego a nie innego charakteru klasowego partii oraz bieżącej polityki, gdzie krytykowano sanację za „rozdawnictwo” równie chętnie co dzisiaj konfederaci krytykują PiS i walczą z socjalizmem.
Poparcie
Sam Dmowski miał doskonale świadomość w maju 1926 roku jaka jest jedna z głównych przewag obozu piłsudczykowskiego. Ten bowiem, o ile posiadał oczywiście niemałą opozycję, o tyle był w stanie uzyskać władzę i sprawować ją bez większych zaburzeń społecznych. Ludzie nie popierali, zwłaszcza w Wielkopolsce czy na Pomorzu sanacji ale ją zaakceptowali. Z endecją sprawa ma się inaczej. Kierownictwo tego środowiska miało świadomość, że w razie gdyby endecja posunęła się do kroku takiego jak Piłsudski 12 maja, to Polskę czekałaby wojna domowa. I to nie wojna 3-dniowa, ograniczona terenem do kilku dzielnic jednego miasta, ale wojna która rozlałaby się na cały kraj, bo nie tylko robotnicy czy część inteligencji stanęliby zbrojnie, ale przede wszystkim mniejszości narodowe. To znamionuje problem związany z szeregiem opcji prawicowo-konserwatywnych jakie przewinęły się przez XX wiek przez Europę. Franco, Salazar, De Gaulle i jeszcze parę innych osób – wszyscy oni nie byli w stanie wypracować formuły, która skupiłaby kogoś więcej niż tylko ich zdecydowanych zwolenników. Co więcej, ludzie ci nie wykształcili żadnego pomysłu na utrwalenie swych systemów i środowisk, które opierały się tylko na ich autorytecie, oraz w niektórych wypadkach także na aparacie przymusu (politycznego, administracyjnego, wojskowego). Tak długo jak żyli, systemy te trwały siłą ich autorytetu i charyzmy, jednak w gruncie rzeczy pod płaszczykiem rzekomych form konsolidacji narodowej, rozwijały się bardzo mocne i rozwinięte grupy opozycyjne. Systemy nie wypracowały, może nie były nawet w stanie, żadnej formy realnej konsolidacji społecznej i narodowej. Były po prostu objawami zdecydowanego zwycięstwa jednej grupy nad drugą, jednak bez porozumienia i współpracy.
Identycznie sprawa miała się z endecją, z tą różnicą, że ta po prostu nie radziła sobie w polityce. O ile, jak trafnie zauważył w „Polityce Narodowej” Kuba Siemiątkowski, Piłsudski brał władzę kiedy chciał, jak chciał i w jakim zakresie mu się podobało, o tyle endecja nie była w stanie tego zrobić. Jako siła polityczna na wskroś cywilna nie miała poparcia w wojsku, robotnicy i chłopi czuli do niej wyłącznie niechęć graniczącą z nienawiścią, a mniejszości narodowe miały doskonale świadomość, że plany endeckie zakładają walkę z ich świadomością narodową poprzez „polonizację”. Polityka zaś to dążenie do realizacji określonych postulatów i po prostu walka o władzę. Jeśli tworzymy siłę polityczną, która sama sobie uniemożliwia dojście do władzy czy raczej jej utrzymanie, to niestety skazuje to na postępującą nieskuteczność i odpływ działaczy, czego endecja doświadczyła (po raz kolejny) w roku 1934. Tu nie chodzi już tylko o takie czy inne poglądy, ale przede wszystkim o samą polityczność per se. Polityka to nie konkurs piękności ale dążenie do uzyskania władzy w danym kraju. W tym ujęciu Piłsudski był człowiekiem w pełni politycznym, do tego mającym możliwość rządzenia całym krajem bez większych zaburzeń. Endecja zrobiła dużo, by sobie takie coś uniemożliwić i to trwale. Cała historia działania endecji od 1926 roku do 1934 to pasmo właściwie porażek, złych prognoz i dostosowywania się do sytuacji politycznej, zamiast jej kreowania. Nie dziwi więc, że w żadnym stopniu endecja nie zagroziła władzy sanacji i samego Piłsudskiego.
Oczywiście, polityka w takim rozumieniu nie uwzględnia kwestii tego „kto miał rację”. To zresztą dużo szerszy problem, bo paradoksalnie to obóz Marszałka był bliższy stworzenia formy konsolidacji całego Narodu. Wynikało to zarówno z koncepcji tego obozu, które skupiały się na państwie, jak również z politycznej pragmatyki obozu Piłsudskiego i późniejszej sanacji. Ludzie ci nie walczyli z robotnikami, chłopami, mniejszościami. Ludzie ci deklarowali walkę tylko z określonymi patologiami (sejmowładztwo, korupcja, niewydolność polityczna) czy ewentualnie z określonymi grupami politycznymi (komuniści, po części endecja). Do tego autentyczna charyzma Komendanta oraz wysokie poparcie wśród wojska, administracji etc. tylko wzmacniały polityczne możliwości sprawowania władzy przez sanację. Sam zresztą zamach majowy, przeprowadzony doraźnie, po troszę amatorsko i przy założeniu, że będzie to tylko demonstracja polityczna (Piłsudski nie dążył do jakichkolwiek walk) wykazał jak słaba, chwiejna i nieskuteczna jest endecka władza. Władza ta, sprawowana zresztą z konieczności w koalicji z umiarkowanym PSL „Piast”, obalona została przy naprawdę niewielkich środkach i w sytuacji, gdy całkiem sporo jednostek wykazywało jeszcze wolę walki w obronie Prezydenta. To zresztą ciekawe, że w maju 1926 roku żołnierze bronili właśnie przede wszystkim Wojciechowskiego czy praworządności lub konstytucji. Mało kto chciał się przyznać, że broni rządu chjeno –piasta. Ten zresztą złożył dymisję nie tyle przez rzekome poczucie odpowiedzialności za kraj – jak wykazaliśmy wyżej politycy endeccy często gęsto mijali się zupełnie z taką odpowiedzialnością. Rząd Witosa upadł między innymi wobec faktu, że społeczeństwo Warszawy stanęło właściwie jednogłośnie po stronie Piłsudskiego, a dalsze trwanie chjeno-piasta w oporze groziło masowymi rozruchami robotniczymi na terenie całego kraju. W Warszawie próbowano już wszakże formować ochotnicze bataliony robotnicze. Co ciekawe Piłsudski nie wyraził zgody na ich uzbrojenie i jakiekolwiek wykorzystanie. To właśnie objaw odpowiedzialności za państwo i kraj. Jak najszybciej skończyć wewnętrzny konflikt, bez niepotrzebnego i zgubnego jego eskalowania. W tym samym czasie generałowie walczący przeciw Piłsudskiemu wydawali rozkazy bombardowania ludności cywilnej (Zagórski) czy snuli plany fizycznej likwidacji zwolenników Piłsudskiego (Rozwadowski).
Nieodłącznym elementem idei narodowej, o czym powtarzamy raz po raz w „Szturmie”, musi być polityczna skuteczność. Nikogo nie interesuje „moralne zwycięstwo” czy „komu historia przyzna rację”. Tą ostatnią piszą zresztą zwycięzcy. Z tego punktu widzenia przyznać trzeba, że endecja nie jest najwłaściwszym wzorem, a jej losy polityczne w II RP to niestety pasmo przegranych szans i rosnącego braku wpływu na politykę i Naród.
Nowe czasy, nowy nacjonalizm
Endecja już w latach 30-stych musiała zmierzyć się ze swa ideologiczną niewydolnością. Objawem tego była secesja młodych i powstanie ONR-u. Endecja wyrosła z korzeni liberalizmu XIX-wiecznego, i pomimo prób dostosowania się do zmieniających się okoliczności (chociażby powołanie OWP), to jednak uznać trzeba, że pierwiastki liberalny, partyjny, a także ugodowy pozostały istotnym elementem tegoż obozu. Dlatego też endecja pozostała klasyczną partią polityczną zdecydowanie daleką od reprezentowania i bronienia interesów całego Narodu.
Dziś, wiek później stoimy wobec problemów i wyzwań, które różnią się diametralnie od okresu pierwszej połowy XX wieku. Dziś wrogiem naszego Narodu nie jest carat czy cesarstwo niemieckie. Państwo nasze nie boryka się z problemem mniejszości żydowskiej czy ukraińskiej (choć w drugim wypadku dzięki polityce PiS-u kwestia masowej imigracji pracowników z Ukrainy jest ważnym zagadnieniem). Dziś wszystkie Narody Europy stoją nie wobec wewnętrznej rywalizacji między sobą, co było w koncepcji Dmowskiego głównym determinantem dziejów ludzkich. Dziś nasze Narody mają tych samych wrogów: liberalizm, kapitalizm, nowolewicowe koncepcje ideologiczne, które podważają absolutnie każdy aspekt naszego życia, tożsamości i ludzkiej świadomości. Dziś nie walczymy z germanizacją czy rusyfikacją, nie grozi nam wywózka na Syberię czy szubienica na stokach Cytadeli. Dziś w Warszawie, Berlinie, Moskwie, Paryżu, Kijowie czy Londynie walczymy z tym samym wrogiem. Wróg ten nie chce nam zmienić świadomości narodowej czy nawracać nas na inną wiarę. Wróg ten chce w ogóle zniszczyć Narody, zniszczyć religie, zniszczyć rodzinę, tradycję i jakiekolwiek poczucie odrębności. Celem naszego wroga jest podważenie wszystkiego, co tworzy nas jako ludzi: narodowości, poczucia etniczno-kulturowej odrębności, płciowości, lokalnych zwyczajów, języka, prawa do śmiania się i radowania. Wróg chce nas zmienić nie w obywateli caratu, cesarstwa czy wyznawców prawosławia. Wróg chce nas zmienić w konsumentów. Poprzez ludobójczą politykę multi-kulturalizmu mamy stracić wszystkie wyróżniki swego człowieczeństwa, które zastąpi światowa polityka konsumpcji, przeglądania memów, oglądania śmiesznych filmików na youtube i nie zadawania pytań. Stąd wypływa konieczność obecności w nowoczesnej idei narodowej kwestii paneuropejskiej. Nacjonalizm nie może być szowinistyczny, gdyż wrogiem naszym nie są i nie mogą być inne Narody europejskie. Dość antagonizmów, wojen i konfliktów. Dość ludzi budujących polityczny kapitał na podsycaniu historycznych resentymentów. Europejskie Narody tworzą wielką rodzinę bratnich nacji. I nie mówię tu tylko o Węgrach. Naszymi braćmi i siostrami są członkowie Narodu francuskiego, włoskiego, brytyjskiego, litewskiego… a także niemieckiego, ukraińskiego czy białoruskiego. Tak! Najwyższa pora skończyć z histerią i post-endecką polityką sztucznego podsycania konfliktów narodowościowych czy etnicznych. Nie musimy się we wszystkim zgadzać, ale naszym wrogiem nie jest Niemiec z Berlina, który coraz bardziej odczuwa „piękno” polityki imigracyjnej czy Ukrainiec zmuszony przez rzeczywistość do emigracji do naszego kraju. Naszym wspólnym wrogiem jest liberalizm, który warunkuje te wszystkie czynniki; wrogiem są idee nowolewicowe, które liberałowie wykorzystują do podważania naszej tożsamości i forsowania swych planów; wrogiem są koncerny i międzynarodowe korporacje, które na tym wszystkim zarabiają niewyobrażalne pieniądze, a jednocześnie drenują nasze Narody z zysków i doprowadzają do naszej pauperyzacji.
Czy myśl endecka jest w stanie stanowić inspirację do wypracowania myśli nacjonalistycznej, która będzie realną alternatywną dla liberalizmu? Czy jest to w ogóle możliwe, skoro myśl ta- jak zobaczyliśmy – już przed wojną była nieskuteczna i wsteczna? Nie musimy być niewolnikami trumny Dmowskiego, która jako jedna z dwóch miała rządzić polską polityką (wedle słów Cata-Mackiewicza). O ile jednak myśl Piłsudskiego, choćby w kwestii geopolityki (Międzymorze, Rosja) pozostaje cały czas aktualna, to trzeźwa i pozbawiona sentymentów analiza wykazuje, że myśl endecka ma coraz mniejszą przydatność. Nie tylko wiąże się ona z liberalizmem ekonomicznym i praktyczną antypaństwowością czy politycznym warcholstwem. Wpływa ona także na to, że zamiast szukać sposobów przeciwstawienia się faktycznym wrogom, zastanawiamy się nad zagrożeniem „banderowskim”, chcemy zakazywać szczepionek lub zwalczamy „satanistę” Billa Gatesa. Nie tędy droga. Endecja była myślą adekwatną do swoich czasów i w wielu aspektach endecja położyła dla Polski niezaprzeczalne zasługi, przede wszystkim w samoorganizacji Narodu i pracy nad jego uświadomieniem narodowym. Czasy jednak się zmieniają, i pewne formy, treści i koncepcje pora ostatecznie odłożyć na półkę z historycznymi pamiątkami.
Przyszły nowe czasy, mamy nowe wyzwania i nową, coraz bardziej globalistyczną rzeczywistość. Wypracujmy nowoczesny nacjonalizm na miarę naszych czasów i na miarę wielkości naszych przodków, zamiast nurzać się w dawno zaprzeszłych treściach.
Grzegorz Ćwik
Grzegorz Ćwik - Nie klękajcie przed nimi
Cieszcie się i radujcie póki możecie i macie czas. Zapamiętujcie prawdziwe emocje i bodźce, póki nie zostały uznane za „rasistowskie” i „dyskryminujące”. Rewolucja bowiem rozlewa się coraz szybciej nie tylko na USA, ale i wirus BLM dotykać zaczyna także krajów Europy. U nas wprawdzie jeszcze społeczeństwo nie jest tak przeżarte fetyszem całowania brudnych butów i przepraszania za winy innych, jednak sytuacja we Francji, Szwecji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii nie napawa do optymizmu. O ile zwykle dystansuję się od porównań z bolszewickimi i komunistycznymi wzorcami, to tutaj właściwie nie ma wątpliwości. BLM to nic innego jak przeniesienie klasowych postulatów roku 1917 na płaszczyznę rasową i etniczną. BLM to wojna wypowiedziana białemu człowiekowi, jego historii, spuściźnie i dorobkowi. To także zamach na naszą kulturę – tak jak w Polsce po 1944 roku cenzurowano sztukę „burżuazyjną” i autorów „faszystowskich”, tak teraz coraz bardziej histerycznie usuwa się wszystko co „rasistowskie”. Kolejne odcinki seriali i całe seriale, filmy, książki, wreszcie pomniki są niszczone i cenzurowane. Nikt nie pomyślał oczywiście by ocenzurować rasistowskie utwory Ice Cube’a, lub zwrócić uwagę na publiczne nawoływanie do ataków na białych, jakie padały z ust działaczy BLM. Oczekiwanie symetrii jest tutaj absolutnie naiwne. Nie o to przecież chodzi progresywistom, czerwonym obleczonym w łatki walki o równość ras czy liberałom, którzy przy typowym dla liberałów imbecylizmie skłonni są do plucia na wszystko, co normalne.
South Park, Przyjaciele, Przeminęło z wiatrem – to wszystko rasizm. Kościuszko, Churchill, Cezar – rasiści. Na krajowym poletku niepełnosprawni intelektualnie chcieli politycznej cenzury dla młodzieżowej powieści Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. I nie łudźmy się, to dopiero początek. Nie tak dawno na łamach „Szturmu” pisałem, że nasi wrogowie nienawidzą śmiechu i poczucia humoru, a w gruncie rzeczy nienawidzą normalnych emocji. Dlatego też z typowo komsomolskim zacietrzewieniem gotowi są zakazać wszystkiego, każdego filmu, serialu czy książki i ostatecznie pozostawić nam do obejrzenia co najwyżej odpowiednio zaangażowany film o białych rasistach i uciskanych czarnych. Prawda zaś w tym wszystkim jest najmniej istotna, liczy się propaganda i legenda. Spójrzmy na to, od czego się zaczęło. Ciężko naćpany, chory na koronawirusa i mający ogólnie bardzo zły stan zdrowia kryminalista i aktor porno umiera podczas policyjnej interwencji. Natychmiast człowiek ten zostaje wzięty na sztandary, pochowany zostaje w złotej trumnie (sic!), wszędzie słyszymy jak to nasz dobry ziomek dindu nuffin chciał zacząć właśnie nowe życie. Rzadziej się już wspomina, że to nowe życie zacząć chciał po kilku wyrokach, w tym jeden dostał za napaść rabunkową z bronią na kobietę w ciąży. No cóż – jaka rewolucja, taki „bohater”. Co ciekawe autopsja zwłok Georga wykazała brak poważnych uszkodzeń krtani. Ten gość nie udusił się, a zwyczajnie zszedł ze względu na połączenie ogromnej ilości prochów w organizmie, zainfekowania groźną chorobą i ogólnego złego stanu zdrowia (głównie efekt narkomanii).
O tym jednak mało się mówi, zewsząd widzimy zaś etnicznych masochistów całujących czarnym buty, noszących koszulki „so sorry” i klękających przed potęgą czarnej kultury. Czym ta potęga się objawia właściwie nie wiadomo, bo jakimś dziwnym trafem to biali niewolili czarnych, a nie na odwrót. Abstrahuję tu już od moralnej oceny tego faktu, ale to że w ogóle czarni są w Ameryce to też zasługa białych. Gdyby nie ci, w dalszym ciągu żyliby w Afryce subsaharyjskiej na poziomie średnio zaawansowanego plemienia, który to okres Europa zakończyła tysiąc lat temu. To europejskie, białe Narody stworzyły ogromną cywilizację, która stała się na długi okres przodującą na całym świecie. To biały człowiek odkrywał inne kontynenty, to biały człowiek poleciał na Księżyc, to biały człowiek odpowiada za większość przełomowych odkryć naukowych. To jest rzeczywistość, której zwolennicy BLM nie są w stanie zmienić, choć oczywiście robią dużo by ją zakłamać lub zwyczajnie przemilczeć.
Mówi się o równości, tymczasem cała ta równość to równanie w dół i nienawiść do wszystkiego co silne, piękne i wzniosłe. W imię równości chce się zniszczyć całą naszą kulturę i zastąpić ją… no właśnie, czym? Całkowitym wypłyceniem całej kultury do tego jednego kryterium – „rasizmu”? Nieważne kim był dany twórca czy autor, jak ogromny miał wkład do kultury i ludzkiego dorobku. Jeśli chociaż raz w życiu uśmiechnął się oglądając rasistowski gag w „Świecie według Bundych” należy go zakazać, ocenzurować, wpisać do indeksu dzieł zakazanych.
Śmiać można się prawie ze wszystkiego. Także ze stereotypów płciowych, narodowych, kulturowych i etnicznych. Generalnie spora część poczucia humoru opiera się na takich czy innych stereotypach – i nie ma w tym nic złego. Przecież zaśmianie się z wątku murzyna w serialu „Alternatywy 4” nie oznacza od razu afirmacji niewolnictwa. Tego nie są w stanie pojąć liberałowie i nowolewicowcy, którym nie dano umiejętności śmiania się. Jedyne co potrafią to zagryźć zęby z irytacji nad „przemocowością” i w imię swojej wolnościowej ideologii obmyślać kolejne formy cenzury i zakazywania samodzielnego myślenia. W końcu na tym polega liberalizm.
Czarek żartujący z murzynów, Azjatów, kobiet, gejów, lewicowych polityków, prawicowych zresztą też, księży, dzieci? Al Bundy strojący sobie żarty z kobiet, feministek, murzynów? Zapomnijcie o tym. To, że oba te seriale dochrapały się miana kultowych, osiągały rekordowe oglądalności, cieszyły się popularnością wśród wszelkiej maści widzów nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że są grupy świętych krów, z których żartować nie wolno. Nie wolno też krytykować, oceniać, najlepiej od razu uklęknąć i ucałować buty. Przecież jesteś winny lub winna niewolnictwu i wszelkich zbrodni, zarówno tych historycznych jak i zupełnie wydumanych. Dziś w każdym dużym mieście Europy zachodniej i północnej znajdzie się lokalny George Floyd na dowolnym winklu dzielnic zamieszkałych przez kolorową najeźdźczą ludność spoza naszego kontynentu. Ćpun, bandyta, złodziej, aktor porno, ale przede wszystkim bohater wszelkiej maści etnicznych masochistów i ojkofobów. Gdy naszymi bohaterami są żołnierze, dowódcy, politycy, władcy, naukowcy i odkrywcy, bohaterem liberalnej lewicy jest człowiek, którego śmierć z przedawkowania narkotyków oraz koronawirusa przypadkowo zbiegła się z policyjną interwencją. Wydać się może wręcz zamierzone, że taki człowiek brany jest na sztandary jako ikona antyrasizmu, w czasie gdy pomniki prawdziwych bohaterów są niszczone na całym świecie. Kościuszko, Churchill, Cezar? Dla nich miejsca w przestrzeni publicznej nie ma. Na 4-krotnie skazanego kryminalistę, uzależnionego od prochów i grającego w kinie pornograficznym klasy D znajdzie się bez problemów. Propagowanie odrażających postaci jego pokroju to naplucie w twarz każdemu człowiekowi, który wierzy w sprawiedliwość i jakąkolwiek praworządność. To stwierdzenie nam, białym ludziom wprost: „najgorszy czarny degenerat jest dla nas lepszy niż dowolny biały, który zmienił losy historii”. Wyświęcenie Georga na świętego antybiałej rewolty to manifest rasowej nienawiści do każdego mającego białą skórę.
Nie kajajcie się, nie przepraszajcie, nigdy przed nimi nie klękajcie. Nie mamy powodu do tego, nie wolno nam wręcz paść na kolana przed tymi, którzy nienawidzą nas i pragną naszego unicestwienia. Nie oczekujcie pojednania, litości ani braterstwa. Im nie chodzi o to, a o to by zamienić nas w niewolników. Mamy być zniewoleni przez cenzurę, polityczną poprawność, zakaz samodzielnego myślenia, napiętnowanie każdego kto zechce posłużyć się zwykła logiką w celu wypunktowania wrogiej nam ideologii. Metody jakie stosuje antifa, murzyńskie gangi, wielkie koncerny, media niewiele się różnią od tych stosowanych przez bolszewików. Jedni zajmują się sianiem rasistowskiego, antybiałego terroru na ulicy, inni usprawiedliwiają to i przesuwają barierę neomarksistowskiej tyranii coraz dalej w przestrzeni publicznej.
Wymazywane są kolejne twory naszej kultury, kolejne osoby, kolejni celebryci prześcigają w publicznym poniżaniu siebie i swego dziedzictwa. Powtórzę to: nie przepraszamy, nie mamy za co! To dzięki nam do czarnych krain Afryki dotarła cywilizacja, to na naszych uczelniach czarni poznali idee samostanowienia, wreszcie to nasze kraje obecnie najeżdżają i zasiedlają. Skoro już nasi wrogowie tak bardzo chcą przepraszać, może pora uklęknąć i przeprosić za zbrodnie komunistów w Polsce, Europie i na całym świecie? Może wszelkie antyfaszystowskie grupy społecznego gamoństwa zamiast wspominać kryminalistę i narkomana wspomną „Inkę”, „Nila” albo Pileckiego? To są prawdziwie bohaterskie życiorysy. Oczywiście, wiemy dobrze, ze tak się nie zdarzy, a wspomniane postacie przez antyfaszystów nazywane są „reakcyjnymi żołnierzykami” albo „leśnymi bandytami”. A to przecież ideowi przodkowie antify, wszelkich skłotersów i ośrodków monitorowania siedzieli w katowniach UB i NKWD i naszych bohaterów torturowali do nieprzytomności, byleby tylko uzyskać przyznanie się do winy. Do winy, której na imię było… „faszyzm”. Przypominam Wam to coś? Nas, białych, też dziś terroryzuje się, by wmówić nam, winy jak właśnie „faszyzm”, „rasizm” czy „ksenofobia”. Nie jesteśmy wprawdzie torturowani, co wynika po prostu z faktu, że obecne metody lewicy i liberałów są dużo skuteczniejsze niż prostackie bicie po twarzy czy wyrywanie paznokci. Tego dopuszczać się mogli ojcowie Michników, Cimoszewiczów, Kwaśniewskich i innych pogrobowców komunizmu w Polsce. Obecnie, w dobie mediów, Internetu i perfekcyjnej socjotechniki, nie trzeba sięgać po takie metody. Wystarczy, że od czasu do czasu ten czy inny przypadkowy chłopak zostanie zakatowany w umyślny sposób na komendzie – tak jak choćby Igor Stachowiak. O nim jakoś lewicowe bojówki i Krytyki Polityczne zapomniały. Doskonale bowiem wiedzą, że neoliberalny system którego bronią potrzebuje od czasu do czasu pokazać, że też potrafi bić w pysk. Tak więc obywatelu miej się na baczność, bo jak nie antifa, to milicja albo bezpieka wytłumaczy Ci, na czym polega „biały przywilej”.
Nie mamy za co się wstydzić, za co przepraszać ani jakiegokolwiek powodu, aby uklęknąć. Z jednym wyjątkiem. Przyjrzyj się dobrze tym, którzy stoją przed Tobą. Lewica, liberałowie, antyfaszyści, skorumpowani politycy i sprzedajne media, lewicowi i prawicowi neoliberałowie. Widzisz ich? Dobrze. Oceń dystans. Wyrównaj oddech. I uklęknij. Tak jak król Leonidas w termopilskim wąwozie. I uśmiechnij się. Nigdy nas nie pokonają.
Stilios!
Grzegorz Ćwik
Grzegorz Ćwik - Powszedni nacjonalizm
Nacjonalizm przegrywa. Dzień po dniu coraz bardziej przestrzeń publiczna zawłaszczona jest przez idee liberalne oraz nowo-lewicowe. Choć cały czas funkcjonuje szereg inicjatyw narodowych, właściwie co chwila powstają też nowe, to patrząc z pespektywy ostatnich 10-15 lat nie tylko nie wykorzystaliśmy szans, jakie się nadarzyły, ale także sami popełniliśmy sporo błędów, i to także tych o znaczeniu strategicznym. Oczywiście mam świadomość, że część przyczyn tego stanu rzeczy leży nie po naszej stronie, a po stronie czynników mniej lub bardziej niezależnych. Nacjonalizm wszakże jest w odwrocie nie tylko w Polsce, ale w gruncie rzeczy wszędzie. Wydaje Wam się, że jest inaczej? Obejrzyjcie dowolne wydanie dowolnego programu informacyjnego lub odpalcie dowolny portal w sieci – Black Lives Matter, tęczowy protest przed Pałacem Prezydenckim, ciche wprowadzanie ideologii lgbt do przestrzeni publicznej, coraz dalej idąca cenzura i wykluczenie „nieprawomyślnych” (ostatni przykład – usunięcie książki Rafała Ziemkiewicza z popularnego portalu aukcyjnego po interwencji jaczejki „Nigdy Więcej”). Być może to wrażenie czysto optyczne, ale nacjonalizmu jest w przestrzeni publicznej coraz mniej. Może już pora złapać chwilę oddechu, usiąść i zastanowić się – co robimy źle?
Mam przy tym pełną świadomość, że tekst poniższy wywoła spore kontrowersje, wielu osobom się nie spodoba a opisane błędy czy złe praktyki były popełniane także przez piszącego niniejsze słowa. Jednak jak rapował 22 lata temu Sokół: „Każdy robi błędy sam wiem ale kto powtarza je. Z tym już źle”. I tego się trzymajmy.
O co w tym wszystkim chodzi?
Jeden z najbardziej podstawowych problemów nacjonalizmu leży w ustaleniu, co jest celem działalności nacjonalistycznej. Czy jest tym wewnętrzne zadowolenie? Poklepanie po plecach przez kilku kolegów z ekipy lub organizacji? A może nabicie lajków przy okazji posta z relacją? Nie, to jasne, że nie to jest celem nacjonalizmu. Celem nacjonalizmu w mojej skromnej opinii jest przekonywanie do elementarnych kwestii zwykłych ludzi, tzw. „normików”. Celem nacjonalizmu jest wywieranie jak największego wpływu na sferę metapolityczną i przeciąganie punktu ciężkości dyskusji publicznej jak najbardziej na naszą stronę. Celem naszym jest obecność wszędzie i oddziaływanie w każdej możliwej formie.
Czy to robimy obecnie? Niestety nie. Nacjonalizm coraz bardziej rozdziela się na ten „konfederacyjny”, czyli oparty na wspieraniu określonej reprezentacji politycznej, lub ten uliczno-radykalny, czyli oparty głównie o subkulturowe trwanie w nieskuteczności i na marginesie. Graffiti z masą skrótów pokroju GNLS i ŚLK? Symbole zrozumiałe jedynie dla nas i antify? Coraz skromniejsze marsze, coraz bardziej kadrowe demonstracje? Niestety, to nasz obraz ad. 2020. O ile działalność wszelkich odłamów nacjonalistycznych od końca XIX wieku do 1939 roku była nakierowana właśnie na powyższe cele, na docieranie do zwykłych ludzi, o tyle obecnie nacjonalizm staje się coraz bardziej hermetycznym i wyizolowanym od społeczeństwa sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Śmiejecie się z lewicy, liberałów, antyfaszystów? No cóż, oni wytworzyli przez ostatnie dekady niesamowicie silne struktury, które obecnie działając wielopłaszczyznowo i na różnych poziomach kształtują w ogromnym stopniu rzeczywistość. To nacjonalistów prześladuje się na uczelniach, to nacjonalistyczne spotkania odwołuje się po donosach naszych wrogów, to antyfaszyści są ekspertami i komentatorami. My zaś trwamy w coraz bardziej prowincjonalnej twierdzy, której nazwa to „przegryw”.
Nacjonalizm jaki jest realizowany przed odłam radykalny jest nakierowany właściwie wyłącznie na docieranie do innych nacjonalistów. Ktoś powie „przekonywanie przekonanych” – i tym właśnie to jest. Tylko kumaci obserwatorzy fanpejdży zrozumieją co jest na kolejnym wywieszonym gdzieś tam banerze albo na wlepce przyklejonej na przystanku. Otaczamy się i nurzamy bezustannie w radykalizmie, fanatyzmie, uznając to za clou swojej działalności. Tymczasem jak powiedziałem naszym zadaniem jest dotrzeć do zwykłych ludzi, do polskich rodzin, pracowników, do ludzi, którzy nie czytają Evoli i Stachniuka, nie wiedzą czym się różni ONR od Autonomicznych Nacjonalistów, ani czemu część środowiska zżyma się na Bąkiewicza. A dyskusje historyczne, zwłaszcza dotyczące nieznanych szerzej postaci i faktów to już zupełna magia, który interesuje tylko nas samych. Z punktu widzenia przeciętnego człowieka to co robimy jest po prostu niekompatybilne z jego światem, potrzebami i estetyką.
Weźmy choćby nasz ukochany fashwave (skądinąd celowo na szturmowych stronach od dość dawna używamy sporadycznie, obecnie właściwie w ogóle). Jak na Polaków przystało zachłysnęliśmy się tą formą przekazu amerykańskiego alt-rightu po całości. Każdy używał lub używa fashwave’ów. Najlepiej, żeby na każdym był kumaty przekaz, równie kumaty symbol i bohater, który zginął młodo i odważnie. I voila! Znów mamy twór, który rozumiemy my i antifa – choć ci ostatni też nie zawsze. Pokażcie to przeciętnemu człowiekowi, a zwyczajnie nie zrozumie o co chodzi. W ogóle pokażcie mu przeciętną grafikę nacjonalistyczną, a owo niezrozumienie będzie najczęstszą reakcją. Nie twierdzę, że nie ma dobrych grafik nacjonalistycznych, które zarówno wizualnie jak i merytorycznie przyciągnąć mogą uwagę zwykłego człowieka. Jednak szybkie przejrzenie narodowych profili na Instagramie pozbawia złudzeń – to cały czas są nacjonalistyczne grafiki dla nacjonalistów. I nikogo więcej.
Tak można właściwie pojechać z każdym, lub prawie każdym, elementem naszej działalności i aktywizmu. Przyczyn i okoliczności tu jest naprawdę sporo, ale myślę, że najważniejsza jest taka, że jako nacjonaliści nie chcemy zrozumieć, że nie ma już lat 30-stych XX wieku a 20-ste XXI wieku. Zmieniły się paradygmaty i wartości, zmieniła się przestrzeń publiczna, kultura, to co uważane jest za dopuszczalne i to co nie. Czy tego chcemy, czy nie, to żyjemy w społeczeństwie doby konsumpcjonizmu, czytania nagłówków w artykułach i zwykłego wygodnictwa. Nie twierdzę, że mamy przyjąć lub uznać jakikolwiek nowotwór sączony w nasze serca, bo oczywiście nie wolno nam tego robić. Nie sugeruję, że mamy stać się konformistami i wyrzec się idealizmu. Tego nawet nie umiem sobie wyobrazić. Twierdzę jednak, że najwyższa chyba już pora zrozumieć i przyjąć realia takimi, jakie są. Czy to bowiem zrobimy czy nie, to one będą trwać dalej, jednak każdy kolejny dzień bujania w obłokach i bicia się z faktami oddala nas od jakichkolwiek realnych skutków naszych działań.
Realia
Nie żyjemy w latach 30-stych zeszłego wieku – to już wiemy. Ale co to właściwie oznacza? Jakie prawdy i stwierdzenia za tym idą, których tak często się boimy? Jak sądzę najważniejszą różnicą jest zupełnie inna „mapa ideologiczna” oraz obowiązujące wartości i aksjomaty. Radykalny nacjonalizm przed wojną był jednym z kilku głównych nurtów ideowych w Europie i generalnie rzecz biorąc uważano go tak samo dopuszczany jak socjaldemokrację, chadecję, poglądy ludowo-chłopskie, konserwatywne etc. W całej Europie partie narodowe miały silne poparcie, często zresztą dochodząc do władzy, nie tylko drogą takich czy innych zamachów stanu, ale także po prostu wygrywając wybory. Nawet jeśli tak się nie działo, to w szeregu państw europejskich lata 30-ste zeszłego wieku to ogromny wzrost popularności fali nowego nacjonalizmu: radykalnego, rewolucyjnego, totalnego. Systemy polityczne niejednokrotnie potrafiły jednocześnie oficjalnie podchodzić krytycznie i niechętnie do tego zjawiska, a w praktyce przejmować stopniowo retorykę i postulaty takich nacjonalizmów – najlepszym przykładem jest późna sanacja.
Dziś czasy te możemy wspominać co najwyżej z rozrzewnieniem. Jednak po koszmarze 2 wojny światowej i wynikającej z niej ofensywy liberalizmu, lewicy i toksycznych produktów szkoły frankfurckiej sytuacja jest już diametralnie inna. Dziś tolerowana i normalna przed wojną obecność narodowo-radykalnej ideologii, symboliki, retoryki czy estetyki jest czymś nieosiągalnym. Po prostu granica została na tyle mocno przesunięta w stronę idei naszych wrogów, że próba używania takich form i metod automatycznie skazuje na polityczny i publiczny margines. Dziś ludzie nie oczekują tego i odrzuca ich wszelkie epatowanie czymś, co niejasno kojarzy im się z „faszyzmem” czy „nazizmem”. Nie chodzi tu o to, czy mają rację, czy nie. Chodzi o to, że to po prostu nieskuteczne. Nie przekonamy nikogo do naszych idei i poglądów, jeśli w dalszym ciągu będziemy krzyżem celtyckim czy czarnym słońcem bić obywateli po głowie i wciskać im treści, które są zwyczajnie nie zrozumiałe. Ci ludzie nie wiedzą kim byli nasi bohaterowie, za co zginęli i dlaczego. Odrzuca ich subkulturyzacja i zachowania oraz formy działania, które po prostu nie łączą się dla przeciętnego człowieka z próbą znalezienia rozwiązań dla określonych problemów i wzywań, przed którym stoi nasze państwo. Polski nacjonalizm od lat 90-tych robi naprawdę dużo, żeby i formą i treścią odstawać od możliwości wpływania na ludzi i politykę.
W podobnych okolicznościach działała lewica kulturowa po ostatniej wojnie światowej w Europie, czy u nas w Polsce po roku 1989. Pomimo okresowego poparcia w niektórych krajach dla komunizmu (Włochy, Francja) to jednak po 1945 roku Europą rządzą zazwyczaj chadecy lub propaństwowi konserwatyści, z czasem dołączyła do nich dość zachowawcza socjaldemokracja (Szwecja, Niemcy). W tych warunkach i po koszmarze 2 wojny światowej zrozumiałe jest, że idee komunistyczne szybko straciły na popularności, a ta retoryka, symbolika i forma działania stała się pewnym marginesem. Lewica jednak umie wyciągać wnioski, a do tego przeczytała i zrozumiała Gramsciego. Zrozumiano, że można odpuścić sobie pewne zewnętrzne formy i szyldy, bo liczy się sfera kulturowa i metapolityczna. Kto dzierży te sfery, bez względu na to jak się sam nazywa, ten wpływa bezpośrednio na każdą inną sferę życia. Już rok 1968 wykazał, że ludzie ci mieli rację w swej strategii. Co więcej, okazało się, że zainfekowani nowolewicowymi ideami młodzi ludzie niejako automatycznie sami „odkrywają” komunizm, leninizm czy trockizm. Właśnie tak przebiegła wówczas ta „edukacja” mas, nie od radykalizmu, symboliki i estetyki – to było na końcu. Najpierw podważono obowiązujące normy i wartości, zaczęto krytykować kolejne aspekty powojennego ładu, przy czym robiono to w sposób teoretycznie pozbawiony ideologicznych inklinacji. W praktyce jednak po 1789 roku wszystko jest ideologią, tu nie mogło być inaczej. Sam rok 1968 jeszcze nie był zwycięstwem nowej lewicy, ostatecznie generał De Gaulle był w stanie zmobilizować swoich zwolenników, a tych była przeważająca większość i protesty studenckie skończyły się. Erozja jednak kultury europejskiej była już wówczas znaczna, a wrogom naszym udało się wyważyć zbyt dużo drzwi, by łatwo można było zwalczyć wchłanianie idei nowolewicowych i liberalnych przez tkankę europejskich społeczeństw.
Identycznie przebiegło to w Polsce po roku 1989. Rządzi głównie centroprawica, nawet rządy SLD pod względem moralnym były dość konserwatywne. Nasi wrogowie po długim czasie walk ulicznych i zabaw w bojówki i skłoty rozumieli, że droga do zwycięstwa to właśnie praca metapolityczna i kulturowa. Przecież przeciętny obywatel ma takie same skojarzenia i estetyczne odczucia widząc zarówno kumatego nacjonalistę, jak i kumatego skłotersa-anarchistę. Dlatego ludzie ci poszli drogą legalnych form działania – fundacji, stowarzyszeń, klubów, spółdzielni, firm. Okazało się, że po kilkunastu latach to ci ludzie są ekspertami i autorytetami w szeregu dziedzin, to oni coraz częściej wchodzą w ciała i instytucje samorządowe, to oni doradzają służbom specjalnym i policji. Gdzie zaś jesteśmy my? My cały czas jesteśmy na ulicy. Większość nacjonalistów uważa, że bazgranie po murach, ganianie się z resztką antify lub przypadkowo spotkanymi działaczami partii „Razem” oraz udział w coraz bardziej kadrowych demonstracjach to szczyt działalności. Do tego obowiązkowe plakaty, najlepiej z 3 akapitami tekstu i 2 linijkami radykalnych symboli. Na pewno ktoś poza klejącym to przeczyta i rozpozna te symbole. Nie zapominajmy o wlepkach. Obowiązkowo „100% antifa” – bo przecież antifa to najbardziej palący problem tego kraju, ewentualnie brzydki fashwave, którym podniecają się tylko nacjonaliści. Oczywiście na deser parę skrótów, które dopiero wpisane w google stają się zrozumiałe dla przeciętnego człowieka. Gdzie zaś są nasi eksperci? Ilu nacjonalistów potrafi coś powiedzieć więcej o ekonomii, kryzysie klimatycznym, rozwoju nowych technologii, kwestiach energetycznych? Oddaliśmy praktycznie wszystkie te pola nawet nie naszym wrogom, co po prostu wszystkim innym. Nie tylko lewica i liberałowie nas wyprzedzają, ale także konserwatywni liberałowie, konserwatyści, republikanie, etc. Ile mamy faktycznych i prężnie działających klubów dyskusyjnych, think tanków, wydawnictw wydających wartościową literaturę? Iloma tłumaczeniami zagranicznych pozycji możemy się pochwalić? Ile w ostatniej dekadzie udało nam się wygrać dyskusji publicznych? Właściwie tylko jedną – w kwestii migracyjnej, która trwała w okolicach roku 2013-2015, przed dojściem PiSu do władzy.
Często krytykujemy naszych adwersarzy za bycie „komunistami”, „lewakami” czy „bolszewikami”. Problem w tym, że tylko dla nas ci ludzie jawią się w ten sposób. Gdy do telewizji zapraszani są jako eksperci działacze Ośrodka Monitorowania, to przeciętny widz nie widzi żadnego komunisty czy oszusta, ale zwykłego działacza społecznego. Czemu my nie mamy swojego Ośrodka Monitorowania Zachowań… no właśnie, jakich? Marksistowskich? Jest taki projekt na facebooku, nikt o nim nie słyszał. Nie rozumiemy, że uznane przez nas wartości i poglądy są uznane tylko przez nas. Moglibyśmy atakować naszych wrogów tak samo jak oni nas atakują – tylko ich należałoby za ekstremizm, oszustwa, hipokryzję. Zamiast tego wolimy dopatrywać się w nich agentów NKWD. Ludzie ci doskonale zrozumieli, że tylko dostosowując się do pewnych norm i zewnętrznych wymogów, przy zachowaniu twardego jądra swych poglądów, będą w stanie wydrenować ten system na swoją modłę. My zaś cały czas tkwimy w dziecinnym radykalizmie, nie rozumiejąc, że to droga donikąd. Polska jest coraz bardziej tolerancyjna, liberalna, indywidualistyczna, prounijna. Widzimy u nas te same objawy, które w dużo większej skali wywołują jeszcze śmiech lub niedowierzanie u prawicowców w Polsce. Coraz jednak cichsze są żarty o zamachach i multi-kulti na Zachodzie, właściwie nie słyszmy już nic o tym jak to „Bastion Polska” oprze się zgniliźnie i upadkowi. Po prostu do nas to wszystko dotarło kilka dekad później, jednak z pilnością charakteryzującą każdego neofitę szybko odrabiamy „zaległości”. Gdzie zaś jest nacjonalizm, który jeszcze kilka lat temu na protestach antyimigracyjnych czy Marszach Żołnierzy Wyklętych gromadził po kilkanaście tysięcy ludzi? Nacjonalizm ten okazał się jednak niestrawny, nieskuteczny i nieatrakcyjny. Oczywiście wiele osób uznało, że skoro PiS wygrał, a to taki „soft nacjonalizm” to już nie trzeba nic robić. Nie umniejsza to jednak w żadnym wypadku naszych błędów i porażek.
No dobra, ktoś w tym miejscu powie „Ok, ale nacjonalizm nie ma się podobać, nie ma być atrakcyjny, tylko musi być prawdziwy, niezakłamany, radykalny bla bla bla”. Na co ja odpowiadam: tak, taki ma być nacjonalizm, jeśli ma pozostać skansenem dla coraz bardziej wąskiej i archaicznej grupy działaczy. Nacjonalizm nie tylko może, ale wręcz musi być atrakcyjny i akceptowalny w swej formie. Nawet jeśli – to już dla niektórych zabrzmi jak herezja – ten nacjonalizm miałby przestać się nazywać oficjalnie nacjonalizmem. Nawet jeśli miałby wyzbyć się szeregu symboli, zachowań, twierdzeń i słów. To właśnie zrobiła lewica. Wyciąga się dziś przykładowo Zandbergowi, że ongiś biegał na manifestacje w koszulce z Marksem. Ale ludzie, wiecie kiedy to było? Ponad 15 lat temu. Przez ten czas Zandberg i cała jego grupa polityczna zrozumieli, że jeśli założyć koszulę i marynarkę, uśmiechnąć się, przystroić w łatki „socjaldemokracji” to nagle jest się w stanie w konkretny sposób oddziaływać na rzeczywistość publiczną. Czy ktoś mu zarzuca, że już nie ma tego Marksa na koszulce, a na manifestacjach partii „Razem” nie ma już czerwonych flag z komunistyczną symboliką? Chyba nikt. Czy zmieniły się zaś poglądy tych ludzi? Nie, po prostu stały się akceptowalne, zrywając z nieskutecznością i subkulturowością. Sam pamiętam czasy, kiedy na mojej uczelni Zandberg pisał doktorat a na nieistniejącym już portalu grono.net wrzucał plakaty niemieckiej partii komunistycznej z lat 20-stych i 30-stych. Tylko, że to pieśń przeszłości, ci ludzie dorośli i zrozumieli reguły gry. Pora żebyśmy i my je zrozumieli.
Wbrew niektórym twierdzeniom nie jesteśmy w tej samej sytuacji co obecna lewica i liberałowie. Nasza sytuacja jest znacznie trudniejsza. Przede wszystkim granice dopuszczalności są dużo bardziej restrykcyjne dla wszelkich idei prawicowych i tradycjonalistycznych niż dla lewicowych. Ponadto w przeciwieństwie do naszych wrogów nie dysponujemy tym wszystkim, czym dysponują oni – mediami, opiniotwórczymi ośrodkami, think tankami, grupami eksperckimi, etc. Dlatego też twierdzenie, że wolno nam to, co im w obecnej chwili jest dla mnie z gruntu nieprawdziwe. Wymogiem dla nas jest naj najszybsze rozpoczęcie tworzenia takich samych projektów jak oni – po prostu to jest skuteczne. Ideologia pozostaje ideologią, nawet jeśli podana jest w przystępnej, atrakcyjnej estetycznie formie. To powinno być dla nas najważniejsze, a nie kurczowe trzymanie się symboli, marek t-shirtów rozpoznawalnych tylko dla nas czy śledzeniem co kto napisał na stronce na facebooku mającej 1 czy 2 tysiące polubień. Przestańmy wreszcie robić wszystko, by odstraszyć i odstręczyć od nas ostatnią resztkę sensownych działaczy. Przestańmy na dzień dobry odstraszać młodych działaczy i dziwić się wielkością rotacji w naszym środowisku. Znajdźmy wreszcie sposób na zagospodarowanie nacjonalistów powyżej 25 roku życia, którzy z braku innych zajęć niż graffiti i plakaty często zwyczajnie przestają się udzielać. I ciężko im się dziwić, ludzie mający już wykształcenie, doświadczenie życiowe, zawodowe itp. zazwyczaj jednak chcą czegoś bardziej rozbudowanego i głębszego niż typowa uliczna działalność. Skupiamy się na subkulturowych i typowo partyzanckich akcjach, a to ex definitione musi prowadzić do stanu, w którym nasze szeregi ilościowo i jakościowo są po prostu słabe.
Nie tylko zresztą jesteśmy na przeciwległym biegunie od skuteczności i celowości działania. Pozwalamy jeszcze na funkcjonowanie w środowisku lub na jego obrzeżach osób nazywanych „przypałowcami”. A prawda jest taka, że głupia awantura w tramwaju, prowokacyjne graffiti czy atak w stanie nietrzeźwości na lewicowych społeczników w centrum miasta zainteresują media i portale tysiąc razy bardziej niż nasze teksty, artykuły, konferencje i akcje charytatywne. Poniekąd sami sobie jesteśmy winni – zarówno ze względu na wspomniane preferowanie określonych form działania, co nęci też określony rodzaj ludzi, jak i po prostu zwykłe tolerowanie takich rzeczy. Tymczasem wpływ na postrzeganie nie tylko nacjonalistów, ale i samego nacjonalizmu jest tu ogromny i ciężki do przecenienia. Nieskuteczność i subkulturowość najwyraźniej w sposób automatyczny łączy się z takimi „wyskokami”.
Powszedni nacjonalizm
Na pojawiające się często pytanie „jaki powinien być nacjonalizm” odpowiedzieć trzeba przede wszystkim: powszedni. Taki, żeby stanowił nie tylko stawną i przyswajalną treść i formę dla zwykłych obywateli, ale także by przedstawiał dla takich ludzi odpowiedź na ich problemy oraz wyzwania naszego państwa i całego kontynentu. Tak długo jak skupiamy się na walce z antifą, wewnątrzśrodowiskowych dyskusjach i kurczowym trzymaniu się subkulturowych treści, tak długo będziemy traktowani po prostu jak idioci. Już nawet nie jak faszyści, naziści, etc. ale po prostu idioci. Nawet człowiek jak Korwin wykształcił rozpoznawalna ideologię, która nęci coraz chyba więcej osób, a nawet jeśli ktoś jej nie popiera, to i tak potrafi bez problemu wymienić postulaty Korwina. A jakie są postulaty nacjonalizmu? I jak one mają zostać wypracowane? Jak mamy je przedstawić , propagować i implementować? Klejąc wlepki, wieszając banery i rozkładając ulotki? To najniższy poziom działalności, jakkolwiek mający swoją wartość, to jednak przy ograniczeniu się tylko do takich akcji skazani jesteśmy na wieczną porażkę. Podobnie z akcjami ulicznymi, malowaniem itp. – jeśli byłaby to część wielopoziomowej i wielopłaszczyznowej działalności to wszystko w porządku. Jednak robiąc tylko to w gruncie rzeczy mijamy się z jakkolwiek sensownością.
Mam doskonale świadomość, że tekst niniejszy wywoła u wielu osób emocje i to raczej te negatywne oraz krytyczne. Pora jednak odpowiedzieć przed samym sobą czy to, co robimy to faktycznie nacjonalizm, rozumiany jako służba i ofiara dla Narodu, czy zupełnie zmarginalizowana i subkulturowa forma spędzania wolnego czasu i poczucia się wyjątkowym.
Nacjonalizm z definicji oznacza walkę – a tą prowadzić trzeba zarówno skutecznie, jak i w sposób elementarnie realistyczny. I niech ta myśl przyświeca nam i wszystkim nacjonalistom w koniecznym i nieuniknionym dziele przebudowy polskiego nacjonalizmu.
Grzegorz Ćwik
„Rozpoznam, zaatakuję, potem się rozproszę,
nawet jeśli zniknę zwyciężę potem.
Mam cierpliwość drzewa,
walczę jak trzcina, oliwa sprawiedliwa,
dziób pingwina.”
Oleś Wawrzkowicz - Nacjonalizm znaczy służba!
Kiedy się walczy o ideały, ma się nadzieję na wszystko, lecz nie oczekuje się niczego.
- Marcel Guieysse.
Czy świat wpatrujący się pełen zachwytu w fałszywe wizje niczym nieograniczonej współczesnej wolności, upatrujący w ułudzie szczęścia i samozadowolenia cel własnego życia, zna jeszcze pojęcie służby? Czy XXI-wieczni pretorianie materializmu, którzy swym bożkiem obwołali pieniądz widzą dookoła siebie cokolwiek innego niż prywatę i zasobność własnego portfela? Współczesny człowiek stoi nad przepaścią, nad którą doszedł… sam. Grunt pod nogami się mu osuwa w coraz szybszym tempie. Próżno rozgląda się on dookoła szukając ręki, która go uratuje, mimo że ludzi zmierzających nad krawędź przepaści jest coraz więcej. A mimo to żadna z rąk nie jest wyciągnięta w jego stronę. Bo… czy jego ręka służyła pomocą wtedy kiedy była potrzebna innej osobie?
Materializm dnia dzisiejszego oferuje nam owinięte w piękny papier ozdobny, plastikowe „nic”, takie współczesne perpetuum mobile, które zaspokaja nasze najskrytsze pragnienia i przyjemności, ale tylko… na chwilę, pozostawiając po sobie pustkę i tak modną dziś społeczną znieczulicę. Spójrzmy na to z boku, jak współczesny świat każdego dnia wyrywa z muru naszej duszy jedną cegiełkę po drugiej. Na własne życzenie stajemy się bezbronni. Rzeczą ludzką jest błądzić, ale ile razy błądzimy na własne życzenie podążając za ułudą dnia codziennego, wodzeni za nos przez wrogów naszej duszy, naszych ideałów? Jesteśmy usypiani każdego dnia, każdej godziny…każdej minuty. Boimy się przyjąć pozycję wyprostowaną, stawić czoła wrogom naszych ideałów, wartości i wiary. Co się z nami dzieje?
Nacjonalizm oznacza umiłowanie Narodu. A kim, lub czym jest „naród”? Czy tylko pustym frazesem? Bez dźwięcznym słowem? Nieistotną dla nas masą? Nie! Dla każdego nacjonalisty „naród” to jest bliźni, brat, osoba którą znamy i tą której nie znamy. Nacjonalizm to służba dla narodu, a więc służba dla bliźniego, co bardzo dobrze ilustrują słowa Pisma Świętego- Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Tylko musimy sobie zdać sprawę i jasno powiedzieć, że naród tworzą także osoby nam nie sprzyjające, zagubione bądź nam wrogie, ale tym większa nasza zasługa jeśli podejmiemy ciężka pracę w takim właśnie środowisku, próbując je ratować i służyć pomocą. Ofiarna praca, pełna poświęceń to jest właśnie nasza droga. Często wiąże się ona z kroczeniem wśród ciemności i szlakami naszej wewnętrznej pustyni zwątpienia, która łamie i podkopuje ducha. Ale bez poświęceń i ofiar nigdy nie wygramy nad samym sobą i nie pomożemy w tym samym naszemu bratu.
Solidaryzm narodowy to jest droga, którą powinniśmy podążać. W naszej walce to my powinniśmy być sługami dla Narodu, a wtedy naród będzie uczył się służenia innym. Tak właśnie tworzą się więzy braterstwa. Naród wewnętrznie skłócony jest słaby i wydany na pastwę wrogów. Za to naród wewnętrznie silny, solidarny to jest siła z którą nikt nie wygra, bo taki naród znajduje oparcie w każdej jednostce, która razem tworzy monolit. Taki naród- świadomy naród, nawet jeśli zejdzie na złą ścieżkę nadal będzie stał zjednoczony i świadomy tego, że błąd który popełnił wymaga naprawy, a jak wiemy siła w słabości się doskonali.
Bo przecież od jednostki wszystko się zaczyna. Jeśli jednostka jest świadoma swoich słabości, to po ich wyplenieniu będzie zabiegała o to aby pomóc w tym samym swojemu bratu, aby i ten stał się silnym i świadomym swoich słabości, a przez to pokornym i zdolnym do największych poświęceń. Bezinteresowna pomoc, oto lek na współczesny materializm obliczony na konkretny zysk. My jako nacjonaliści nie sprzedajemy nikomu gotowych rozwiązań na bolączki tego świata, lecz jesteśmy strażakami, którzy rzuceni w straceńczą misję walczą z ogromnym pożarem trawiącym dusze ludzkości. Jeśli w tej walce tryumfuje w nas prywata to wiedzmy, że już przegraliśmy i nie ma dla nas ratunku. Lecz jeśli nadal na horyzoncie widzimy naszych braci, nasz Naród, któremu mimo przeciwności i rzucanych nam kłód pod nogi chcemy służyć, to chociażby nasz marsz byłby okupiony cierpieniem i bolesnymi stratami to wiedzmy, że na tej drodze znajdujemy siebie samego, a przez to możemy śmiało się określić jako ludzie cywilizacji, na której gruzach walczymy o przetrwanie nasze i naszych Narodów.
Nacjonalizm jest wiarą w duchową siłę narodu, prowadzi człowiek do służenia i ofiarności.
(Iwan Aleksandrowicz Iljin).
Oleś Wawrzkowicz
Norbert Wasik - Słów kilka czym jest nacjonalizm?
Wielcy nacjonaliści starszego, heroicznego pokolenia powoli odchodzą. Siła uchodzącego życia zabiera ich niestety w niebyt mijającego czasu. Ich miejsce winniśmy zająć my – Młode Pokolenie Narodowej Europy. Jednak zanim to nastąpi musimy, tak jak Oni zadać sobie pytanie, czym jest dla nas nacjonalizm, jak go postrzegamy, jak rozumiemy, jak czujemy. Dopiero odpowiadając sobie na owe pytania będziemy potrafili wskazać kolejnym pokoleniom to, co powinni kochać, a co nienawidzić.
Więc czym jest wzbudzający – w myśl poprawności politycznej – tyle kontrowersji nacjonalizm? Odpowiedź wydaje się nie tyleż banalna, co prozaiczna.
Nacjonalizm jest rozwiązaniem kwestii społecznych przez odnoszenie ich do konkretnego Narodu, do jego żywotnych interesów. Jest przy tym odczuciem odrębności i wyjątkowości jego kultury – bez umniejszania odrębności i wyjątkowości kultur innych narodów. A co najważniejsze, nacjonalizm nie kieruje się przeciw innym narodom, a do wewnątrz własnego Narodu. Innymi słowy, najpierw Naród, a dopiero potem jakiekolwiek podziały. Niestety, niektóre środowiska w szeroko pojętym Obozie Narodowym – chcąc nie chcąc również te narodowo-rewolucyjne – wydają się o tym zapominać.
Nacjonalizm będąc formą buntu społecznego powstaje by domagać się dla rozbitego moralnie i światopoglądowo Narodu jedności. Przeciwstawia zasadę sprawiedliwości, która jest w nim samym, zasadzie niesprawiedliwości występującej na świecie. Nacjonalizm odsłania wreszcie sprzeczności obecnego demoliberalnego systemu.
Nacjonalizm powinien stać się motorem rozwoju państwa, dać Narodowi wspólną ideę, która zjednoczy i wzmocni społeczeństwo. Do tego niezbędne jest jednak spełnienie następujących warunków. Po pierwsze, idee nacjonalizmu muszą być dokładnie określone, jasne dla społeczeństwa. Nacjonalizm musi być postrzegany właśnie przez pryzmat siły państwa (zarówno gospodarczej, jak i tej militarnej), jej budowa powinna być zasadniczym imperatywem politycznym. Po drugie, niezbędne jest pojawienie się prawdziwych nacjonalistycznych elit, które w przyszłości obejmą władzę. Nie mówimy tu jednak o takich elitach, które dążą do władzy dla samej władzy i używają do tego wszelkiej możliwej retoryki, niestety często również tej wydawałoby się powierzchownie z nacjonalistycznej perspektywy.
Aby utrzymać pozycję idei nacjonalistycznej należy zaproponować społeczeństwu wzory godne naśladowania – w polityce, gospodarce oraz system moralnych i kulturowych wartości. Obóz Narodowy, a w naszym rozumieniu środowiska narodowo-rewolucyjne, muszą w końcu być otwarte na otaczającą rzeczywistość, dostosowując konkretny program do współczesności. Oczywiście, tylko program, nie zasady, bo te powinny być niezmienne! Należy przy tym pamiętać, iż środowiska te, to zróżnicowanie koncepcji i pomysłów na Polskę, to w końcu debata i ścieranie się tych opinii. Sztuce pozornego prowadzenia sporu należy przeciwstawić racjonalny i praktyczny dyskurs argumentacyjny. Wymaga on jednak sporej wiedzy, uczciwości i dyscypliny, a z tym niestety różnie bywa w łonie nie tylko samych środowisk narodowo-rewolucyjnych, ale także całego Obozu Narodowego.
Wracając jednak do sedna samego pojęcia nacjonalizmu. Otóż nacjonalizm jest twórczym uzupełnieniem patriotyzmu, jakby jego wyższą formą gruntującą postawę świadomego członka Narodu, dumnego z przynależności narodowej i pracującego dla dobra Narodu w myśl, chyba wszystko mówiącej maksymy DLA NARODU PRZEZ NARÓD.
Norbert Wasik
Maksymilian Ratajski - Nacjonalista wobec Kościoła i religii
Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu.
Roman Dmowski
Dyskusje o tym jaki powinien być stosunek nacjonalizmu do religii toczą się od dawna, wśród nacjonalistów występuje całe spektrum poglądów – są wśród nas katolicy, rodzimowiercy i ateiści, zwolennicy bardzo dużego udziału religii w życiu społecznym, jak i jej wrogowie. Wśród samych katolików, i piszę tu tylko o tych praktykujących częściej niż niedzielne minimum, mamy zarówno zwolenników ścisłego związku Ruchu z religią i Kościołem, jak i zupełnej świeckości nacjonalizmu. Również historycznie mieliśmy zarówno religijny indyferentyzm pierwszej endecji, jak i koncepcje Katolickiego Państwa Narodu Polskiego, czy w końcu wrogą wobec Katolicyzmu, odwołującą się do przedchrześcijańskiego dziedzictwa Zadrugę. Do napisania tego tekstu zabierałem się od bardzo dawna, ostatecznie zmobilizowały mnie dyskusje na tematy aborcji eugenicznej i „prawa wyboru”, które ostatnio toczyły się wśród radykalnych nacjonalistów.
Zdecydowanie muszę skrytykować jedną z wymienionych wcześniej postaw, jako intelektualnie nieuczciwą, wprost powinienem ją nazwać schizofreniczną. Mianowicie zupełne oddzielanie spraw wiary i działalności ideowej przez osoby uważające się za zaangażowanych katolików. Dla każdego wierzącego powinno być oczywistym, że Katolicyzm nie jest zbiorem tradycji, obrzędów, zasad moralnych do stosowania w prywatnym życiu, a realną treścią, która musi przenikać wszystkie dziedziny życia. Katolikiem się jest, a nie bywa. Stąd oddzielanie wiary od tak ważnej dziedziny życia jak aktywność społeczno-polityczna, ideowa, jest absurdalne. Jednym z największych kłamstw liberałów, które skutecznie zatruły myślenie współczesnych ludzi jest, że „religia to prywatna sprawa”. W życiu nie słyszałem większej bzdury, a słyszałem ich już wiele.
Religia jest zbyt ważną sprawą w życiu społecznym, żeby jej rolę bagatelizować, zresztą wojujący ateiści doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego z nią walczą, i to właśnie z Katolicyzmem, a nie protestantyzmem, judaizmem, islamem czy buddyzmem. Już Plutarch pisał „Wędrując po świecie, możesz trafić na miasta bez murów, bez nauk, władców, bez pałaców, skarbów, bez złotych monet, bez sal sportowych i teatru, ale żaden śmiertelnik jeszcze nie widział i nie będzie oglądał miasta bez świątyń dla bogów, bez modlitwy, bez przysięgi i bez przepowiedni”.
Komiczna jest deklaracja ideowa pewnej specyficznej organizacji, zawierająca następującą formułkę - „Szanując uczucia religijne lub ich brak wśród Polek i Polaków postulujemy neutralność religijną państwa, rozumianą poprzez wolność wyznania obywateli i jednocześnie brak wpływu jakichkolwiek związków wyznaniowych na funkcjonowanie rządów. Państwo narodowe będzie wyrazicielem interesów pracującej wspólnoty, a nie struktur religijnych.” Co ciekawe znajduje się tam równie durny zapis o całkowitej i nieskrępowanej wolności słowa, co popada już pod libertarianizm. Zestawienie tych dwóch fragmentów daje bardzo ciekawy efekt – oto wolność słowa i propagowania swoich poglądów powinni mieć wszyscy łącznie z anarchistami i działaczami LGBTQWERTY, jest tylko jeden wyjątek – ludzie wierzący, których głos nie może być słyszalny. Religia ma być wyrugowana z przestrzeni publicznej. Tego typu postulaty są normą wśród środowisk liberalnej lewicy.
Argumentem za oddzieleniem nacjonalizmu od religii jest fakt, iż nasz Ruch jest pod tym względem zróżnicowany, co widać także po Szturmie – piśmie, które wspólnie tworzą katolicy, rodzimowiercy i agnostycy, a sprawy wiary doprowadzą do niepotrzebnych podziałów. Nie mogę jednak zgodzić się z tezą, iż powinniśmy unikać tematów, które nas dzielą – musielibyśmy bowiem pójść drogą Marszu Niepodległości i skupić się na „fajnopatriotyzmie”.
„Polska i Europa laicyzują się w szybkim tempie, dlatego chcąc budować silny Ruch musimy dostosować się do czasów.” Oczywista prawda miesza się w tym zdaniu z wielkim kłamstwem. Europa się laicyzuje w zastraszającym tempie – tego nie się podważyć, tak samo jak rosnącej akceptacji dla postulatów organizacji pederastów, czy aborcji, a także multikulturalizmu. Chyba nikt normalny nie będzie twierdził, że w takim razie powinniśmy się z tym wszystkim pogodzić. Zjawiska te są ze sobą powiązane.
„Kościół przeżywa kryzys” - z tym akurat trudno polemizować. Przede wszystkim polskiemu Kościołowi brakuje dzisiaj postaci pokroju kard. Wyszyńskiego, księdza Popiełuszki czy św. Maksymiliana, którego przedwojenna działalność pozostaje dziś trochę zapomniana. Można powiedzieć, że męczeńska śmierć w Auschwitz sprawiła, że dzisiaj ów wielki kapłan, pamiętany jest wyłącznie jako więzień numer 16670, który oddał życie za drugiego człowieka. Tymczasem urodzony w Zduńskiej Woli Rajmund Kolbe to wybitny organizator życia zakonnego i mediów katolickich, misjonarz, publicysta... Człowiek absolutnie wybitny. Spłycanie jego życiorysu jedynie do ostatnich dni można porównać ze sprowadzaniem dorobku Ernsta Jungera do „ani jednego głosu na jakąkolwiek partię”. Dzisiejszy Kościół w Polsce nie posiada postaci tej miary co jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Problem liberalizacji hierarchów i jakości kleru jest widoczny na całym świecie.
Współcześni katolicy dobrowolnie wycofują się ze sfery społecznej skupiając się jedynie na spotkaniach we własnym gronie duszpasterstw akademickich, Oaz czy wspólnot charyzmatycznych, czasem angażując się w działalność charytatywną, rzadziej pro-life. Postawa radosnego zadowolenia z siebie, śpiewów przy gitarach i zamykania się we własnym gronie, w czasie kiedy zachodzą bardzo negatywne zmiany w społeczeństwie, jest nie tylko głupia, ale wybitnie szkodliwa i samobójcza. Dodajmy do tego postawę „dobroludzizmu”, sprawiającą, że coraz częściej młodzi katolicy boją się sprzeciwić złu, bo przecież muszą „kochać wszystkich ludzi”. Prawie dekadę temu słusznie podsumował to Robert Winnicki używając określenia „katoliccy hippisi”, to były jeszcze czasy, kiedy dość często zdarzało mu się mówić mądre rzeczy. Potrzebni są katolicy zaangażowani, radykalni, rozumiejący powagę czasów. Obecny stan rzeczy jest jednym z wielu smutnych skutków ostatniego Soboru.
Krytykując kler, za brak zdecydowanej postawy, liderów motywujących katolików do aktywnego udziału w życiu narodowym, rozwijania Katolickiej Nauki Społecznej, a także rozmaite skandale, musimy zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza to oczywiście formacja księży, ale druga, jakże istotna to fakt, że kapłani nie biorą się znikąd! Są odzwierciedleniem stanu całego społeczeństwa, w którym wyrastają. Oczywiście nie zmienia to faktu, że od księży należy wymagać dwa razy więcej niż od świeckich, bo reprezentują nie tylko siebie, ale i Kościół.
Skoro jest tak źle to dlaczego dalej opowiadam się za nacjonalizmem katolickim? Chyba nie muszę opisywać w jak marnej kondycji jest polski nacjonalizm. Co więcej jestem z tego pokolenia, które pamięta jeszcze czasy kiedy było znacznie gorzej niż obecnie (do Młodzieży Wszechpolskiej wstąpiłem w październiku 2010). Skoro więc kryzysy Kościoła miałby być uzasadnieniem rezygnacji z oparcia na wierze, to stan nacjonalizmu w Polsce musiałby oznaczać, że należy z niego jak najszybciej zrezygnować. Kościół Katolicki przetrwał już wiele kryzysów, a ostatnie półwiecze to nic wobec 2000 lat. Posłużę się tutaj cytatem z Jana Mosdorfa: „Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że Polska jest katolicka, bo gdyby nawet była muzułmańska, prawda nie przestała by być prawdą, tylko trudniejszy i boleśniejszy byłby dla nas, Polaków dostęp do niej. Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że doktryna katolicka lepiej rozstrzyga trudności a dyscyplina konflikty, ani dlatego, że imponuje nam organizacja hierarchiczna Kościoła zwycięska przez stulecia, ani dlatego wreszcie, że Kościół ocalił i przekazał nam w spuściźnie wszystko to, co w cywilizacji antycznej było jeszcze zdrowe i nie spodlone, ale dlatego, że wierzymy, iż jest Kościołem ustanowionym przez Boga.”
Jednak opowiadając się za docenieniem roli religii przez ruch nacjonalistyczny, nie wystarczy sformułować odpowiedzi na argumenty zwolenników jego laicyzacji, trzeba jeszcze określić dlaczego opowiadamy się za większym akcentem na sprawy duchowe. Człowiek jest istotą z natury religijną, jeżeli w społeczeństwie zabraknie dotychczasowej religii, zastąpi ją wierzenie w karmę (dla psa), fascynację tarotem, buddyzmem, new agem, albo bogami staną się celebryci lub pieniądz.
Jako nacjonaliści bardzo dużo uwagi poświęcamy tożsamości i kulturze naszego narodu, a ta mimo postępującej laicyzacji społeczeństwa pozostaje katolicka. Nasza mentalność została ukształtowana przez ponad tysiąc lat Katolicyzmu. Sięgając do historii – wiara dawała Polakom siłę podczas licznych wojen, pod Grunwaldem śpiewano Bogurodzicę, Rzeczpospolita była dumnym „przedmurzem chrześcijaństwa”, w Panu Tadeuszu już w inwokacji słyszymy o Jasnej Górze i Ostrej Bramie, Trylogia to dzieło arcykatolickie, podobnie jak Quo Vadis. W czasie zaborów wiara odróżniała Polaków od protestanckich (w większości) Niemców i prawosławnych Rosjan. Katolicyzm ludu był tym, czego nie mogli zniszczyć komuniści, tu wielką rolę odegrał kardynał Wyszyński (którego poglądy śmiało możemy nazwać nacjonalistycznymi).
Kolejną kwestią pozostaje moralność. Społeczeństwa religijne są bardziej moralne. Odrzucając religijność znajdziemy się na prostej drodze do akceptacji aborcji, związków homoseksualnych i hedonizmu. To zresztą jest głównym powodem, dla którego wielu ludzi atakuje Kościół – Katolicyzm stawia wymagania, nie jest miły łatwy i przyjemny. Bycie katolikiem to bardzo trudne zadanie wymagające pracy nad sobą i wyrzeczeń. Współczesny człowiek wychowany w kulturze konsumpcjonizmu i liberalizmu woli się bawić i „korzystać z życia”. Wielu z nas nawet nie dostrzega, że też jest pod wpływem liberalnego myślenia, które nienawidzi Katolicyzmu właśnie za to, że wymaga.
Katoliccy nacjonaliści muszą uważać, aby nie popaść w pułapkę klerykalizmu, tak dobrze znaną z historii ZChN-u i LPR-u! Chęć tworzenia partii religijnej i zostania politycznym ramieniem biskupów (lub ojca Rydzyka) bywała w przeszłości silna. Trzeba zrozumieć, że to droga donikąd. Kościół Katolicki nie potrzebuje być wiązany z żadna partią (jest to zresztą bardzo dla niego szkodliwe), poza tym od Soboru Watykańskiego II wycofał się z polityki. Owo wycofanie jest zbyt duże, brakuje rozwijania Katolickiej Nauki Społecznej (na tym polu wielkie zasługi położyli kard. Wyszyński czy św. Józef Bilczewski), głosu w sprawach pracowniczych, biskupi wypowiadają się praktycznie tylko o sprawach aborcji i tradycyjnej rodziny. Brakuje zdecydowanego głosu Episkopatu, a także kapłanów, którzy przypomną katolikom o odpowiedzialności za własny naród. Koniecznym jest, aby w końcu powróciło zaangażowanie księży i organizacji katolickich w życie społeczne, narodowe. Potrzebujemy Kościoła walczącego, aktywnego, wychodzącego do ludzi, a nie skupionego tylko na sobie. Obecnie trwa wojna o przyszłość Europy.
Patrząc na sprawę z perspektywy czysto nacjonalistycznej możemy trochę zazdrościć Ormianom czy Ukraińcom (tak wiem, że mają olbrzymi odsetek ludności prawosławnej) – własnej narodowej cerkwi, która jednocześnie pozostaje autentycznie katolicką. To wszystko przekłada się na jakość i zapatrywania kleru. Tak zwane „kościoły narodowe” w krajach protestanckich zdegenerowały się w zastraszającym tempie, nic w tym dziwnego – protestantyzm jest jednym z najsmutniejszych zjawisk w historii Europy. „Kościoły państwowe” tworzone pod dyktando władzy nie mają najmniejszego sensu duchowego, będąc jedynie dziwacznym projektem politycznym mającym na celu podporządkowanie wiary interesom rządzących. A takie idiotyczne postulaty słyszy się czasem wśród niektórych nacjonalistów. Bardzo szybko taki „kościół” zacznie udzielać ślubów pedałom, tego możemy być pewni. Wszelkie dywagacje na ten temat są jednak jałowe, Polska od 1050 lat jest krajem rzymskokatolickim (tak, wiem, że bardzo dużo czasu zajęło, aż Katolicyzm stał się religią ludu, ale tu chodzi o władze państwowe i hierarchię kościelną), przez cały czas pozostawaliśmy w jedności z Rzymem. Próby odrzucenia chrześcijańskiego dziedzictwa i przywrócenia wierzeń słowiańskich (lub innych w zależności od regionu Europy) są z góry skazane na porażkę.
Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy Polacy są katolikami (chociaż inne wyznania to w naszym kraju margines), tak samo jak nie są nimi wszyscy nacjonaliści (procent rodzimowierców jest wśród radykałów dość spory). Jednak negowanie roli Katolicyzmu w tożsamości, historii, kulturze i samym tworzeniu się narodu polskiego jest nie tylko głupie. Jest działaniem antynarodowym. Widział to już Roman Dmowski, którego trudno uznać za gorliwego katolika. Ponownie zacytuję tutaj broszurę Kościół, naród i państwo:
„Państwo polskie jest państwem katolickim.
Nie jest nim tylko dlatego, że ogromna większość jego ludności jest katolicką, i nie jest katolickim w takim czy innym procencie. Z naszego stanowiska jest ono katolickim w pełni znaczenia tego wyrazu, bo państwo nasze jest państwem narodowym, a naród nasz jest narodem katolickim.
To stanowisko pociąga za sobą poważne konsekwencje. Wynika z niego, że prawa państwowe gwarantują wszystkim wyznaniom swobodę, ale religią panującą, której zasadami kieruje się ustawodawstwo państwa, jest religia katolicka, i Kościół katolicki jest wyrazicielem strony religijnej w funkcjach państwowych.
Mamy w łonie naszego narodu niekatolików, mamy ich wśród najbardziej świadomych i najlepiej spełniających obowiązki polskie członków narodu. Ci wszakże rozumieją, że Polska jest krajem katolickim i postępowanie swoje do tego stosują. Naród polski w znaczeniu ściślejszym, obejmującym świadome swych obowiązków i swej odpowiedzialności żywioły, nie odmawia swoim członkom prawa do wierzenia w co innego, niż wierzą katolicy, do praktykowania innej religii, ale nie przyznaje im prawa do prowadzenia polityki, niezgodnej z charakterem i potrzebami katolickimi narodu, lub przeciw katolickiej.”
Wielkim szacunkiem darzę postawę redaktora naczelnego, który sam będąc rodzimowiercą, widzi wkład Katolicyzmu w to czym jest nasz naród. Nacjonalista nie musi być katolikiem, ale nie może zaprzeczać oczywistym faktom – nasz naród od tysiąca lat kształtuje się w środowisku katolickim. Owszem w wielu zwyczajach ludowych dalej widzimy to, że jesteśmy Słowianami i echa dawnych wierzeń pozostały obecne w folklorze, ale nie umniejsza to katolickości naszego narodu. Nienawiść wobec Katolicyzmu jest nienawiścią wobec kultury i tożsamości własnego Narodu.
Kilka lat temu ukazał się Niezbędnik Narodowca wydany przez środowisko Polityki Narodowej, zdecydowanie najważniejsza publikacja nacjonalistyczna ostatniego trzydziestolecia, precyzująca spojrzenie narodowców na wiele współczesnych problemów. Pozycję tę polecam jako obowiązkową. Zawiera ona również dość obszerne omówienie relacji państwo – Kościół i ruch narodowy – Kościół i kładzie duży nacisk na Katolicką Naukę Społeczną.
Reasumując – Katolickie Państwo Narodu Polskiego jest postulatem niemożliwym do zrealizowania, wizją wspaniałą, ale nierealną, szczególnie wobec programowego wycofania się Kościoła z polityki po Vaticanum II. Współcześnie należy dostrzegać olbrzymią rolę religii katolickiej w naszej kulturze i tożsamości, walczyć z laicyzacją społeczeństwa i podkreślać wagę Katolickiej Nauki Społecznej, przypominać myśl kard. Wyszyńskiego czy św. Józefa Bilczewskiego. Promujmy zaangażowanie katolików w życiu społecznym, narodowym. A przede wszystkim pamiętajmy – bądźmy zawsze bliżej ołtarza niż zakrystii, skupiając się na tym co duchowe, istotne, a nie na klerze. I to zarówno tak jak skupiał się ZChN i tak jak robią to antyklerykałowie.
Maksymilian Ratajski
Patryk Płokita - „Jak Don Kichot walczy z socjalizmem”. O dogmatyzmie frakcji konserwatywnych liberałów z Konfederacji słów kilka
Prolog
Wielki rozwój karier raperskich nastał. Wyrastają jak grzyby po deszczu za sprawą akcji „#hot16challenge2”. Akcja aby wspomóc służbę zdrowia, która ma braki, bo „państwo z tektury” nie daje rady… I dobrze. To znaczy, że jako naród wykorzystujemy nową technologię cyfrową, aby dbać o to państwo, jeśli ten demo-liberalny system nie funkcjonuje dobrze. Niestety, nie jest tak, jak być powinno, nie tylko na „rodzimym podwórku”, ale na całej planecie. Inaczej ujmując: system nas, „szarych obywateli”, po prostu gnębi, kiedy będzie miał do tego okazje. Nie wiadomo już, z której strony dostaniesz obuchem. Na tło rodzinne podwórko. Kolejna ustawa? Kolejne obostrzenia? Kolejne wymysły ministra zdrowa, aby się „zabezpieczać na wirusa”, chociaż sam zachowuje się jak hipokryta, bo przed kamerami nie zakłada maseczki? A teraz w skali całego globu. Obowiązkowe szczepienia na całej planecie? Takie rzeczy, kiedyś były tematami science-fiction, a teraz powoli staje się to realne…
Jak do tego ma podejść „szary człowiek?” Będzie to ignorował i już to robi, ale zachowa zdrowy rozsądek. Idąc dalej: jak rozwinie się „reżim medyczny”? Wszystko wskazuje na to, że w niektórych województwach ma zostać zniesiony „obowiązek noszenia maseczek”. Pożyjemy, zobaczymy. Zresztą to nie o tym miał być tekst. To tylko tak w ramach prologu, tło dziejowe, w jakim „klimacie”, w okresie kwietnia i maja 2020 roku, propaganda konserwatywnych liberałów, w skrócie „kolibrów”, rozlewa się w Internecie, za pomocą „#hot16challenge2”. A ich dogmatyzm, jest tak samo spaczony, jak każdy inny, kto chce się dostać do władzy w ramach 3-ej RP.
Wstęp
Nagle politycy stają się „nawijaczami” od „siedmiu boleści”... Gdy na nich naród patrzy, to coś w nim pęka. Ta błazenada przechodzi ludzkie pojęcie. Ja rozumiem akcje na rzecz zbiórki pieniędzy, bo „system z dykty” nie działa, ale żeby prezydent Polski, który ma wpływ na rzeczywistość, i ma rozwiązanie tego problemu w kieszeni, brał tablet i nawija o „cieniu mgły”? Czy to jest odpowiednie zachowanie? Odpowiedz sobie czytelniku sam. „Główka pracuje”, bo w takim tle historycznym przyszło mi pisać wstęp do tego felietonu na temat propagandy sianej przez konserwatywnych liberałów w ramach Konfederacji. Już niech nas nie czarują „ręką wolnego rynku”, bo to nie działa. Niestety Panie Januszu Korwinie-Mikke. Społeczeństwo „może i jest głupie”, ale pośród niego są ludzie, którzy patrzą w skali makro na rzeczywistość. Widzą zło systemu, samego w sobie, i starają się go dostosować do narodowych predyspozycji. Niestety, nikt tego nie dostrzega. Nadal na „polskim podwórku” walka polityczna, od ponad dekady, kto będzie niósł prym: Prawo i Sprawiedliwość (PiS), czy Platforma Obywatelska (PO)? Czas czytelniku znieść klapki z oczu, nie kierować się dogmatami demagogów, a patrzeć „fuzyjnie”: romantycznie i pragmatycznie, na otaczającą nas rzeczywistość.
American Dream umiera na naszych oczach
„American Dream” się kończy. „Pax Americana” się rozsypuje. Chiny wygrywają na pandemii najwięcej w globalnej walce o prym na Ziemi. A my nadal jak „pigmeje”, na lokalnym podwórku, będziemy walczyć dzielnie z socjalizmem... Naprawdę? Ciekawy dogmat. Szkoda, że taki pusty w swej prostocie. Lustrzane odbicie materialistycznej idei, jakim był początkowo kapitalizm, a potem próba zabezpieczenia „ludzkiej tkanki” wykorzystywanej przez kapitał, w postaci innego nurtu, jakim był socjalizm. Zdominowany przez Karola Marksa, rozprzestrzenił się w tej formie na cały świat, i to jeszcze w złej interpretacji filozofa… Pamiętać trzeba, że nurtów socjalistycznych, kiedy powstawał socjalizm, było wiele. Szacunkowo socjalizm jako idea istniał już w okresie Powstania Listopadowego. Ciekawym jest też to, że Adam Mickiewicz uważał się za socjalistę. O tym fakcie mało kto wie. Tak samo mało kto o tym wie, że Karol Marks wspierał jak tylko mógł Powstanie Styczniowe. Też to jakoś wypadło w świadomości społecznej...
Karol Marks i problem interpretacji „jego wypocin” w dziejach
Z nadinterpretacji „wypocin” Karola Marska, powstał jako pierwszy bolszewizm. Karol Marks zapewne przewraca się w głowie, iż Rosja przyjęła „jego nauki” pod dyktando Lenina. Sam Marks uważał, że najgorzej co może się stać, to era rozwoju przyśpieszonego socjalizmu, w stronę komunizmu, na terenie Rosji, a gdy czyta się Karola Marksa ze zrozumieniem, to ma się zupełnie inne wrażenie... Parafrazując jego zdanie, chodzi o to, że obawiał się rozwoju jego idei, jeśli jej podwaliny powstaną w Rosji. Obawy kierował w stronę „mongolskiej mentalności” Imperium Rosyjskiego. I tu zaczynają się schody. Doszło do zamierzonej nadinterpretacji dzieł Karola Marska. Podłapał je przywódca bolszewików, Lenin. Ten ostatni uważał, że rozwija idee Karola Marska, chociaż jak dla mnie, wykorzystał pisarza i filozofa do walki o władzę. Doszedłem do tego zdania dopiero niedawno, w okresie swoich studiów magisterskich na kierunku historycznym. Wcześniej tego nie rozumiałem. Teraz dopiero z czasem człowiek dojrzewa do innych rozważań nad przeszłością…
Kapitalizm i komunizm, „złe i niedobre rodzeństwo” materialistycznej idei
Komunizm to taki „zły brat bliźniak” kapitalizmu, chociaż kapitalizm z założenia też jest zły. Ten „komunizm” w stylu sowieckim, przyśpieszył proces degradacji ludzkiego ducha. A demokracja liberalna w postaci amerykańskiej, też tego dokonała, ale w innym kierunku i tempie. Konsumpcja, atomizacja, egoizm, fanatyczna tolerancja, przecież nie wymyślili tego Sowieci? A mamy to teraz w obecnym systemie, który nas bombarduje, albo kawałkiem „gołego cycka” i seksualizacji, albo chorymi podprogowymi reklamami. Tylko po to, aby zakupić jakiś produkt, który do szczęścia nie jest nam wcale potrzebny…
Lustrzane odbicie, zapamiętaj to czytelniku. Inaczej zobrazować to można, jako „dwie strony tego samego medalu”, jakim jest materializm. „Idea bez ducha” jest po prostu pusta. Ma wszystko co potrzebne do fizyczności tkanki materialnej, ale nie ma żadnej duchowej namiastki, a nawet pasji wynikającej z przynależności do człowieczeństwa. Wracając jeszcze co do wątku samego „socjalizmu”, został on skażony w dziejach głównie przez jego nadinterpretacje. Zrobiłem wstęp odnośnie zrodzenia się bolszewizmu w Rosji. Trzeba rozwinąć tutaj ten wątek jeszcze bardziej. Socjalizm został „zbombardowany i zniszczony”, jako idea, nie ideologia, warto w tym miejscu to podkreślić. Chodzi mi w tym miejscu głównie o dwa totalitaryzmy dwudziestego wieku: wcześniej wspomniany bolszewizm i późniejszy hitleryzm. Jeden i drugi miał styczność z „socjalizmem”, ale tylko w semantyce. Nie widać tego było w realizacji. Znowu wygrały dogmaty, chęć władzy, dominacja na kontynencie, pociągi do imperializmu ludzi dobrze postawionych przy sterach władzy. Nie chodziło tu o żadne o „dobro człowieka”...
Konserwatywni liberałowie i ich walka z socjalizmem
W tym wątku przejdziemy teraz do bardzo niebezpiecznej w semantyce zagrywki frakcji tzw. „konserwatywnych liberałów”, (w skrócie kolibrów), w ramach Konfederacji, Czemu tak zaczyna się tytuł tego tekstu? „Jak Don Kichot walczy z socjalizmem?” Dokładnie to jeden z wersów "Wnełwionego Kłuika" w swojej #hot16challenge2, który wykorzystałem w tytule, bo mi się po prostu spodobał. Trafnie opisuje on rzeczywistość. Autor wspomnianej 16-stki zwrócił uwagę na to, co ma do przekazania m. in. Korwin. O co dokładnie chodzi?
O dostrzeganie dogmatyzmu kolibrów, który niczym nie różni się od dogmatyzmu innych partii politycznych, na polskiej scenie politycznej, w ramach 3-ej RP. To tylko podkreśla, że to nie jest partia, która chce zmienić system, tylko... „do chapać się do władzy”. Maskarada trwa. Szarzy obywatele uwierzą w dogmaty kolibrów i dadzą im mandat. Szacunkowo mogą dojść do władzy w tym zastanym demo-liberalnym szambie. System ich „przemieli” i po 4-ech latach wyjdzie „szydło z worka” jacy są naprawdę. Niestety, jako naród, znamy to z autopsji. Prędzej czy później konserwatywni liberałowie pokażą jak ich sterowanie państwem w 3-ej RP wygląda. Po prostu bycie u sterów władzy wypacza ludzi. I tu już nie chodzi o poglądy polityczne, tylko błąd systemu, jakim jest obraz obecnej demokracji liberalnej od 1989 r. w Polsce.
Tutaj dygresja na temat sianej propagandy, od strony konserwatywnych liberałów w postaci Korwina, Sośnierza, czy Pana Berkowicza. Uwaga, 3, 2, 1, start. Wjeżdża mocna bomba interpretacyjna!
Obecnie w Polsce nie ma socjalizmu bo mamy demo-liberalizm!
Obecnie w Polsce nie mamy socjalizmu, drodzy czytelnicy. Obecnie w Polsce mamy demokrację liberalną, w skrócie „demo-liberalizm”. Charakteryzuje się on pluralizmem politycznym. Super tylko, że ten pluralizm polega na tym, że dojdą do władzy ci, których obecna władza i system „dopuści”. Ekstra opcja, naprawdę…
Na podstawie tego politycznego „bigosu” mogą funkcjonować konserwatywni liberałowie, czy ugrupowania neo-komunistyczne jak „Partia Razem". Przechodzimy ze skrajności, w skrajność, tej samej materialistycznej idei. A nadal mamy dwie strony tego samego medalu – materializm w dogmatach, tylko z innej strony.
Oto rechot historii, w jakim my systemie żyjemy, jako obywatele. Jako Obywatel Polski, jako część tego Narodu, mam prawo krytykować taki system, który nas gnębi, zamiast pomagać, więc przepraszam, ale to robię. Umożliwia mi to „ułomna konstytucja” tego bytu, jakim jest 3-cia RP. Wolność słowa. Podobno. Więc to robię. Jak widać na przykładzie 3-ej RP, nie ma miejsca dla polityków o poglądach nacjonalistycznych, gdzie np. na Węgrzech czy na Słowacji takie ugrupowania funkcjonują. Od razu skojarzenia z Hitlerem, chociaż ludzie o takich poglądach (tj. nacjonaliści) nie mają jego portretu w domu. Naprawdę, uwierzcie. W Polsce od razu są „zjadani przez system”, jak zresztą większość polityków będących przy korycie dłużej niż 4 lata.
Sprawa M. Kowalskiego, jak system 3-ej RP „mieli” ludzi
Ciśnie się aż tu na oddzielny wątek postać Pana Mariana Kowalskiego. Od ochroniarza, przez kandydata na prezydenta, przez sektę Chojeckiego, aż do obrony obecnej władzy, PiSu, na którą wcześniej pluł u sekciarskich fanatyków. Istne kuriozum sytuacyjne czym jest polityka w 3-ej RP. Bagno, w którym „rączka rączkę myje”, jeśli można wykorzystać „nagadywacza” do siania propagandy swojej partii. Wystarczy dać sporą sumę skażonych srebrników, czy inne „ochłapy dla pieska”, aby „dobrze szczekał” i zintegrował elektorat...
Wracając do postaci samego M. Kowalskiego. Cóż... jak to obrać w słowa? Małostkowy umysł został w swej prostocie pożarty i wykorzystany przez demo-liberalny system? To chyba najprostsze co mogę napisać. On jako demagog osiągnął już sporo, kosztem ludzi, którzy w niego wierzyli. Kowalski to przykład, co przechodzi przez procedury „demokratyczne”, które z demokracją mają mało co wspólnego…
No i co dalej z tymi kolibrami? Mamy się ich bać?
Powróćmy do wcześniej prowadzonej narracji, w kwestii ugrupowania tzw. „kolibrów”. Obecnie w maju 2020 roku takimi osobami w ramach Konfederacji są Korwin, Sośnierz i Berkowicz. Gdy tak na nich patrzy „szary obywatel” i ich słucha, to dochodzi do wniosku, że „fajnie gadają”, ale z drugiej strony… „coś jest z nimi nie tak”. Gdy patrzysz w sferze makro, jakim systemem jest 3-a RP, to w pewnym momencie zmienia ci się perspektywa.
Zaczynasz zauważać „dogmatyczność poglądów”, jakie by one nie były. To zjawisko pośród „kolibrów” łączy jeden główny dogmat. Chodzi dokładnie o tzw. walką z „socjalizmem na froncie”, do takiego stopnia, że powoli ten liberalizm, klaruje się jako walka w ogóle z państwem, bo państwo z założenia jest „socjalizmem” samym w sobie. Ale to inny wątek na dywagacje, którego w tym felietonie nie mam ochoty jako autor rozwija. Obrałem inną tematykę. Przepraszam. A wracając do zadanego pytania w podtytule. Nie obawiajmy się konserwatywnych liberałów. Bójmy się jednak tego, jak funkcjonuje ten system jako całość, bo „on jak Kronos pożera swoje dzieci”. (Znów parafraza Wnełwionego Kłuika z #hot16challenge2, do której odwołuje).
Polska potrzebuje gruntownej przebudowy, duchowej i mentalnej rewolucji, a nie „podmianki” partii. Zauważ czytelniku, w Polsce „głosujesz na partię, a nie na człowieka”. A demokracja w swej semantyce oznacza „władzę ludu”. Trudno o niej mówić w państwie, gdzie politycy uznają się za jakąś „kastę gburów, co pozjadali rozumy”, a jedzą i patrzą tak samo jak reszta obywateli. Cóż, jest jednak jedna różnica. Może te ceny posiłków są inne, aby podbić swoje ego, oderwać się od narodu, i „tworzyć bajki” dla „ciemnego ludu”. A Jan Paweł II i ksiądz Jerzy Popiełuszko uczyli, że trzeba stworzyć „państwo dla obywateli, a nie obywateli dla państwa”. Wszyscy pięknie wystrojeni wyszli jak na mszę w garniturkach i pochowali się po chatach. Szkoda, że ten patriotyzm jest na pokaz i taki bardzo płytki pośród polityków. Pomimo tego, że wymienieni duchowni żyli w innych czasach, to ich hasła nadal są aktualne na zmiany, na lepsze.
Rodzaje „politycznej paplaniny bez pokrycia” na stan maj 2020 rok
Jakie rodzaje „politycznej paplaniny bez pokrycia” mamy obecnie na polskiej scenie politycznej? Pierwsza z nich to „paplanina” partii rządzącej. „Prawicowe frazesy” wymieszane z „pakietami socjalnymi”, aby kupić wyborców. Nie oszukujmy się. PiS coraz bardziej przypomina karykaturę sanacji, z 20-lecia międzywojennego, po śmierci Piłsudskiego. (W przypadku PiSu zginął Lech Kaczyński i też widać pewną adekwatność „kultu zmarłego”). Drugie „semantyczne szambo” to docinki PO, która mało co może już ugrać, np.: „to wina PiSu”, „my zrobimy to lepiej”, „dajcie nam szansę”, „uwierzcie w nas”. Naprawdę, w ten sposób chcecie przekonać obywateli, aby was wybrali, jak wy nic nie potraficie zmienić? Co, kolejny wybór nastanie między dżumą, a cholerą? Pani Kidawa-Błońska przebiła swoimi przemowami Petru i Komorowskiego razem wziętych! Brawo! Nikt wam na pewno już nie odda władzy, na pewno nie większością głosów! Strzał w kolano, i to jeszcze w rzepkę. To co wam się ostało, to lokalne rządzenie ze stolicy Polski. „Sorry, taki mamy klimat”.
Władza w 3-ej RP wypacza mniej więcej, co 4 lata
Władza wypacza. Chcą być przy niej, aż do śmierci. Zastanawialiście się kiedyś, czemu od ponad 20 lat widzimy te same twarze w polityce, które najczęściej zmieniają opcje polityczną? Jedynym wyjątkiem od reguły jest Janusz Korwin-Mikke. Z jednej strony go za to tylko szanuje, jako człowieka, z drugiej strony... zamknięcie się w kokon poglądowy nic nie zmienia i nie jest twórczy. Od kiedy pamiętam, mówi się, że „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Co nie oznacza, aby być „chorągiewką na wietrze”, i zmieniać front, jak lepiej wiatr zawieje. Trzeba być pragmatycznym w myśleniu, mieć romantyzm w sercu. Rozwijać swoje poglądy na świat. Nie stać w miejscu. Dostosowywać je do zastanej rzeczywistości. Znaleźć złoty środek, a jedynym panaceum pozostaje samoorganizacja, tworzenie syndykatów, oddolna praca organiczna, zwalczanie mentalności liberalnej wyssanej z amerykańskimi filmami od narodzin. Nie można też zapominać o szeroko pojętej samorealizacji jednostki, ale bez indywidualistycznych wypaczonych mrzonek. Wtedy dopiero Polska ma szansę się odrodzić w 100%, a widać to w haśle „państwa dla obywateli, a nie obywateli dla państwa”, dewiza o której mówił Jan Paweł II, czy ksiądz Jerzy Popiełuszko, o których wspominałem wcześniej. Te hasła są aktualne dzisiaj! Czas może się przebudzić?
Inne przykłady „dogmatycznego syfu” na obecnej scenie 3-ej RP
Istnieją jeszcze inne przykłady „dogmatycznego syfu” w obecnej polskiej polityce. Wymienić tutaj trzeba partię „Razem”. W większości to „kalafiorowa lewica” bogatej młodzieży i trochę neo-komunistów dla smaku, walczących z kapitalizmem. W tym całym „gulaszu semantycznych znaczeń” wyłania się kolejna opcja polityczna, jaką jest Konfederacja. Tutaj problem jest bardziej złożony, bo wewnątrz tego ugrupowania są ludzie o różnym światopoglądzie. Nie zmienia to faktu, iż najbardziej wybijającą się grupą są konserwatywni liberałowie, a raczej ich dogmatyzm, który niczym się nie różni od dogmatyzmu innych opcji politycznych w Polsce.
Co na to naród? Co myślą na ten temat obywatele?
Jeszcze raz powtórzę. My, jako obywatele nie oczekujemy znowu „podmiany władzy”. Zwłaszcza podmiany z tej nieudolnej sanacji na kolibrów, którzy marzą o „dzikim zachodzie” w Polsce. Pamiętajmy, że „dziki zachód” nie był takim pięknym okresem, jak nas uczyła amerykańska kinematografia. Co ciekawe, propaganda USA padła w gruzach w 2020 roku, kiedy zaczęła się pandemia. W każdym „serduszku atlanty” pojawia się scenka rodzajowa: „Ameryko! Tyś taka wspaniała na tych filmach typu Dzień Niepodległości, to czemu nie pomagasz i zamykasz granice, jak jest pandemia?!?”. Coś poszło nie tak. Świat się zmienił przez te zarazę, bezpowrotnie. (Atlanta to takie „pogardliwe określenie kogoś, kto wierzy w NATO i prym USA na świecie, bo są najlepsi w kosmosie.”)
Pstryczek w nos dla kolibrów – o dobrodziejstwach „podłego” socjalizmu
W tym akapicie skupimy się na „dobrach socjalizmu”. Co tak naprawdę dobrego przyniósł on ludzkości? Tak bardzo się go dzisiaj „gnębi”, zwłaszcza z pieniackich ust konserwatywnych liberałów na „modłę hamerykańską”? Czas go może zacząć bronić? A warto, bo pewnie wielu z was czytelnicy nie wie o tym, że gdyby nie ruch socjalistyczny w XIX wieku, to by wasze dzieci nadal pracowały w kopalniach, jak w obecnej Afryce. Ktoś powie, „ale to kwestia postępu, jaki mamy teraz! To to jest jego przyczyną!”. Płytkie to trochę. Odpowiedź na to jest: TAK i NIE.
TAK, bo pewna zastana rzeczywistość teraz, to wynik walki socjalistów o poprawienie bytu ludzkiego. Zwał jak zwał. Socjalizm sam w sobie był postępowy, więc ruszył świat do przodu, ale niestety to aktywuje odpowiedź NIE, bo ktoś go wykorzystał, jako idee, dorobił do niego ideologię, poszło to w złą stronę, o czym w dalszej części tekstu szerzej będzie też.
Gdyby nie ten „podły socjalizm” zapewne byś był bardziej wykorzystywany przez kapitał, i nie było by takich zabezpieczeń, jak np. stawki godzinowej, ustalonej przez PiS. (Tak to jest element polityki socjalnej tej partii, ale to nie jest już socjalizm, ludzie! Wyłącz Korwina krula z głowy!). Zapewne gdyby nie ten podły socjalizm, to nie miałbyś już nawet „ochłapów polskiego współczesnego systemu”, w ramach 3-ej RP, w postaci chociażby pójścia do lekarza na Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ). (Chociaż Konstytucja 3-ej RP zapewnia chodzenie „za darmo do lekarza”, chociaż są odprowadzane składki, to i tak trzeba się rejestrować jako bezrobotny jak nie masz pracy, aby być w systemie NFZ-u. To tylko podkreśla, że idea jest słuszna, a źle zrealizowana w praktyce!)
Narodowego Funduszu Zdrowia, dla przykładu, nie ma w „ukochanej Hameryczce”! Tam jak idziesz do lekarza, to płacisz miliony. Nie stać cię na leczenie? Umieraj na ulicy jak bezdomny! Jakbym słyszał paplaninę Korwina krula: „nie pracujesz? To nie jedz!”. Cóż za bezduszność jest w ludziach! A bezduszność to chyba jedna z najgorszych plag ludzkości, z jaką walczy świat, od kiedy sięgam pamięcią w historii dziejów cywilizacji ludzkiej. To przez nią wywołuje się wojny, eksterminacje, czystki etniczne, ludobójstwa na tle narodowościowym, ideowym, etc.
Brak NFZ-u to są właśnie dobrodziejstwa „amerykańskiej demokracji” w praktyce. Nie wspomnę tu o wtórnym zjawisku bycia bezdomnym, jak z czynszem się spóźnisz jeden dzień, bo ci szef nie zapłacił w robocie na czas, albo się system bankowy zawiesił. Wylatujesz na bruk, a jak się ociągasz to pod bronią w kajdankach! Tego chcecie w Polsce? Ja nie.
„Czcze gadanie i paplanina, która i tak nic nie zmienia”, oto dewiza demokracji liberalnej. Co ciekawe, takich „dobrodziejstw socjalnych”, w ramach demo-liberalizmu w USA było faktycznie mało. Jako przykład posłuży akcja kartek z jedzeniem dla najbiedniejszych Amerykanów, aby nie głodowali. Zyskali je bodajże dopiero w latach 60 i 70 XX wieku? Chodzi mi dokładnie o bony na jedzenie, dostarczane głównie na terenie Apallachów. To górzysty teren, gdzie swojego czasu pracowały kopalnie. Warto sobie w obecnych czasach cyfryzacji „wyguglować” o tym precedensie, czego nas amerykańskie filmy nie uczyły i nie programowały nigdy, w obronie obecnego systemu. Teraz mamy do tego podgląd, wystarczy parę kliknięć w klawiaturę i myszkę. Poznasz prawdę. Poczytaj, jak mi nie wierzysz.
W czym ten socjalizm jest „taki zły”? Po pierwsze wprowadził prawo kobiet do głosowania. To równouprawnienie działa w formie uczestnictwa, jeśli osiągnie się pewien próg wyborczy, niezależnie jaki masz dochód na rękę, i jaki masz majątek. (Chociaż to ostatnie musisz udostępnić do publicznej wiadomości.) Liczy się w tym wypadku kwestia cenzusu wiekowego. (Wiadomo, 6 latek nie będzie rządził państwem jako prezydent, ani zasiadał w senacie, bo to już by było kuriozum demokracji liberalnej!) Odrzućmy w tym wypadku szowinizm narodowy, ale i „męski szowinizm”, co poniektórych „konserw”, że „kobiety i dzieci głosu nie mają”. Te pierwsze mają, w historii Polski od 1918 roku i tego nie zmienisz. Po drugie mają też w ramach parlamentu młodzieżowego, mniej więcej pokrywającego się z dniem dziecka. Czasem mądre rzeczy mówi ten kwiat narodu, ale szkoda, że bardziej przypomina to przedstawienie i teatrzyk marzeń, niż realne słuchanie nowego pokolenia. Tak system się broni w „nauce demokracji”, w praktyce, aby nas „zaprogramować”, od samego początku. Z drugiej strony, czym to się różni od pochodów 1-majowych w PRL-u? Teraz jeszcze inaczej, inne skojarzenie z innym elementem PRL-u i „programowania młodzieży”, a raczej jej „uspokajania”. Te obrady „małego parlamentu” na dzień dziecka, to taki swoisty „wentyl bezpieczeństwa”, jakim był np. festiwal Jarocim w PRL-u, tylko w innych czasach, innymi metodami, cel ten sam. Uspokoić młodzież i zrobić upust emocjom, bo przecież „Polacy nic się nie stało!”.
Co do kwestii kobiet i ich prawa wyborczego, poszło to do przodu i stało się normą w obecnych czasach, a nawet przeobraziło się w feminizm nowej fali, (nie wiem, już której, bodajże trzeciej albo czwartej?) gdzie to mężczyźni są „gnębieni” przez system. (Patrz obecną ustawę „anty-przemocową”, która weszła w życie niedawno, na przełomie kwietnia-maja 2020 roku.). Rechotem historii jest to, że to pierwsza wojna światowa przyśpieszyła proces emancypacji kobiet, w sferze politycznej, na starym kontynencie. Warto podkreślić, że też nie wszędzie. Dla przykładu, niektóre kantory w Szwajcarii zalegalizowały prawa polityczne dla kobiet w latach 70 XX w.! Polska poszła szybciej z duchem postępu? Eureka! To tak pół żartem, pół serio. Kończąc ten akapit, to są fakty, o faktach podobno się nie dyskutuje. Faktem jest, że Polska wyprzedziła Szwajcarię w kwestii postępu społecznego, i nic tego nie zmieni, tak zapisano to w dziejach historii cywilizacji ludzkiej.
Trzecią kwestią, jakie „dobrodziejstwa dał nam ruch socjalistyczny”, to zwiększenia zabezpieczeń pracowniczych, i w ogóle ubezpieczeń. Kiedyś jak imadło zgniotło ci rękę, to miałeś pecha. Nie masz ręki i nie masz pieniędzy na rehabilitację. W obecnych czasach dostaniesz „odszkodowanie, skierowanie, i państwo się Tobą zaopiekuje”. Chociaż z tą pomocą, to wiadomo jak jest na naszym rodzinnym podwórku. Kolejny pomysł dobry, ale jego realizacja w Polsce? Fatalna. Na odwal się, „radź sobie synku sam”. Brutalny, ale szczery przykład, co dał nam ten „podły socjalizm”. Mógłbym wymieniać więcej „dobrodziejstw socjalizmu”, ale musiałbym raczej napisać książkę, a nie felieton, gdzie głównym wątkiem ma być dogmatyzm kolibrów.
Epilog
Chciałbym przejść teraz do słowa końcowego tego felietonu. Wyżej wymienione „dobrodziejstwa ruchów socjalistycznych” klarowały się w okresie „Belle Epoque” i w trakcie pierwszej wojny światowej. Niestety, jak to z ideami bywa, dochodzi do ich „wypaczeń”. Zanim przejdziemy do „wypaczeń” w słowie końcowym, warto powiedzieć o „dobrodziejstwach”, jako przykładach, które warto docenić w historii dziejów.
Najlepszym przykładem klarownego działania socjalizmu, w historii Polski pozostaje Polska Partia Socjalistyczna (PPS) przed pierwszą wojną światową, w trakcie rewolucji 1905 roku, i po powstaniu niepodległego Państwa Polskiego w 1918 roku. (Pomijam tutaj „lewe” skrzydło tej partii, które później przerodziło się w Komunistyczną Partię Polski, w skrócie KPP. Bo to też jest wypaczenie kwestii socjalnej w walce, o lepsze jutro.) Innym przykładem pozostaje Irlandzka Armia Obywatelska i James Connolly, który w swojej walce narodowo-wyzwoleńczej, walczył też o aspekt socjalny dla swojej tkanki narodowej, aby lepiej jej się wiodło w przyszłości. Innym przykładem postaci to Konstancja Markiewicz, która z pozycji „szlachcianki” zaczęła w romantyczny sposób rozumieć problem „wspomagania państwa wobec obywateli” i wgryzła się w irlandzki ruch narodowo-wyzwoleńczy, do takiego stopnia, że można ją nazwać socjalistką, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. (Do Irlandzkich wątków odwołuje w tym przypadku czytelnika do innych tekstów w ramach „Szturmu”. Irlandzki ruch niepodległościowy i początki Irlandzkiej Armii Obywatelskiej, w latach 1900-1921 został opisany w szerokim spectrum, w ramach wspomnianego czasopisma internetowego).
Trzeba pamiętać, że socjalizm był ideą z dużymi rozgałęzieniami. W pewnym okresie dziejów został on zdominowany przez marksizm. Następnie pewne odłamy interpretowały to pod swój sposób, aby zdobyć władzę, czego raczej sam Marks się obawiał. Chodzi mi w tym przypadku o rozwój idei bolszewickiej w Rosji, co zostało rozwinięte w tym felietonie wcześniej. Innym wypaczeniem socjalizmu pozostaje hitleryzm, o którym raczej nie będę się rozpisywał zanadto, bo każdy wie co nieudolny malarz wymalował w Europie w latach 1938-1945! To tak w ramach walki z demo-liberalną propagandą, że jesteśmy „naziolami”, bo myślimy i mamy inną perspektywę na świat. A tu redaktor Szturmu potępia „Hitlerka”. Szok i niedowierzanie! (Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać od tego „emocjonalnego mirażu”, szukania wszędzie „nazioli” w Polsce).
Warto na końcu przejść do opisu obrazka do tego tekstu, aby uzmysłowić, z czym ten „socjalizm zły i podły” walczył. Warto zwrócić na to uwagę, ponieważ buduje to pewną empatię do ludzkiego bytu i egzystencji.
Przejdę w tym akapicie do opisu zdjęcia. Popatrz na 11-letniego chłopaka. Pracuje on właśnie „za psie pieniądze” w kopalni, w USA. Zdarzenie zostało uchwycone na fotografii w 1908 roku. To jest właśnie ten prawdziwy brak „socjalizmu”. Pamiętaj o tym czytelniku. Kolibry nie uratują Polski, tylko jeszcze bardziej przebudują system na „modłę hamerykańską”. Przykłady?
Jak wyobrażasz sobie legalizację broni palnej? Strzelaniny w szkołach? Dzień jak co dzień w USA. Chcesz tego? Spoko, bo ja nie. Ja tego w Polsce nie chcę. Tu potrzeba edukacji, a u nas w ramach 3-ej RP będzie to zrobione na opak, jak wcześniej wspomniany NFZ. I tak się toczy ta „kula łajna” od zmian transformacyjnych, po 1989 roku. Ciekawe czy jakby konserwatywni liberałowie doszli do władzy, to zmniejszyliby VAT? Albo przebudowali ZUS? A może w ogóle zlikwidowali by podatki i najlepiej to państwo, bo „przecież to już socjalizm”. Liczy się tylko przyrost libków w dochodzie, tylko i wyłącznie dla siebie, a nie dla szarych obywateli. Pamiętajcie o tym. Ale gdyby przebudowali ZUS, zmniejszyli VAT, poprawili przepustowość państwowych inwestycji pieniężnych, to dopiero wtedy mógłbym im zaklaskać, ale tego nie zrobią.
Dlaczego by mieli tego nie uczynić? Bo tak jak wspominałem, obecny system „mieli ludzi”, tak mniej więcej co cztery lata. Ich też by zmielił, prędzej czy później. A źródełko daniny na prace polityczne musi być! Nie ma innej opcji, tak się kręci „biznes na górze”, od „nocnej zmiany” z początku lat 90 XX w. Zapewne może mi być zarzucone np.: „Co ten wariat pisze!” Wspiera Marksa! Wybiela socjalizm! Jak tak można! Nie żyłeś w komunie, nie znasz się!”. Owszem, nie żyłem w komunie, ale mam przodków którzy walczyli w Insurekcji Kościuszkowskiej czy Powstaniu Styczniowym. Mam też innych przodków, którzy walczyli z hitlerowcami w Batalionach Chłopskich, a potem w Armii Krajowej. Z innej strony mam rodzinne historie, gdzie mam nawet Wyklętego. Przepraszam, że się tym chwalę, ale doszedłem do wniosku, z czystej przyzwoitości, że muszę to pro-szczekanie uciszyć. Niestety, a może i stety patrzę przez pryzmat geopolityki od jakiegoś czasu. Co miało na to wpływ? A ta cholerna pandemia, w której obecnie funkcjonujemy.
Więc uwierz mi co to czytasz, wiem jak system niszczy ludzi. Najgorzej, jak to robi od środka. Najgorzej, jak szuka sobie wroga. Najgorzej jak tworzy obywateli dla państwa, a nie państwo dla obywateli. A widzę to w dogmatyzmie konserwatywnych liberałów z Konfederacji, na maj 2020 roku. W ten oto wesoły sposób kończę ten felieton.
Patryk Płokita
Jarosław Ostrogniew - Nacjonalizm w jednym kraju?
Ruch nacjonalistyczny dokonuje kolejnych poważnych kroków w rozwoju we wszystkich krajach europejskich, co sprawia, że jednym z najważniejszych aspektów rozwijania myśli nacjonalistycznej jest refleksja i dyskusja nad tym, jakie zadania staną przed nacjonalistami, gdy już pokonamy globalizm. Dobrymi przykładami takiego przyszłościowego myślenia są nacjonalistyczne rozważania nad ekonomią, ekologią, czy nad geopolityką i relacjami międzynarodowymi. W niniejszym eseju proponuję refleksję nad jednym z podstawowych pytań – czy możliwy jest nacjonalizm tylko w jednym kraju?
Zacznijmy od kwestii podstawowej – co właściwie oznacza zwycięstwo nacjonalizmu? Gdy mowa o przejęciu władzy, najczęściej chodzi o zwycięstwo polityczne, a więc przejęcie kontroli nad państwem w drodze czy to legalnych wyborów, czy nielegalnego zamachu stanu, czy w jakiejkolwiek innej. Natomiast przejęcie władzy z perspektywy metapolitycznej oznacza przede wszystkim zmianę całego paradygmatu myślenia i działania – również myślenia i działania tych, którzy sprawują władzę polityczną. Zatem zwycięstwo nacjonalizmu niekoniecznie oznacza objęcie urzędów państwowych przez postacie z obecnego ruchu nacjonalistycznego – przede wszystkim oznacza ono zaprowadzenie hegemonii idei nacjonalistycznych i sprawienie, że jedynym oficjalnie przyjętym i prawnie możliwym sposobem sprawowania władzy i prowadzenia dyskursu politycznego jest pozostawanie w ramach nacjonalistycznego paradygmatu.
W starej refleksji nacjonalistycznej (czyli u klasycznych myślicieli oraz w klasycznych ruchach nacjonalistycznych pierwszej połowy XX wieku) najczęściej spotykaną tezą było przekonanie o tym, że nacjonalizm powinien zatryumfować w ojczyźnie danego ruchu czy danego myśliciela, a jednym z jego największych wrogów w dojściu władzy i potem w jej sprawowaniu są nacjonalizmy narodów ościennych. Zatem dla polskiego nacjonalisty wrogiem były nacjonalizm niemiecki, nacjonalizm ukraiński, nacjonalizm rosyjski, nacjonalizm czeski, nacjonalizm litewski, nacjonalizm słowacki, czy nacjonalizm białoruski; dla ukraińskiego nacjonalisty największymi wrogami były nacjonalizm polski, nacjonalizm rosyjski, czy nacjonalizm rumuński; dla nacjonalisty niemieckiego – nacjonalizm polski, nacjonalizm francuski, czy nacjonalizm austriacki, itd. Zatem jednym z zadań polskiego nacjonalizmu było wówczas zwalczanie nacjonalizmów w krajach ościennych czy wśród narodów, które również zamieszkiwały terytorium Polski – lub terytoria, które miały wchodzić w skład państwa polskiego. Zwalczanie nacjonalizmów oznaczało między innymi wspieranie tych ruchów politycznych, które osłabiały te uznawane za wrogie narody. Ruchami tymi najczęściej były wszelkie rodzaju ruchy lewicowe czy liberalne, które z powodu swojego etnomasochizmu i ojkofobii były nastawione co najmniej neutralnie wobec nacjonalizmów narodów ościennych. Klasyczni nacjonaliści mogli współpracować jedynie z nacjonalistami z narodów, z którymi nie mieli sprzecznych interesów – a więc z nacjonalistami z krajów, z którymi nie mieli wspólnej granicy. Zatem nacjonaliści polscy mogli współpracować z nacjonalistami francuskimi, ponieważ mieli wspólnego wroga w postaci nacjonalizmu niemieckiego; nacjonaliści niemieccy mogli współpracować z nacjonalistami ukraińskimi, ponieważ mieli wspólnego wroga w postaci nacjonalizmu polskiego itd.
Jednak takie podejście nie było „ustawieniem domyślnym” nacjonalizmu. Rodzący się na początku XIX wieku nacjonalizm, który miał wówczas formę różnych ruchów narodowo-wyzwoleńczych, był skupiony wokół idei braterstwa narodów i wspólnej walki (również walki zbrojnej) przeciw degenerującym się lub już zdegenerowanym wielonarodowym monarchiom. Idea wspólnej walki o wyzwolenie europejskich narodów nie zniknęła, natomiast sam dyskurs nacjonalistyczny został zdominowany przez zwolenników egoizmu narodowego i oparcia się o istniejący i powszechny szowinizm. Idea wspólnej walki nacjonalistów z różnych narodów była obecna również w okresie międzywojennym i następnie w czasie II wojny światowej zarówno wśród zwolenników państw osi jak i uczestników koalicji antyhitlerowskiej. Po II wojnie światowej idea ta była żywa po obu stronach żelaznej kurtyny, zwłaszcza wśród młodych nacjonalistów, walczących z jednej strony z sowieckim komunizmem, z drugiej z amerykańskim globalizmem. Po przełomie 1989 roku i tryumfie globalizmu nad całym światem, europejscy nacjonaliści zrozumieli, że stoją w obliczu potężnego wroga, którego celem jest unicestwienie wszystkich europejskich narodów. Nacjonalizm 2.0, „nacjonalistyczna międzynarodówka”, wspólne inicjatywy i współpraca przekraczająca nie tylko granice w Europie, ale również Atlantyk – to wszystko znamy już z własnego codziennego doświadczenia udziału w ruchu nacjonalistycznym.
Po szkicowym nakreśleniu ram, w których się poruszamy, spróbujmy udzielić odpowiedzi na pytanie: Czy możliwe jest zwycięstwo nacjonalizmu tylko w jednym kraju? Według mnie jest ono możliwe tylko na jakiś czas i ostatecznym wynikiem konfliktu w Europie jest albo całkowite zwycięstwo nacjonalizmu albo całkowite zwycięstwo globalizmu. Co więcej, uważam, że najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest całkowite, nie stopniowe, załamanie się obecnego systemu.
Wyobraźmy sobie sytuację, zresztą coraz bardziej prawdopodobną, w której władzę polityczną w jednym z europejskich krajów przejmują nacjonaliści. Przyjmijmy tutaj opcję legalnego przejęcia władzy w ramach systemu demokracji parlamentarnej. Może to odbyć się na dwa sposoby: 1. jawnie nacjonalistyczna czy narodowa partia zdobywa większość głosów, tworzy rząd i realizuje swoją wizję polityczną i metapolityczną, 2. władzę przejmuje partia populistyczna, która – dla odmiany – nie zaczyna kajać się przed liberałami i lewakami, tylko sama sprawuje władzę polityczną, a nacjonalistom pozwala sprawować władzę metapolityczną (mniej więcej tak, jak w obecnym systemie liberałowie sprawują władzę polityczną, a lewakom pozwalają sprawować władzę metapolitczyną). Jaka będzie reakcja pozostałych państw? Oburzenie oraz izolacja. Oczywiście, dużo zależy od tego, w którym konkretnie kraju władzę zdobędą nacjonaliści – czy to będzie to kraj mały czy duży oraz o jakim potencjale gospodarczym. Łatwo jest izolować Estonię czy Słowenię. Na Niemcy czy Francję można się oburzać, ale współpracy nie da się zerwać. W każdym razie powstanie sytuacja konfliktu. Globaliści będą wszystkimi możliwymi sposobami naciskać na powrót do stanu poprzedniego – do pozbawienia nacjonalistów władzy czy to drogą legalną (poprzez następne wybory) czy to drogą nielegalną (poprzez jakiegoś rodzaju zamach stanu lub – w ostateczności – zbrojną interwencję z zewnątrz). Będą naciski ze strony polityków innych państw, sankcje ekonomiczne, szerokim strumieniem zacznie płynąć kasa do NGOsów, a sieroty po globalizmie dostaną nowe etaty w innych krajach, gdzie będą mogły do woli użalać się nad swoim losem. Taka sytuacja nie może trwać w nieskończoność. Jednak takie pierwsze nacjonalistyczne państwo nie będzie w tej sytuacji osamotnione – po jego stronie mogą stanąć nacjonaliści w pozostałych państwach europejskich.
Już teraz widzimy, że ruch nacjonalistyczny w Europie stanowi w pewnym stopniu naczynia połączone. Każdy kolejne zwycięstwo nacjonalistów w jednym kraju oznacza krok do przodu dla nacjonalistów w pozostałych krajach. Popatrzmy na klasyczny przykład – Casa Pound zapoczątkowało nowy rodzaj myślenia i działania, a także nową estetykę, które przeniknęły do ruchów nacjonalistycznych we wszystkich krajach i sprawiły, że nacjonaliści nie tylko we Włoszech stali się bardziej skuteczni, ale też bardziej atrakcyjni. Wejście Złotego Świtu do greckiego parlamentu ośmieliło wielu radykalnych nacjonalistów do mocniejszego włączenia się w aktywizm polityczny. „Wojna memowa” w 2016, toczona przez amerykańskich nacjonalistów przy okazji ówczesnej kampanii prezydenckiej, doprowadziła do mocnego przesunięcia okna Overtona w całym globalnym dyskursie, a także wypracowała nowe metody działalności nacjonalistów w przestrzeni wirtualnej. Włączenie się młodych ukraińskich nacjonalistów w rewolucję godności, a następnie stworzenie przez nich centrów obecności zarówno w przestrzeni wirtualnej jak i realnej, stworzyło całkiem nowe możliwości współpracy i rozwoju dla nacjonalistów z pozostałych krajów europejskich. Co ciekawe – dwa kroki do przodu nacjonalistów w jednym kraju oznaczają jeden krok do przodu dla nacjonalistów w pozostałych krajach. Jednak kontrataki globalistów w jednym kraju nie uderzają już tak mocno w nacjonalistów w pozostałych krajach. Rykoszet jest bardzo słaby. Doprowadziło to do sytuacji, w której globaliści i nacjonaliści są zgodni – nacjonalizm jeszcze nie był tak silny jak teraz i z roku na rok rośnie w siłę.
Zatem zwycięstwo nacjonalistów w jednym kraju może oznaczać gigantyczny krok do przodu dla wszystkich europejskich nacjonalistów. Natomiast wszystko zależy od tego, czy nacjonaliści będą potrafili przenieść taką współpracę na kolejny poziom. Jeżeli nacjonaliści odnieśliby zwycięstwo w – dajmy na to – Finlandii, pierwszym krokiem polskich nacjonalistów powinno być założenie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Fińskiej i zapisanie się na kursy języka fińskiego. Natomiast po stronie nowego rządu Finlandii byłoby zapewnienie, że ze strony fińskiej współpraca z Polakami będzie prowadzona przez właściwych ludzi, że znajdą się środki na jej dofinansowanie, a w Helsinkach odbędzie się Europejski Kongres Przyjaciół Finlandii – czytelnikom pozostawiam domyślenie się, z jakich kręgów ci przyjaciele będą się wywodzić. Zadaniem nacjonalistów we wszystkich krajach europejskich będzie naciskanie na własne rządy, aby zacieśniać współpracę z Finlandią. I oczywiście łatwiej będzie wywierać taką presję na populistach niż na socjaldemokratach. Doprowadziłoby to do efektu domina – czyli kolejnych zwycięstw nacjonalistów w kolejnych krajach. Globaliści boją się zwycięstwa nacjonalizmu w jakimkolwiek kraju (zwłaszcza w kraju zachodnim), ponieważ wiedzą, że doprowadzi ono do ukrócenia legalnej i nielegalnej imigracji, zmniejszenia przestępczości, odbudowy zaufania obywateli do instytucji publicznych (które w końcu zajmą się budową, a nie niszczeniem swojego kraju), podniesienia dobrobytu zwykłych obywateli, czy zniesienia przywilejów międzynarodowych korporacji – co w oczywisty sposób wzbudzi zainteresowanie nacjonalistycznym modelem państwa w pozostałych krajach. Jeśli ludzie zobaczą, że nacjonalizm w jakimś miejscu naprawdę działa, będą o wiele bardziej skłonni poprzeć nacjonalistów w swojej ojczyźnie.
Przejęcie władzy przez nacjonalistów w jednym europejskim kraju jest coraz bardziej prawdopodobne. Natomiast mało prawdopodobne jest panowanie nacjonalizmu tylko w jednym kraju na dłuższą metę. Europa będzie albo nacjonalistyczna albo nie będzie jej wcale. Co prawda uważam, że najbardziej realnym scenariuszem jest załamanie się systemu globalistycznego w całej Europie w bardzo krótkim czasie, analogicznie do załamania się systemu komunistycznego w Europie Wschodniej, jednak życie pokazuje, że trzeba być gotowym na wszystkie możliwe scenariusze. Sieci współpracy między europejskimi nacjonalistami, które stworzyliśmy i które utrzymujemy, przynoszą coraz lepsze efekty. Zwycięstwo nacjonalistów w jednym europejskim kraju będzie oznaczać ogromny krok do przodu dla wszystkich europejskich nacjonalistów, ale będzie też oznaczać konieczność maksymalnej mobilizacji całego naszego ruchu, aby wprowadzić walkę z anty-europejskim systemem międzynarodowym na kolejny poziom.
Jarosław Ostrogniew
Lech Obodrzycki - Naukowe podstawy etnicznego nacjonalizmu cz. 2
Cała niniejsza praca jest reakcją na pojawienie się i uporczywe rozpowszechnianie w środowisku narodowym ideologii obywatelskiego nacjonalizmu. Odpowiedź autora tego artykułu na to zjawisko ideologiczne rozpoczęła się od przedstawienia w pierwszej części tego eseju źródeł ideologicznych obywatelskiego nacjonalizmu, tkwiących w opozycyjnych wobec indoeuropejskiej tradycji, ideach oświecenia. Następnie, pokrótce została przedstawiona na przestrzeni czasu próba naukowego umocowania oświeceniowych idei, która po przejściowym okresie sporego powodzenia zakończyła się ostateczną klęską. Niepowodzenie naukowego uzasadnienia aksjomatów oświeceniowej rewolty wobec tradycji było spowodowane powstaniem nowych gałęzi nauki, bazujących na matematycznej teorii gier, genetyce oraz ewolucyjnych naukach społecznych i psychologicznych z jednej strony, oraz na udowodnieniu fałszywości rzekomych „ustaleń naukowych” poczynionych przez zaangażowanych ideologicznie lewicowców, którzy udawali naukowych badaczy. Kolejnym krokiem autora tego eseju, służącym ukazaniu absurdalności postawy obywatelskiej wśród polskich narodowców, było prześledzenie powstania i rozwoju nowych dyscyplin naukowych, bazujących na teorii ewolucji K. Darwina oraz na naukach ścisłych. Przełomowe znaczenie tego procesu polega bowiem na tym, że traktowane dotychczas intuicyjnie kategorie narodu, patriotyzmu, solidaryzmu narodowego, uzyskały w ramach tych dyscyplin wiedzy naukową konceptualizację, oraz stały się kwantyfikowalne.
Etniczny nacjonalizm zyskał więc trzy solidne fundamenty naukowe, które miażdżą ogromem danych empirycznych stanowisko „obywatelskie” jako zwykłą umysłową aberrację. Dwa z tych fundamentów czyli matematyczna teoria gier oraz teoria podobieństwa genetycznego (GST) zostały omówione (wraz z krytyką) zamykając pierwszą część.
Tym razem autor zajmie się koncepcją interesu genetycznego, stworzoną przez F. Saltera w jego opus magnum pt. „On genetic interests. Family, ethnicity and humanity in an age of mass migration”.
Jak to zostało ustalone w poprzednich tekstach, podstawowy cel życia zawiera się w imperatywie „przetrwaj aż do rozmnożenia”. Rozmnażanie jest niczym innym jak replikowaniem własnego projektu genetycznego w kolejnych generacjach w czasie. Jednak bezpośrednie klonowanie dotyczy jedynie bardzo prostych form życia. Człowiek, jak większość gatunków stojących wysoko w hierarchii ewolucyjnej, rozmnaża się płciowo, co zapewnia zróżnicowanie genetyczne potrzebne dla ciągłej ewolucji. Jak wiemy z teorii Hamiltona o dostosowaniu łącznym, sukces reprodukcyjny danego osobnika w obrębie gatunku zależy częściowo od sukcesu reprodukcyjnego innych osób, które dzielą niektóre z jego charakterystycznych genów. Oznacza to, że dla selekcji naturalnej liczy się nie tylko bezpośrednie rodzicielstwo ale także rodzina w sensie rozszerzonym.
Zatem interes genetyczny danej osoby w określonej grupie (ród, plemię, naród), to liczba kopii charakterystycznych genów tej osoby przenoszonych w tej grupie z pokolenia na pokolenie poprzez rozmnażanie się jej członków. Interesy genetyczne jednostki w grupie mają dwa wymiary: po pierwsze średnie stężenie genów danej jednostki w grupie na osobę, oraz po drugie, wielkość grupy.
Kiedy zaczynamy intuicyjnie myśleć o jakiś charakterystycznych cechach danych ludzi, od razu nasuwa nam się kategoria rodziny, w której w zależności od stopnia pokrewieństwa możemy określać dziedziczenie konkretnych cech. Myślenie to pokrywa się zasadniczo z koncepcją Hamiltona, która opiera się właśnie na stopniu pokrewieństwa w którym odsetek wspólnych genów oznaczany w równaniach jako r, (od słowa relatedness - pokrewieństwo) zmniejsza się o 50% co każdy stopień pokoleniowy. Jednostka w tym modelu dzieli połowę swoich genów z dziećmi, ćwierć genów z wnukami, ósmą część z kuzynami itp. Prostym przykładem takiej kwantyfikacji jest przypadek pokrewieństwa między kuzynami.
Na rysunku widzimy stopnie pokrewieństwa pomiędzy dwoma kuzynami. Metoda polega na policzeniu kroków pokoleniowych od jednej osoby do wspólnego przodka a następnie, od wspólnego przodka do drugiej osoby. Jak pamiętamy pokrewieństwo zmniejsza się o połowę co każdy stopień pokoleniowy. W tym przypadku
r= 0,54 = 0,0625
Jako, że istnieją cztery kroki pokoleniowe, stopień pokrewieństwa jest równy połowie podniesionej do czwartej potęgi czyli jedna szesnasta. Jednak ponieważ kuzyni w pierwszym pokoleniu dzielą dwóch dziadków wynik należy pomnożyć przez dwa co daje w sumie pokrewieństwo jednej ósmej (0, 125).
W nawiązaniu do definicji interesu genetycznego, przykładowa rodzina posiadająca trójkę dzieci będzie posiadać w ich pokoleniu 1,5 kopi każdego z rodziców, w kolejnym pokoleniu siostrzenice i siostrzeńcy dadzą kolejne 1,5 kopi genów (6 x 0,25) a kuzyni w pierwszym pokoleniu kolejne 1,5 kopi (6 x 0,25). Razem, te trzy zestawy krewnych dadzą 4,5 kopi genów każdego z rodziców. W takim samym zestawie jeżeli w każdym pokoleniu będzie dwoje dzieci to taki zestaw ma 2 kopie genów każdego z rodziców, jeżeli zaś dzieci będzie czworo to kopii rodziców w pokoleniu kuzynów będzie 6. Widać więc wyraźnie, że przy stałym dziedziczeniu na poziomie 0.5 drugim czynnikiem zwiększającym interes genetyczny jednostki jest ilość krewnych, która zwiększa liczebnie grupę. Tak więc im dalej poza rodzinny horyzont współczesnej rodziny, przy dużej liczbie ludności, wspólni przodkowie będą mieli więcej kopii swoich charakterystycznych genów niż we własnych dzieciach i wnukach.
Jednak Hamilton zwrócił uwagę na jeszcze jeden czynnik zwiększający interes genetyczny (który następnie rozwinęła genetyka populacyjna),mianowicie rzeczywisty status plemienia jako na wpół odizolowanej (za sprawą warunków geograficznych, znaczników kulturowych oraz warunków politycznych) populacji. W tej sytuacji pokrewieństwo winno być zobrazowane nie tyle jako drzewo rodowodowe, tylko jako sieć powiązań[1], którą nasi przodkowie intuicyjnie konceptualizowali jako rodzaj tkaniny, plecionej przez prządki losu – Rodzanice- splatające poszczególne linie rodowodowe wielokrotnie ze sobą na przestrzeni pokoleń, tworząc gęstą tkaninę wspólnego pokrewieństwa[2]. Hamilton tak właśnie konceptualizował interes genetyczny w swoim artykule z 1975 roku, gdzie w stosunku do plemienia/etnosu użył alegorii „miasta”. W jego modelu z powodu rosnącej sieci pokrewieństwa, wzrośnie ono między jednostkami do pewnego maksimum, wynoszącego 0,5, które odpowiada rodzeństwu w populacji panmiktycznej. Ten modelowy przykład jest tutaj kluczowy, gdyż ukazuje prawdopodobieństwo teoretyczne sytuacji w której etniczny interes genetyczny jest większy niż największe rodzinne dostosowanie łączne. Dla nas wnika z tego prosty wniosek, że altruizm ofiarny w imieniu etnosu może być adaptacyjny.
Populacje ludzkie na przestrzeni dziejów rozchodziły się w drzewie genealogicznym światowej populacji, populacje dzieliły się, a oddzielone fizycznie, różnicowały się genetycznie pod wpływem selekcji naturalnej, doboru płciowego, dryfu i mutacji. Jednocześnie wewnątrz, dzięki sieci wzajemnych powiązań krewniaczych i ograniczonej migracji utrzymywał się magazyn genetycznego interesu. Aby zobrazować ten stan F. Salter użył metafory wysokiego szczytu górskiego, który symbolizuje jednostkę, opadającego w dół tak jak jej pokrewieństwo z najbliższą rodziną, ale nagle przechodzącego w płaskowyż na poziomie etnosu, który tworzy grzbiet górski, przecięty uskokami między populacyjnymi. Takie gradienty wyznaczają granice etniczno- językowe nawet po wielu wiekach migracji i wojen. Dopiero te szerokie płaskowyże górskie, rozchodzą się w dół na inne kontynenty wraz z gwałtownym spadkiem pokrewieństwa. Patrząc z oddali na te łańcuchy górskie widać wyraźnie, że pod względem wysokości (symbolizującym pokrewieństwo) jednostka, jej najbliższa rodzina i etnos stanowi wyraźnie skoncentrowany obszar na dużej wysokości w stosunku do światowej populacji.
Jednak model ten, choć intuicyjnie logiczny, nie jest koncepcyjnie wyczerpujący w odniesieniu do zagadnienia pokrewieństwa wynikającego z badania ludzkich rodowodów, co czyni go podatnym na krytykę (jak ta ze strony Cosmides i Toobyego, opisywana w poprzedniej części eseju), zarówno merytoryczną jak i sofistyczną. [3] O wiele bardziej precyzyjne wyjaśnienie koncepcji dostosowania łącznego jak i GST, czyli odpowiedzi na pytanie dlaczego my, nacjonaliści, darzymy pozytywnym uczuciem pewne „obce” osoby i grupy, tymi samymi uczuciami co najbliższych krewnych, dzięki H. Harpendingowi dostarczyła genetyka populacyjna.
Przed opisaniem teorii etnicznego interesu genetycznego z perspektywy genetyki populacyjnej należy jednak zamieścić kilka zdań wprowadzających do zagadnienia.
Genetyka populacyjna zajmuje się, jak to wynika z nazwy, badaniem populacji, które są określane jako grupa organizmów należących do tego samego gatunku i żyjących w obrębie ograniczonego obszaru geograficznego.[4] Lokalne, wzajemnie krzyżujące się jednostki możliwie dużych populacji wykazujących strukturę geograficzną są obiektem zainteresowania, ponieważ to właśnie w takich jednostkach zachodzi ewolucja adaptacyjna w kierunku systematycznych zmian częstości alleli. Takie lokalne (ograniczone terytorialnie) wzajemnie krzyżujące się jednostki – zwane często populacjami lokalnymi lub demami – stanowią podstawowe jednostki genetyki populacyjnej. Lokalne populacje są w rzeczywistości ewoluującymi jednostkami gatunku[5].
Odkładając na bok zabawę słowną, zastosowaną przez autorów podręcznika, z którego została zaczerpnięta powyższa definicja genetyki populacyjnej (motywowaną zapewne polityczną poprawnością i strachem przed agresją i oskarżeniami o rasizm ze strony lewicowych aktywistów) możemy napisać wprost, że genetyka populacyjna zajmuje się procesami ewolucyjnymi na poziomie podgatunku, rasy i narodu/etnosu. Wracając do zagadnienia etnicznych interesów genetycznych, w przeciwieństwie do genealogii, genetyka populacyjna używa danych z testów genetycznych. W związku z powyższym zamiast kategorii stopnia pokrewieństwa, w tym przypadku mamy do czynienia ze współczynnikiem pokrewieństwa, który w istocie oznacza zmienność genetyczną lub dystans genetyczny. Trzecią charakterystyczną cechą tej perspektywy oglądu interesu genetycznego jest, jego względna natura, która wynika bezpośrednio z danych genetycznych, bez potrzeby stosowania obrazowych alegorii, jak to miało miejsce powyżej w przypadku stopnia pokrewieństwa. Jako, że zagadnienie to może być nieco skomplikowane dla czytelnika na co dzień nie obcującego z podobną tematyką, na końcu eseju został w całości zamieszczony tekst H. Harpendinga dot. współczynnika pokrewieństwa, do którego autor będzie się sukcesywnie odwoływał. Zatem omówmy po kolei za Frankiem Salterem wyszczególnione powyżej zagadnienia. Genetyka populacyjna odnosi się do współczynnika pokrewieństwa f, gdyż jest on precyzyjnie zdefiniowany matematycznie. Podstawowa różnica między tymi dwoma kategoriami zawiera się we wzorze (zob. załącznik):
r = 2f
Współczynnik pokrewieństwa f to prawdopodobieństwo tego, że gen znaleziony w genomie jednego osobnika w danym locus jest identyczny z genem znalezionym u innego osobnika w tym samym locus. Oznacza to, że gdy losowo pobieramy próbki genów od osób z różnych grup współczynnik pokrewieństwa jest miarą pokrewieństwa między grupami. Co charakterystyczne, w związku ze względną naturą pokrewieństwa, zawsze najważniejszy jest punkt odniesienia w postaci populacji bazowej (np. podgatunek) z której wyodrębnił się dany dem (etnos) lub po prostu średnie pokrewieństwo między ludźmi zawarte w światowej populacji. Ta nowa definicja pokrewieństwa pozwala takim porównywanym genetycznie parom osób mieć pokrewieństwo dodatnie, zerowe lub ujemne!
Jak pisze F. Salter globalny test genetyczny przeprowadzony w latach 80 ub. w przez L. Cavalli- Sforzę, P. Menozzi i A. Piazza mierzył nie pokrewieństwo, ale wariację lub inaczej „odległość genetyczną” wyrażaną jako współczynnik Fst. Na szczęście Harpending pokazuje, że pokrewieństwo można wyrazić kategoriach wariancji:
ƒo = Fst + (1 – Fst)[ -1/ (2N-1)]
gdzie ƒo jest lokalnym (demowym) współczynnikiem pokrewieństwa, Fst jest wariancją metapopulacji a N to cała populacja. Gdy N jest duże, jak to ma miejsce w przypadku porównywania współczesnych etnosów, dobrym przybliżeniem powyższego równania staje się po prostu:
ƒo = Fst
Oznacza to, że odległość genetyczna Fst jest zarówno miarą wariancji genetycznej (współczynnikiem pokrewieństwa) między dwiema populacjami, jak i miarą pokrewieństwa w każdej z nich[6]. Wynika z tego wprost relatywistyczna natura pokrewieństwa, która to ma kluczowe znaczenie dla dalszych rozważań na temat etnicznego interesu genetycznego.
Jak zatem zobrazować na prostych przykładach tę względną naturę współczynnika pokrewieństwa? Otóż na wstępie należy zauważyć, że słynne zdanie J.S. Haldana ilustrujące altruizm krewniaczy („Oddałbym życie za dwoje tonących braci lub ośmiu tonących kuzynów”) jest prawdziwe, jeżeli rodzice takich hipotetycznych krewnych byli by ze sobą spokrewnieni na poziomie zerowym, czyli gdy byliby losowo wybranymi osobami ze światowej populacji. Jeżeli jednak oboje rodziców będzie pochodziło z jednego etnosu ich pokrewieństwo nie będzie zerowe tylko dodatnie (odpowiadające średnio kuzynowi trzeciego stopnia). wtedy jak zauważył Ruschton w swojej teorii GST do połowy genów jednego rodzica dochodzi ok. 40% genów drugiego rodzica i pozostałe 10% genów które są wspólne dla obydwu rodziców[7]. W takim przypadku stężenia pokrewieństwa u potomstwa wzrastają powyżej 50%. Jest jednak druga strona tej względności. Jak pisze Salter „Co jeśli świat składałby się z kuzynów? Pokrewieństwo pomiędzy losowymi parami byłoby zerowe więc nie byłoby adaptacyjne dla nich okazywanie sobie altruizmu.”[8] W tym wariancie także słowa Haldana o ratowaniu ośmiu (lub nawet stu) kuzynów nie są poprawne, gdyż w świecie złożonym z samych kuzynów wyższa koncentracja pokrewieństwa występuje jedynie w rodzinie nuklearnej. W takim przypadku, adaptacyjnym byłoby okazywanie sobie altruizmu jedynie pomiędzy rodzicami i dziećmi oraz pomiędzy dziećmi, gdyż tylko tam pokrewieństwo byłoby czterokrotnie wyższe niż między kuzynami.
Jak konkluduje Salter, etnos jest analogiczny do populacji kuzynów. Gdyby światowa populacja składała się tylko z jednej grupy etnicznej, wtedy pokrewieństwo losowych rodaków byłoby (podobnie jak w przykładzie z kuzynami) zerowe. Zatem etniczne interesy genetyczne także byłyby zerowe wobec swoich rodaków. W tym wariancie altruizm byłby adaptacyjny jedynie wobec rodziny oraz dalszych krewnych.
W rzeczywistości wiemy doskonale, że biorąc pod uwagę populację całego świata pokrewieństwo losowych par wynosi zero. Gdyż jest ona wypadkową wielu różnych grup etnicznych. Wynika z tego wprost, że w przypadku dwóch losowych etnicznych Polaków, mówienie o nich jako o kuzynach etnicznych (lub tradycyjnie braciach ciotecznych) nie jest pozbawione realnych podstaw. Dane z testów genetyki populacyjnej, jak zobaczymy poniżej, wskazują, że łączne pokrewieństwo etniczne jest większe niż to zawarte w nawet największej rodzinie nuklearnej. Z drugiej strony odległość genetyczna między populacjami pochodzącymi z różnych kontynentów wzrasta raptownie o kilka rzędów wielkości.
Zanim przejdziemy do kwantyfikacji tego konceptu w odniesieniu do naszego etnosu i podgatunku, co z pewnością pomoże w zrozumieniu doniosłości powyższych ustaleń dla najbardziej żywotnych interesów naszego narodu i podgatunku, należy uczynić zadość popularno-naukowej rzetelności tego eseju. Aby nasz przegląd wiedzy naukowej był w pełni rzetelny należy pokrótce omówić pewne zastrzeżenia co do rzeczywistości etnicznych interesów genetycznych.
Podstawowe zastrzeżenie odnośnie etnicznych (i podgatunkowych) interesów genetycznych jest związane z upadkiem poglądu multiregionalnego lansowanego przez m.in. C. Coona, a dotyczącego rozprzestrzeniania się i różnicowania ludzi jako gatunku na ziemi, na rzecz koncepcji „out of Africa”.
Chociaż opisanie przebiegu i znaczenia debaty naukowej związanej z tym problemem wykracza poza ramy tej pracy, w pewnym uproszczeniu można stwierdzić, że niezależne potwierdzenie koncepcji „out of Africa” dostarczyło paliwa do pewnej sofistycznej krytyki teorii rzeczywistości podgatunkowej i rasowej oraz etnicznego interesu genetycznego[9]. Skoro bowiem, jak twierdzili krytycy koncepcji interesu genetycznego, początek światowej populacji ludzkiej zapewnili koloniści z Afryki którzy zaczęli migrować między 100 000 a 50 tysięcy lat temu na pozostałe kontynenty, to podczas tych migracji mieszali się oni ze sobą przez co nie można mówić o czystych liniach genealogicznych w odniesieniu do poszczególnych podgatunków tylko o jednej światowej populacji. Niewątpliwie przyczyniły się do tego nieprecyzyjne sformułowania twórcy drzewa filogenetycznego ludzkich populacji. L Cavalli Sforzy w odniesieniu do populacji europejskiej, która jego zdaniem zawierała istotne domieszki genów afrykańskich i azjatyckich ok. 30 000 lat temu.
W istocie, już na wstępnym etapie teoria genetycznego interesu etnicznego broni się, jeżeli weźmiemy pod uwagę niewielką Fst tych „afrykańskich” domieszek w stosunku do populacji europejskich. W istocie były to ludy tego samego pnia podgatunkowego, różniące się haplogrupą, które rozgałęziły się na kaukazie (stąd używane przez wielu badaczy określenie „rasa kaukaska” dotyczące metapopulacji) w trakcie zasiedlania subkontynentu europejskiego i śródziemnomorza. Podczas gdy haplogrupa „a „zasiedliła wcześniej północno – wschodnią Europę, tworząc od czasów społeczności Cro-Magnonskich, poprzez ostatnie zlodowacenie, społeczności łowców- zbieraczy, haplogrupa „b”pozostała częściowo w Azji Mniejszej i płn. Afryce, gdzie wzięła udział w rewolucji neolitycznej i dopiero po ustaniu zlodowacenia, u progu Holocenu zasiedlała w małych grupach, z południowego zachodu w kierunku północno - wschodnim Europę, powolnie mieszając się ze społecznościami łowców – zbieraczy, podlegając w czasie tej powolnej migracji tej samej presji selekcyjnej co wcześniejsze społeczności łowieckie.
Dodatkowo, jak zauważa Salter, sam Cavalli - Sforza twierdził, że tylko dryf genetyczny jest w stanie przez 40 000 lat od tego procesu skutecznie zróżnicować populację europejską od tych z innych kontynentów[10] Podobnie twierdził E. O. Wilson zakładając, że mikroewolucja populacji ludzkich może nastąpić w ciągu 1000 lat, główne adaptacje mogą potrwać 2000 lat a specjacja 40 000 lat. Prof K. Macdonald w swojej teorii zachodniego indywidualizmu prezentuje pogląd o następujących po sobie inwazjach indoeuropejskich wojowników ze stepów, którzy jednakowoż także stanowią pokrewną populację o dodatnim pokrewieństwie ze rdzenną ludnością europejską, co tłumaczy wg tego badacza błyskawiczną asymilację oraz niezmienne utrzymywanie się charakterystycznych dla europy cech fizycznych takich jak jasna pigmentacja skóry, oczu i włosów(nie występująca nigdzie indziej na świecie, mimo podobnych warunków ekologicznych) [11]
kolejnym dowodem odrzucającym twierdzenie że populacje europejskie są tak wymieszane, że pokrewieństwo etniczne jest praktycznie zerowe, są badania Briana Sykesa. Ten brytyjski genetyk po przebadaniu mitochondrialnego dna wskazał że tylko 15-20 % europejskiej puli genów pochodzi z Bliskiego Wschodu (kolebki rolnictwa). Regionalne skupiska mitochondrialnych DNA wskazały sześć populacji założycielskich, sięgających rodowodem 45 000 lat wstecz do czasów osad Cro- Magnon, a tylko jedna (siódma) to populacja rolników którzy weszli do Europy w neolicie. Jeżeli by w wyniku rewolucji neolitycznej i związanej z tym eksplozji demograficznej Europę zalały ludy z bliskiego wschodu, Europejczycy po prostu nie mogliby wyśledzić swoich przodków aż do Cro-Magnonczyków, którzy 45 000 lat temu wytrzebili Neandertalczyków.
Na koniec przypomnijmy że dla genetycznej specyfiki rdzennej populacji europejskiej, ogromne znaczenie miały zjawiska nazwane Czarnymi Łabędziami[12], których nagłe pojawienie się było selekcyjnym „wąskim gardłem” ewolucji. Zdarzenia takie jak epidemie chorób, czy nagłe ochłodzenia klimatu jeszcze bardziej przyspieszały tworzenie się unikalnych adaptacji będących kolejnymi pokładami etnicznych i podgatunkowych interesów genetycznych europejskich populacji.
Powyższe trzy koncepcje naukowe w innych okolicznościach historycznych mogłyby być jedynie interesującym elementem pewnej naukowej debaty, elementem akademickich dyskusji w której równorzędną rolę mogłaby odgrywać również lewicowa perspektywa wraz ze swoim biologicznym negacjonizmem. Jednak obecnie, po ponad pół wieku totalnej dominacji lewicy w europejskiej nauce, polityce i kulturze, destrukcyjny wpływ jej postulatów doprowadził nasze populacje na skraj egzystencjalnej przepaści. Mimo to lewica wciąż brnie naprzód w swoich dysgenicznych postulatach, doprowadzając je do granicy absurdu (a czasem nawet ją przekraczając) co gorsza w ślad za nią podąża część nacjonalistów, mniej lub bardziej świadomie biorąc udział w dziele zniszczenia naszej rodzimej tradycji oraz genetycznych interesów. W epoce masowych migracji skutkujących wymianą rdzennej ludności europejskiej, etniczne interesy genetyczne indoeuropejskich narodów są zagrożone całkowitym zniszczeniem. Problem polega głównie na tym, że nawet gwałtowny spadek liczebności populacji może być całkowicie niedostrzegalny z perspektywy jednostki lub rodziny nuklearnej, podczas gdy śmierć dziecka w takiej rodzinie jest szokiem i tragedią, a nawet śmierć osoby starej we śnie (lub z powodu korona- grypy) oznacza żałobę w każdej rodzinie. Tymczasem w rzeczywistych wartościach, spadek liczebny populacji oznacza większy ubytek genetycznych odsetek każdego członka narodu, niż śmierć kogokolwiek z jego rodziny. Jednak, jak to zostało powiedziane powyżej, ubytek interesu genetycznego nie musi wynikać z prostego wymierania. Pewne procesy są powiązane z państwem, które jest polityczną i terytorialną organizacją etnosu. Państwo działające w sposób adaptacyjny koordynuje wytwarzanie dóbr publicznych takich jak instytucje publicznej socjalizacji, służba zdrowia, straż pożarna itp. oraz spełnia swoją podstawową funkcję jaką jest ochrona terytorium. Ochrona terytorium jest żywotnym interesem państwa, gdyż zapewnia ochronę interesu genetycznego etnosu. Ułatwia ona ciągłość puli genów etnosu, zwiększając zdolność grupy etnicznej do obrony przed masową imigracją zarówno agresywną jak i pokojową [13].
Na przekór demoliberalnym piewcom „końca historii” obecna europejska rzeczywistość wyraźnie wskazuje, że obrona terytorium wciąż jest podstawową strategią grupy etnicznej - jest ona obecnie równie adaptacyjna jak w pierwotnych środowiskach - podczas kryzysu imigranckiego lub pandemii tylko bronione granice zapewniają państwu skuteczną reakcję na zagrożenie. Zdziesiątkowana, pokonana lub zubożała populacja ma szansę na regenerację, gdy zachowa kontrolę nad swoim terytorium. W przeciwnym razie napływ na dużą skalę genetycznie odległych imigrantów nieodwracalnie zmniejszy interes genetyczny rdzennej populacji.
W tym miejscu pojawia się pytanie dlaczego ten proces będzie nieodwracalny? Odpowiedź na to zagadnienie można znaleźć w ustaleniach naukowych z zakresu ekologii. Dwóch badaczy zajmujących się tym obszarem wiedzy poczyniło ustalenia składające się na koncepcję nośności ekologicznej danego terytorium oraz całej planety. Pierwszy z nich, G. Hardin, niestrudzony krytyk liberalizmu z jego koczowniczą mentalnością „pastwiska” zwrócił uwagę, na rażący brak cech adaptacyjnych kapitalistycznego stosunku do ekosystemu[14]. Nośność ekologiczna zarówno poszczególnych obszarów, jak i całej planety jest ograniczona. Jeżeli na danym obszarze zostanie przekroczona jego nośność poprzez wzrost populacji lub wykorzystywanie jego zasobów (albo jedno i drugie) nastąpi ograniczenie liczby ludności poprzez wymieranie spowodowane brakiem zasobów. Dotychczas postęp technologiczny zwiększał nośność terytorium ale i on zdaje się wyczerpywać. Drugim badaczem który zwrócił uwagę na tego typu problemy jest doskonale znany z poprzednich tekstów E.O. Wilson, który w pracy „Pół Ziemi” stworzył koncepcję „śladu ekologicznego”. Identycznie jak Hardin doszedł on do wniosku, że planeta jest przepełniona i aby zatrzymać masowe wymieranie całych ekosystemów, należy ograniczyć ów „ślad ekologiczny”(w którego skład wchodzą średnia ilość ziemi produkcyjnej i płytkiego morza (szelfu) przypadająca w kawałku na każdą osobę, z którego to czerpie ona żywność, [15] wodę, mieszkanie, energię, transport, handel i absorbcję odpadów).
Na marginesie widać tu kolejną absurdalność lewicowej ekologii, która mając na sztandarach ochronę ekosystemów, jednocześnie promuje imigrację z obszarów biednego południa globu, do krajów uprzemysłowionej północy. Nietrudno się domyśleć że dla całej planety takie zachowanie będzie miało katastrofalne skutki. O ile bowiem w krajach rozwijających się, na jednego mieszkańca przypada około jednego hektara śladu ekologicznego, to na mieszkańca USA ślad ekologiczny wynosi 9,6ha – gdyby więc przenieść całą ludność świata do USA i utrzymać tamtejszą konsumpcję na obecnym poziome, potrzebne byłyby cztery kolejne planety wielkości Ziemi!
Zdaniem Hardina populacje naszej planety muszą ograniczyć dalszy wzrost (do poziomu 2,1 czyli zastępowalności pokoleń) gdyż ślad ekologiczny populacji nie może w dłuższej perspektywie przekraczać terytorium które ona kontroluje.
W tym właśnie zawiera się odpowiedź na kwestię nieodwracalności procesu utraty etnicznego interesu genetycznego. Jeżeli bowiem europejskie społeczeństwa (a także płn.wschodnio azjatyckie) są w stanie narzucić sobie taką dyscyplinę, stają się narażone na imigrację. Jeżeli etnos, kontrolujący dane terytorium, za powszechnym porozumieniem postanawia chronić własny ekosystem nie przekraczając nośności ekologicznej przewyższającej rozwój technologii zmniejszających ślad ekologiczny, to każda imigracja która nie niesie ze sobą takiego właśnie postępu technologicznego, zmniejszy wielkość rodzimej populacji [16]. Chociaż Hardin nie bierze pod uwagę etnicznych interesów genetycznych, tylko indywidualne dostosowanie wnioski są oczywiste: każde 10 000 imigrantów obniży efektywną nośność ekologiczną kraju o 10 000 (zakładając dla uproszczenia, że imigranci i rdzenni mieszkańcy mają tą samą dzietność). Jednak prawdziwy rozmiar problemu można dostrzec jedynie wtedy, gdy w tym modelu uwzględnimy koncepcję etnicznego interesu genetycznego. Wtedy, w oparciu o wcześniejsze ustalenia, w zależności czy imigranci przybywają z pokrewnych środowisk etnicznych, rdzenna populacja nie doznaje znaczącego uszczerbku interesu genetycznego (bliżsi krewni są zastępowani dalszymi krewnymi). Jeżeli jednak mamy do czynienia z wymianą ludności ze środowisk genetycznie odległych, nastąpi ogromna utrata etnicznego interesu genetycznego. Aby to zagadnienie zobrazować posłużmy się kwantyfikacją interesu genetycznego dokonaną w oparciu o metody wypracowane przez genetykę populacyjną.
Tabela 1. odległości Fst pomnożone przez 10 000 pomiędzy wybranymi populacjami na całym świecie (zaczerpnięte z Cavalli- Sforza i inni 1994 s,75)
Przeglądając powyższą tabelę F. Salter zwraca naszą uwagę na pozorny paradoks wynikający ze względnej natury genetycznego pokrewieństwa (współczynnik pokrewieństwa f). Współczynniki pokrewieństwa wynoszą odpowiednio 0,0021 w przypadku blisko spokrewnionych genetycznie Anglików i Duńczyków na jednym końcu skali, do 0,43 w przypadku najbardziej odległych genetycznie od siebie australijskich Aborygenów i afrykańskich Pigmejów Mbuti. Dlaczego tak się dzieje skoro w drzewie genealogicznym europejskich populacji Anglicy są tuż obok Duńczyków, natomiast w drzewie genealogicznym o zasięgu światowym Mbuti są na jednym skraju a Aborygeni na drugim? Ten pozorny paradoks wyjaśnia się, gdy powrócimy do definicji pokrewieństwa genetycznego i jego natury. Jak pamiętamy pokrewieństwo genetyczne mierzy zarówno pokrewieństwo w obrębie populacji jak i, z odwrotną zależnością, pomiędzy populacjami. Tak więc tutaj sytuacja między Anglikami i Duńczykami jest analogiczna do naszego modelu teoretycznego gdzie światowa populacja składała się z samych kuzynów. Jest tak właśnie dlatego, że Anglicy i Duńczycy są blisko spokrewnieni. Gdyby świat składał się z samych Anglików pokrewieństwo pomiędzy losowymi rodakami byłoby zerowe. Ale w świecie złożonym z Anglików i Duńczyków pokrewieństwo losowego Anglika z innym Anglikiem wzrasta nieznacznie o 0,0021 (odpowiednik pradziadka w szóstym pokoleniu). Innymi słowy rdzenny Anglik nie straciłby wielu swoich charakterystycznych genów, gdyby jego rodak został zastąpiony Duńczykiem.
W przypadku losowego Aborygena i Pigmeja, ze względu na odwrotną relację między pokrewieństwem wewnątrzetnicznym a miedzyetnicznym, losowy Aborygen traci o wiele więcej genów jeżeli jego rodak zostanie zastąpiony przez Pigmeja z Afryki, który jest bardzo odległy genetycznie. W tym przypadku, w świecie złożonym z samych Aborygenów i Pigmejów, pokrewieństwo genetyczne dwóch losowych Aborygenów wzrasta do 0,43 co oznacza prawie pokrewieństwo z bliźniakiem monozygotycznym! (lub z samym sobą – patrz załącznik). Oznacza to innymi słowy, że pojedyncza migracja Pigmeja na teren Aborygenów oznacza dla każdego z nich utratę prawie bliźniaka jednojajowego.
Przy założeniu ograniczeń ekologicznych związanych z nośnością ekologiczną każdego etnicznego terytorium opisywanymi powyżej, współczynniki Fst opracowane przez Cavalli- Sforzę ukazują,że imigracja jest tym bardziej szkodliwa dla interesów genetycznych populacji rodzimej, im bardziej genetycznie odlegli są imigranci. Aby jeszcze bardziej zobrazować koncepcję utraty etnicznego interesu genetycznego, poniesionej w wyniku imigracji krzyżowej pomiędzy populacjami umieszczonymi w tabeli 1 można tę stratę zamienić na ekwiwalent dziecka. Jako, że w prawie każdej ludzkiej kulturze strata dziecka jest największą ludzką tragedią, pojawiający się powyżej ekwiwalent w postaci bliźniaka, zmieńmy na ekwiwalent dziecka, tym bardziej, że H. Harpening (w załączniku na końcu artykułu) wyprowadził ze współczynnika Fst wzór na współczynnik pokrewieństwa z własnym dzieckiem. Będzie to:
ƒ= 0,25 + ¾ Fst
Jeżeli podstawimy do pow. wzoru najbliżej spokrewnionych genetycznie Anglików i Duńczyków ze wzajemnym Fst=0,0021 i założymy, że imigracja będzie polegała na zastąpieniu 10 000 Anglików przez 10 000 Duńczyków przy innych zmiennych na tym samym poziomie (współczynnik dzietności, śmiertelność itp.) Pierwszą stratą interesu genetycznego będzie więc usunięcie 10 000 Anglików co daje nam 0,0021 x 10 000 czyli -21 jednostek pokrewieństwa, a następnie kolejne – 21 jednostek pokrewieństwa spowodowane podmienieniem w to miejsce 10 000 Duńczyków co daje kolejne -21 jednostek pokrewieństwa czyli razem mamy utratę 42 jednostek angielskich genetycznych interesów. Aby następnie tę wielkość zobrazować liczbą straconych dzieci musimy ją podzielić przez pokrewieństwo rodzica z dzieckiem wewnątrz populacji angielskiej czyli:
ƒ= 0,25 + (0,0021 x ¾) = 0,2516
zatem liczba utraconych dzieci w wyniku migracji 10000 obcych o Fst 0,0021 wynosi
42/0,2516 ≈ 167
Każdy kto w tym momencie myśli, że strata 167 dzieci angielskich w wyniku migracji 10 000 Duńczyków jest dużym problemem, powinien zatem przeliczyć stratę wywołaną imigracją i zastąpieniem rodzimej populacji Anglików dziesięcioma tysiącami Subsaharyjczyków z plemienia Bantu. W tym przypadku mamy:
10 000 x 0,2288=- 2288 straty wywołanej utratą Anglików, oraz drugą taką stratę powstałą, gdy miejsce utraconych 10 000 rodowitych Anglików zostanie zajęte przez 10 000 Bantu, czyli razem:
-2288-2288 = 4576
oraz pokrewieństwo rodzica z dzieckiem w populacji angielskiej wobec Fst pomiędzy losowym Anglikiem a Bantu:
ƒ= 0,25 + (0,2288 x ¾) = 0,1716 + 0, 25 = 0,4216
Zatem w tym przypadku, zsumowanie straty Anglików wynoszące 4576 dzielimy przez pokrewieństwo Anglika z dzieckiem czyli 0,4216 co daje
4576 / 0,4216 ≈ 10,854
utraconych dzieci.
Dlaczego jednak w tym przypadku liczba utraconych dzieci jest wyższa niż liczba imigrantów zastępujących rodzimą populację angielską? Salter tłumaczy to następująco; W rzeczywistości tak nie jest, gdyż liczymy geny a nie osoby. Wynik wygląda dziwnie tylko wtedy gdy liczba genów jest konwertowana na odpowiedniki podrzędne, chociaż konwersja jest prawidłowa. Losowi członkowie grupy etnicznej są skoncentrowanymi magazynami charakterystycznych dla siebie genów, podobnie jak ich kuzyni i dzieci. Niektóre grupy etniczne są tak różne od siebie genetycznie, że stanowią ujemne zapasy tych charakterystycznych dla siebie genów. Imigracja [obcych podgatunkowo populacji] ma więc podwójny wpływ na dostosowanie. Po pierwsze zmniejsza potencjalny pułap populacji rodzimej i po drugie, trwale zastępuje charakterystyczne geny utraconych rodaków obcymi, egzotycznymi odmianami[17]. Wszystko więc zależy od stopnia pokrewieństwa między populacjami. Tam gdzie jest ono duże, straty wywołane imigracją są niewielkie, tam gdzie jest duża genetyczna zmienność, straty w kontekście ekologicznego pułapu terytorium mogą być nieodwracalne. Kiedy bowiem naród w wyniku wojny lub epidemii traci nawet znaczną część populacji ale jest zabezpieczony granicami przez imigracją, zawsze z czasem zregeneruje się liczebnie (a więc także w wymiarze etnicznego interesu genetycznego), do pułapu wyznaczonego przez nośność ekologiczną swojego terytorium. Natomiast zajęcie przez obcy etnos luki wywołanej utratą części populacji oznacza, że nie urodzą się konkretne dzieci i wnuki, gdyż zostaną zastąpione obcymi o ujemnym stężeniu rodzimych genów. Tutaj zwycięzcą będą imigranci, gdyż ich ubytek w ojczyźnie zostanie zastąpiony rodakami, zwiększając genetyczny interes populacji.
Jak wynika z powyższych szacunków, altruizm etniczny włącznie z ofiarnym heroizmem jest tym bardziej adaptacyjny, im bardziej wspiera rodaków etnicznych w rywalizacji lub walce z etnicznie odległymi imigrantami bądź najeźdźcami, szczególnie jeżeli pochodzą oni z innych ras geograficznych.Rysunek nr.2 ukazuje drzewo genealogiczne genetycznych klastrów ludzkich (o których pisałem w poprzednim eseju), natomiast tabela 2 ukazuje miary odległości genetycznej pomiędzy tymi klastrami. Podobnie jak inne różnice między tymi populacjami (określone jako rasowe) dystans genetyczny pomiędzy Anglikami i Bantu jest tak duży, że konkurencja między nimi spowodowana imigracją, sprawiłaby, że altruizm wobec przypadkowego rodaka równa się altruizmowi wobec własnego dziecka. Jak pisze Salter (parafrazując przywołanego wcześniej Haldane’a) bardziej adaptacyjnym wydaje się dla rdzennego Anglika ryzykowanie życia, mienia lub wolności w celu oporu przeciwko imigracji do Anglii dwóch Bantu niż podejmowanie takiego samego ryzyka w celu uratowania jednego z własnych dzieci przez utonięciem.
Rysunek 2 Odległości genetyczne pomiędzy siedmioma geograficznymi rasami.(Spisane z Cavalli-Sforza i in 1994 s. 79)
Tabela 2. Współczynniki pokrewieństwa rasowego dziewięciu ras geograficznych x 10 000. Rasowe pokrewieństwo między losowymi osobami różni się w zależności od rodzaju rywalizacji (np. Potencjalna imigracja) między różnymi rasami. Przypadkowi współplemieńcy mają zerowe pokrewieństwo, gdy grupa etniczna jest rozpatrywana w wariancie modelowym opisanym powyżej gdy świat składa się tylko z tej grupy. (Na podstawie zmienności Fst podanych przez Cavalli-Sforza i in. 1994, s. 80: zaokrąglone do najbliższych liczb całkowitych; pominięto standardowe błędy).
Międzypodgatunkowa imigracja jest najbardziej szkodliwa dla etnicznych interesów genetycznych, bez względu na pożądany przez obywatelskich nacjonalistów stopień asymilacji. Staje się to oczywiste, jeżeli weźmie się pod uwagę liczbę imigrantów potrzebną do zmniejszenia etnicznego interesu genetycznego losowego tubylca poprzez zamianę jego dziecka na imigranckie (przy tych samych pozostałych warunkach). Chyba najbardziej wymowne będzie porównanie tabeli 3 i 4 które pokazują kolejno liczby zastępcze dla imigracji międzyrasowej i liczby imigrantów w zasadniczo jednorodnym etnicznie kontynencie europejskim.
Tabela 3. Liczba imigrantów między dziewięcioma rasami geograficznymi potrzebna do zmniejszenia etnicznego interesu genetycznego przypadkowego tubylca o równowartość jednego dziecka
Tabela 4. Liczba imigrantów między 26 europejskimi etnosami potrzebna do zmniejszenia etnicznych interesów genetycznych przypadkowego tubylca o równowartość jednego dziecka. (Na podstawie odległości genetycznych Fst podanych przez Cavalli-Sforza i wsp., 1994, s. 270).
Widać wyraźnie, że imigracja obcych podgatunkowo populacji do Europy, skutkująca zastąpieniem przez nie rdzennych etnosów jest o kilka rzędów wielkości gorsza dla genetycznych interesów niż imigracja wewnątrzeuropejska ( próg jest przeważnie od 10 do 100 razy wyższy niż imigracja obca podgatunkowo). Kontrast ten jest uderzający bez względu na jakiekolwiek wymówki obywatelskich Bąkiewiczów. Jeżeli dla obniżenia średniego europejskiego interesu genetycznego o równowartość jednego dziecka wystarczy jedynie 1,1 subsaharyjskiego imigranta (patrz tabela 3) to naszych rodaków potrzeba aż 27 aby obniżyć interes genetyczny Niemców o równowartość 1 dziecka. Kiedy zaś spojrzymy na najbardziej podobnych genetycznie do naszego narodu Węgrów oraz etnicznych Rosjan to potrzeba ich odpowiednio 50,4 i 42 aby obniżyć nasz interes genetyczny o ekwiwalent dziecka.
Rycina 3 Drzewo genetyczne 26 populacji europejskich w oparciu o oszacowane miary Fst z testu 88 genów (z Cavalli-Sforza i wsp. 1994, str. 268).
Jak widać, powyższe dane są najbardziej fundamentalnym uzasadnieniem etnicznego nacjonalizmu co ważne, nie chodzi tutaj o wartościowanie poszczególnych etnosów na podstawie arbitralnych kategorii kulturowych, ekonomicznych czy religijnych. Dane genetyczne z testów Fst nałożone na mapę światowych etnicznych migracji skutkujących podmianą populacji [18] są po prostu predyktorem egzystencjalnych problemów każdego kraju, którego dotyka to zjawisko.
Każdy kto deklaruje się jako obywatelski nacjonalista powinien zatem jasno sprecyzować dlaczego, programowo dopuszczając imigrację do Polski obcych etnosów rujnujących przyszłość kolejnych generacji naszych rodaków bierze w tym udział. Różnorodna masa badań dotycząca populacji dotkniętych multikulturalizmem nie pozostawia bowiem wątpliwości co do dalekosiężnych efektów utraty genetycznego interesu populacji. Zresztą, w dobie narastającej rywalizacji hegemonicznej pomiędzy USA a Chrld coraz bardziej uwidacznia się zadyszka tego pierwszego mocarstwa (mającego teoretycznie wszystkie atuty po swojej stronie), wobec tempa wyzwań rzucanych mu nieustannie przez homogeniczne i etnocentryczne Chrld. Równie dobrze uwidacznia się to w coraz poważniejszym i pernanentniejszym kryzysie ekonomicznym wywołanym przez finanse, pasożytnicze koncerny oraz giełdowych spekulacyjnych free-riderów. Najbardziej jednak znamienny jest obecny kryzys związany z tzw. pandemią korona-grypy, w którym, poza wszystkimi innymi aspektami tego zjawiska potwierdzenie znajdują badania Vanhanena (2012) twierdzącego, że jeśli społeczność wieloetniczna stanie w obliczu zagrożenia z zewnątrz, będzie się zachowywać w mniej etnocentryczny sposób niż populacja monoetniczna [19]. To samo wykazywał belgijski socjolog Marc Hoghe (2009) który, wraz ze współpracownikami wykazał związek między różnorodnością etniczną a spójnością społeczną, zwłaszcza zaufaniem [20]. Nowsze badania z Wielkiej Brytanii potwierdzają wcześniejsze ustalenia (Sturgis i inni 2011) choć badacze podkreślają, że wielkość efektu jest niewielka ale znacząca”. Także badania innego Brytyjczyka (James Laurence 2008) potwierdzały, że spójność społeczności GB jest zmniejszona, im bardziej zróżnicowana etnicznie jest społeczność. Co ciekawe w kontekście bieżących wydarzeń (epidemia) ten sam badacz w późniejszych badaniach stwierdza, że różnorodność podważa kapitał społeczny na poziomie sąsiedztwa, ale nie zmniejsza ogólnego poziomu indywidualnego zaangażowania. Oznacza to, że ludzie przestają uczestniczyć w działaniach społeczności i po prostu wykorzystują ten czas, aby spędzić go z rodziną i przyjaciółmi – czyli tymi, którzy są do nich bardziej genetycznie podobni niż szersza społeczność krajowa. To odkrycie, choć nie rozwinięte przez Laurence'a, jest interesujące, ponieważ implikuje, że życie w zróżnicowanym etnicznie obszarze zmniejsza ważny aspekt etnocentryzmu na poziomie grupy, ale może nawet zwiększyć go na bliższym poziomie genetycznym [21]. Tłumaczyłoby to dlaczego w dobie koronawirusa ludzie są tak przejęci śmiercią bliskich w podeszłym wieku (których odejście w wyniku choroby i tak już było przesądzone i nie miało wpływu na genetyczne interesy) jednocześnie lekceważąc destrukcyjne skutki ograniczeń sanitarnych na krajową gospodarkę.
Utrata interesu genetycznego spowodowana imigracją będzie miała również negatywny wpływ na kulturę, religię i tradycję rodzimej populacji, której obronę tak mocno akcentują Obywatelscy nacjonaliści. Jak wykazał prof. K. Macdonald podstawową strategią grup mniejszościowych zapewniającą im sukces w rywalizacji z grupą większościową jest właśnie niszczenie kluczowych adaptacji (Religia i tradycja) zapewniających spójność społeczną (żywotność społecznej tkanki). Z drugiej strony w oparciu o podane wyżej ustalenia Hamiltona i dane z genetyki populacyjnej można przewidzieć, że populacja wielokulturowa będzie miała jako całość bardzo niski pozytywny etnocentryzm (objawiający się brakiem gotowości do poświęcenia zasobów za całość społeczeństwa przy jednoczesnym zwiększonym negatywnym etnocentryźmie, objawiającym się wzajemną wrogością wewnętrznych grup wobec siebie, co wynika ze względnej natury pokrewieństwa genetycznego. Tak więc, jak twierdzi Vanhanen im większe są grupy etniczne wewnątrz populacji, tym większa wrogość między nimi skutkująca wzrostem heterogeniczności kraju (państwa) jako całości. Kraj taki stanie się areną wewnętrznego konfliktu rasowego, którego granica będzie przebiegać wzdłuż genetycznych gradientów między populacjami. Na podstawie wielkości mniejszości rasowej Vanhanen stworzył miarę [22] heterogeniczności etnicznej, będącej predyktorem występowania w tym kraju konfliktów o różnym natężeniu. W oparciu o swoją miarę Vanhanen przebadał 176 krajów stwierdzając, że istnieje korelacja na poziomie 0,66 pomiędzy rozmiarem konfliktu etnicznego a poziomem heterogeniczności etnicznej. Jednocześnie z drugiej strony istnieje negatywny związek pomiędzy heterogenicznością [23] (konfliktem etnicznym) a standardem życia.
Oczywistym pytaniem, które w związku z zawartą tu miażdżąca krytyką obywatelskiego nacjonalizmu jako ideologii obniżającej homogeniczność populacji, zadaje sobie każdy czytający te słowa podkomendny Bąkiewicza lub innych genetycznych mutantów brzmi: Dlaczego podgatunkowa, rasowa i etniczna tożsamość (której naukowy fundament został opisany w tym eseju), która jest mi droga i którą instynktownie akceptuję, jest moralnie potępiana przez funkcjonariuszy pustynnej religii, którą wyznaję? Ta kwestia z pewnością jest kluczowa jeżeli chcemy skutecznie odpowiedzieć na krytykę genetycznego interesu etnicznego sformułowaną z pozycji moralnych, wysnutych z tzw. nauczania kościoła.
Krytyka etnicznego interesu genetycznego, oraz etnocentryzmu jako takiego z pozycji katolickich może przybierać dwie formy.
Po pierwsze będzie to krytyka etnicznego nacjonalizmu jako strategii ewolucyjnej sprzeciwiającej się imigracji etnosów i grup religijnych jawnie wrogich zachodniej cywilizacji. W pierwszej kolejności chodzi tu o krytykę ze strony postsoborowego kościoła skierowaną wobec tzw. islamofobii [24] oraz nacjonalistów, wyrażających sprzeciw wobec mniejszości, realizujących własne strategie ewolucyjne kosztem rodzimego etnosu. Oczywiście krytyka ta, nie dysponując żadnymi argumentami, mającymi praktyczne odniesienie w rzeczywistości, kiedy wyczerpie się argumentacja zaczerpnięta z lewicowej nowomowy polegająca na mówieniu o „ubogacaniu”, „urozmaicaniu” itp. zawsze na końcu odwołuje się do Nowego Testamentu, przywołując wersy z pism Mateusza (5,44) oraz Łukasza (6,27) „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”.
Zdając sobie sprawę z wiążącej mocy „słowa bożego” dla każdego katolika, piszący te słowa nie ma zamiaru go podważać, tym bardziej, że dla obrony wobec krytyki etnicznego interesu genetycznego nie jest to wcale konieczne. Dzieje się tak, dzięki dorobkowi intelektualnemu najmłodszego klasyka myśli prawniczej[25], wybitnego historiozofa i politologa Carla Schmitta. W swojej pracy „Pojęcie polityczności” niemiecki jurysta rozbraja całkowicie ten religijny argument, dogłębnie wskazując i opisując nie istniejący w większości języków indoeuropejskich rozdział znaczeniowy pomiędzy wyrazami „wróg” i „nieprzyjaciel” (rozróżnienie pomiędzy wrogiem publicznym a prywatnym) pisząc: Wróg nie jest więc konkurentem ani przeciwnikiem w sensie ogólnym. Wróg nie jest też prywatnym przeciwnikiem, którego nienawidzimy czy do którego czujemy osobistą antypatię. Wróg to przynajmniej potencjalnie tj. w sensie realnej możliwości walcząca grupa ludzi stojąca naprzeciw podobnej grupy. Wróg ma charakter wyłącznie publiczny, wszystko bowiem co odnosi się do takiej grupy ludzi, a w szczególności do narodu ma sens publiczny. Wróg to hostis a nie inimicus o szerszym znaczeniu […] Często przytaczane zdanie „miłujcie nieprzyjacioły wasze”b rzmi „diligite ininimicos vestros” nie zaś „diligite hostes vestros”. O wrogu politycznym nie ma zatem mowy. W tysiącletniej historii wojen między chrześcijaństwem a islamem nigdy żaden chrześcijanin nie wpadł na pomysł aby z miłości do Saracenów lub Turków wydać im na łup Europę, zamiast stanąć w jej obronie. Politycznego wroga nie trzeba wcale osobiście nienawidzić. Postulat miłowania „wroga” ma sens dopiero w sferze prywatnej. Przytoczony fragment Biblii nie zawiera zniesienia różnicy między dobrem a złem, ani między pojęciami piękna i brzydoty, a już w najmniejszym stopniu nie zachęca do porzucenia różnicy między przyjacielem a wrogiem. W każdym razie nie zaleca, aby kochać wrogów swojego narodu i wspierać ich w walce przeciwko własnym rodakom[26]
Drugi rodzaj krytyki ze strony kościoła katolickiego, skierowanej wobec etnicznego interesu genetycznego wynika z analogicznego jak w przypadku obywatelskich nacjonalistów, przejęcia przez postsoborowy kościół, oświeceniowej aksjologii. Ten ideologiczny nowotwór, rozwinął się na organizmie kościelnej wspólnoty do tego stopnia że nawet osoby będące formalnie poza jej głównym ideologicznym nurtem jak np. dr. E. Michael Jones [27] za fundament własnego stanowiska wobec genezy narodów, przyjmują quasi boasowską koncepcję religii jako genezy i źródła tożsamości etnosu. Dr Jones, polemizując z etnicznym i rasowym patriotyzmem w USA stwierdza, że Indoeuropejczycy w tym kraju przyjęli białą tożsamość tylko dlatego, że pozbawiono ich prawdziwej tożsamości (tej religijnej) dochodząc do tego na podstawie Heglowskich „Wykładów z filozofii dziejów”. Mamy więc tutaj stanowisko oparte na oświeceniowym idealizmie filozoficznym – narody stworzyła religia, lecz jest to tylko etap przejściowy na drodze postępu, którego zwieńczeniem będzie idealnie harmonijna ludzkość zjednoczona duchowymi ideałami chrześcijaństwa. Dodajmy, że pisze to katolicki radykał uchodzący za „świętszego od papieża”. Jones oczernia tożsamość rasową jako materialistyczną i sztuczną, całkowicie ignorując fakt, że nawet jeżeli, jako biali nie jesteśmy zainteresowani naszą rasową tożsamością to i tak według tej właśnie kategorii postrzegają nas nasi wrogowie, co czyni z niej niezdejmowalny mundur. Inną sprawą jest typowo lewicowa maniera Jonesa, aby nasze stanowisko przedstawiać jako skrajny determinizm genetyczny, całkowicie pomijając jego kulturowo - genetyczny aspekt. Ostatnia praca pt. „Etnos need Logos” zamiast być argumentem przeciw etniczności, jest w istocie ponurym świadectwem upadku intelektualnego katolicyzmu, który został ideologicznie skolonizowany przez lewicowe prądy oświecenia. Jones pisząc Rasa […] jest dziełem materializmu biologicznego, który znalazł swojego najwybitniejszego rzecznika w Karolu Darwinie. Materializm opiera się na prymacie materii a materia jak wie każdy wyszkolony z filozofii tomistycznej jest zasadą różnicowania. Materia nie może zatem prowadzić do jedności [28]uznaje tożsamość rasową za grzech, po lewacku ignorując rzeczywistość relacji między rasowych w imię utopijnego ideału harmonijnej ludzkości, zjednoczonej przez duchowe wartości. Co gorsza, próbuje angażować w to intelektualny dorobek naszej cywilizacji reprezentowany przez myśl św. Tomasza z Akwinu.
Każdy kto choć pobieżnie zapoznał się z pracami autora tego eseju, publikowanymi na łamach Szturmu, wie że geny nie determinują ludzkiego zachowania, tylko na nie wpływają, gdyż każdy człowiek poza biologicznym dziedzictwem, został obdarzony wolą i odwagą, aby w heroicznym wysiłku stłumić w sobie to co złe a rozwinąć to co dobre.[29] Jak to już zostało zaznaczone powyżej, geny mogą sprawić że ludzie będą bardziej skłonni do alkoholizmu lub przemocy, ale żaden gen, lub kompleks genów nie może uczynić kogoś alkoholikiem - oznaczałoby to sprowadzenie ludzi do statusu genetycznych robotów, pozbawionych woli i odwagi do działania. Jednak stanowisko Jonesa w tej sprawie, całkowicie ignorujące opisywane w tym eseju wyniki badań naukowych, pozycjonuje katolicyzm na stanowisku kartezjańskiego „ducha w maszynie”
Najważniejszym elementem naszej odpowiedzi na ten rodzaj krytyki Etnicznego Nacjonalizmu, formułowanej przez katolickich intelektualistów(na których powołują się z kolei obywatelscy nacjonaliści) będzie całkowicie sofistyczny charakter zarzutów opartych rzekomo na scholastyce tomistycznej. Argument ten jest fałszywy, gdyż w nauczaniu katolickim zawsze była obecna idea, że dziedziczenie przyczynia się do moralnej konstrukcji człowieka. Jak pisze Karl Nemmensdorf, w nauczaniu katolickim człowiek jest doskonałym połączeniem dwóch odrębnych elementów: ciała i duszy. Ludzka dusza jest zarówno ożywczą zasadą ciała jak i nieśmiertelnym duchem.(dusze zwierząt nie są duchami i znikają wraz ze śmiercią). Dusze ludzkie mają zdolności duchowe, lub moce zwane intelektem i wolą. Intelekt ma siedzibę w duszy, ale jest zależny od zmysłów, zapewniających mu bodźców do działania. Do jakiego stopnia intelekt jest zależny od fizycznego mózgu, jest to problem, który od dawna fascynuje pokolenia katolickich teologów i psychologów. Odpowiedzi na pytanie o źródła zróżnicowania inteligencji u ludzi są dwie. Pierwsza polega na twierdzeniu o fizycznej jakości mózgu, jako źródle mocy i zasięgu działania intelektu. Druga opiera się na twierdzeniu że Bóg kształtuje duszę i jej intelekt zgodnie z budową ciała (i mózgu). Z obydwu tych wyjaśnień wynika wprost, że materialne ciało ma wpływ na duszę i jej możliwości[30]. Zresztą ostatnio K. Karoń, na początku swoich rozważań o „Historii antykultury” zwrócił uwagę na fałszywą dychotomię materia – duch (energia) [31], czego Kościół Katolicki zdawał się być świadomy przez całe wieki swojej historii, która to świadomość była szczególnie widoczna w dziełach Tomistów. Niemiecki przedstawiciel tego nurtu opat Vonier w swoim klasycznym dziele „Ludzka dusza” pisał : Wydaje się, że nie ma sprzeczności w przypuszczeniu, że dusze spirytualne mogą się znacznie różnić cechami, a Bóg formuje je zgodnie z różnicami dziedzicznych skłonności[.. . ]. Święty Tomasz z Akwinu wyraźnie skłania się ku poglądowi, że Wszechmogący Bóg kształtuje duszę, którą stwarza zgodnie z ciałem, w które ją wlewa. Tak długo, jak spirytualizm duszy jest chroniony, nie ma powodu, dla którego ciało ze swoimi cechami nie powinno być dla Boga okazją do stworzenia duszy o odpowiednich cechach.[ Biologiczna konstrukcja człowieka] ma swoje cechy i wady, których dusza nie może zmienić […] funkcją duszy jest[.. . ] dostroić wszystkie struny natury do najwyższej wysokości; ale całe strojenie na świecie nigdy nie zmieni marki instrumentu. [32] Te „rasistowskie”z punktu widzenia postsoborowego Kościoła pomysły prezentował również Jezuita Ernest R. Hull pisząc w „Formacji Charakteru”: Cielesne dary natury są [.. . ] nierównomiernie rozmieszczone; i stąd ogromna różnica jakości w składzie mózgu, nerwów, wrażliwych narządów i reszty. A ponieważ wszystkie nasze funkcje życiowe muszą być realizowane przez ten wspólny instrument zwany ciałem, wynika z tego, że ludzie powstają z ogromną początkową różnicą zdolności umysłowych, a nawet moralnych, zgodnie z cechami różnych organów. … Dlatego nie ma trudności z uznaniem faktu, że niektórzy ludzie rodzą się głupi, inni sprytni, niektórzy słabi, a inni silni, niektórzy ospali, inni żywiołowi i aktywni. Nawet w porządku moralnym są tacy, którzy niemal dosłownie rodzą się w ciele aniołów, podczas gdy inni są boleśnie podatni na gniew, lenistwo, obżarstwo[33]. Nawet w encyklopedii katolickiej z 1908 roku stanowisko wobec kwestii dziedziczenia miało podłoże ewolucyjne: Charakter jest wyrazem osobowości człowieka.. . . Charakter człowieka jest wypadkową dwóch odrębnych klas czynników: oryginalnych lub odziedziczonych elementów jego bytu i tych, które nabył. Z jednej strony, każda istota ludzka zaczyna się od określonej natury lub usposobienia - rodzimego wyposażenia zdolności do wiedzy, uczuć i tendencji do woli i działania - które różnią się w zależności od jednostki. To usposobienie zależy częściowo od struktury organizmu, a zwłaszcza od odziedziczonego przez niego układu nerwowego; po części być może także na stworzonej przez niego duszy.. . . Przeniesienie dziedzicznych dyspozycji z rodzica na potomstwo nie pociąga zatem za sobą konfliktu z doktryną stworzenia każdej ludzkiej duszy.
Dla człowieka nie ma nic ważniejszego niż jego charakter. Charakter jest najprawdziwszym przejawem tego, kim jest człowiek, bezpośrednim wyrazem jego moralnego temperamentu. I charakter pochodzi częściowo z dziedziczności. Opiera się na temperamencie i jest kształtowany przez zwykłe działanie woli, które decyduje między kierunkami działania. (Temperament może być uważany za naturalne skłonności osoby, przejawiające się zwłaszcza w jego osobowości, z silnym składnikiem dziedzicznym.) Charakter to „grupa wewnętrznych dyspozycji, wywodzących się z dziedziczności, środowiska, edukacji lub celowo ukształtowanych nawyków[34].
Na podstawie tych przykładów widać wyraźnie, że idea dziedziczenia genetycznego nie była związana z kościołem jedynie poprzez fakt, że jej odkrywca G. Mendel był katolickim zakonnikiem. Idea, że fizyczne, dziedziczne cechy ciała nadają człowiekowi niemałą część jego konstrukcji moralnej była istotnym elementem głównego nurtu tradycyjnej teologii katolickiej. Prawdziwa nauka katolicka nigdy nie gardziła materią, lecz ją wywyższała jako Boże dzieło twierdząc, że najwyższą formą materii we wszechświecie jest ciało ludzkie, ożywione przez duszę. Gdyby było inaczej Roman Dmowski nigdy zapewne, nie wyznając samemu tej pustynnej religii, nie „ochrzciłby”polskiego nacjonalizmu. W istocie, będąc ewolucjonistą, intuicyjnie pojmował religię jako kluczową adaptację do ekosystemu na poziomie wspólnoty etnicznej, co naukowo potwierdziły dopiero prace D. S. Wilsona i J. Heidta [35] sto lat później.
Natomiast pozorni radykałowie katoliccy, którzy podobnie jak obywatelscy nacjonaliści dostrzegając rolę mniejszości etnicznych oraz postmodernizmu w niszczeniu religii, pisząc jednocześnie, że „bez kościoła katolickiego Europa przypominałaby obecnie Somalię”[36] reprezentują w istocie jedynie wcześniejsze stadium tej samej postsoborowej choroby, która zniszczyła myśl katolicką głównego nurtu.
Kończąc powyższą pracę, należy podsumować wyłaniające się z niej wnioski, aby dzięki temu móc wyznaczyć kierunki adaptacyjnego działania dla każdego nacjonalisty.
Orędownicy obywatelskiego nacjonalizmu nie są naszymi towarzyszami walki. Będąc genetycznymi mutantami, poprzez swoje życiowe wybory, skazali również swoje dusze na zatracenie, co z pewnością w eliminuje ich dziedzictwo z naszego etnosu w każdym egzystencjalnym aspekcie.
Natomiast my etniczni nacjonaliści musimy podążać w jedności, realizując prawo natury na każdym poziomie naturalnej selekcji i doboru płciowego. Zadania, które kiedyś nasi przodkowie realizowali intuicyjnie, dzisiaj musimy uczynić elementem zbiorowej świadomości. Wobec faktu, że nasi wrogowie wykorzystują intuicję, znaczniki kulturowe oraz instytucje dystrybucji autorytetu w celu zniszczenia naszych genetycznych interesów, nie mamy innego wyjścia. Na szczęście prawda, którą cały czas odkrywa nauka jest dla nas jako oręż coraz bardziej dostępna. Dzięki niej stwarzajmy własne portfele dostosowania aby na każdym etapie życia pomnażać i zabezpieczać nasze etniczne interesy genetyczne. Niech instytucje dystrybucji autorytetu, które są w naszych rękach, promują odpowiednie wzory postępowania adekwatne do wieku płci i innych indywidualnych cech. Bowiem wbrew liberalnym bredniom nasza indywidualna egzystencja bez społecznego kontekstu sama w sobie nie ma żadnej istotnej wartości. Parafrazując Dmowskiego dopiero to, że identyfikujemy się jako Polacy nadaje naszemu życiu podstawowy sens, polegający na realizacji obowiązków wynikających z praw natury i ewolucji. Im wyższa jest nasza świadomość, wola tworzycielska i biologiczne możliwości organizmu tym więcej sposobów na zwiększenie dostosowania swojej grupy etnicznej znajdzie każdy z nas. Tak więc dopiero fakt, w jak wielu społecznych, ekologicznych, ekonomicznych i innych kontekstach na przestrzeni życia jesteśmy w stanie zwiększać interes genetyczny naszego etnosu i podgatunku dowodzi jak wysoki typ człowieka i nacjonalisty przedstawiamy.
Zgodnie z tym ewolucyjnym algorytmem każdy z nas, będąc młodym człowiekiem powinien zwiększać swoje fitness zarówno wspierając rodzeństwo i rodziców, jak i dbając o własny rozwój z jednej strony, a z drugiej angażując się w możliwie najbardziej elitarne organizacje nacjonalistyczne aby tam realizować altruizm wobec etnosu jednocześnie monitorując towarzyszów i towarzyszki pod kątem ich eugenicznej jakości. Działalność ta jak i wzajemne monitorowanie ma bowiem kluczową funkcje dla kolejnego etapu życia każdego nacjonalisty którym jest dobór płciowy i reprodukcja na możliwie wysokim poziomie, tak aby z jednej strony zniwelować ujemny przyrost naturalny całego etnosu a z drugiej eugenicznie go ulepszyć, powodując,ż e tam gdzie znajdują się allele kodujące zarówno pozytywny jak i negatywny etnocentryzm będzie on wyższy niż średnia.
Wreszcie w sile wieku każdy z nas może odegrać największą rolę w największej liczbie kontekstów. Mając ugruntowaną pozycję materialną można z większą skutecznością i na większą skalę realizować dobroczynny altruizm wobec innych aktywistów mających materialne problemy, służyć radą, pomocą i doświadczeniem, zwiększając dostosowanie młodzieży a co najważniejsze mając kilkunastoletnie doświadczenie i rozeznanie w środowisku nacjonalistycznym, skłaniać swoje potomstwo do małżeństwa z potomstwem innych aktywistów tak aby geny etnocentryzmu stawały się dominujące w genomie kolejnych generacji.
Cały czas warto jednakowoż utrzymywać sprawność fizyczną aby w kluczowym momencie życia kiedy każdy z nas w obliczu rychłej śmierci spowodowanej np. nieuleczalną chorobą mógł poświęcić swoje życie w akcie ofiarnego altruizmu powstrzymując tym samym tych którzy w drodze imigracji chcą zniszczyć genetyczny interes naszego etnosu i podgatunku.
Załącznik
Współczynnik pokrewieństwa i Oddzielone Populacje
Streszczenie
Współczynnik pokrewieństwa między dwoma organizmami diploidalnymi opisuje ich ogólne podobieństwo genetyczne względem siebie w stosunku do pewnej populacji podstawowej. Na przykład pokrewieństwo między rodzicem a potomstwem 1/4 opisuje dzielenie genów w większym stopniu niż losowe dzielenie w losowej populacji krycia. W podzielonej populacji statystyka Fst opisuje dzielenie genów w podgrupach w ten sam sposób. Ponieważ Fst wśród populacji ludzkiej w skali światowej wynosi niezawodnie 10 do 15 procent, pokrewieństwo między dwiema osobami tej samej populacji ludzkiej jest równoznaczne z pokrewieństwa między dziadkiem i wnukiem lub między przyrodnim rodzeństwem. Powszechne twierdzenie, że jest to wartość niewielka i nieistotna, powinno zostać ponownie zbadane.
Współczynnik pokrewieństwa
Łatwo jest zrozumieć, dlaczego opieka rodzicielska rozwinęła się w wielu liniach: rodzice i potomstwo dzielą geny, tak że wysiłek rodzicielski poświęcony potomstwu jest w rzeczywistości wysiłkiem poświęconym genom rodziców. Hamilton (1964) sformalizował ten pogląd i rozszerzył go na dowolne stopnie pokrewieństwa. Kiedy Hamilton i inni opisywali teorię, często wyrażali się w kategoriach tożsamości genów poprzez pochodzenie, myśląc na przykład o połowie genów nuklearnych w diploidalnym potomstwie, które są identyczne z genami u rodzica. Wielu autorów mówiło także o wspólnych genach. Żaden z tych opisów nie jest całkowicie dokładny. Mogę na przykład dzielić wiele genów z cebulą, ale ten podział genów nie ma znaczenia dla ewolucji zachowań społecznych u ludzi.
Lepszym sposobem na myślenie o pokrewieństwie, związku i teorii Hamiltona jest myślenie o dzieleniu genów w nadmiarze i deficycie przypadkowego dzielenia genów. Rodzic dzieli o wiele więcej niż połowę swoich genów z potomstwem, ale w losowej populacji krycia połowa tych genów jest z pewnością identyczna, ponieważ pochodzą od rodzica, podczas gdy dzielenie genów z drugą połową genomu dziecka jest tym, co jest wspólne z każdym losowym członkiem populacji.
Podczas gdy Hamilton pisał swoją teorię w kategoriach stopnia pokrewieństwa, większość genetyków populacyjnych rozumuje zamiast tego w kategoriach współczynnika pokrewieństwa. Po poznaniu pokrewieństwa związek natychmiast powstaje z prostej formuły (Bulmer 1994).
Oto definicja pokrewieństwa między osobą x a osobą y: wybieramy losowy gen w locus od x i niech częstotliwość w populacji tego genu będzie p. Teraz wybieramy gen z tego samego locus od osoby y. Prawdopodobieństwo tego, że gen w y jest taki sam jak gen wybrany z x, czyli Py jest
Py = Fxy + (1 – Fxy)P
Interpretacja tego jest taka, że z prawdopodobieństwem F geny są takie same, z prawdopodobieństwem 1 - F są różne, w którym to przypadku prawdopodobieństwo tożsamości to tylko częstotliwość populacji p (Harpending 1979). Zmiana równania daje definicję współczynnika pokrewieństwa:
Fxy = (Py -P)/(1 – P) (1)
Współczynniki pokrewieństwa w losowo dobranej populacji diploidalnej są proste i dobrze znane. Na przykład wybierzmy gen ode mnie, a następnie wybierzmy ode mnie inny gen z tego samego locus. Z prawdopodobieństwem 1/2 wybraliśmy ten sam gen, natomiast z prawdopodobieństwem 1/2 wybraliśmy inny gen w tym locus. Dlatego prawdopodobieństwo, że drugi gen jest taki sam jak pierwszy, wynosi tylko 1/2 + p / 2, a podstawienie tej częstotliwości warunkowej we wzorze na pokrewieństwo pokazuje, że moje pokrewieństwo z samym sobą wynosi tylko 1/2. To samo rozumowanie prowadzi do dobrze znanych wartości 1/4 dla mojego dziecka, 1/8 dla mojego wnuka, mojego przyrodniego rodzeństwa lub mojego siostrzeńca i tak dalej.
Bardzo ważne jest, aby współczynnik pokrewieństwa nie był mylony ze stopniem pokrewieństwa [ Hamiltonowskim ]. Są to różne koncepcyjnie i liczbowo twory. Stopień pokrewieństwa można uznać za „część wspólnych genów” między dwoma organizmami. Pokrewieństwo to jest znane wielu biologom, odkąd W. D. Hamilton opracował swoją słynną teorię selekcji krewniaczej pod względem stopnia pokrewieństwa. Jednak większość późniejszych opracowań teorii dotyczyła współczynników pokrewieństwa.
W losowej, diploidalnej populacji krycia, związek między dwoma współczynnikami jest prosty: stopień pokrewieństwa jest tylko dwa razy większy niż współczynnik pokrewieństwa. Ta prosta reguła kciuka załamuje się, gdy tylko pojawią się jakiekolwiek komplikacje, takie jak chów wsobny lub struktura populacji. Najlepsza ogólna definicja współczynnika pokrewieństwa Rxy między osobami x i y to (Bulmer 1994):
Rxy = Fxy / Fxx
gdzie Fxy oznacza pokrewieństwo między x I y, a Fxx oznacza pokrewieństwo x z samym sobą. Ma to tę interesującą właściwość, że niekoniecznie są one symetryczne: Rxy ogólnie nie jest równe Ryx.
Oddzielone Populacje
Większość zastosowań teorii Hamiltona w biologii wykorzystuje pokrewieństwo i relacje wynikające z relacji genealogicznych. Na przykład, uważamy, że opieka rodzicielska ewoluuje, ponieważ rodzice i potomstwo dzielą geny. Ale dzielenie genów (zawsze więcej niż losowe dzielenie genów) może wystąpić w innych sytuacjach. W podzielonej populacji jednostki dzielą geny z innymi członkami tego samego demu, a te wspólne geny są paliwem dla ewolucji dzięki działaniu dostosowania łącznego w dokładnie taki sam sposób, w jaki relacje rodowodowe, takie jak między rodzicem a dzieckiem, są paliwem dla ewolucji poprzez działanie dostosowania łącznego.
Wyliczamy w tym miejscu współczynnik pokrewieństwa między oddzieloną populacją a stopniem pokrewieństwa w bardzo prostym przypadku, ale formuły te mają zastosowanie znacznie bardziej ogólnie, niż sugeruje to nasze proste wyprowadzenie. W tym miejscu muszę wspomnieć, że nasze pochodne dotyczą dużych populacji. W przypadku małych grup („grup cechowych”, jak je nazywa D. S. Wilson) musielibyśmy wziąć pod uwagę, że jeśli wybieramy gen od osobnika, częstotliwość tego genu w pozostałej części puli genów demu jest nieznacznie zmniejszona. Dokładne traktowanie małych demów prowadzi do nieznośnych algebraicznych warunków rzędu 1 / n, gdzie n jest rozmiarem dema. Jednak rozważmy duże grupy ignorując te warunki.
Rozważmy populację złożoną z dwóch demów dokładnie tej samej wielkości i locus genetycznego z dokładnie dwoma allelami. Wniosek z algebry poniżej jest taki, że znana statystyka opisująca podział populacji, Fst jest właśnie pokrewieństwem między członkami tego samego demu. Innymi słowy różnice genetyczne między demami wskazują na podobieństwo genetyczne w obrębie demów, a Fst jest tylko współczynnikiem pokrewieństwa między członkami tego samego demu ze względu na strukturę populacji. Na przykład Fst wśród populacji ludzkich wynosi około 1/8, a jest to tylko współczynnik pokrewieństwa w jednej populacji między dziadkiem i wnukiem, wujem i siostrzeńcem lub dwojgiem przyrodniego rodzeństwa. W zróżnicowanym świecie członkowie tej samej populacji są ze sobą spokrewnieni w takim samym stopniu, w jakim dziadkowie i wnuki są spokrewnieni w jednej populacji.
Istnieją dwa geny o równej wielkości oznaczone A i B. W locus częstotliwość genu to pA w demie A i pB w demie B. Częstotliwościami w dwóch demach alternatywnego allelu są qA i qB. Ogólne średnie częstotliwości to po prostu p i q. Do opisania częstotliwości genów wygodnie jest użyć nieco innej notacji:
pA = p +σ
pB = p – σ
więc oczywiście:
qA = q – σ
qB = q + σ
Teraz wyobraźmy sobie, że wybieramy losowo gen z populacji, a następnie wybieramy inny gen z tego samego locus z tego samego demu. Jaki jest współczynnik pokrewieństwa między demami? Aby to znaleźć, używamy powyższego wzoru (1).
Z prawdopodobieństwem 1/2 początkowo wybieramy kogoś z populacji A, a z prawdopodobieństwem pA wybieramy allel, którego częstotliwość wynosi pA · Z prawdopodobieństwem qA = 1 - pA wybieramy alternatywny allel. Umieszczając te możliwości w równaniu (1) mamy
F = (1/2)pA(pA – p)/q + (1/2)pB(pB-p)/q + (1/2)qA(qA-q)/p + (1/2)qB(qB-q)/p
Przy użyciu wymienionych wyżej podstawień, otrzymujemy:
F = {(p+б)(б) + (p-б)(-б)}/2q + {(q-б)(-б) + (q+б)(б)}/2p
= 2б²/2q + 2δ²/2p
I momentu gdy p + q = 1
F=4δ²/4pq
= δ²/pq
Jest to po prostu odległość genetyczna Fst między dwiema populacjami - wariancja częstotliwości genu podzielona przez średnią częstotliwość genu pomnożoną przez jej dopełniacz. Gdy Fst jest raportowane dla zbioru populacji, jest to w rzeczywistości średnia wszystkich statystyk Fst dla całej populacji. Statystyka jest obliczana dla każdego allelu w każdym locus, a następnie uśredniana dla wszystkich loci.
Wiele badań potwierdza, że Fst w próbkach populacji ludzkiej na świecie wynosi od dziesięciu do piętnastu procent. Jeśli uwzględniono małe, długo izolowane populacje, liczba ta jest zwykle nieco wyższa. Konserwatywna ogólna liczba dla naszego gatunku to Fst ≈ 0,125 = 1/8. Liczbę tę podał Cavalli-Sforza w 1966 r., A szeroko cytowany artykuł Lewontina (1972) długo argumentował, że jest to niewielka liczba, sugerując, że różnice w populacji ludzkiej są trywialne. Alternatywną perspektywą jest to, że pokrewieństwo między dziadkami i wnukami, równoważne pokrewieństwu w ludzkich populacjach, nie jest tak trywialne. W celu dalszej dyskusji patrz Klein i Takahata (2002, s. 3 87–390).
Pokrewieństwo w Oddzielonej Populacji
Równanie (1) i jego wyprowadzenie pokazuje, że jeśli wybieramy gen losowo z populacji dwóch demów, odkryjemy, że jego ogólna częstotliwość wynosi p, wówczas częstotliwość tego genu w tym samym demie [z którego był gen] jest średnio
psam = p + (1 – p)Fst
podczas gdy częstotliwość tego genu w drugim demie wynosi średnio:
P drugiego= p - (1 – p)Fst.
Stosując równanie (1) i te relacje, możemy łatwo wyliczyć współczynniki pokrewieństwa i stopień pokrewieństwa w obrębie demu, oraz pomiędzy demami.
Współczynnik pokrewieństwa jednostki z kimś z jego własnego demu wynosi tylko Fst, podczas gdy jego pokrewieństwo z kimś z innego demu wynosi - Fst. A co z pokrewieństwem ze samym sobą w podzielonej populacji? Wybierzmy gen od osoby, a następnie losowo wybierzmy inny gen od tej samej osoby: z prawdopodobieństwem 1/2 wybraliśmy ten sam gen i z prawdopodobieństwem 1/2 wybraliśmy inny, w którym to przypadku prawdopodobieństwo, że to jest ten sam, wynosi p + (1 - p) Fst
Dlatego:
P samego siebie = (½)(1 + p + (1 – p)Fst)
Używając równania (1) otrzymujemy :
F samego siebie = (1 + Fst)/2
zamiast zwykłego 1/2 pokrewieństwa ze sobą w jednej losowej populacji krycia.
Łatwo jest uzyskać znane współczynniki pokrewieństwa rodzinnego w ten sam sposób: na przykład pokrewieństwo z dzieckiem, gdy drugi rodzic pochodzi z tego samego demu:
F dziecka = 1 /4 + 3 Fst/4
i tak dalej. Zasadniczo, jeśli pokrewieństwo w losowej populacji krycia z krewnym wynosi 1 / x, wówczas w podzielonej populacji pokrewieństwo z tym samym krewnym wynosi:
F krewnego stopnia x = 1 /x + (1 - x)Fst /x (2)
A co w przypadku współczynnika pokrewieństwa z krewnym, który jest hybrydą między populacyjną? Rozważmy na przykład dziecko, którego drugi rodzic pochodzi z drugiego demu. Wybierzmy gen od rodzica: prawdopodobieństwo wybrania tego samego genu od dziecka wynosi 1/4, prawdopodobieństwo wybrania genu od dziecka nie jest identyczne z pierwszym, ale z tego samego demu, co rodzic wynosi 1/4, i prawdopodobieństwo wybrania genu z drugiego demu wynosi 1/2. Podsumowując, prawdopodobieństwo znalezienia tego samego genu wynosi :
P potomstwa hybrydowego = 1/4 + 1/4(p + (1 - p)Fst) + 1/2(p - (1 – p)Fst).
Używając równania (1) otrzymujemy :
F potomstwa hybrydowego = 1/4 – Fst/4.
Zasadniczo te same pochodne pokazują, że pokrewieństwo z hybrydowym krewnym stopnia x, co oznacza krewnego, z którym pokrewieństwo w losowej populacji krycia wynosi x, jest
F hybrydowego krewnego stopnia x = 1/x – Fst/x (3)
Różnica między równaniami (2) i (3) to po prostu Fst, czyli różnica między współczynnikiem pokrewieństwa z krewnym wewnątrz demowym a krewnym hybrydowym. Zauważmy również, że gdy x staje się duże, równanie (2) pokazuje, że współczynnik pokrewieństwa z losowym członkiem tego samego demu to Fst, a współczynnik pokrewieństwa z innym,niepowiązanym stopniem pokrewieństwa potomstwem hybrydowym wynosi 0.
prof. Henry Harpending
Literatura:
Bulmer, M. (1994).”Theoretical evolutionary ecology”. Sinauer, Sunderland, Massachusetts.
Cavalli-Sforza, L. L. (1966). „Population structure and human evolution”. Proceedings of the Royal Society of London B, 164, 362-79.
Hamilton, W. D. (1964). „The genetic evolution of social behavior”, części 1 i 2
Journal of Theoretical Biology, 7, 1 -51. Dodatek 1333
Harpending, H. (1979). „The population genetics of interactions”. American Naturalist,113, 622-30.
Klein, J. Takahata, N. (2002). „Where do we come from ? The molecular evidence
for human descent”. Springer, Berlin.
Lewontin, R. C. (1972). „The apportionment of human diversity.” Evolutionary
Biology, 6, 3 8 1 -98.
[1] . Paradoksalnie, rozgałęziające się pokrewieństwo w formie drzewa genealogicznego jest trafnym intuicyjnie zobrazowaniem rzeczywistości genetycznego pokrewieństwa pomiędzy populacjami. W przypadku rodowodów pojedynczych ludzi wewnątrz homogenicznej populacji rzeczywistość jest sprzeczna z konceptualizacją pokrewieństwa jako wciąż rozgałęziającego się drzewa gdyż w tym przypadku mamy ciągły splot, ową mitologiczną tkaninę pokrewieństwa w którym rozgałęziająca się linia, po kilku stopniach pokoleniowych splątuje się ze sobą ponownie utrzymując stężenie pokrewieństwa na średnim stałym poziomie w całej populacji
[2] .Te fascynujące odkrycia etnografów, ukazujące wiarę Słowian w częściową reinkarnację ludzi we własnych wnukach, przy jednoczesnym odejściu w zaświaty drugiej części duszy związanej w wolną wolą, ukazują scholastyczne korzenie indoeuropejskiej tradycji naukowej, która w przeciwieństwie do religii pustynnych, starała się rozumowo badać religię na drodze badania argumentów empirycznych. Dzięki temu nasza cywilizacja stworzyła na bazie religii naukę, której poszczególne gałęzie (w tym przypadku genetyka behawioralna)potwierdzają, intuicyjne wyobrażenia religijne naszych przodków.
[3] Samo badanie rodowodów ludzkich jest pomocne jedynie w przypadku dziedziczenia chromosomu y (tzw. haplogrupy) w przypadku mężczyzn oraz dna mitochondrialnego (pozanuklearnego) dna w przypadku kobiet co będąc pomocnym dla badania rodowodów, staje się problematyczne dla genetyki behawioralnej (np X-DNA - umożliwia badanie pokrewieństwa tylko w niektórych liniach, ponieważ dziedziczony jest inaczej niż inne chromosomy (mężczyźni dziedziczą jeden z chromosomów X swojej matki, a kobiety po jednym od każdego rodziców; przy czym nie zawsze zachodzi rekombinacji) i może się zdarzyć, że osoby o bliskim stopniu pokrewieństwa (brat i siostra lub dwaj bracia nie będący bliźniakami jednojajowymi) odziedziczą po matce różne chromosomy X
[4] . D.L.Hartl, A.G.Clark „Podstawy genetyki populacyjnej”Warszawa 2009 s.43
[5] . Tamże s. 44
[6] . F. Salter „On genetic interests. Family. Ethnicity. And Humanity in an Age af Mass Migration”New Brunswick 2007 s. 46
[7] . J.P. Ruschton „Race. Evolution and behaviour”New Brunswick 1997 s. 81
[8] . F. Salter „On genetic...”s.47
[9] . Całą debatę na ten temat, pomiędzy C. Coonem a A. Montagu (właść. Israel Ehrenberg) i jej znaczenie opisuje V.Sarich. Zob. V.Sarich, F. Mielle „Race. A reality of human differences”s.105-112
[10] .Dryf genetyczny powoduje, że pokrewieństwo między losowymi członkami grupy zwiększa się w każdym pokoleniu w tempie 1/2N, gdzie N jest populacją lęgową (Cavalli-Sforza i Bodmer 1971/1999, s. 707). Załóżmy, że rodowe grupy ludzkie były tak duże, jak współczesne im plemiona i grupy łowców-zbieraczy, około 5OOosób, każda z 300 reprodukcyjnymi osobnikami, tak że N = 300. Wtedy pokrewieństwo wewnątrz pokolenia wzrosło o około 0,0017. Załóżmy, że czas generacji wynosi 25 lat. Następnie co tysiąc lat pokrewieństwo wzrastało o około 0,067, czyli nieco więcej niż pokrewieństwo pierwszych kuzynów. Przy takim tempie, w ciągu zaledwie 3,75O lat, odległość genetyczna między oddzielonymi populacjami byłaby tak duża, że losowi członkowie grupy mieliby pokrewieństwo 0,25 czyli odpowiadające pokrewieństwu między między rodzicem a dzieckiem.
[11] .www.theoccidentalobserver.net%2F2019%2F11%2F24%2Fcan-church-influence-explain-western-individualism-comment-on-the-church-intensive-kinship-and-global-psychological-variation-by-jonathan-f-schulz-et-al%2F&anno=2&prev=search
[12] .Jak pisze Heidt na przykład klimat Afryki był bardzo zmienny w okresie od 140 000 do 70 000 lat temu. Za każdym razem, gdy klimat zmieniał się z cieplejszego na bardziej chłodny albo z wilgotnego na suchy, ludzie musieli szukać nowych źródeł pożywienia i – jak można przypuszczać – często cierpieli zabójczy głód. Katastrofalny w skutkach wybuch wulkanu Toba w Indonezji, do którego doszło 74 000 lat temu, mógł radykalnie zmienić klimat na Ziemi w ciągu zaledwie roku. Niezależnie od przyczyny wiemy, że w którymś momencie prawie wszyscy ludzie wyginęli, a jednocześnie mogło to być impulsem dla pewnych grupek do pierwszych migracji poza afrykańską sawannę.
Niezależnie od tego, czy erupcja ta zmieniła bieg ewolucji naszego gatunku, należy zaznaczyć że ewolucja nie jest procesem płynnym i stopniowym, jak się zakłada w większości symulacji komputerowych. Prawdopodobnie obfituje ona w zdarzenia krytyczne (black swan events) – nieprzewidywalne, mało prawdopodobne zdarzenia opisane przez N. Taleba, które udaremniają nasze próby modelowania procesów przy użyciu zaledwie kilku zmiennych i paru założeń opartych na „normalnych” warunkach. Zob. Taleb, N.. Czarny łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych
zdarzeń. Warszawa: (2014)
[13] .Plemiona, w których ludzie spędzili tak wiele ze swojej historii, były oparte o granice terytorialnie i pilnowały ich. To samo dotyczy współczesnych państw. Szczególną cechą bronionego terytorium jest to, że izoluje ono ludność od perypetii zaburzeń demograficznych w metapopulacji, a mianowicie od związanych z nią zjawisk nierównomiernego wzrostu populacji i migracji. Kiedy etnos kontroluje granice terytorium, które jest wystarczająco duże, aby utrzymać populację, utrata liczb w stosunku do innych etnosów niekoniecznie jest śmiertelna, tj. Nie musi prowadzić do wymiany ludności. Odpowiednio bronione terytorium gwarantuje ciągłość i szansę na przetrwanie chwilowego spadku liczebności. F. Salter „On genetic...”s. 60
[14] .https://pl.wikipedia.org/wiki/Tragedia_wsp%C3%B3lnego_pastwiska
[15] . E.O. Wilson „Pół Ziemi. Walka naszej planety o życie”Warszawa 2017 s.68
[16] . Imigranci muszą wpłynąć na zdolność kraju do utrzymania ludności tubylczej. Jeśli imigranci wnoszą wkład w gospodarkę w sposób, którego ludność tubylcza nie jest w stanie wnieść, zwiększa się nośność. Jeśli wyczerpują zasoby lub średnią produktywność, obniżają tę pojemność, zastępując miejsce potencjalnie urodzonych tubylców. Salter „On genetic..”s.62
[17] .Tamże s.66
[18] Realny wzorzec zastępowalności pokoleń występujący w niektórych społeczeństwach zachodnich, ze względu na połączenie liczby urodzeń poniżej zastępowalności i imigracji z odległych genetycznie populacji jest przez połączenie tych danych zakłamany. Typowy wzorzec spadku liczby urodzonych tubylców z powodu nadmiaru zgonów nad urodzeniami jest w istocie tragiczny, maskuje go względna stabilność ogólnej populacji spowodowana imigracją. Dotyczy to następujących krajów (z przekroczeniami liczby zgonów w porównaniu do liczby urodzeń rdzennej populacji w nawiasach): Włochy (11 procent), Szwecja (7 procent), Niemcy (14 procent) i Austria (0,6 procent) Zob. CIA World Factbook, January 2002, http://www.cia.gov/cia/publications/factbook/.
[19] .http://szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/1044-jaroslaw-ostrogniew-pandemia-koronawirusa-ostateczny-upadek-globalizmu
[20] .W społeczeństwach wieloetnicznych niski poziom zaufania istnieje nie tylko pomiędzy mniejszościowymi grupami etnicznymi, a grupą większościową, ale również w samej grupie większościowej, która żyje na swoim terytorium z mniejszościami. Potwierdzają to także badanie Alesina i La Ferrera(2002). Jak zaznacza E.Dutton, jedną z możliwości jest to że istnieje teraz ryzyko że każdy członek większościowej grupy etnicznej może zdradzić i zwiększyć swój status poprzez koalicję z mniejszościami. Innym wytłumaczeniem tego zjawiska jest to, że członkowie grupy większościowej, widząc jak ich rodacy zezwolili na wtargnięcie na ich terytorium, wnioskują że dłużej nie można im ufać E. Dutton „Race diferences in etnocentrism”London 2016 s.233
[21] . Tamże s. 235 Co ciekawe do tych samych wniosków doszedł amerykański badacz R. Putnam przeanalizował zasoby kapitału społecznego w setkach amerykańskich społeczności i doszedł do wniosku, że wysoki poziom imigracji i różnorodności etnicznej wydaje się powodować spadek kapitału społecznego. Był on jednak bardziej wnikliwy (jak cała jego 500 stronicowa „samotna gra w kręgle „będąca porażającym studium społecznego upadku USA) jego kwestionariusz umożliwiał rozróżnienie dwóch rodzajów kapitału społecznego: kapitał pomostowy (bridging capital) to zaufanie między grupami, pomiędzy ludźmi o różnych wartościach i tożsamościach, podczas gdy kapitał wiążący (bonding capital) to zaufanie w obrębie danej grupy. Putnam odkrył, że różnorodność pomniejsza oba rodzaje kapitału. Oto jego wniosek:Różnorodność wydaje się wyzwalać nie podział na grupę własną i obcą, lecz anomię lub izolację społeczną. Mówiąc potocznie, ludzie żyjący w środowisku zróżnicowanym etnicznie wydają się kulić w sobie – chowają się w skorupie jak żółwie.
[22] .Na podstawie tego wskaźnika (heterogeniczność etniczna- EH) Vanhannen zbadał różnice w poziomie konfliktu etnicznego (EC)w oparciu o skalę 1-5. (1) o niskiej wartości i (5) o wysokiej wartości. Kategorie Vanhanen to: (1) Drobne incydenty na poziomie lokalnym, niewielkie etniczne partie polityczne lub organizacje interesów. (2) Znacząca lokalna przemoc na tle etnicznym, znaczące partie lub grupy interesów oparte na pochodzeniu etnicznym, zinstytucjonalizowana dyskryminacja etniczna. (3) Gwałtowny konflikt etniczny, separatystyczne dążenia w niektórych częściach kraju, ważne etniczne partie polityczne i grupy interesów, poważna dyskryminacja ujarzmionej grupy etnicznej. (4) Wojna domowa, bunt etniczny, terroryzm, wojny separatystyczne, etniczne partie polityczne / grupy interesów dominują w polityce, tłumione są duże grupy etniczne, uchodźcy etniczni. (5) Gwałtowna wojna domowa na tle etnicznym dominująca w polityce, ludobójstwio na tle etnicznym.
[23] .Na podstawie 176 krajów(KE) koreluje z demokratyzacją na poziomie -0,22, ze Wskaźnikiem Rozwoju Społecznego 2010 na poziomie -0,39 oraz z PKB / PNB na mieszkańca na poziomie -0,253. Sensowne jest, że konflikt etniczny byłby związany z obniżonym standardem życia z wielu powodów. Wysoki poziom konfliktu etnicznego spowodowałby, że społeczeństwo byłoby niebezpieczne i niestabilne, a tym samym zniechęciłoby się co do zaangażowania w projekty długoterminowe, co znalazłoby odzwierciedlenie w braku współpracy i zaufania w społeczeństwie, które zasadniczo uwikłane byłoby w wojnę o różnym nasileniu. Z tego powodu można się spodziewać, że życie w wysoce zróżnicowanym etnicznie społeczeństwie byłoby niezwykle stresujące, a ponieważ etnocentryzm wydaje się wysoce instynktowny, takie stresy podniosą zarówno międzygrupowy (wewnątrz kraju) etnocentryzm i etnocentryzm grupowy, co czyni takie społeczeństwa stosunkowo wrogimi wobec obcokrajowców. E. Dutton „Race..”s. 238
[24] .Papież Franciszek domaga się życzliwego i otwartego przyjmowania muzułmańskich imigrantów oraz stwierdza że „w obliczu niosących niepokój okresów gwałtownego fundamentalizmu nasz szacunek wobec prawdziwych wyznawców islamu powinien doprowadzić nas do tego by unikać złowieszczych uogólnień, gdyż autentyczny islam i właściwe odczytanie Koranu sprzeciwiają się wszelkiej formie przemocy”. Doprawdy nie wiadomo jak rozumieć te słowa. Jedno jest pewne, że nie mają one nic wspólnego z faktami i albo świadczą o dramatycznej utracie kontaktu z rzeczywistością albo są wyrazem jakiegoś nieprawdopodobnego wręcz utopizmu.P. Lisicki „Dżihad i samozagłada Zacsodu”Lublin 2015 s.96
[25] . T. Gabiś „Z zapisków lat 1947 – 51”Stańczyk nr 2(19) 1993 s.34
[26] . Carl Schmitt „Teologia polityczna i inne pisma”W-wa 2012 s.258-259. W duchu rozważanego w tym eseju etnicznego interesu genetycznego, możemy sparafrazować przywołanego przez Schmitta E.Forcelliniego pisząc, że wróg to ten który zagraża genetycznym interesom naszego etnosu, czym różni się od nieprzyjaciela z którym mamy osobistą waśń wynikającą z rywalizacji o zasoby lub różnicy zdań. Można ich tak odróżnić, bo nieprzyjaciel nas nienawidzi chcąc zmniejszyć nasze dostosowanie łączne, a wróg chce zniszczyć nasz genetyczny interes atakując nasz etnos i państwowe granice.
[27] .Michael E. Jones, autor „Żydowskiego ducha Rewolucji” zyskał rozgłos dzięki swojej publicystyce która charakteryzuje się zawierania złożonych procesów społeczno – kulturowych w jednym zdaniu np. „Nowoczesność to zracjonalizowane niewłaściwe zachowanie seksualne”. Życiorys tego pisarza, którego kariera zaczęła się w momencie zwolnienia go z katolickiego St. Marys College w Soutch Bend, za jednoznaczny sprzeciw wobec aborcji, jest najlepszym świadectwem kondycji moralnej współczesnego establishmentu kościelnego.
[28] https://www.theoccidentalobserver.net/2019/12/10/ethnos-needs-logos-and-genos/
[29] . Securius nr 1/ 1996
[30] .https://www.theoccidentalobserver.net/2019/12/10/ethnos-needs-logos-and-genos/
[31] . K. Karoń „Historia antykultury”Warszawa 2018 s. 20
[32] . Vonier, Abbot. The Human Soul. Maryland, 2010. s.45 - 47
[33] . Hull, Ernest R., SJ The Formation of Character. cyt za https://www.theoccidentalobserver.net/2019/12/10/ethnos-needs-logos-and-genos/
[34] . Attwater, Donald. A Catholic Dictionary. New York 1943 s.96 https://www.newadvent.org/cathen/03586a.htm
[35] . Zob zwłaszcza D. S. Wilson „Darwins Catedral. Evolution, Religion and the nature of society”Chicago 2002
[36] . Średnia inteligencja rdzennych Europejczyków wynosi 100IQ natomiast IQ rdzennych Somalijczyków to 68 R. Lynn „Race differrences in inteligence. An evolutionary analysis”Augusta 2006 s.22 – 26 Złowrogim dowodem na fałszywość tezy Jonesa że to kultura (religia) tworzy etnos jest Synod Amazoński i jego deklaracje, ukazujące że po wiekach od zaszczepienia indoeuropejskiej tradycji zawartej w katolicyzmie na drastycznie odmienny rasowo grunt południowoamerykański, w wyniku koewolucji kulturowo genetycznej, to nie katolicyzm zmienia rasę Indian, tylko rasa zmienia katolicką tradycję z indoeuropejskiego realizmu naukowego na tropikalny szamanizm
Pennti Linkola - ABC Głębokiej Ekologii cz. 2
Wnikliwe spojrzenie Głębokiego Ekologa
Głęboki ekolog rozpoznaje i dostrzega, że relacja między człowiekiem i naturą jest zasadniczą kwestią zastanej rzeczywistości. Natomiast prawa człowieka są wyrokiem śmierci dla Stworzenia. Ostatecznie przetrwanie ludzkiego gatunku jest zależne od niego samego. Zatem prawa człowieka są wyrokiem śmierci dla ludzkości. Kluczowa jest wielkość populacji. Ziemia ma określoną wielkość, nigdy nie stanie się pojemniejsza. Jej surowce są ograniczone i nie zwiększą się. Życie [1] nie jest czystą matematyką, ale jego podbudowa opiera się na zależnościach liczbowych.
Głęboki ekolog rozważa i nieustannie obserwuje otaczający go świat, ludzkość i społeczeństwo oraz ich relacje względem natury. Wydaje się, że władze publiczne powoli i nieznacznie zmieniły swoją postawę w stosunku do obrony życia (protokół z Kyoto, rezerwaty przyrody chronione przed ekonomiczną eksploatacją). Jednakże wiele z tych akcji jest jedynie powierzchowna, biorąc pod uwagę lawinowo narastający problem. Pozostaną one powierzchowne, jeśli nie zajmą się podstawowymi kwestiami, czyli kwestią przeludnienia i stylu ekonomii świata zachodniego.
Wciąż jest tak, że największymi wrogami życia są, z jednej strony, jego nadmierny rozrost (w tym gatunku ludzkiego) oraz, z drugiej strony, prawo i struktura społeczeństwa oparta na rynkowej ekonomii. Im bardziej rozrośnięte społeczeństwo, tym bardziej jest ono pokojowe i wydajne w kwestii ekonomicznego przerostu oraz plądrowania surowców naturalnych oraz tym szybciej inne formy życia ustąpią człowiekowi. Wszystko co zaburza ustalony porządek społeczny, co powoduje chaos i panikę, daje dodatkowy czas dla natury (ostatecznie również dla człowieka) na regenerację.
Wojna
Wojny między ludźmi są bardzo interesujące dla obrońcy życia, ponieważ wydają się one dawać szereg możliwości. Wojna jest często zjawiskiem wykorzystywanym przez narody, które ją miłują i potrafią docenić jej wartość. Wojna jest jak organizacja o ugruntowanej pozycji w społeczeństwu.
Mimo to, przebieg i zasady dotychczasowych wojen umożliwiały dalszy eksplozywny rozrost populacji w szerszym kontekście czasowym. Głębokiemu ekologowi trudno jest nie zanurzyć się w jeszcze głębszej rozpaczy: czy finalnie ekokatastrofa jest nieuniknioną konsekwencją ludzkości?
Zgodnie z ich zasadami, tradycyjne wojny usuwają tylko młodych mężczyzn w znaczącej liczbie, czyli osobniki mające niewielki wkład w potencjał rozrodczy populacji. Nawet śmierć ogromnej liczby młodych mężczyzn powoduje lukę jedynie w jednym pokoleniu, ponieważ zostaje zawsze mała ich liczba, która wraz ze starszą generacją niezdolną do wojny jest w stanie rozmnażać się skutecznie z populacją kobiet, która niemal w całości przetrwa.
Niewielkie zawirowania w strukturze wiekowej społeczeństwa typowe dla królestwa zwierząt szybko zacierają się i procesy wracają do poprzedniej tendencji, skutecznie unieszkodliwiając osiągnięcia wojny. Proces uzupełnienia luki generacyjnej może nawet stymulować populację do większego wzrostu niż gdyby wojny nie było.
Tak czy inaczej, biznes, który wypowiedział wojnę Stworzeniu, jest poważnie zakłócony gdy ludzie walczą między sobą. Czas wojny zawsze ma ogromny wpływ na zachowanie życia pod tym kątem. Tymczasem to samo prawo oddziałujące zgubnie na populację, odciska swoje piętno w świecie biznesowym. Otóż po wojnie następuje szalony okres odbudowy, który ożywia i inspiruje postęp technologiczny oraz galopujące inwestycje, aby gospodarki skoczyły z powrotem do przodu.
Wraz z biznesem najbardziej destrukcyjne formy rekreacji człowieka, takie jak turystyka, budowanie domków letniskowych czy szkodliwe sporty również zatrzymują się w czasie wojny. Jednak po jej zakończeniu populacja w szaleńczym tempie „zrekompensuje straty”.
Pojawiłaby się iskierka nadziei, gdyby tylko wojny przekształciły się w taki sposób, by celować w rzeczywisty potencjał rozrodczy populacji: młode kobiety i dzieci, z których połowa to dziewczynki. Dopóki to nie nastąpi, wojna w większości pozostanie stratą czasu, a nawet szkodliwą działalnością.
Demokracja: Religia Śmierci
Człowiek prawie niczego się nie nauczył, nawet w obliczu zbliżającego się końca świata. Większość ludzi nadal dokonuje codziennych wyborów na podstawie tego, czego pragnie i co im się podoba.
Głęboki ekolog nigdy nie przekłada ludzkich preferencji i niechęci, czy to własnych, czy też innych, nad to, co należy zrobić. Sformułuje on swoje pragnienia i ustali wytyczne postępowania w taki sposób, aby były wykonalne bez zmniejszania możliwego bogactwa biosfery lub zagrożenia jego ciągłości. Natomiast demokracja zaspokaja kaprysy człowieka: wolę ludu. Konsekwencje tego są przerażające - tym, do czego prowadzi demokracja, jest społeczeństwo samobójcze, które możemy dostrzec wokół nas.
Demokracja jest najbardziej nieszczęśliwym ze wszystkich znanych systemów społecznych, budulcem zagłady. W ramach takiego systemu rządów niemożliwa do zarządzania swoboda produkcji i konsumpcji oraz namiętności ludzi są nie tylko tolerowane, ale pielęgnowane jako najwyższe wartości. Najpoważniejsze katastrofy ekologiczne występują w demokracjach. Każda dyktatura przewyższa demokrację jako system, w którym jednostka jest zawsze ograniczona w ten czy inny sposób, i prowadzi do całkowitej destrukcji wolniej. Kiedy panuje wolność jednostki, ludzkość jest zarówno zabójcą, jak i ofiarą.
Herezja antyprzemocowa
Człowiek prawie niczego się nie nauczył: są ludzie, którzy wciąż są święcie przekonani o zasadności swojego sprzeciwu wobec przemocy bez względu na stan świata, i którzy prawdopodobnie będą kontynuowali ów sposób myślenia aż do własnego końca. Panowanie pokoju i miłości musi być słodkie - nie ma co do tego wątpliwości. Jest to jednak nonsensowne i katastrofalne podejście. Z duszącym całunem sześciu miliardów ludzi i wszystkimi ich żądaniami pokrywającymi powierzchnię Ziemi pacyfizm jest martwy.
Nic nie jest tak jednoznacznym i nieodpowiednim przykładem pacyfizmu, jak nauczanie Gandhiego. Mahatma Gandhi był wspierany przez 400 000 Indian, którzy stawili czoła tysiącowi brytyjskich żołnierzy: co za wspaniała chwila do głoszenia pokoju! Z drugiej strony mniejszość nie ma innej szansy niż odpowiedzieć przemocą wobec przemocy: wezwać do ostrzejszej, zacieklejszej, bardziej sprytnej, masowej i fanatycznej przemocy; żelazo będzie w stanie stawić czoła bez względu na to, jak potężna jest siła. Przykłady można znaleźć w całej historii - zarówno heroiczne porażki, jak i zwycięstwa. Finowie mają swój własny przykład tego, jak przemoc w ręce niewielkiej mniejszości mogą odnieść sukces: fińska wojna zimowa. Jest to przykład jeszcze sto razy bardziej dobitny: niedawny akt wojny, w której garstka ludzi wyższych moralnie i intelektualnie potrafiła poważnie zranić potężną potęgę światową.
Zmiana moralności
Myśliciel i autor Eero Paloheimo, który ze wszystkich Finów był najbardziej niestrudzony w rozważaniach na temat możliwych alternatywnych modeli dla zachowania życia na Ziemi, skomentował bezkompromisowo ataki w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Paloheimo twierdził, że te incydenty unieważniły wszystkie „bzdury”, jak lubił nazywać pisma, prezentacje, deklaracje i marsze- metody do których on sam, jak i również autor tego eseju, nie śmią się odwoływać. Te metody są bezużyteczne. Według niego jedyną rzeczą, która jest skuteczna i osłabia oraz podburza obecny porządek nastawiony na zniszczenie świata jest ekstremalna przemoc.
Ja sam nie posunąłbym się tak daleko. Uważam, że debata jest potrzebna jako podstawa: najpierw trzeba ustalić, o co chodzi w tym wszystkim chodzi. Dyskusja i stworzenie fundamentów idei są daremne tylko wtedy, gdy nie prowadzą do żadnej namacalnej konfrontacji - jeśli zwycięży tchórzostwo, lenistwo i pragnienie wygody.
Gdy zbliża się upadek świata, a eksplozja ludności nabiera tempa, wnioski i doktryny pojedynczego myśliciela lub lidera nigdy nie okażą się trwałe: dziś wszyscy jesteśmy dziećmi naszego okresu w historii. Nawet wiedza i nauki wielkiego filozofa i etyka, takiego jak Jezus z Nazaretu muszą być postrzegane w kontekście wielkości populacji i tempa wymierania za jego czasów. Wówczas, okazuje się, że przesłanie Jezusa i nauczanie moralne są w dzisiejszych czasach przestarzałe i nie mają zastosowania.
Ludzka warstwa rozłożona na żywej tkance Ziemi okalecza ją. W związku z tym warstwę tę należy siłą przerzedzić : dziury oddechowe muszą zostać wykute w tej materii, a ekologiczny ślad człowieka odtrącony. Formy chełpliwej konsumpcji muszą zostać gwałtownie zmiażdżone, a rozrodczość gatunku – precyzyjnie kontrolowana, a liczba osób już urodzonych gwałtownie zmniejszona - w jakikolwiek możliwy sposób.
Trzeba zdać sobie sprawę, że teraz, kiedy weszliśmy w trzecie tysiąclecie zgodnie z naszym kalendarzem, nie ma już jednostek ludzkich: tylko populacje; bez indywidualnych cierpień i przyjemności. Pozostaje te populacje okroić, aby przetrwały. Tylko wtedy będziemy mogli zachować niewinne zwierzęta, rośliny i grzyby.
Tłum. Witomysł Myduj za zgodą Arktos Media
[1] Należy wyjaśnić, w związku z komentarzami względem tłumaczenia pierwszej części eseju, iż „życie” czy „Stworzenie” w szerszym kontekście myśli Linkoli odnosi się do zachowania bioróżnorodności gatunków i ras na Ziemi, a nie definiuje wprost życia ludzkiego, ani tym bardziej chrześcijańskich implikacji jego postrzegania.
[komentarz redaktora naczelnego:
Mam pełną świadomość, że niektóre tezy Linkoli dla polskiego czytelnika mogą być szokujące i nie do przyjęcia. Niektórym może wydać się, że Linkola brzmi podobnie do niektórych liberalnych ideologów mówiących o "depopulacji". Stąd też nie należy traktować powyższego tekstu w żaden sposób za wyraz poglądów "Szturmu". Przekonany jestem jednak, że idee Linkoli są ciekawe i wartościowe, a także inspirujące i ożywcze w jakże ważnym zagadnieniu ekologii, stąd publikacja jego tłumaczenia. Nie wykluczam zresztą kolejnych tłumaczeń w przyszłości]