Szturm

Szturm

Pierwsza niedziela maja br. upłynęła pod znakiem drugiej tury wyborów prezydenckich we Francji. Było to z pewnością wydarzenie, które elektryzowało media i opinię publiczną na świecie. Do drugiej tury dostali się kandydat liberalny, ochrzczony już mianem francuskiego Ryszarda Petru, Emmanuel Macron oraz Marine Le Pen, była już szefowa Frontu Narodowego. To nie pierwszy raz, kiedy kandydat francuskich nacjonalistów walczył o prezydenturę. W 2002 i 2007 roku w wyborach prezydenckich startował ojciec Marine, Jean-Marie Le Pen, uzyskując kolejno 16,86%/ok. 18% (kolejno pierwsza i druga tura) i 10% (w 2007) głosów. Marine Le Pen w pierwszej turze zdobyła 21,30% głosów, zajmując drugie miejsce za Macronem (24,01%), a za nią - konserwatysta Francois Fillon (20,01%) i lewicowiec Jean-Luc Melenchon (19,58%), którzy po wynikach zapowiedzieli poparcie Macrona w II turze, byleby radykalna prawica nie dostała się do Pałacu Elizejskiego. I ostatecznie Macron wygrał wybory z wynikiem 66,1%, zaś Le Pen uzyskała 33,9% głosów.

Po wyborach Marine Le Pen zapowiedziała przeprowadzenie reform we Froncie Narodowym, z którego miałaby uczynić główną opozycję narodową wobec rządów Macrona. Stworzenie takiej formacji miałoby wiązać się również z zamianą nazwy i niedziałaniem już pod nazwą FN, na co zgody nie wyrażą Jean-Marie Le Pen oraz konserwatywna frakcja Front National. Krytyczna wobec linii partyjnej i wpływu doradców na Marine Le Pen pozostaje również była posłanka i siostrzenica, Marion Marechal-Le Pen. Marion Marechal po wyborach postanowiła wycofać się z życia politycznego i stąd nie będzie kandydować w czerwcowych wyborach do parlamentu francuskiego oraz zrzekła się funkcji przewodniczącej Frontu w regionie PACA (Prowansja – Alpy – Lazurowe Wybrzeże). Według spekulacji mediów, chciała w ten sposób uniknąć konfliktu z Marine Le Pen, ponieważ nie tylko krytykowała obecną linię partyjną, ale również nie zgadza się na zmianę formuły Frontu Narodowego.

Michał Szymański w poprzednim numerze Szturmu przewidział, że Marine Le Pen przegra wybory, mimo poparcia udzielonego jej przez ojca (który zapowiedział, że mimo konfliktu z nią odda głos w wyborach) oraz francuskich nacjonalistów z innych organizacji, w tym Groupe Union Defense. Niestety, Le Pen kolokwialnie mówiąc położyła się na wyborach, co można było zauważyć m.in. w telewizyjnej debacie między nią a Macronem. Według Jean-Marie Le Pena zauważono serię osobistych ataków „ad personam” między kandydatami oraz brak skupienia uwagi córki na problemach demografii i masowej imigracji, uważanych w opinii Le Pena za najważniejsze problemy Francji. Tu można podać jeszcze wycofywanie się w ostatniej fazie kampanii wyborczej z postulatu wyprowadzenia państwa francuskiego ze strefy euro, co w dalszej konsekwencji okazało się nieczytelne dla potencjalnych wyborców, oraz kwestia emerytur. Nie udało się Marynie przekonać Francuzów do uznania niedzielnych wyborów za plebiscyt za lub przeciwko masowej imigracji. Zatem można powiedzieć, że mimo bardzo dużego zaangażowania środowiska w kampanię Marine Le Pen wybory nie potoczyły się po myśli wielu ludzi, którzy liczyli, że to ten wybór może przebudzi Francję i doprowadzi do „Frexitu”. Nic z tych rzeczy.

Mało zaskakującym faktem było wsparcie Emmanuela Macrona, kandydata „z nikąd” (a w rzeczywistości - pompowanego przez system celem kanalizacji niezadowolenia społecznego oraz utrzymania status quo – byłego pracownika banku Rotschildów i uczestnika spotkań Grupy Bilderberg), przez pozostałe siły polityczne, których kandydaci nie dostali się do drugiej tury. Republikanie, socjaliści oraz liberałowie poparli kandydata globalistów, aby tylko Marine Le Pen nie wygrała (co potwierdza pogląd, że antyfaszyzm potrafi łączyć ludzi tak o poglądach lewicowych, jak i prawicowych). Macrona poparli również muzułmanie, żydzi i protestanci, natomiast przedstawiciele Kościoła Katolickiego postanowili nie angażować się w wybory poprzez wskazywanie swego kandydata. Przywódcy religijni we wspólnej deklaracji w przeddzień wyborów pisali między innymi tak:

Głęboko przywiązani do republikańskich zasad naszej dewizy: „Wolność, równość, braterstwo”, jak też do powszechnych wartości gościnności, otwartości na innych i solidarności, wzywamy Francuzów do zaangażowania (…) aby na drodze głosowania zwyciężyła Francja wielkoduszna, tolerancyjna i otwarta na świat. (…)

Ponieważ dzisiaj nie wystarczy już powstrzymywanie Frontu Narodowego, konieczne jest przypominanie jednym głosem humanistycznych fundamentów, które nas ożywiają i dla których na co dzień pracujemy. (…).

Nie ma nic ponad pokój i tylko republikański głos na Emmanuela Macrona zapewni Francję silną całą swą historią, ufną w swą przyszłość i w zdolność do promieniowania w świecie. (…)

Doprawdy, istny „sojusz ekstremów” różnych środowisk religijnych i politycznych, które w czasie kampanii połączył jeden wróg. Był nim Front Narodowy. Ich cel został osiągnięty. Macron wygrał wybory, nie będzie „Frexitu”, do Francji będą przedostawać się kolejne fale imigrantów, a lewicowe środowiska obecnie naciskają na nowego prezydenta V Republiki, by wpisał do konstytucji francuskiej prawo do aborcji, podjął walkę z dyskryminacją osób o innej orientacji seksualnej, wprowadził edukację seksualną do szkół oraz uznał związki pederastów za równą formę rodziny.

Mam zresztą sporo zastrzeżeń co do obecnej linii partyjnej Frontu Narodowego, o czym pisałem w grudniu 2015 roku na łamach „Kierunków”, więc krótko powtórzę, jakie są jej punkty. Dwulicowa polityka w sprawie aborcji (wg Marine Le Pen prawne regulacje dotyczące zabijania nienarodzonych dzieci powinny być zależne od woli Francuzów, których większość nie popiera zakazu aborcji) oraz pederastów (mimo iż oficjalnie FN nie popiera małżeństw „jednopłciowych”, to w ostatnich kilku latach otwarte poparcie dla tego ruchu deklarowali pederaści widząc w nim ratunek przed islamem tępiącym wszelkie przejawy pedałowania), krótkowzroczność ideowa (która przejawiła się chociażby poparciem dla SYRIZY w wyborach parlamentarnych w Grecji w 2015 roku, uważając, że w Grecji i Hiszpanii, gdzie nie ma partii stanowiącej odpowiednik Front National, to rolę antysystemową pełni skrajna lewica), podzielone stanowisko w sprawie konfliktu izraelsko – palestyńskiego, idealizowanie wizerunku politycznego (m.in. przyjmowanie pederastów na stanowiska doradców, jak Sebastien Chenu w grudniu 2014 roku), odmowa współpracy z nacjonalistami z Jobbiku, Złotego Świtu i bułgarskiej ATAKI oraz rozmów z europosłem NPD, Udo Voigtem w 2014 roku, utrzymanie świeckiego statusu państwa z 1905 roku oraz antyislamizm wynikający z faktu, iż w opinii Marine Le Pen islam jest zagrożeniem dla świeckości Francji, nie dla chrześcijaństwa. Dodatkowo, wpływ na to miał fakt wyrzucenia Jean-Marie Le Pena z partii oraz jej stopniowa deradykalizacja, prowadzona przez doradców Marine. Mimo to przez francuski oraz europejski establishment nadal partia Front National jest uważana za ekstremistyczną, faszystowską i antyunijną siłę. Można jeszcze do tego dodać dość putinofilską gębę FN, przekładającą się na poglądy Marine Le Pen. Była liderka Frontu Narodowego uważa m.in. iż Putin to swego rodzaju obrońca wartości chrześcijańskich w Europie, a Rosja miałaby być brana za wzór państwa dbającego o interesy Rosjan (ten mit charakteryzuje zresztą nie tylko Marine, ale i prawicę/narodowców z innych krajów Europy Zachodniej).

W długiej perspektywie za kadencji Emmanuela Macrona Francja pozostanie w UE i NATO, granice dla imigrantów pozostaną otwarte, w imię walki z terroryzmem dalej będą ograniczane swobody obywatelskie, a nowo obrany prezydent zapowiedział już sankcje wobec Polski i Węgier za „naruszanie wszystkich zasad Unii Europejskiej”. Trzeba też pamiętać, że Macron jako minister gospodarki za prezydentury Francois Hollande’a jest współodpowiedzialny za ekonomiczną zapaść Francji (zastój gospodarki, zmniejszenie się liczby miejsc pracy, wzrost bezrobocia, długu prywatnego i publicznego etc.). Jak się będzie zmieniać Francja albo i się nie zmieniać, czas pokaże. Bez komentarza natomiast należy zostawić wyrażone przez europosła PiS, Ryszarda Czarneckiego, sympatie do Macrona.

Adam Busse

niedziela, 28 maj 2017 13:15

Leon Zawada - „Prometeizm jednostki”

Marzyłem o wieku Rycerzy, silnych i szlachetnych, którzy najpierw odnoszą zwycięstwo nad sobą, a dopiero potem nad innymi. - Leon Degrelle

 

W pędzie czasu każdy moment stawia wyzwania. Zębatki na toczących się w nieskończoność kołach historii to opowieści o innych bitwach, bohaterach i męczennikach. Camelot, najznamienitszy zamek Avalonu w legendach arturiańskich, miał 150 rycerzy, którzy pod wodzą Lancelota z Jeziora odpierali saską inwazję oraz poszukiwali Świętego Graala. I chociaż paladynom broniącym swojej ojczyzny nie udało się odnaleźć kielicha, z którego w dniu Ostatniej Wieczerzy pił Jezus Chrystus to w innym momencie, kto inny, odnalazł równie ważną relikwię. Przedmiotem tym była włócznia, którą według Legendy posłużyć się miał rzymski żołnierz, aby przebić bok Zbawiciela cierpiącego na Golgocie. W 290 roku posiadaczem włóczni został rzymski oficer legii tebańskiej. Chrześcijanin ten, znany dziś jako Święty Maurycy, nie godząc się na oddanie czci pogańskim bogom poległ męczeńską śmiercią wraz z całym swym legionem. Krew i pot bohaterów, którym w imię Sprawy przyszło poświęcić swoje życie głęboko wsiąkł w mury i ziemie. Pamiętając o nich nie zapominajmy, że nie każdy kto dokonał przełomu musiał zginąć jako męczennik. Co więcej, nie każdy musiał być znany w ogóle. Być może nie jesteśmy świadomi, w jak wielu wypadkach o losie dziejów zadecydował wysiłek szeregowych żołnierzy, zwykłych pracowników i innych, których nazwisk nie zapamiętały podręczniki. Pójdźmy dalej, być może cywilizacja zawdzięcza swe istnienie jednej matce wychowującej swoje dzieci w zgodzie z określonym ideałem. Być może jednemu klasztorowi, w którego murach wymodlono kolejne zwycięstwa. W końcu łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo. Każdy z nas został powołany do życia. Nie wierzę, żeby ktokolwiek mógł zostać powołany do samej egzystencji. Do procesu biologicznego opierającego się tylko na możliwie przyjemnym przeżyciu tych kilkudziesięciu lat. Założenie takie, chociaż opiera się na braku przekonań, umacnia obecny system. Globalny materializm oderwał człowieka od ziemi zamieniając go w ludzki kapitał. Zniszczył tożsamość opartą o więzy z innymi, podobnymi sobie, z ludźmi którzy byli przedtem i tymi co nadejdą później. Postnowoczesny człowiek to istota zamknięta w kręgu posiadania, jednocześnie oddalona od kręgu najbliższych. To człowiek marzący o tym aby posiadać ziemię, nie rozumiejąc przy tym, że ziemia też powinna posiadać jego. Dla nacjonalisty największym wrogiem jest postmodernistyczny globalizm. Nacjonalista występuje przeciwko jego dzieciom – masowej imigracji, niesprawiedliwym warunkom pracy, degradacji środowiska naturalnego czy niszczeniu rodzimej kultury. Musi on jednak wiedzieć, że trzeba najpierw udoskonalić samego siebie. Nie można wierzyć utopistycznym wizjom. Widzenie własnego ja tylko i wyłącznie w roli wielkiego przywódcy albo męczennika ginącego z karabinem i różańcem w ręku to tylko pyszny egoizm. Ideał przyświecający nowoczesnemu idealizmowi wymaga głębokiej zmiany całego systemu. Wymaga sprawiedliwych pracodawców, uczciwych pracowników, tysięcy wolontariuszy, oddanych księży, kochających rodziców i utalentowanych artystów. I jeżeli chcemy, aby ideał ten kiedykolwiek się ziścił musimy prace podjąć już teraz. Nad sobą.

 

Droga ku samodoskonaleniu jest obowiązkiem. Jak wspominałem wcześniej, jesteśmy powołani do życia, nie do egzystencji. Jesteśmy powołani do mrożącego wiatru na karku i pulsującej krwi w żyłach. Żaden z nas nie ma prawa narzekać na brak elit w kraju samemu nie dążąc do elitarności. Wielu z nas wpada w pułapkę krytyki. Dopóki stoi się w miejscu bunt jest bez wyrazu. Nie chcę powielać tekstów kolegów o pasywności polskiego nacjonalisty. Sądzę, że tutaj nie chodzi tylko i wyłącznie o brak zaangażowanie w inicjatywy narodowe czy konkretne organizacje. Tutaj chodzi przede wszystkim o brak skutecznej walki wewnętrznej. Wyobraźmy sobie sytuacje, w której partia nacjonalistyczna zdobywa władzę. Czy to faktycznie istotnie zmieni postać rzeczy? W jakimś stopniu na pewno, ale czy posiadamy wystarczającą ilość specjalistów, żeby obsadzić wysokie stanowiska? Czy ktoś jest w stanie wskazać dziesięciu współczesnych nacjonalistycznych ekonomistów albo inżynierów odznaczających się wybitnością? Pomijając wątek techniczny, co z poetami? Co z kapłanami? Czy nasz naród posiada wystarczającą siłę twórczą, aby promować duchową wielkość? Jeżeli nie to czy faktycznie nie stać nas na to, żeby takową posiadać? Jesteśmy narodem, który przecierpiał 123 lata niewoli, dwie wielkie wojny światowe, 50 lat komunizmu i ostatnie dwie dekady demoliberalizmu. Przez wieki niszczono nasze elity, zapobiegano rozkwitowi naszej kultury, tłamszono naszą gospodarkę i myśl samorządową. Dzisiejszym wyzwaniem jest powstać z kolan i nie dopuścić do upadku. Ani razu więcej. Polacy potrzebują siły cywilizacyjnej, która z jednej strony zainicjuje przełom, a z drugiej wytworzy soft-power motywujący inne narody Europy do zawrócenia z kursu ku przepaści. Nasz naród nie osiągnął jeszcze ostatniej równi pochyłej, wciąż mamy szansę zbudować Wielką Ojczyznę ze sprawiedliwym systemem i bogatą kulturą. W dodatku, być może jesteśmy ostatnimi, którzy mogą zrobić to na tyle skutecznie aby rozpalić serca innych pokazując im kuszący zapach towarzyszący nieznanemu. Abyśmy zarówno my jak i oni poczuli gorące iskry prometejskiego płomienia. Wiemy o co toczy się gra. Wiedzmy też jak to osiągnąć.

 

Polskę stać na wielkość. Wiemy, że nam do niej daleko. Zestawiając te dwie myśli musimy podjąć działania ku zmianie obecnego stanu rzeczy na lepszy. Rozwińmy żagle i obierzmy kurs na przełom. Każdemu z nas może przyjść wypełnić swoją rolę. Bądźmy gotowi do tego zadania. Dziś musimy przede wszystkim uczyć się i pracować. Nie można przyjąć myślenia upoważniającego do bierności lub braku uczciwości. Owszem, system nie jest sprawiedliwy, ale to nie oznacza, że my mamy tacy być. Część z nas w pracy ma kontakt z drugim człowiekiem, robi coś dla kogoś lub świadczy różne usługi. Czyniąc to nie należy czekać na uczciwszy system tylko już teraz dbać o dobro swoje i innych Polaków na tyle na ile można. Ucząc się i rozwijając wypełniamy obowiązek wobec siebie. Samodoskonalenie nie ma jednak wymiaru czysto jednostkowego. Nasz ruch potrzebuje ludzi, którzy się na czymś znają. Same argumenty doktrynalne nie wystarczą, jeżeli nie będziemy mogli narodowi zaproponować konkretnych rozwiązań społecznych i gospodarczych. A programy te muszą być poparte solidną wiedzą. Ponadto, każdy z nas wie przeciwko czemu występuje, ale czy każdy wie w imieniu czego to robi? Nieodłącznym fundamentem nacjonalisty musi być znajomość korzeni własnej cywilizacji, zrozumienie jej siły sprawczej. Nie da się wpędzić w ruch zębatych kół historii nie wiedząc w jaki sposób działają. A to uczynić można jedynie łącząc fachową wiedzę na jakiś temat, społeczny aktywizm, przedsiębiorczość lub twórczość artystyczną z rzetelnym kręgosłupem cywilizacyjnym. Nie marzymy ani o technokracji, ani o wskrzeszaniu tego, co już umarło. Marzymy o rozpaleniu idealistycznego ognia przy chłodnej, fachowej precyzji.

 

Tytułem końca apeluję do Was i do siebie: uczmy się, pracujmy, rozwijajmy siebie i ludzi bliskich naszym ideałom. Twórzmy środowiska idealistów z wiedzą, fachem, talentem i zapalczywością, lecz przede wszystkim wolą zwycięstwa. Tryumfem, który zaczyna się od jednostki. Człowieka dającego przykład rzetelnej pracy, rękojmie uczciwości i oddania sprawie własnego ludu.

 

Jak Prometeusz.

 

Leon Zawada

Pewien znany korwinista/chrześcijański randysta/nowoczesny endek/vice-Dmowski nawołuje do budowy „szerokiego porozumienia narodowców, katolików, wolnościowców, antysystemowców, sebiksów, piwniczaków, palaczy zielska i widzów Mariana&Pastora pod przewodnictwem męża opatrznościowego polskiej prawicy, wybitnego artysty, wojownika o jednookręgowe mandaty wyborcze (czy jakoś tak) Pawła K.”. Nie ma w tym nic zaskakującego, podobne wezwania słyszymy od lat, wcześniej podobną rolę miał pełnić pan w muszce, ale niestety nie umie śpiewać.

 

Powtórzę to co każdy Czytelnik Szturmu wie od dawna - nie ma zgody na jakiekolwiek wchłonięcie ruchu nacjonalistycznego przez liberalne szambo. Jesteśmy nacjonalistami i nic nas nie łączy z bredniami o wolnym rynku paróweczek czy jowach jako leku na HIV.

 

Zwolennicy tak egzotycznych mariaży mają jeden żelazny argument – tylko dzięki Kukizowi/Korwinowi/Petru/Palikotowi można liczyć na poselskie diety. Czyli sprawa jest jasna, nie liczy się Idea ważne, żeby dorwać się do żłoba. Oczywiście teorie, że prawdziwy radykał powinien brzydzić się polityką świadczą o mentalnym gimnazjum, chcąc realnie wpływać na to jak wygląda państwo musimy brać czynny udział w życiu politycznym. Jednak nie możemy zapominać, że sejm jest środkiem, nigdy celem. Kilka mandatów i stanowiska dla paru osób nic nam nie dadzą jeżeli posłowie uznają, że „nacjonalizm źle się Polakom kojarzy” i przejdą na pozycje liberalnej prawicy. Schetyna kiedyś powiedział, że do biznesu idzie się dla pieniędzy, a do polityki dla naprawdę dużych pieniędzy.

 

Niektórym zdecydowanie zbyt mocno imponuje prawica, która od kilkudziesięciu lat przegrywa w Europie wszystko co jest do przegrania, za każdym razem będąc zadowolona z kompromisu. Są stołki, sondaże ładnie wyglądają, a że uchodźcy, aborcja i części rowerowe? Kogo to obchodzi! Aborcję we Włoszech wprowadziła prawica! Depenalizacja części rowerowych w Wielkiej Brytanii to zasługa Iron Bitch - znanej aborcjonistki i liberałki niszczącej życie milionów robotniczych rodzin, „małżeństwa” dewiantom dał konserwatysta Cameron. Dzisiaj zachodnioeuropejska prawica głosi postulaty, których 20-30 lat temu nie ośmieliłoby się podnieść nawet najradykalniejsze lewactwo.

 

Najnowszym przykładem czym kończą się sojusze z prawicą i liberałami jest powstanie .ndecji, grupa niedawnych narodowców (trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale niektórzy kiedyś robili mega robotę) dzisiaj ustami swojego prezesa odcina się od nacjonalizmu, który „źle się kojarzy Polakom”, grajek, w którym widzą męża opatrznościowego chce przyjmować tak zwanych „uchodźców”, ale oni nawet nie pisną bojąc się utraty miejsc na listach. Marine Le Pen dotarła do II tury wyborów prezydenckich we Francji popierając aborcję i części rowerowe, wycięła z partii wszystkich ideowców na czele z własnym ojcem, wszak radykalizm źle wpływa na słupki poparcia. Znany .ndecki poseł toleruje cyklistów, którzy się nie afiszują, a jego znany ze śpiewania o zbliżającym się proboszcz, którego pobiegnie przywitać, wódz chce przyjąć kilkadziesiąt tysięcy uchodźców z Syrii. Niedawni narodowcy nie potrafią także poprzeć najważniejszych dla polskich rodzin spraw czyli płacy minimalnej i 500+.

 

Patrząc na zaprzaństwo .ndeków trudno uwierzyć, że ktoś może na poważnie domagać się sojuszy z Korwinem i Kukizem. Ale takie są skutki marzeń o karierze politycznej dwudziestolatków, którzy widzieli kolejne klęski i kampanię prezydencką lubelskiego analfabety. Zabrakło czasu na realną formację, sukces Marszu Niepodległości przerósł wszystkich.

 

Mamy dwie opcje, budować własną siłę i kiedy będziemy gotowi jako dojrzały ruch wejść do poważnej polityki, albo zostać prostytutką prawicy, która czasem powie coś o Kresach, ale i tak Drugą drogę obrali .ndecy i niech na zawsze pozostaną przestrogą czym kończy się składanie hołdów lennych prawicowym Palikotom, nawet jeżeli ładnie śpiewają.

 

Tomasz Dryjański

Dwa lata temu walczyliśmy z bluźnierczą pseudosztuką Golgota Picnic, której wątpliwa „kariera” zaczęła się od festiwalu na poznańskiej Malcie, obecnie w stolicy trwają protesty przeciwko równie śmierdzącej Klątwie. Degeneracja środowisk teatralnych to akurat nic nowego, również w Poznaniu miewaliśmy ciekawe „przedstawienia” poświęcone postaciom Dmowskiego i Mosdorfa. Nie mam zamiaru streszczać tych wątpliwej jakości „przedstawień”, ważne, że oba spektakle bluźnierczych rzygowin „artystów” spotkały się ze zdecydowaną reakcją ze strony naszego środowiska. Pokazaliśmy, że na pewne rzeczy zgody nie ma, oczywiście.

 

Ostatni rok to także olbrzymi czarny protest, fala protestów organizowanych przez najróżniejszej maści feministki i liberalne lewactwo zmobilizowała dziesiątki tysięcy niezaangażowanych w politykę kobiet, szambo poparły oczywiście tłumy ludzi tak zwanej „kultury”. Te wydarzenia wspominamy jako zimny prysznic, po sukcesie MN-u uwierzyliśmy, że ulica należy do nas, to my jesteśmy jej głosem, ale nigdy nasze manifestacje nie osiągnęły podobnych rozmiarów, kiedy organizowaliśmy protesty po samorządówce czy aferze taśmowej, a nawet przeciw imigrantom frekwencja była wielokrotnie mniejsza, nie potrafiliśmy zmobilizować normików. Tymczasem drugiej stronie się to udało wmawiając Polkom, że projekt ustawy chroniącej życie poczęte odbiera im wolność, zakazuje badań prenatalnych, a tak w ogóle to będą umierały w męczarniach, no cóż, niektórzy wierzą, że seriale paradokumentalne dzieją się naprawdę. Czarny protest dzięki wsparciu mediów i celebrytów, a także umiejętnego budowania klimatu strajku kobiet i obrony zagrożonej wolności przybrał olbrzymie rozmiary i wuchcie Polek wyrobił zdanie na temat dopuszczalności aborcji, w tym czasie wszyscy – działacze pro-life, nacjonaliści, Kościół i prawica wykazali się straszną biernością, mając szansę zaostrzenia ustawy aborcyjnej (bo w przyjęcie jej w formie proponowanej przez Ordo iuris nikt nie wierzył) nie zrobiliśmy praktycznie nic, kontry były niemrawe, ze śmieszną frekwencją, bez jakiejkolwiek koordynacji. Oddaliśmy teren praktycznie bez walki.

 

Pierwsze parady części rowerowych były zakazywane przez władze, w Poznaniu decyzję podjął prezydent z nadania Platformy, a podtrzymał wojewoda z... SLD. Dzisiaj parady są traktowane jako coś „normalnego”, a prezydent miasta (z Platformy) wiesza w centrum tęczowe szmaty. Kontry również wyglądały bardzo ładnie, tą z 2005 oglądałem na własne oczy i miała piękny klimat. Minęło 12 lat, zmieniło się społeczne postrzeganie pedalstwa, dzisiaj pedały kojarzą się z wykształconymi i kulturalnymi bohaterami serialu TVP, a nie półnagimi debilami z piórami w tyłku. Dlatego wiara (pomijając społeczności osiedlowe i parafialne) coraz częściej patrzy na nich z tolerancją, często nawet osoby związane z Kościołem protestują przeciwko nazywaniu pedałów pedałami bo to nienawiść. Nic dziwnego, że nasze kontry są kiepsko odbierane, zresztą trzeba przyznać, że wyglądają coraz słabiej.

 

Przed gdańską paradą dewianci umieścili na figurze Jezusa Miłosiernego tęczowy karton z cytatem o miłowaniu bliźniego. Oczywiście zapomnieli, że Jezus kazał się nawracać, jawnogrzesznica miała iść i nie grzeszyć więcej, a św. Paweł pisał rzeczy po przeczytaniu których byłoby im smutno. Miłość bliźniego nie oznacza tolerancji dla grzechu, tak samo jak dbanie o higienę nie oznacza taplania się w błocie. Ofiarą dewiantów padł też pomnik marszałka Piłsudskiego.

 

To jest wojna! Walczymy przeciwko postępującej degeneracji społeczeństwa – aborcji, pedałom i bluźnierstwom promowanym jako „sztuka nowoczesna”. Na wojnie nie ma miejsca na jakiekolwiek ustępstwa w stylu brytyjskich konserwatystów (z Thatcher i Cameronem na czele) i włoskich chadeków. Wszelkie Klątwy, czarne protesty i promowanie pedalstwa muszą spotykać się ze zdecydowaną reakcją. Wystarczająco dużo czasu i pola już straciliśmy. Ani kroku w tył!

 

Tomasz Dryjański

 

Ruch ekologiczny, zwany również - nie całkiem słusznie - ruchem zielonych, ma swoje korzenie w młodzieżowej rewolcie końca lat ’60 ubiegłego wieku. Trudno się temu dziwić; gloryfikujący życie w zgodzie z naturą, wolny seks, związki otwarte hippisi byli idealnym materiałem na obrońców środowiska.”[1] – tak utożsamiany z prawicą politolog Bogdan Pliszka utrwala powszechne przekonanie, jakoby ochrona środowiska była domeną „lewaków”. Historia niemieckiego ruchu ekologicznego ostatnich dekad pokazuje, że pierwsi „zieloni” – w kwestii natury niemniej bezkompromisowi niż współcześni – wcale nie walczyli o aborcję, multikulturalizm i prawa LGBT.

 

W latach '70, na fali antynuklearnych protestów, w RFN powstały tysiące oddolnych inicjatyw na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Wśród nich znalazł się m.in. Związek Młodzieży Wiernej Ojczyźnie (BJH), „Zielona Lista” utworzona w Nadrenii-Palatynacie z inicjatywy Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD), a przede wszystkim Zielona Akcja Przyszłość (Grüne Aktion Zukunft, GAZ) z Herbertem Gruhlem na czele. Były polityk Chrześcijańskiej Unii Demokratycznej (CDU), po wystąpieniu z partii m.in. z powodu jej poparcia dla energetyki jądrowej, zaangażował się w ruch ekologiczny[2]. Jego książka „Plądrowana planeta” (1975) okazała się bestsellerem, a powołana w 1978 roku Zielona Akcja Przyszłość została pierwszą partią federalną programowo odwołującą się do idei ochrony środowiska.

 

W 1979 roku podjęto próby utworzeniazielonej” koalicji od prawa do lewa. W rozmowach, oprócz Zielonej Akcji Przyszłość, po „prawej stronie” uczestniczyła m.in. nacjonalistyczna Wspólnota Działania Niezależnych Niemców (Aktionsgemeinschaft Unabhängiger Deutscher), Zielona Lista Ochrony Przyrody (Gruene Liste Umweltschutz), czy Zielona Lista Szlezwika-Holsztynu (Gruene Liste Schlezwig-Holstein). Owocem porozumienia było powołanie koalicji Zieloni-Odmienne Zrzeszenie Polityczne (Die Grünen). Jak pisze Tomasiewicz, w początkowym okresie, koalicja była „autentycznie nowa i autentycznie wielonurtowa, lokująca się ponad tradycyjnymi podziałami na prawicę i lewicę”[3], co doskonale oddaje wykorzystywane przez nią hasło: Ani w prawo, ani w lewo tylko do przodu.

 

Rodzący się ruch ekologiczny, utożsamiany jeszcze wówczas z prawicą nie uszedł uwadze skrajnej lewicy: Grupa Międzynarodowych Marksistów (GIM) pisała o „trzodzie wyborczej burżuazyjnych obrońców środowiska”, Komunistyczna Partia Niemiec – Marksiści-Leniniści (KPD-ML) określała ich jako „pomocniczy oddział reakcji”. Wpływowy lewicowy dziennik „Le Monde” jeszcze w 1981 roku pisał: „Ekologia polityczna (...) jest niebezpieczna o tyle, że implikuje ideologię naturalistyczną. (...) Czy temat społeczeństwa zorganizowanego zgodnie z prawami natury nie budzi przerażenia i ponurych skojarzeń? (...) Jak można atakować maniaków ilorazu inteligencji i apologetów dziedziczności, kiedy tak jak oni chyli się głowę przed naturalnym porządkiem rzeczy? (...)”. Prędko jednak zmieniono zdanie.

 

W 1980 roku, podczas zjazdu Zielonych, staraniem lewicowej części działaczy zezwolono na podwójne członkostwo, wskutek czego mogli oni oficjalnie zasilić szeregi Die Grünen (od tego samwgo roku oficjalnie partii politycznej). O ile w początkowej fazie istnienia Zielonych, tylko 15% członków deklarowało swoje poglądy jako lewicowe, do 1986 roku wśród przywódców i aktywistów aż 35% należało uprzednio do organizacji, takich jak Komunistyczna Partia Niemiec (KPD), Niemiecka Partia Komunistyczna (DKP) czy Rote Hilfe. Nie dziwi więc utopijny program gospodarczy, czy nacisk na sferę obyczajową. Przedstawicieli „prawego” skrzydła Zielonych usuwano jako „faszystów”, sam Gruhl zaś stracił stanowisko przewodniczącego i wkrótce wraz z nim, partię opuściła 1/3 członków tworząc konserwatywną Partię Ekologiczno-Demokratyczną (Ökologisch-Demokratische Partei, ÖDP).

 

W zamyśle lidera, ÖDP miała pozyskiwać dla ruchu ekologicznego wyborców z prawego skrzydła sceny politycznej[4]. Program partii łączył w sobie postulaty ochrony środowiska naturalnego z postulatem ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, sprzeciwem wobec masowej imigracji, małżeństw homoseksualnych, czy wobec radykalnego feminizmu. W kwestiach ochrony środowiska pozostawał jednak bliski Zielonym. Partia wsparła chociażby wprowadzenie tzw. podatku ekologicznego. Wobec braku sukcesów politycznych, Gruhl i tym razem stracił stanowisko przewodniczącego. Mówiono o nim, jako o „fanatyku niezdolnym do kompromisu”, którego radykalizm i katastrofizm skazał na polityczne osamotnienie[5]. Na krótko przed śmiercią w 1993 roku powołał ponadpartyjny ruch społeczny Niezależni Ekologowie Niemiec (Unabhängige Ökologen Deutschlands) skupiający prawicowo-konserwatywnych ekologów, których ideę wyrażało hasło: „Ekolodzy i obrońcy ojczyzny płyną w jednej łodzi”[6].

 

Na tym nie koniec. Partia Ekologiczno-Demokratyczna działa do dziś, ciesząc się ok. 2-procentowym poparciem, głównie w Bawarii. W 2014 roku wprowadziła swojego przedstawiciela do Europarlamentu (Klaus Buchner). Od lat 90. na obszarze Meklemburgii zaczęły powstawać ekologiczne gospodarstwa rolne, zakładane – jak donosi The Guardian – przez „skrajnie prawicowych ekstremistów”[7]. Hodują ekologiczne warzywa i owoce, wytwarzają pieczywo z własnej pszenicy, produkują nawet „niemiecki miód”! – alarmuje brytyjski dziennik. Administracja Nadrenii-Palatynatu wystosowała nawet profilaktyczną broszurę, w której tłumaczy miejscowym rolnikom, jak oprzeć się „faszystowskiej infiltracji” ich szeregów. Z kolei wydawane od 2007 roku pismo „Umwelt und Aktiv” posądzane bywa o to, że stanowi „kamuflaż dla NPD” i jej niecnych planów przejęcia elektoratu Zielonych. Wśród porad ogrodniczych i wyników badań nad skutkami spożywania mleka modyfikowanego, gazeta ma przemycać nacjonalistyczne treści[8][9]. Chciałoby się wierzyć, że to prawda.

 

***

 

Na sam koniec warto wspomnieć, chociażby dla przyzwoitości, o polskiej próbie stworzenia „zielonego sojuszu ekstremów”. We wrześniu 1999 roku, podczas II Kongresu Opozycji Antysystemowej w Wałbrzychu podjęto próby utworzenia wspólnej płaszczyzny działania środowisk antyglobalistycznych i eurosceptycznych. W obradach, oprócz przedstawicieli Federacji Anarchistycznej, Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, Stowarzyszenia „Ekofront”, Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, czy Stowarzyszenia Ekologiczno-Kulturalnego Klub „Inaczej”, zjawili reprezentanci Stowarzyszenia na rzecz Tradycji i Kultury „Niklot”, Polskiej Wspólnoty Narodowej Bolesława Tejkowskiego, Organizacji Monarchistów Polskich, Polskiego Oddziału Soboru Wszechsłowiańskiego, Stowarzyszenia Świaszczyca, Rodzima Wiara, a także przedstawiciele redakcji pism: „Wspólnota”, „Rojalista - Pro Patria”, „Trygław”, „Odala”, „Securius”[10]. Powołano wówczas Konfederację Dla Naszej Ziemi, która prędko zmarła śmiercią naturalną. Zwolennikom porozumienia (wśród nich Remigiusz Okraska[11], Olaf Swolkień[12]) oberwało się od towarzyszy z lewej strony – przede wszystkim za zdradę[13] i umożliwienie faszystom infiltracji środowiska (sic!) ekologów[14]: „albo zieloni, albo brunatni, tertium non datur”. Wobec tego, na czerwonych tym bardziej nie powinno być miejsca.

 

Marta Niemczyk

 

http://www.psz.pl/124-polityka/bogdan-pliszka-zielono-mi--od-ochrony-srodowiska-do-ekofilozofi (dost. 19.05.2017)

Tomasz Gabiś, Patron konserwatywnej ekologii, „Opcja na Prawo” nr 5 maj 2002

Jarosław Tomasiewicz, Zgniłozieloni. Pouczająca historia federalnej partii Die Grünen, „Zielone Brygady” nr 5 (35) 1992

Rafał Łętocha, Ekonomia współdziałania. Katolicka nauka społeczna wobec wyzwań globalnego kapitalizmu, Kraków 2016, s.83.

Tomasz, Gabiś, Patron konserwatywnej ekologii...

Jarosław Tomasiewicz, Zgniłozieloni. Pouczająca historia federalnej partii Die Grünen, „Zielone Brygady” nr 5(35) 1992

https://www.theguardian.com/world/2012/apr/28/germany-far-right-green-movement (dost. 22.05.2017)

http://www.geo.de/natur/oekologie/4111-rtkl-rechte-oekos-braun-oder-gruen (dost. 23.05.2017)

http://blog.zeit.de/stoerungsmelder/2008/08/29/grun-oder-braun-zum-nationalistischen-okomagazin-%E2%80%9Eumwelt-und-aktiv%E2%80%9C_387 (dost. 22.05.2017)

Marzena Dobner, Narodowy ekologizm? Zarys problematyki, „17 – Cywilizacja Czasów Próby”, nr 2/2009, s.9.

Remigiusz Okraska, XIX-wieczne idee, XX-wieczne manipulacje, „Dzikie Życie” nr 5/71 2000

Olaf Swolkień, Jelonek Antyfaszystowski, „Zielone Brygady. Pismo Ekologów” nr 3 (148) 2000.

Monika Gorzelańska, O tym jak jedno bagno – UE, wcale nie jest gorsze od drugiego bagna – współpracy ze skrajną prawicą, „Źródła” nr 17 1999

Sławomir „Vege” Czapnik, Zielono-brunatni?, „Dzikie życie” 3/69 2000

 

niedziela, 28 maj 2017 13:14

Witold Dobrowolski - „Dzień hańby”

8 maja 1945 roku umarła Europa. Zakończyła się agonia, którą we wrześniu 1939 roku rozpoczęły śmiertelne ciosy Hitlera i Stalina. Od tego momentu martwe ciało coraz bardziej się rozkłada. Faszyzm zwyciężony! Rozbawieni czerwonoarmiści mijają ułożone specjalnie pod kronikę filmową ciała obrońców Reichstagu. Stolicy narodowo-socjalistycznego snu przed czerwoną nawałą bronili antykomunistyczni przedstawiciele niemal każdej narodowości. Nad obumarłym miastem łopotały już znienawidzone przez wolnych ludzi sztandary z sierpem i młotem. Był to przełom, kontynentem podzieliły się dyktatury - demoliberalizmu i komunizmu, zaś narody powoli ulegać zaczęły coraz większej degeneracji. Także w Polsce świętuje się dzień ósmego lub też dziewiątego maja, jak wolą pogrobowcy czerwonego dyktatu, czyli tzw. „homo sovieticus”: hodowany ideał Nowego Człowieka, którego formacja wraz z klęską ideałów i korupcją socjalizmu i komunizmu została wstrzymana, a oni sami ulegli. W środowisku narodowym w Polsce świętowanie tej rocznicy jest przemilczane lub słusznie uważane za wymianę jednej okrutnej okupacji na drugą, inni pojmują go jako symboliczną śmierć Europy, a jeszcze inni dywagują, czy zwycięstwo Niemców, a nie Sowietów przyniosłoby Europie przetrwanie kosztem Polski? Podejmując tą problematykę trzeba działać na dwóch płaszczyznach: paneuropejskiej, oraz nacjonalistycznej z pozycji polskiej. W obu przypadkach można mówić jednak o II wojnie światowej jako wojnie antytradycjonalistycznych, antynarodowych sił zwalczających się wzajemnie kosztem narodów Europy, w tym także Polski.

 

Z pozycji paneuropejskiej, jak trzeba podkreślić radykalnie innej od polskiej, śmierć Europy jest faktem, który jest dostrzegalny na ulicach państw Zachodu. Monumentalne zabytki przypominające o dawnej świetności toną w multikulturowych, kulturowo marksistowskich społeczeństwach, wyzbywających się na każdym kroku swej tożsamości, tradycji, czy wartości duchowych. Bezsprzecznie większość ugrupowań nacjonalistycznych w Europie opowiedziało się po stronie Niemiec kierując się swoim interesem narodowym. Chętnie skorzystano z pomocy części z nich, inni mimo proniemieckich sympatii zostali odsunięci (liderzy polskiego NOR rozstrzelani w 1940 roku, liderzy ukraińskiego OUN-B, czy Żelaznej Gwardii uwięzieni w obozach koncentracyjnych). Znamy dzisiaj powody współpracy z Niemcami cenionego bezsprzecznie wśród także polskich nacjonalistów Leona Degrelle. Reksiści pogodzeni z nowym porządkiem sił w Europie, w której bezsprzecznie dominowała już niemiecka Rzesza i nic nie zwiastowało tego, by ten porządek nie mógł się utrzymać, postanowili działać w ramach ochotniczych antykomunistycznych formacji na froncie wschodnim. Wykazali się swoją fanatyczną i heroiczną walką, co miało prowadzić do zachowania chociaż pewnej autonomii dla Belgów w powojennym układzie europejskim. Podobnie postąpili holenderscy nacjonaliści, którzy przecież początkowo w obliczu niemieckiej inwazji byli gotowi walczyć przeciwko agresorowi, jednak zostali internowani przez francuskie wojska, które ich oraz Belgów więziły, torturowały i rozstrzeliwały. Trudno tu wyrażać niezrozumienie, że alianci zaczęli być po takich czynach postrzegani jako równy, a nawet większy wróg od hitlerowców, którzy dali tamtejszym nacjonalistom pewną swobodę działalności. We Francji sformowany kolaboracyjny rząd zaczął wcielać w życie nacjonalistyczne idee, a francuscy monarchiści, nacjonaliści i konserwatyści w dużej mierze opowiedzieli się po jego stronie, pamiętając o skorumpowanym przedwojennym rządzie, który kazał ich protesty topić we krwi. Inne narodowości jak Słowacy, czy Chorwaci dzięki Niemcom otrzymały swoją państwowość. III Rzesza wykorzystywała także wyzwoleńczą retorykę formując legiony ochotnicze do walki z Sowietami złożone z Estończyków, Łotyszy, Ukraińców, Rosjan, Białorusinów, którzy walczyli marząc o własnych państwach, bądź autonomii w powojennej rzeczywistości. Dzisiaj wiemy, że hasła o wspólnej krucjacie europejskich narodów przeciwko bolszewizmowi były głównie ze strony hitlerowców użyteczną propagandą. Pomijając fakt, że ten mit jest wśród wielu nacjonalistów w Europie silny, co też nie jest wcale dziwne biorąc pod uwagę wcześniej wymienione aspekty. Jak miałby wyglądać los Europy po zwycięstwie III Rzeszy? Nacjonaliści pokroju Degrella dążyli do zachowania pewnej niezależności swoich narodów. Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie czy rzeczywiście ta niezależność byłaby im dana przez zwycięzców. Jednym z podstawowych elementów, jaki miałby wpływ na taką alternatywną przyszłość, jest to kiedy i czyimi rękoma zostałoby zrealizowane niemieckie zwycięstwo. Krótko mówiąc: czy stałoby się to już wraz z upadkiem Moskwy w 1941 roku, czy też w okresie późniejszym , gdy formacje Waffen-SS zaczęły się składać w dużej mierze z cudzoziemców, a III Rzesza była dotknięta już de facto katastrofą demograficzną w wyniku strat wojennych. Jest to oczywiście popadnięcie już w gdybanie typu: „Co by było jeśli” i odpowiedzi na to pytanie udzielane przez wielu nacjonalistów w Europie byłyby zależne od przekonań ideologicznych i stosunku do III Rzeszy. Na podstawie pewnych tendencji polityki Berlina, oraz źródeł badawczych możemy mniej więcej przewidzieć jak wyglądałby nowy porządek. Przykładowo wśród norweskich narodowych socjalistów zaistniał pewien podział. Stronnicy Quislinga, którzy dążyli do zachowania pewnej autonomii względem Berlina, proponowali nawet powstanie unii narodowo-socjalistycznych państw skandynawskich w przyszłości, co spotkało się z negatywną reakcją Hitlera. Z drugiej strony część norweskich narodowych socjalistów była pod wpływami Himmlera i dążyła do germanizacji swojego narodu i przyłączenia się w przyszłości do jednego germańskiego państwa. Podobne konflikty między kolaborującymi istniały w Danii, czy Holandii. Możemy z dużą pewnością powiedzieć o tym, że w powojennym porządku wiele narodów miało zostać rzeczywiście wchłoniętych poprzez germanizację, czy fizyczną eksterminację i stać się historią. Rola chrześcijaństwa będącego fundamentem Cywilizacji Łacińskiej miała zostać w najlepszym razie bardzo ograniczona, a fundamentem duchowym w nowym porządku miało zostać germańskie neopogaństwo z pierwiastkiem Tradycji odwołujące się do Europy przedchrześcijańskiej. Nie dowiemy się już na ile ta Nowa Europa byłaby stabilnym tworem, jednak trudno zaprzeczyć, że mimo kosztu wielu potworności, byłaby ona pozbawiona wielu patologii znanych w demoliberalnych przesiąkniętych marksizmem kulturowym społeczeństwach. Być może stanęłaby przed innymi równie trudnymi wyzwaniami, jednak z dzisiejszej perspektywy jesteśmy zdolni zrozumieć przeciw czemu walczyli ochotnicy legionu walońskiego i Charlemagne, oraz do jakiego stanu doprowadziła ich państwa klęska III Rzeszy, czyli dominacja komunizmu i demoliberalizmu w Europie.

 

Z pozycji nacjonalistycznej polskiej jest dosyć oczywistym postrzeganie zwycięstwa aliantów i ich moskiewskich sojuszników nad III Rzeszą jako zamiany jednej okupacji na drugą. Wielu Polaków obawiało się, że zwycięstwo Sowietów nie przywróci Polsce nawet marionetkowej państwowości, a wspomnienie okupacji wschodnich polskich ziem 1939-1941 przez komunistów, zbrodni katyńskiej wraz z doświadczeniami przedwojennymi, gdy na terenie ZSRR miało miejsce ludobójstwa na różnych narodowościach sięgające nawet 8 milionów ofiar nie zwiastowało tego, żeby polityka stalinistów wobec opornych narodów miała się zmienić. Ostatecznie państwo marionetkowe powstało i rządzone było w totalitarnym stylu, gdzie opornych i patriotów mordowano, wysyłano na Sybir. Jednak polskiego narodu eksterminacji nie poddano, ani nie zrusyfikowano. Stalin postawił na kartę polską, by posiadać sojusznika w ewentualnej wojnie z aliantami, wyrażając w ten sposób rozsądek, na który nie zdobył się Hitler okupując Polskę. Prawdą jest, że Polaków czekał w przypadku zwycięstwa III Rzeszy bardzo niepewny los. Nawet powołując się na popularny w internecie, rzekomy list Hitlera do Himmlera, gdzie Polacy zostają uznani za naród wartościowy rasowo, oznaczałoby to tylko przymusową germanizację polskiego narodu, w innych bardziej prawdopodobnych przypadkach wielu Polaków poddano by fizycznej eksterminacji, a pewną część zgermanizowano, by stworzyć na wschód od Berlina przestrzeń życiową dla Niemców, gdzie planowano stworzenie systemu feudalnego opartego na rasie. Do takiego wniosku można dojść na podstawie obecnego stanu badań, oraz doświadczeniach niemieckiej okupacji. Prawdą jest, że część niemieckich elit stawiała na współpracę z Polakami. Możemy natknąć się na plany stworzenia państwa szczątkowego z rządem, na którego czele miał stanąć Wincenty Witos, niezbadany jest temat prób powołania polskiej formacji ochotniczej po stronie Niemców. Ciekawym aspektem jest też radykalna zmiana polityki Hansa Franka ze skrajnie antypolskiej do coraz bardziej umiarkowanej, próbującej nawiązać współpracę z Polakami. Trudno ocenić na jak wysokim szczeblu zaczęto stawiać na ową współpracę, jednak jest dosyć oczywistym, że główny wpływ na to miała mieć zbliżająca się do polskich terenów i równocześnie III Rzeszy linia frontu. Abstrahując od oceny polityki Becka, tego czy londyński rząd działał w interesie polskiego narodu to na wysiłek polskich berlingowców, którzy wspierali Sowietów wprowadzających na polskim terytorium okupację należy patrzeć ze smutkiem, bowiem byli po prostu narzędziem w rękach antypolsko nastawionego mocarstwa, tak jak Łotysze w legionie ochotniczym byli takim narzędziem w rękach niemieckich. W żadnym wypadku na sztandar z sierpem i młotem w ruinach Berlina nie należy z pozycji polskiej patrzeć z radością. Masowe gwałty, grabieże, morderstwa dokonywane przez jednostki liniowe Armii Czerwonej, czystki na „wrogach ludu” przeprowadzane przez oddziały NKWD, ogołocenie fabryk z maszyn i elementów infrastruktury i wprowadzenie totalitarnego czerwonego reżimu, tego symbolem właśnie jest ten powiewający nad Berlinem sztandar. Czasem różne środowiska lewicowe starają się tu wybielać ten reżim mówiąc o „dobrodziejstwach socjalizmu” jak rzekomej likwidacji analfabetyzmu, który w 1939 był de facto zwalczony, jednak 6 lat zakazu edukacji przez władze niemieckie musiało odcisnąć pewien efekt na okres powojenny. Z tym problemem Polacy by sobie poradzili i bez stalinowskiej „pomocy”. Destrukcyjne efekty sowieckiej okupacji nie ominęły spośród dotkniętych nią narodów Europy także Polaków, którzy szybko po demontażu socjalistycznego systemu zostali zdominowani przez demoliberalny system i wpływ innych państw. Pozostaje na razie bez odpowiedzi pytanie, czy Polaków czeka również wynarodowienie i zniszczenie tradycji, tożsamości, a nawet kwestii duchowych poprzez degradację wywołaną coraz silniejszą presją na Polskę przyjmowania ”dobrodziejstw” systemu multikulturowego i demoliberalnego. Byłby to chichot historii, gdyby to co nie udało się Hitlerowi, udało się kulturowym marksistom.

 

Degeneracja ta rozpoczęła się bezsprzecznie inwazją Hitlera i Stalina na Polskę, która wywołała zarówno z perspektywy pan-europejskiej jak i polskiej największą wojnę domową w Europie między białymi narodami. A wojna ta i symboliczny jej koniec w maju 1945 roku wydaje się, że można uznać jak najsłuszniej za śmierć Europy. Bowiem liberalizacja Kościoła, rewolucja 1968 roku, zatracenie świadomości rasowej i narodowej, przejście konserwatystów do stałej pozycji defensywnej to wszystko jest echem tej wojny. Stara Europa obumarła. Czy jednak nie była już wcześniej skazana na śmierć? Nacjonaliści międzywojnia bezsprzecznie byli szowinistyczni, egoistyczni, ci polscy - nastawieni antyniemiecko, antyczesko, antyukraińsko, antylitewsko. Niemal każde stronnictwo nacjonalistyczne opierało się na niechęci do swoich sąsiadów. Biorąc pod uwagę te cechy - gdyby nie było Hitlera to czy do wojny domowej w Europie i tak by doszło? Trudno na te pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, jednak pewnym jest, że jeśli Europa ma zmartwychwstać to obecnie jedynie nacjonaliści są tą stroną, która może tego rzeczywiście dokonać. By tego dokonać muszą być zjednoczeni ucząc się na błędach swoich przodków.

 

Witold Jan Dobrowolski

 

Jak już wspomniałem w jednym ze swoim poprzednich tekstów – polski nacjonalizm ma obecnie doprawdy bardzo dobre warunki do działania i rozwoju. Można rzec, że rządy PiS to swoiste „okienko”, kiedy musimy Ideę Narodową wznieść na taki poziom, który umożliwi nam realne wpływanie na rozwój Narodu i jego sytuację. Nacjonalizm oczywiście już od mniej więcej 2010 roku przestał być wyłącznie wąskim, subkulturowym zjawiskiem, a zapoczątkował stałą obecność w główno-nurtowym życiu politycznym. Obecność ta zresztą jest pokazywana w mediach często jako dużo istotniejsza i ważniejsza, niż ma to miejsce w rzeczywistości. Wynika to oczywiście z retoryki większej części rynku medialnego w Polsce, jak i ogólnej kontrowersyjności haseł głoszonych przez nacjonalistów. Dotykamy tu zresztą ważnego problemu. Otóż nacjonalizm w Polsce wprawdzie stał się obecny w dyskursie, jednak z drugiej strony nie ma sensu zaprzeczać, że od pewnego już czasu środowisko ewidentnie „goni w piętkę”. Mam na myśli tutaj fakt, iż nacjonalizm dla osławionego już typowego obywatela nadal jest zjawiskiem cokolwiek egzotycznym, niezbyt zrozumiałym i właściwie nie będącym żadną alternatywą dla mainstreamu – tak ideologiczną, jak i polityczną. O ile o kwestiach politycznych i partyjnych pisać w tym tekście nie zamierzam, o tyle kwestia ideologicznej kondycji nacjonalizmu wydaje się być ciekawym zagadnieniem do analizy.

Na obecną chwilę, nawet jeśli intencje poszczególne środowiska i grupy mają jak najlepsze, o tyle praktycznie od pewnego już czasy rozbijamy się o mur. A może nawet bardziej nie jesteśmy w stanie tego muru przeskoczyć. Jak już wspomniałem – przeciętni ludzie idei nacjonalistycznej zazwyczaj nie rozumieją lub rozumieją opacznie i nie znajdują w niej oferty rozwiązania bolączek i problemów z jakimi boryka się nasz Naród. Oczywiście, źródeł tego stanu rzeczy jest dużo, nie możemy zapominać choćby o liberalnej propagandzie, ex definitione anty-nacjonalistycznej, całej ofensywie marksizmu kulturowego, etc. To wszystko prawda, jednak śmiem sądzić, iż najgłębszym źródłem problemu jest przede wszystkim fakt, iż nacjonalizm jako ideologia i formacja na obecną chwilę przestał odpowiadać na wyzwania jakie stoją przed nami i przed Polską.

Trywialnym stwierdzeniem w tym kontekście będzie konstatacja, iż świat jako taki w ciągu ostatniego wieku niesamowicie się zdynamizował jeśli idzie o szybkość zachodzących zmian. Procesy, które kiedyś trwały latami albo dekadami, obecnie odbywają się wielokrotnie szybciej. Oznacza to, że sytuacja Narodu zmienia się równie dynamicznie. Tak więc każda opcja polityczna, która pretenduje do decydowania o Narodzie, musi pod względem ideologicznym i programowym odpowiadać takiej sytuacji.

Czy nacjonalizm w Polsce odpowiada? Jak już powiedziałem – nie, a przynajmniej nie w wystarczającym stopniu. Po pierwsze nacjonalizm w Polsce w dalszym ciągu choruje na daleko posunięty historycyzm. Objawia się to przede wszystkim ogromnym przywiązaniem do ideologicznego i programowego kształtu idei narodowej w okresie międzywojnia. Oczywiście, Dmowski czy Mosdorf pozostają niezmiennie klasykami myśli narodowej, pamiętać trzeba jednak przede wszystkim o fakcie, iż od tego czasu minęło 80 lat. Problemy przed jakimi stała Polska w latach 20-stych i 30-stych w przeważającej większości są zamierzchłą przeszłością, pojawiły się za to nowe wyzwania i zagadnienia. Niestety, ogromna rzesza polskich nacjonalistów cały czas stara się przekładać jeden do jednego doktrynę i program nacjonalizmu okresu przedwojnia na czasy obecne. Skutek jest taki, że następuje rażąca niekompatybilność, w efekcie czego pozostają tylko sloganowe hasła, których można użyć na demonstracji czy w ramach propagandy (głównie zresztą teraz realizowanej w kanale social-media). Do tego dochodzi jedna z poważniejszych chorób polskiego nacjonalizmu, czyli historyzm w codziennej działalności – skupienie się przede wszystkim na kwestach historycznych, wszelkiej maści upamiętnieniach i rocznicach. Nie jest to coś o czym powinniśmy zapominać, jednak skupianie się na tym, czy wręcz robienie z tematyki historycznej jedynego sensu działalności to duży błąd. Nosi to też znamiona braku pomysłu na realne i skuteczne działania, jak i niezrozumienie potrzeb Narodu. A przecież każdy chyba nacjonalista pretenduje do roli obrońcy i reprezentanta interesu narodowego.

Niedojrzałość, wynikająca zwykle z młodego wieku działaczy, to także częsty problem naszego rodzimego nacjonalizmu. Wspomniany historycyzm, ujmowanie konkretnych problemów w prostych, zero-jedynkowych schematach, które zwykle wypaczają temat, brak głębszej refleksji – to najczęstsze objawy owej niedojrzałości. Do tego nacjonaliści w Polsce często działają pod wpływem impulsu czy emocji. Wystarczy wyczytany na wątpliwej jakości portalu news, obejrzany fragment kiepskiego reportażu żeby natychmiast zacząć gardłowanie o tym czy innym zagrożeniu Polski – lewactwie, islamizacji czy ostatnio modnej ukrainizacji. Co ciekawe ci sami nacjonaliści jako żywo nie wspominają lub wspominają bardzo rzadko o wyzysku, drenażu polskiego kapitału i gospodarki, niszczycielskim wpływie kapitalizmu dla Narodu, łamaniu praw pracowniczych etc. Śmiem sądzić, że te problemy są dużo ważniejsze niż wcześniej wymienione, choćby ze względu na to, że są prawdziwe.

Problemem nacjonalizmu w Polsce w kwestii zdobycia poparcia szerokich mas jest w największym chyba stopniu rozmijanie się retoryki nacjonalistycznej z dwoma płaszczyznami: problemami i oczekiwaniami zwykłych Polaków, oraz ogólnymi wyzwaniami i zagadnieniami rozwoju cywilizacyjnego. Przy tym ostatnim mam na myśli kwestie ekonomiczne, geopolityczne, technologiczne, społeczne a także kulturowe i ekologiczne. Coraz częściej i mocniej widać swoiste nożyce ideologiczne – o ile przed nami stoją wyzwania związane przykładowo z zanieczyszczeniem środowiska, coraz silniejszym naciskiem wielkiego kapitału na rządy narodowe, to środowisko nacjonalistyczne dalej lubuje się w popularyzowaniu Żołnierzy Wyklętych czy walką z gender. Nie neguję oczywiście tych kwestii, też są ważne. Jednak aby nasz nacjonalizm był faktycznie skutecznym i autentycznie sensownym sposobem na realizowanie interesów narodowych, nade wszystko musi stanowić odpowiedź na otaczające nas warunki i problemy. Coraz większy rozdźwięk między realiami w jakich funkcjonujemy jako Naród, a tym jakie tematy porusza rodzimy nacjonalizm, powoduje, że nacjonalizm w Polsce staje się coraz bardziej anachroniczny.

Także kwestie, które niejednokrotnie upodabniają nacjonalistyczne inicjatywy do zwykłych partii politycznych są czynnikiem podkopującym skuteczność działalności. Politykierstwo, kunktatorstwo, brak faktycznego radykalizmu i niejednokrotnie strach przed eksponowaniem stanowiska, które przez liberalną opinię uznane może być za niewłaściwe – to wszystko w oczach ludzi aż nazbyt przypomina to co mogą widzieć chociażby w Sejmie.

Pamiętać też musimy, że nie działamy w ideologicznej próżni. Poza nacjonalistami mamy cały szereg różnych nurtów ideowych i światopoglądowych, abstrahując już nawet od mainstreamu politycznego. Liberałowie, anarchiści, socjaliści i socjaldemokracja, wszelakie oddolne „obywatelskie” inicjatywy – do wyboru, do koloru. Problemem jest to, że spora część spośród tych ruchów działa nie tylko niezwykle dynamicznie, ale przede wszystkim ich program i postulaty są w dużej mierze odpowiedzą na te problemy, z jakimi ludzie stykają się w życiu codziennym. Kwestie lokatorskie, łamanie praw pracowniczych, nierówności płacowe, niszczenie środowiska naturalnego, sprawa darmowej komunikacji miejskiej – to tylko niektóre z naprawdę licznej grupy zagadnień poruszanych przez wymienione wcześniej środowiska. Oczywiście, ci sami ludzie zajmują się często łamanie „praw” osób LGBT, dostępem do tzw. aborcji czy choćby postulują przyjmowanie imigrantów. Można by rzec – na szczęście się tym zajmują. Bo szeroka rozumiana lewica i liberałowie głównie dzięki popieraniu takich kwestii, które są nieakceptowane przez większość społeczeństwa, cały czas są mało popularni i rozpoznawani tylko przez wąskie grono odbiorców. Z drugiej strony można się spodziewać, że w środowisku choćby Partii „Razem” prędzej czy później ktoś uzna, że można wyciszyć wszelkie postulaty obyczajowe i moralne, a na afisz pchnąć przede wszystkim sprawy socjalne. Dla nas, o ile nie zmienimy obecnego stanu naszego środowiska, będzie to spory problem, gdyż tak funkcjonująca partia może szybko zdobyć poparcie, a z drugiej strony nie ma co oczekiwać, że zrezygnuje z postulatów obyczajowych (nawet mimo ich ewentualnego przesunięcia na drugi czy nawet trzeci plan).

Pytaniem retorycznym jest kwestia kto, jak nie my, powinien przede wszystkim stawać w obronie praw socjalnych Narodu? Jako nacjonaliści stawiamy na pierwszym miejscu Naród i jego interes oraz prawa. Tak więc logicznym jest, że naszym obowiązkiem jako środowiska, jest prezentowanie, propagowanie i bronienie programu socjalnego i społecznego. Wspomniane kwestie jak wyzysk pracownika, płaca i stawka minimalna, prawa pracownicze, drenaż kapitału i odprowadzanie go przez wielkie korporacje za granicę – to wszystko powinna być przede wszystkim nasza retoryka.

Sporo krytyki wobec naszego środowiska i formacji światopoglądowej wylało się w powyższych akapitach. Nie chodzi mi jednak ani o użalanie się nad stanem nacjonalizmu w Polsce, ani tym bardziej o krytykę dla samej krytyki. Tym bardziej nie jest moim celem atakowanie środowiska i ideologii, które sam współtworzę. Postulatem, który mi przyświeca jest przede wszystkim to, aby polski nacjonalizm stał się faktycznie ideologią na miarę naszych czasów.

Przede wszystkim jako formacja światopoglądowa nacjonalizm musi być dynamicznym, prężnym i na wszelkie bodźce reagować błyskawicznie i natychmiast. Nie mówię tu tylko o akcjach takich jak blokowanie spektaklu „Klątwa”, zwalczanie propagandy LGBT itp. – to oczywiście ważne i potrzebne. Jednak takim samym radykalizmem i bezpardonowością trzeba aby nacjonalizm wykazał się w tematach jak chociażby niszczenie polskiego środowiska naturalnego przez ministra Szyszkę, jak obchodzenie przepisów o płacy minimalnej przez nieuczciwych pracodawców czy w tematach związanych z szeroką tematyką lokatorską. Obecnie są to pola zagarnięte całkowicie przez środowiska lewicowe i liberalne, jednak śmiem twierdzić, że to nam, jako nacjonalistom najbliżej do ich realizowania i propagowania.

Wspominałem o swoistym zatrzymaniu się pod względem ideologicznym i doktrynalnym na latach 30-stych. Także tuta musimy „ruszyć z kopyta”, tj. zacząć tworzyć i promować ideologię nowoczesnego nacjonalizmu, który zarówno będzie odpowiedzią na obecną sytuację, jak i nie będzie się bał odwoływać do innych wzorów, niż Dmowski, Mosdorf czy Doboszyński. Codreanu i Żelazna Gwardia, Primo de Riviera i Falanga, GUD, ukraińskie organizacje nacjonalistyczne z Azowem na czele, Złoty Świt, RNR „Falanga” Piaseckiego – można by długo wymieniać, tu podaję zarówno historyczne, jak i współczesne ruchy, z których idei i doświadczenia czerpać możemy bardzo dużo i twórczo. Nie mówię oczywiście o kalkowaniu ich programów i poglądów w skali 1:1, ale o twórczej inspiracji i adaptowaniu tych aspektów i elementów, które są wartościowe i mogą ożywić nasz rodzimy nacjonalizm.

Także aktywność i działania nacjonalistów powinny zacząć wchodzić na te pola, na których do tej pory nie było nas wcale, lub w niewielkim zakresie. Akcje ekologiczne już teraz zaczęły się pojawiać (to cieszy), czekamy na działania jak chociażby pomoc pracownikom w walce z nieuczciwymi pracodawcami, przeciwdziałanie rynkowi i funkcjonowaniu tzw. „chwilówek” (legalna lichwa), blokowanie eksmisji, działania związanie ze sprawami lokalnymi, udział w opracowaniu budżetów partycypacyjnych etc. Jestem pewien, że skoro nasi ideowi adwersarze, jak chociażby środowisko anarchistyczne, są w stanie takie działania realizować, to i my tym bardziej potrafimy się zdobyć na coś takiego.

Pisałem już wcześniej o tych problemach, które dla Polski obecnie są jednymi z najpoważniejszych: niski poziom zarobków, atomizacja społeczeństwa, nierówności płacowe, wyzysk pracowników i łamanie ich praw, drenaż kapitału, niszczenie środowiska naturalnego. Tak długo jak nacjonalizm nie wykształci całościowego, konsekwentnego i systematycznego programu naprawy sytuacji w tych aspektach, tak długo będzie postrzegany jako zabawa dla „bandytów i kiboli”. To zresztą, tak na marginesie zauważę, jeden z większych problemów naszego nacjonalizmu. Wbrew temu co czasem nam się wydaje, społeczeństwo uważa nas zwykle nie za „faszystów” czy „nazistów” a przede wszystkim za… idiotów. Jakby to nie zabrzmiało dla nas boleśnie, to niestety taka jest prawda. W oczach Polaków uchodzimy przede wszystkim za ludzi, którym właściwie nie wiadomo o co chodzi, za ludzi, którzy są niezwykle hałaśliwi, agresywni ale właściwie to niewiele z tego wynika. Ten stan rzeczy i sposób postrzegania nas musimy zmienić w pierwszej kolejności. Tym bardziej, że wynika to nie tylko z manipulacji mediów i polityków (choć po części też), ale z ogólnego odbioru nacjonalizmu, który z kolei wiąże się z tym o czym pisałem we wcześniejszej części artykułu. Krótko mówiąc: ludzie w nacjonalizm muszą uwierzyć i zobaczyć w nim alternatywę dla mainstreamowych partii i środowisk. Dopóty dopóki to się nie stanie, PiS będzie wykorzystywał całą nacjonalistyczną retorykę i wygrywał ją dla umacniania swojego poparcia.

Nie bójmy się pójść do przodu w naszym nacjonalizmie. Jeśli wymaga tego sytuacja, a uważam, że wymaga, musimy zrobić wszystko aby ideę narodową wznieść na wyżyny, tak aby stała się autentycznym i kompleksowym sposobem na rozwiązanie problemów Narodu oraz jego rozwój. Anachroniczny podział „prawica-lewica” z tradycyjnym przyporządkowaniem nacjonalizmu do tej pierwszej jest także czymś, co musimy zwalczać na wszelkie sposoby. Idea nasza musi być na wskroś nowoczesna (w dobrym tego słowa znaczeniu) i dynamiczna, wyłamująca się z tego dychotomicznego podziału. Często mówimy o narodowym radykalizmie jako „trzeciej drodze” – do takiego stanu właśnie powinniśmy dążyć. Socjalne i pracownicze postulaty tradycyjne dla lewicy możemy bez problemu łączyć z postulatami obyczajowymi charakterystycznymi dla prawicy. Nie możemy bać się włączać do naszego programu jakiegokolwiek słusznego elementu, tylko dlatego, że tradycyjnie wykorzystują je środowiska obce lub wrogie nacjonalizmowi. Wręcz przeciwnie! Wszystko co służyć ma Polakom musi być przez nas sukcesywnie odbijane i przejmowane.

Wyłamanie się z tego skostniałego podziału („lewica-prawica”) nie tylko pozwoli pozyskać do działania nowych ludzi, ale dla zwykłych Polaków będzie jasnym sygnałem, że powstaje realna, ideologiczna alternatywa. Tylko tak zdefiniowany i funkcjonujący nacjonalizm będzie w stanie rozwinąć się i faktycznie oddziaływać na życie Narodu, a nie będzie zepchnięty w perspektywie kilku-kilkunastu następnych lat na coraz większy margines. Mamy obecnie naprawdę dobre warunki do działania. Zróbmy wszystko aby czas ten wykorzystać jak najlepiej i z nacjonalizmu stworzyć rzeczywiście tę siłę, której nasi wrogowie będą się faktycznie bali.

Grzegorz Ćwik

Pamiętam, że kiedy miałem te 18-19 lat i wchodziłem w życie polskiego nacjonalizmu, moje ego było dosyć wygórowane. Uważałem, że pozjadałem wszystkie rozumy, chciałem pouczać starszych i bardziej doświadczonych ode mnie kolegów na temat jak to wszystko ma wyglądać. Ot, młodość. Dziś widzę następców takiej postawy i jedyne co mi zostało, to ironiczny uśmiech. Dzieje się to samo z nacjonalizmem. Im bardziej ktoś uważa się za radykała, a jego postawa staje się coraz bardziej skrajna, wzrasta poczucie pewnej elitarności, która pozwala z góry patrzeć na innych. Niestety, obie postawy wracają jak bumerang do polskiego nacjonalizmu, który także i przez to stoi w miejscu. Młodzi działacze nie są w stanie porozumieć się z tymi, którzy siedzą w tym od lat; kłótnie, podziały, karierowiczostwo czy wybujałe ego i tak dalej, i tak dalej. Cieszymy się z małych akcji, które uznajemy za sukces, ale które – jakby ktoś przyjrzał się z bliska – nie są żadną nowością i powtarzają się co jakiś czas. Nie mamy wyznaczonych celów, poza narzekaniem, które dopada różnych ludzi po paru latach siedzenia w ruchu. Co niszczy od środka nacjonalizm?

Traktowanie idei jako chwilowej pasji, głosu młodości, który upada wraz z upływającym czasem i wchodzeniem w coraz to bardziej dorosłe życie... Tak, to nie tylko karierowicze i nudziarze są problemem naszego ruchu, ale ludzie, którzy w niego wchodzą, stają się jakąś tam nadzieją na przyszłość, marnują czas wielu ludzi, żeby po jakimś czasie odejść, dać sobie spokój, stanąć z boku lub po prostu stwierdzić, że „nie mam czasu”. Nic tak nie irytuje jak „nie mam czasu”, niechęć publicznego promowania swojej idei itp. Tacy ludzie to na dłuższą metę szkodnicy, swoim odpuszczaniem zabijający zapał innych, przez swoje lenistwo psujący wiele ciekawych inicjatyw, także z takich wyrastają następni mądralińscy pouczający wszystkich dookoła, osiągając jednak przy tym jedno wielkie nic. Tacy pasjonaci, którzy traktują ideę jako jakiś tam dodatek do swojego życia, takie hobby, którym zajmują się od czasu do czasu.

Tak zwani hobbyści przestają nagle być nacjonalistami, bądź takimi żołnierzami idei jak o sobie niegdyś mówili – kiedy kończą się szkoły, studia i zaczyna normalne życie. Nagle nacjonalizm staje się problemem, trzeba ukrywać twarz, nazwisko czy lepiej w ogóle się nie wychylać, żeby czasem w obieg nie wypłynęła informacja jakie poglądy się posiadało i posiada. Takie osoby zaczynają tworzyć wymówki wszelkiego rodzaju, starając się odsunąć jakoś z twarzą. Tacy hobbyści są bezużyteczni i po takich typu rozmowach powinni być skreślani albo po prostu ignorowani i nie traktowani poważnie. Nie potrzebujemy takich ludzi. Ale to nie wszystko - nacjonalizm niszczy od środka wieczna wojna, kto jest zdrajcą, kto jest bardziej kumaty, kto coś tam zrobił pla, pla, pla. Wszystko to wiąże się z niemożnością zbudowania czegoś większego, wyjścia w końcu poza wieczną gadkę o organizacjach młodzieżowych, formacyjnych czy innych, które tak naprawdę w niewielki sposób mają wpływ na życie Polaków. Nie chodzi tu o wieczną gadaninę łączenia ponad podziałami, ale o stworzeniu jakiejkolwiek organizacji politycznej w ogóle. Bo każdy wie lepiej, bo ktoś tam nie szanuje tych samych bohaterów i lepiej kogoś poobrażać, a bo ktoś tam 5 lat temu powiedział to i to i tak dalej, i tak dalej – niestety takich przykładów można mnożyć. Z tworzeniem swoich organizacji nie mają problemu przeciwnicy nacjonalizmu, którzy w ostateczności mają większe pole działania – społeczne i propagandowe.

Uwielbiam czytać książki, nie ma nic lepszego niż formowanie swojej osobowości. Jednak niektórym czasem odbija. Naczytają się lektur przedwojennych nacjonalistów, Romana Dmowskiego i innych, żeby potem walić cytatami na prawo i lewo lub z góry patrząc na tych, którzy tych dzieł i lektur nie znają. Naprawdę, nic tak nie cieszy jak rozwijający swoje umysły nacjonaliści, ale jednak tę nabytą wiedzę można przekazać w lepszy i przydatniejszy sposób niż wyśmiewaniem czy wymądrzaniem się. Napisz artykuł, wyślij do któregoś z pism, na jakiś nasz portal – zrobi to więcej pożytku dla ruchu niż jechanie po kimś, że jest niekumaty. Musimy przekazywać i promować naszą wiedzę, zdecydowanie w merytoryczny sposób, żeby przyciągnąć do siebie więcej ludzi.

Nacjonalizm musi skończyć z dziecinadą, po prostu. W końcu należy określić cele które chcemy osiągnąć czy mają to być tylko pojedyncze akcje społeczne od czasu do czasu, które są oczywiście ważne, ale powinny być uznawane za normalność niż za jakiś tam sukces. Za długo chełpimy się małymi akcjami, zbyt jeszcze nieśmiało spoglądamy w przyszłość i za dużo mamy wśród nas frustratów rozbijających nasz ruch. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że naszym celem, do którego nacjonalizm powinien dążyć to objęcie nacjonalistycznych rządów w naszym kraju, w pełnym tego słowa znaczeniu. Idąc krok po kroku, rozbudowując organizacje, które powinny przestać gadać w końcu o jedynie swoich młodzieżowych charakterach, ale też o swoich politycznych zamiarach. Należy w dalszym ciągu dążyć do rozbudowy nacjonalistycznej propagandy, a także przygotowywać tych młodszych licealistów czy studentów na wejście w dalsze życie bez uszczerbku na działalności nacjonalistycznej. Młodsi powinni rozumieć starszych i na odwrót, współpraca – zamiast obelg. Idźmy w końcu naprzód, zamiast wciąż przeżywać to samo co jakiś czas. Niech ten nacjonalistyczny dzień świra się po prostu skończy.


Krzysztof Kubacki

Temat ekologii był swego czasu zwykle pomijany przez aktywistów i organizacje nacjonalistyczne w naszym kraju - ta dziedzina społeczna została w Polsce niemal całkowicie przejęta przez środowiska lewackie, anarchistyczne, które bezustannie ruszają z kolejnymi inicjatywami mającymi na celu ochronę naszego środowiska naturalnego. Przy czym - warto zaznaczyć - promują niestety swoje ohydne ideologie i smutną wizję "kolorowego świata". Europejska "scena narodowa" już dawno temu podjęła odpowiednie kroki w celu przysłużenia się Matce Naturze - w Polsce nacjonaliści oddali niestety to pole lewakom, nie licząc sporadycznych akcji ze zbiórkami pieniędzy na schroniska etc.

W kontekście niedawnych, przykrych wydarzeń na skalę całego kraju (np. haniebne ekscesy ministra Szyszko), troska o ojczystą ziemię zaczyna stawać się jednak powszechniejsza. Narodowcy z czołowych organizacji zaczynają występować do przodu z akcjami pro-ekologicznymi. Jednak zdecydowanym ewenementem tego przełomu w polskim ruchu jest niewielka grupa nacjonalistów, która poświęca swą działalność w całości wyłącznie sprawom Natury. Stowarzyszenie powstałe już w roku 2016 i będące swego rodzaju polskim oddziałem większej, międzynarodowej organizacji zrzeszającej nacjonalistów żywo zainteresowanych tematem ekologii. Dziś, specjalnie dla czytelników "Szturmu" - wywiad z liderem aktywistów Greenline Front Poland, znanym jako Rex.

Rozmowa z Tomkiem, jednym z organizatorów Festiwalu Orle Gniazdo.

Szturm: Czołem!

Tomek: Czołem!

S: Wiem, że organizujesz FOG od samego początku tego przedsięwzięcia. Czy mógłbyś - jako jedna z osób chyba najbliżej związanych z projektem - podsumować jakoś w skrócie te kilka lat?

T: Zbliżająca się, piąta już edycja Festiwalu Orle Gniazdo, jest świetnym okresem dla małego podsumowania. Poprzednie cztery wspominam bardzo dobrze. Nie tylko czas ich trwania (czyli w zasadzie trzy dni) w roku, ale równiez praktycznie całoroczne okresy przygotowań. Udało się nam stworzyć pierwszą regularną i profesjonalną imprezę plenerową z muzyką tożsamosciową, na którą rok w rok przyjeżdża coraz więcej osób. Podnieśliśmy poziom naszej krajowej sceny, sprowadziliśmy do Polski wiele popularnych zespołów z zagranicy. Co prawda było po drodze kilka problemów, genralnie jednak udało się doprowadzić wszystko do szczęśliwego końca. Zdecydowanie widać poprawę w stosunku do lat poprzednich, zarówno pod względem popularności, "oficjalności", oraz ilości koncertów i imprez tożsamościowych. Sądzę, że w duże mierze to właśnie FOG stał się machiną napędową tych zmian.