Szturm

Szturm

środa, 29 marzec 2017 15:08

Adam Busse - „Zmierzch starej epoki”

Bywają epoki upadku, w których zaciera się forma stanowiąca najbardziej immanentny wzorzec życia. Wtrąceni w nie, zataczamy się na prawo i lewo, jak istoty pozbawione równowagi. Z tępych przyjemności wpadamy w tępy ból, a świadomość straty, ożywiająca nas ciągle, ponętniej rysuje przed nami przyszłość i przeszłość. Poruszamy się w minionych epokach lub odległych utopiach, podczas gdy teraźniejszość przemija.

- Ernst Jünger „Na marmurowych skałach”

Dzisiejszy świat idzie z duchem czasu i postępu, zwraca uwagę na nowe, nie patrzy na stare. Pędzi w szaleńczym wyścigu szczurów, w pogoni za pieniądzem, który został sprowadzony do roli przedmiotu kultu. Ludzie wszędzie się gdzieś spieszą, na kolejny wykład na uczelni, do szkoły, do pracy na pierwszą zmianę czy na 8:00 rano, na imprezę do klubu, mecz, premierę filmu, pokaz sztucznych ogni. Równolegle postępuje technika, powstają nowe patenty, komputery (które teraz są zastępowane przez nośniki typu ajfon, smartfon, tablet), prototypy robotów, maszyny działające przez energię elektryczną czy słoneczną oraz wszelkie inne wynalazki mające ułatwić życie. Niezagospodarowane jeszcze, ostałe tereny zielone w dużych miastach i aglomeracjach stają się fundamentami pod budowę nowych osiedli mieszkalnych, wieżowców, biurowców i drapaczy chmur, z biegiem czasu tworzą one szklane bądź betonowe dżungle. Dość często kontrastują z historyczną zabudową miast, okazałymi pomnikami świętych, królów, władców i bohaterów narodowych, zamkami, pałacami, dworami, nekropoliami, kościołami, klasztorami, ciągnącymi się wzdłuż ulic rzędami odrestaurowanych kamienic, muzeami, rynkami, teatrami i innymi miejscami, w których człowiek może oddychać innym powietrzem niż wtedy, gdy przytłoczony codziennymi obowiązkami czy problemami snuje się bądź pospiesznie idzie po wielkomiejskiej dżungli, rzecz jasna wpatrzony w ekran swojego najnowszego smartfona.

W połowie lutego, po zaliczonej sesji zimowej, wyjechałem do Pragi. Nie tej na prawym brzegu Wisły, ale do stolicy Czech. Pragnąłem odpocząć po wyczerpującym czasie nauki i zdawania egzaminów oraz właśnie zaczerpnąć trochę świeżego, innego jakby powietrza. I faktycznie, mogłem to marzenie spełnić. Wprawdzie byłem tam tylko dwa dni, ale widocznie tego potrzebowałem. Całodzienna, piesza wędrówka po Pradze pierwszego dnia od samego rana do popołudnia, od pomnika świętego Wacława, patrona Czech, po popołudniowy „chillout” na Starym Mieście i posłuchanie koncertu jakichś ulicznych muzyków grających jazz. Most Karola z posągami trzydziestu świętych katolickich, zawierającymi łacińskie inskrypcje, zamki na Hradczanach i Wyszehradzie będące siedzibami władców i królów czeskich, mijane po drodze liczne kościoły i klasztory, widok na panoramę miasta ze wzgórza Petrin, liczne pomniki świętych, władców, królów i prezydentów, tablice upamiętniające ofiary komunizmu (w tym Jana Palacha, czeskiego studenta, który w proteście przeciw inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację dokonał aktu samospalenia w 1969 roku), wielkie dawne zabudowania i kamienice, na których parterach stoją jeden obok drugiego sklepy monopolowe, odzieżowe, sklepy z pamiątkami (na czele z figurami Krecika i Wojaka Szwejka), bary szybkiej obsługi, restauracje serwujące czeską kuchnię, puby oraz kluby. Różnorodność stylów architektonicznych, sztuka romańska, gotycka, renesansowa, barokowa, klasycystyczna, secesyjna, kubistyczna i modernistyczna, bogactwo kościołów, zamków, muzeów, teatrów, bram miejskich oraz zainteresowanie ich historią wzbudziły w moim sercu nostalgię, chociaż – patrząc z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba – to nie będzie nic innego, jak tylko kolejne europejskie miasto, które mogę wpisać na swoje konto. Połowa lutego minęła też pod znakiem tragicznej dla Europy rocznicy zniszczenia Drezna przez alianckie bombowce w 1945 roku. Mało kto wie natomiast, że 14 lutego 1945 roku, gdy Drezno od alianckich bomb zamieniało się w martwe miasto, alianckie lotnictwo „omyłkowo” zbombardowało Pragę. Wskutek tej „omyłki” zginęło ok. 600 – 700, zostało rannych 1184, a bez dachu nad głową pozostało 11 tysięcy mieszkańców stolicy Czech. Bomby spadły na najbardziej zaludnione dzielnice, i tym samym 200 zabytków historycznych i domów mieszkalnych zostało obróconych w gruzy (m.in. klasztor Emaus, Synagoga Winogradzka czy Dom Fausta). Pamięć o alianckich zbrodniach, które swoje rocznice miały akurat wtedy, pogłębiły we mnie uczucie rozpaczy. Rozpaczy spowodowanej tym, dokąd dzisiaj zmierza Europa.

Żyjemy w czasie trwającej rewolucji kulturalnej w Europie. Najczęściej w nocy powracają niekończące się myśli i obawy o przyszłość naszej wspólnej ojczyzny, jaką jest Europa. Powtarzające się co rusz ataki, gwałty i morderstwa na rdzennej ludności, dokonywane przez muzułmańskich imigrantów, kontynuowana przez neomarksistów walka o wprowadzenie nowoczesnej edukacji opartej na propagowaniu multikulti, demokracji, przymusowej edukacji seksualnej oraz skrajnym sekularyzmie, postępująca poprawność polityczna zamykająca usta za pomocą pałek policyjnych i więzień każdemu, kto odważy się podważyć jakikolwiek z mitów współczesnej „cywilizacji zachodniej”, wojująca ateizacja życia publicznego poprzez agresywną walkę z Kościołem Katolickim i propagowanie innych alternatywnych duchowości (ze wschodnimi sektami i radykalnym islamem na czele), przekształcanie kościołów – zgodnie ze sowieckim wzorcem – w domy kultury, targowiska, skateparki, dyskoteki lub meczety albo ich zamykanie, bądź burzenie, zastępowanie odrębności kultur, historii i tradycji różnych narodów i regionów europejskich „europejskością” w stylu Unii Europejskiej, zastępowanie separatyzmu rasowego multikulturalizmem, malejąca liczba urodzeń w białych, europejskich rodzinach, kontrastująca z muzułmańską dzietnością. Oglądany na naszych oczach zmierzch Zachodu potwierdza tylko to, co zapowiadał ponad 80 lat temu Ernst Jünger: Nadciąga epoka brutalności, której nie możemy sobie wyobrazić, już nawet w niej trwamy. W obliczu zdarzeń wszelka debata stanie się pianą, ponad tym całym gąszczem frazesów, które męczą nas bezowocnością, ponad kramarzami, literatami i słabeuszami wtargnie w nową Europę wezwanie do czynu, rwąca fala z grzywą koloru krwi. Gdyż pokój nie jest dziełem tchórzy, ale miecza.

1945 rok to nie tylko zakończenie II wojny światowej (pomijając trwający do 1978 roku opór antykomunistycznych partyzantów za Żelazną Kurtyną), to również czas, gdy nastąpił zmierzch starej epoki. Epoki charakteryzującej się hierarchią, porządkiem i ładem społecznym narodów europejskich, znaczącą rolą Kościoła i Tradycji w prowadzeniu dusz Europejczyków do Królestwa Bożego, epoki, w której takie wartości jak honor, braterstwo, duma narodowa i wiara nie były jedynie czczymi frazesami, ale codziennymi czynami warunkującymi godność człowieka. Można parafrazując Oswalda Spenglera zauważyć, iż zanikająca wola przetrwania oraz spadek liczby urodzin w narodach Europy wyrażają wręcz metafizyczną skłonność do śmierci. Następuje stopniowy zanik poczucia Sacrum przy rosnącej skali Profanum oraz zanika kreatywność we wszystkich dziedzinach życia na rzecz automatyzacji i schematyzacji. Druga wojna światowa przyniosła zwycięstwo komunizmowi i demokracji liberalnej, upadła zasada hierarchii, pieniądz zastępuje Pana Boga, a Europę zasiedlają afrykańscy imigranci przy zaproszeniu kapitalistów i eurokratów w charakterze obcej, taniej siły roboczej, oraz ludności mogącej uzupełnić lukę demograficzną. Wartości, którym nacjonalizm hołduje, są uznawane za to, co zawsze uzna skrajna lewica wraz z liberałami i eurokratami, a czego nie trzeba przypominać za każdym razem, ponieważ każdy z nas miał z tym wielokrotnie do czynienia. Europa jest współcześnie polem bitwy między Cywilizacją Łacińską a „cywilizacją zachodnią” i Półksiężycem, który coraz mocniej świeci nad Europą zwiastując jej upadek i zatknięcie sztandarów Proroka na kopule bazyliki św. Piotra.

Nikt nie powiedział, że wstąpienie na „drogę bez odwrotu” będzie łatwe i przyjemne, wiąże się to z podjęciem na nowo refleksji nad swoim życiem, uświadomieniem sobie wagi tej drogi ideowej, jaką się obiera oraz wyrzeczeń z nią związanych. Żyjemy bowiem w czasach, gdy sumienną pracę i zdobywanie wykształcenia zastępuje najczęściej pójście na łatwiznę, droga na skróty i wszelkiej maści kombinatorstwo. Porzucenie dotychczasowego stylu życia na rzecz nacjonalizmu nie jest wbrew pozorom łatwe, może się to wydawać łatwe teraz, w narastającej w Polsce modzie na patriotyzm i upamiętnianie historii, nie zaś jeszcze 5 - 6, czy 10 lat temu, gdy nacjonalizm, a nawet patriotyzm był równany z faszyzmem ustami bojówkarzy antify, liberalnie zorientowanych socjologów z Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarzy i polityków od lewicy do prawicy, a osoby czynnie zaangażowane w nacjonalistycznym środowisku spotykały represje ze strony demoliberalnego reżimu. Trzeba porzucić zbędny sentymentalizm na rzecz walki o wspólną przyszłość. Historia jest ważnym czynnikiem tożsamości narodowej, jednak historii się – przysłowiowo – nie włoży do gara i nie polepszy się tym losu rdzennych pracowników i ich rodzin w kapitalistycznym systemie. Postulaty lewicy i prawicy we współczesnych czasach natomiast wzajemnie się przenikają. Na Zachodzie nie dziwi już nikogo poparcie centroprawicy dla postulatów liberalizacji prawa aborcyjnego, legalizacji sodomii, dalszego uzależniania swoich krajów od dyktatu UE i NATO oraz sprowadzania imigrantów spoza Europy.

To pokazuje jedno. Historia świata nie zakończyła się w 1945 roku wraz z zakończeniem II wojny światowej. Europa wkroczyła w nową epokę i trwa do dzisiaj. Epokę humanitaryzmu, w której kluczową rolę odgrywają demokracja, liberalizm i prawa człowieka. Wyparły one Wiarę i Tradycję. Dzisiejsza Europa jest zaledwie cieniem dawnej chwały sięgającej starożytności, jednak to, co było, nie jest przeszłością, ale fundamentem naszej tożsamości, na którym należy budować przyszłość Starego Kontynentu. Tylko to pozwoli uratować nas od dekadencji i liberalno – marksistowskiej degeneracji, które trawią Zachód, i sięgają swoimi ośmiorniczymi mackami pozostałe narody europejskie. Bo – jak mawiał Jünger – Choćby drzewo było nie wiem, jak stare: jest młode w każdym nowym kwitnieniu.

Adam Busse

środa, 29 marzec 2017 15:06

Marta Niemczyk - „Czarno to widzę”

 

Dzień Kobiet z roku na rok staje się coraz bardziej nieznośny. Rano okazuje się, że według rzekomych rzeczniczek moich praw jestem zbyt głupia, bo śmiem wątpić, by hasło „kobiety wszystkich płci, łączcie się” miało pozytywny wpływ na postrzeganie kobiet-inżynierów, wysokość kar dla gwałcicieli i skuteczność ściągania alimentów. Wieczorem, w dyskusji toczonej z „obrońcą kobiet przed islamem" dotyczącej skali przemocy, zostaję nazwana „lewacką lalką Barbie”. Jedni wychodzą na ulicę z hasłem „Mam cipkę”, inni z transparentem „Maryja – arcydzieło kobiecości”. Bardzo dziwny dzień.

 

Dzień Kobiet, prolog. Korwin-Mikke przyzwyczaił nas do tego, że można się po nim spodziewać wszystkiego i niczego zarazem. Ilość jego „wiernych” jest jednak niepokojąca – nie zawodzą, nawet gdy poniża połowę polskiego społeczeństwa na forum międzynarodowym[1]. Rafał Ziemkiewicz życzy wszystkim kobietom „tego, co w życiu najważniejsze – faceta”[2]. Przyznaje, że dziwne są pragnienia redaktora. Co można odpowiedzieć? Wzajemnie? Pewna łódzka fundacja odwołująca się do wartości katolickich organizuje warsztaty dla kobiet „Posłuszna żona – o szacunku do mężczyzn”[3]. Spytałabym, czy ustna zgoda męża na uczestnictwo wystarczy, czy może potrzebna jest zgoda pisemna, ale komentarze były kasowane. O małżeństwie i macierzyństwie opowiada licealistka: kobiety walczące o równouprawnienie wyrzekają się swojej kobiecości; co innego zakonnice – „zauważmy jak bardzo są potrzebne na plebaniach, w kościołach, aby przystroić ołtarz, zadbać o wystój podczas uroczystości, uszyć alby, komże...”[4]. Stanisław Krajski, podczas niemal dwugodzinnego wykładu z okazji Dnia Kobiet – którego zresztą nie obchodzi, bo to święto wymyślone przez lewaków – snuje rozważania nad „Ubiorem a kulturą osobistą kobiety”[5]. Okazuje się, że „można być wolnym jako człowiek, jako Polak i jako kobieta. Co robi wolna kobieta? Wolna kobieta ubiera się w sposób właściwy”. Odbywa się również wykład pod jakże nowatorskim hasłem Rola kobiety w rodzinie i społeczeństwie”[6]. Dowiaduję się, że kobiety kobiece to te „zaangażowane w różnego typu obowiązki, od ugotowania zupy, po zrobienie szydełkiem pięknego kapelusika z kwiatkiem”, zaś Korwin-Mikke mówiąc na forum unijnym, że „kobiety są mniejsze, słabsze i mniej inteligentne więc muszą zarabiać mniej”, tak naprawdę „kobiet nie obraził – obraził tylko feministki”. Wobec tego, jestem feministką.

 

Coraz mniej potrzeba, by zostać feministką, przynajmniej w oczach antyfeministów. Słuchając przedstawicieli konserwatywnej prawicy[7][8][9], dobra wola przestaje wystarczać. Skutki są, jakie są: łódzka Manifa w 2015 roku liczyła zaledwie kilkanaście uczestników i uczestniczek, z czego połowę stanowiły organizatorki. Manifa w 2017 roku przyciągnęła co najmniej 300 osób. Głośny „strajk” to nie tylko aborcja i głupie hasła – dotyczą opieki okołoporodowej, cofnięcie dotacji dla Stowarzyszenia Niebieska Linia, czy Centrum Praw Kobiet, które oferowało darmową pomoc prawną i psychologiczną dla kobiet i rodzin, czego niestety nie oferuje „narodowa” alternatywa. Protest to również zwyczajna walka polityczna. Młode dziewczyny z transparentem „Pocałuj mnie w PiSdę” nie miały okazji odczuć na własnej skórze efektów programu 500plus, o programie MON „Samoobrona Kobiet” prowadzonym za darmo w poszczególnych jednostkach wojskowych w całej Polsce prawdopodobnie nawet nie słyszały, chętnie za to czytają Wysokie Obcasy.

 

Prawica widzi znienawidzoną „walkę klas”, gdy pracownik występuje przeciw pracodawcy, ale gdy pracodawca przeciw pracownikowi – to już „walką klas” nie jest. Tak samo jest z „walką płci” – gdy kobieta zaczyna mówić o skali przemocy albo długu alimentacyjnym (nie tylko Mateusza Kijowskiego), to jest „podjudzanie do walki płci”, ale gdy ktoś kwituje wiadomość o gwałcie słowami „suka nie da, pies nie weźmie” albo gdy pracodawca nie zatrudnia kobiet, bo mogą zajść w ciąże, to walką płci nie jest. Skoro ktoś ją potępia, niech przynajmniej będzie konsekwentny. Według statystyk, 20% Polek doświadczających przemocy domowej. Prawica się cieszy, że „nasze” 20% to, na tle Europy Zachodniej, mało. Kiedy chciałoby się jednak podyskutować jak tę liczbę skutecznie zmniejszyć to słychać, że problem jest rozdmuchany, w końcu 20% to „margines”. Jako kobieta z marginesu przypomnę tylko, że to i tak bez porównania więcej, niż aktualne poparcie dla partyjnej reprezentacji narodowców w sondażach.

 

W 1936 roku, w artykule „O nowoczesne wychowanie dziewcząt”, reprezentująca obóz narodowy L. Dąbrowska pisała: „Współczesne wychowanie kobiety nie może przygotowywać jej wyłącznie do roli żony i matki, bo w życiu może nie być ani żoną, ani matką, a naukowcem, technikiem, społecznikiem czy nawet działaczem społecznym”[10]. Ostatnie sto lat pokazało, że można te stanowiska z powodzeniem łączyć. Dziś, zamiast kontynuować tradycję polskiego ruchu kobiecego, pozwala się przeciwstawiać patriotyzmowi feminizm. Według ulotki zapraszającej na tegoroczną wrocławską Manifę, najważniejsze wartości organizatorek to anty-nacjonalizm, anty-kapitalizm, apartyjność i oddolność. Jeśli alternatywą dla nich być koło gospodyń miejskich, czarno to widzę – nawet najlepsze ciasto rozdawane podczas pikiety „dam” nie pomoże. Dziwna taktyka, jak na kraj, w którym stanowimy połowę społeczeństwa, a ściślej mówiąc 52% [11].Tragicznym skutkiem takich tendencji jest najnowszy artykuł na łamach Gazety.pl: „Dziewczyny z prawej strony mocy: Kocham konserwatyzm! Najgorsze jest to, co serwują nam feministki”[12]. Wolałam być dla redakcji „faszystką”, niż „konserwatystką”. Zamienić konserwatyzm na zdrowy rozsądek – to by była prawdziwie dobra zmiana.

 

Marta Niemczyk

 

[1]http://wpolityce.pl/polityka/329777-korwin-mikke-znow-szokuje-w-pe-kobiety-sa-slabsze-mniej-inteligentne-powinny-zarabiac-mniej-socjalisci-oburzeni-zadaja-kary-wideo (dostęp 08.03.2017)

[2]https://twitter.com/R_A_Ziemkiewicz/status/839357132860424194 (dostęp 08.03.2017)

[3]https://www.facebook.com/events/784013281734906/ (dostęp 27.03.2017)

[4]https://kierunki.info.pl/2017/01/teresa-sutowicz-kobieca-wartosc-lekiem-feminizm/ (dostęp 20.03.2017)

[5]https://www.youtube.com/watch?v=PlgRFV1fUd0

[6]https://www.youtube.com/watch?v=jFYaXam1UQI

[7]http://www.fronda.pl/a/terlikowski-kiedy-angelina-jolie-amputuje-sobie-mozg,49109.html (dostęp 26.03.2017)

[8]http://malydziennik.pl/nie-mozesz-miec-dziecka-nie-martw-sie-jedz-do-sokolki-tam-dzieja-sie-cuda,3558.html (dostęp 26.03.2016)

[9]http://www.gloswielkopolski.pl/artykul/9207370,radny-pis-szczepienia-przeciwko-hpv-to-droga-do-prostytucji,id,t.html (dostęp 25.03.2017)

[10]L. Dąbrowska, O nowoczesne wychowanie dziewcząt, „Wszechpolak” 1-3 V 1936, nr 16, s.5.

[11]Ludność i ruch naturalny w 2016 r. http://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/ludnosc/ludnosc/ludnosc-i-ruch-naturalny-w-2016-r-,30,1.html (dostęp 23.03.2017)

[12]http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,21542223,dziewczyny-z-prawej-strony-mocy-kocham-konserwatyzm-najgorsze.html#TRwknd (dostęp 25.03.2017)



Kwestia formacji i poszerzania swojej wiedzy wraca w naszym ruchu jak bumerang. Niestety, rzekome teksty, że narodowcy są elitą, szczególnie tą intelektualną, można już od dawna włożyć między bajki. Piszę niestety, ponieważ wielu z nas wierzyło w taką tezę na pewno w początkach swojej działalności. Ci , którzy swoją „narodową” drogę dopiero zaczynają, z czasem zrozumieją ten artykuł i bardzo możliwe, że wpadną w sidła tej marności, którą opiszę w kolejnych akapitach. Kolejny raz muszę napisać – niestety – nie widać ani chęci poprawy ani jakiejkolwiek refleksji na ten temat. O formacji choć mówi się dużo, niewiele się w tym temacie jednak robi i zmienia, a odpuszcza się ją na rzecz nabicia sloganami miałkiego i krótkotrwałego poparcia, bądź po prostu dla pustej mobilizacji swojego elektoratu. W dłuższej perspektywie przyniesie to wszystko odwrotny skutek do zamierzonego.

Jak wiemy głównym nośnikiem informacji w obecnych czasach są media społecznościowe. Wydawać by się mogło, że na pierwszy rzut oka to miła i przyjemna kwestia. W krótkim odstępie czasu możemy zaznajomić się z najważniejszymi wydarzeniami w kraju i na świecie. Są jednak one pewną pułapką. Pułapką sloganów. Od dłuższego czasu zauważam, że nawet te tzw. narodowe fanpejdże starają się krótkimi sformułowaniami wywoływać u ludzi skrajne emocje. Szczególnie te złe, które najbardziej nakręcają i mobilizują. Nie chcę podawać konkretnych przykładów, ponieważ po przeczytaniu tego tekstu, odwiedzając różne fanpejdże, będziecie wiedzieli o czym i może o kim piszę. Jasne, że prywatnie teoretycznid nikt z nas negatywnych emocji nie lubi. W polityce niejednokrotnie emocje negatywne pobudzają elektorat, wywołują poruszenie, przyciągają innych niezadowolonych etc. Wydawać by się mogło, że taktyka jest właściwa, skoro dzięki niej organizacje pozyskują nowych działaczy. Powiedzmy szczerze, że jednak nie jest to takie fajne. Działanie poprzez hasła -anty, zawsze kończy się mówieniem o maśle maślanym. Nie wspominając już o tym, że przyciągane osoby prędzej czy później i tak odwrócą się plecami szukając nowych bodźców wyładowania swoich frustracji. Budowanie kapitału politycznego na półprawdach, kłamstwach, fałszu czy niedomówieniach jest po prostu czymś co prędzej czy później pociągnie całą inicjatywę na dno. To co najlepiej pokazuje porażkę narodowej formacji to to, że ludzie nie weryfikują podawanych danych, wiadomości. Nie interesuje ich to czy jest to prawdą czy nie. Przecież jeżeli coś nie jest podane przez Gazetę Wyborczą albo inny podobny tytuł to musi być prawdą.

W tym miejscu warto przejść do kolejnego punktu czyli do weryfikacji. Nieważne czy daną informacje podaje twój ulubiony fanpage, twoja ulubiona organizacja czy jej lider. Zweryfikuj podane wiadomości, nie sugeruj się samymi tytułami linków tylko w nie wejdź i poczytaj. Sprawdź wszystko na swój sposób, poczytaj więcej artykułów, a i jeżeli temat jest szerszy – książek na ten temat. Nie dawaj się wpuścić w gierki fałszywych emocji, ponieważ jeżeli określasz się mianem nacjonalisty, nie przystoi Ci później powielać bzdur i tworzyć na ich podstawie kolejnych pustych sloganów. Zadaniem nacjonalisty nie jest nie lubienie kogoś, bo inni go nie lubią czy powtarzanie bełkotu innych. Niektórzy wpadli w pułapkę udostępniania wszystkiego co się da, szczególnie szokujących grafik, wcześniej nawet ich nie weryfikując. Sprawdź to, poczytaj, spytaj się kolegi zaznajomionego z tematem, skąd wziąć lektury na ten temat, nie bądź leniwy i nie daj się tym, którzy twoje chwilowe lenistwo chcieliby wykorzystać. A do tych, którzy zaczynają, pewnie wpadniecie na przedwojenną klasykę – jednak nie dawajcie się podchodzić tym, którzy Dmowskim i innymi wycierają dzisiaj swoje buzie i w ich pismach zawsze szukają odpowiedzi na dzisiejsze wydarzenia. Nikt nie jest nieomylny i warto pamiętać, że to prawdę trzeba mieć za autorytet, a nie odwrotnie.

Wiedzę trzeba chłonąć i dzielić się nią z innymi. Warto wiedzieć więcej, niż wyjść później na głupka, na dodatek będąc wykorzystywanym przez tych, którzy na niewiedzy chcą zbudować swoją siłę. Zadaniem nacjonalisty jest wiedzieć, a nie domniemywać. Bardzo często, a nawet codziennie obserwuję jak ludzie się kompromitują atakując innych wcześniej niesprawdzonymi informacjami. Slogany i frazesy to klęska w myśleniu współczesnego narodowca. I niestety, na dzień dzisiejszy nie widać woli walki z tym problemem. Niestety, ruch, który od zawsze krytykował pójście na łatwiznę, sam często taką drogą kroczy. Co gorsze, każda nowa osoba wchodząca w środowisko, już od samego początku uczy się złych nawyków. Podsumowując, czytaj, dyskutuj, sięgaj po wszystko co jest w zasięgu. Warto, wręcz należy wiedzieć więcej, aby nie być czyimś narzędziem. Nie bądź -anty, bo większość jest i tak trzeba. Czytaj, żeby używać konkretnych przykładów w dyskusji, a nie jak to ostatnio się u nas utarło, pustych frazesów i pomówień, aby jedynie móc komuś dokopać. Zacznij walkę o Wielką Polskę od siebie. Odwagi.

 


Krzysztof Kubacki

1.Czy możesz się przedstawić? Skąd pochodzisz, czym się zajmujesz, jakie masz stanowisko w Dritte Weg?

 

Nazywam się Matthias Fischer, mam 39 lat, pochodzę z Brandenburga. Pracuję w firmie budowlanej. W naszej partii jestem liderem terytorium „Mitte” (środkowe Niemcy), któremu podlegają: Brandenburg, Berlin, Sachsen-Anhalt, Sachsen and Thüringen.

 

2. Jaka była droga do ukształtowania się Twoich poglądów jako nacjonalistycznych? Czy miała na to wpływ rodzinna tradycja, otoczenie, czy może bunt wobec patologii toczącej współczesne społeczeństwa?

 

Od czasu mojej młodości byłem zainteresowany historią mojego kraju i od „zmiany” 1989 roku kształcił się u mnie coraz bardziej nacjonalistyczny punkt widzenia świata. Mając 14 lat nawiązałem swój pierwszy kontakt z zorganizowanymi nacjonalistami by z czasem przyjąć coraz większy zakres odpowiedzialności w różnorakich organizacjach i stowarzyszeniach. Ze względu na moje dzieciństwo w tzw. NRD nauczyłem się dobierać przyjaciół kierując się ich charakterem, nie ze względu na „zachodnioniemieckość” i pozory. Zachodni konsumpcjonizm, odrzucające społeczeństwo, oraz panujący liberalkapitalizm zawsze był dla mnie obcy i zły.

Brytyjskie Obozy Koncentracyjne w Afryce Południowej (1899-1902)

Gdy mowa o obozach koncentracyjnych kojarzą się one z tymi, które stworzyła III Rzesza. Podobne zjawiska funkcjonowały w innych państwach i nie mam tu na myśli np. Rosji Bolszewickiej czy później Związku Sowieckiego w postaci Łagrów. Warto przedstawić obozy koncentracyjne stworzone przez Imperium Brytyjskie. Wydają się być one zapomniane przez świat. Za przykład posłużą te, które funkcjonowały w Afryce Południowej na przełomie XIX/XX w.

Wspomniane „Brytyjskie Obozy Koncentracyjne” powstały podczas tzw. II wojny burskiej w latach 1899-1902 na terenie Afryki Południowej. Anglicy chcieli podbić dwie niepodległe burskie republiki: Wolnego Państwa Orania oraz Republiki Południowo-Afrykańskiej, potocznie nazywanej „Transwal”. Co było przyczyną wojny? Zdobycie cennych surowców naturalnych - złota i diamentów. Burowie przeszli do zmasowanych działań partyzanckich. Imperium Brytyjskie zastosowało wobec takiej taktyki prowadzenia wojny przez przeciwnika zasadę spalonej ziemi m.in. niszcząc wsie, spichlerze oraz budynki gospodarstwa domowego. Drugim sposobem zwalczania partyzantki były tytułowe obozy koncentracyjne dla Burów. Trafiali do nich rodziny burskich partyzantów, w tym i dzieci. Na dobrą sprawę do obozu mógł trafić każdy, kto miał konotacje z partyzantami. Racje żywnościowe i warunki sanitarne w owych obozach były na mizernym poziomie. Ludzie umierali z głodu. Najbardziej znana w tym wątku jest historia 7-letniej burskiej dziewczyny Lizzie van Zyl. Posłuży ona za przykład jak funkcjonowały brytyjskie obozy koncentracyjne w owym czasie.

Lizzie van Zyl urodziła się w 1894 r. w burskim Wolnym Państwie Orania. Jej ojciec walczył z najeźdźcą i dołączył do jednego z partyzanckich oddziałów. Brytyjczycy zastosowali w tym przypadku „podstawową procedurę”: aresztowanie rodziny burskiego partyzanta i umieszczenia jej w obozie koncentracyjnym. Już od samego początku dziewczynkę oddzielono od matki i wrzucono do jednego z najgorszych ośrodków. Chodzi dokładnie o obóz Bloemfontein. Ponadto, jako córce „burskiego buntownika”, przyznano jej najgorszą rację żywnościową. Zdezorientowana i przerażona powoli umierała z głodu. Niknęła w oczach. Upodobniła się do żywego szkieletu. Zachorowała na dur brzuszny. Muchy krążyły wokół jej głowy. Zmarła 9 maja 1901 r. Jej sprawa stała się głośna przez zdjęcie, na którym widnieje jeszcze „żywy ludzki szkielet”. Fotografia ta obiegła cały świat i stała się symbolem brytyjskiego okrucieństwa wobec burskich kobiet i dzieci. Ciekawym pozostaje fakt, iż owe zdjęcie podłapała brytyjska propaganda i jako pierwsza puściła nieprawdziwe informacje. Według Brytyjczyków Lizzie trafiła w takim stanie jak na fotografii już do obozu. Zagłodzić miała ją własna matka. Szybko wyszło jednak na jaw, iż zdjęcie zrobiono po kilku miesiącach pobytu w Bloemfontein.

Fakt funkcjonowania brytyjskich obozów koncentracyjnych dla Burów nagłośniła Brytyjka Emily Hobhouse. Kobieta ta była działaczką społeczną, która walczyła o prawa dla Burów. Wizytowała ona we wspomnianych obozach, spisywała relacje, robiła zdjęcia. W 1901 r. przybyła do Wielkiej Brytanii. Dzięki jej doniesieniom sprawa trafiła do parlamentu brytyjskiego. Władze powołały specjalną komisję śledczą. Jej członkowie wizytowali w brytyjskich obozach koncentracyjnych przeznaczonych dla Burów. Wyniki obserwacji komisji potwierdziły wszystkie oskarżenia pani Hobhouse w kwestii dokonania „akcji eksterminacyjnej” wobec Burów. W konsekwencji „wyjścia prawdy na jaw”, brytyjskie władze podjęły kroki zmierzające do poprawy warunków życia więźniów. W 1902 r. ostatecznie zamknięto brytyjskie obozy koncentracyjne dla Burów. Wielu badaczy stawia tezę, iż ośrodki tego typu zlikwidowano z innego powodu niż pobudki humanitarne. Po prostu miały one już spełnić swoje zadanie, czyli stłamsić burską partyzantkę. Nie były już potrzebne do dalszego niszczenia morale Burów. W tezie tej jest dużo racji, ponieważ burska partyzantka pod koniec wojny poddawała się częściej, gdy znikały rodziny. W konsekwencji takich zdarzeń, Orania i Transwal straciły swoją niepodległość. Cenne diamenty i złoto stały się własnością Imperium Brytyjskiego.

Szacuje się, iż w brytyjskich obozach koncentracyjnych dla Burów przetrzymywano około 117 tyś. cywilów, co stanowić miało 1/3 narodu na ówczesne lata. W tej liczbie więzionych znajdować się mieli starcy, kobiety oraz dzieci. Pamiętać trzeba, iż schwytanych burskich mężczyzn natychmiast wywożono z terenu Afryki do innych części Imperium. W brytyjskich obozach koncentracyjnych dla Burów zginęło około 28 tyś. Burów, w tym 22 tyś. dzieci. Brytyjska machina ludobójcza zdziesiątkowała burski naród. Afrykanerzy z Republiki Południowej Afryki to ich potomkowie.

Burowie to zapomniane ofiary brytyjskiego imperializmu. Warto o nich pamiętać, gdy mówi się coraz głośniej o obozach koncentracyjnych i obozach zagłady zbudowanych przez III Rzeszę podczas II wojny światowej. Obecnie trwa walka o prawdę historyczną, aby haniebne określenie „polskie obozów zagłady” przestało funkcjonować w sferze publicznej. Huczy Internet, internauci dają wpisy prawdy, jeździ po świecie bilbord „German Death Camps”. Ten tekst też ma znamiona walki o prawdę historyczną. W końcu pierwsze obozy koncentracyjne do zagłodzenia ludzi nie założyli bolszewicy, czy hitlerowcy. Założyło je o wiele wcześniej państwo uznawane za ostoję cywilizacji zachodniej i systemu demo-liberalnego - Wielka Brytania.

 

Patryk Płokita

Od Redakcji: W polskim środowisku nacjonalistycznym gorącym tematem jest prezydentura Donalda Trumpa. Od pewnego czasu możemy zaobserwować falę krytyki tego kandydata, który jawił się w czasie wyborów jako antysystemowy, a obecnie forsuje m.in. proizraelskie postulaty. Stoi to w oczywistej sprzeczności z tzw. antysyjonizmem, który jest zauważalnym trendem nie tylko w polskim ruchu nacjonalistycznym, ale także w wielu pokrewnych środowiskach Europy.

Jako Redakcja „Szturmu” chcielibyśmy przybliżyć naszym Czytelnikom tę kwestię z perspektywy amerykańskiego „białego nacjonalizmu”. I nie mamy tu bynajmniej na myśli jakiejś subkulturowej patologii. Niniejszy tekst napisał prof. Kevin Macdonald, psycholog, były wykładowca na renomowanej California State University. Macdonald należy do zarządu nacjonalistycznej American Freedom Party oraz redaguje portal The Occidental Observer. Jest m.in. autorem wydanej w j. polskim znakomitej „Kultury krytyki” oraz wielu innych bardzo cennych publikacji naukowych i popularnonaukowych. Wkład prof. Macdonalda w zrozumienie kwestii bio-behawioralnych, w tym antysemityzmu oraz filosemityzmu jest nieoceniony.

Jednocześnie pragniemy w tym miejscu zaznaczyć, że podobne poglądy na obecne poczynania nowego amerykańskiego prezydenta nie są wśród amerykańskich nacjonalistów odosobnione, ani marginalne. Wręcz przeciwnie.

***

Biorąc pod uwagę mroźne relacje z premierem Netanjahu, strzał pożegnalny Obamy w kierunku Izraela nie był zaskakujący. Po latach stania przy Izraelu w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, Stany Zjednoczone wstrzymały się od głosu w sprawie rezolucji, która, między innymi, „potwierdza, że ustanowienie przez Izrael osiedleń na palestyńskim terytorium okupowanym od 1967 roku, włącznie ze Wschodnią Jerozolimą, nie ma żadnego prawnego uzasadnienia i konstytuuje otwarte pogwałcenie prawa międzynarodowego oraz [stanowi] główną przeszkodę w osiągnięciu rozwiązania dwu-państwowego oraz sprawiedliwego, długotrwałego i spójnego pokoju.”

Rezolucję określiły Stany Zjednoczone jako zmierzającą do zrujnowania ostatnich iskierek nadziei na rozwiązanie dwu-państwowe w sytuacji gdy, jak podkreśliła w swoim przemówieniu po głosowaniu amerykańska ambasador przy ONZ Samantha Power, na Zachodnim Brzegu żyje 590 tysięcy Izraelczyków. Odnotowała również, że Netanjahu przeczy sam sobie twierdząc, że zmierza ku rozwiązaniu dwu-państwowemu jednocześnie wiodąc najbardziej pro-osiedleńczą politykę w historii Izraela.

Jako zatwardziały lewicowiec, Obama, podobnie jak inni Bojownicy o Sprawiedliwość Społeczną, nie byłby w stanie wspierać izraelską czystkę etniczną, apartheid oraz opresję Palestyńczyków we własnym sumieniu. To samo wydarzyło się z innymi partiami lewicy, zwłaszcza z laburzystami w Wielkiej Brytanii. Zajmując takie stanowisko, Obama wystąpił z szeregu zdominowanej przez Żydów klasy osób finansujących Partię Demokratyczną oraz polityków tejże partii, spośród których wielu potępiło rezolucję. Prawdopodobnie uczynili to rozumiejąc, że wciąż będą musieli zmierzyć się z AIPAC, jeśli pragną reelekcji. Jednak mało prawdopodobnym jest, by jego działania przyniosły mu potępienie ze strony istotnego sektora wyborczego Demokratów – poparcie dla Izraela przeważa wśród nich marginalnie (53%) w porównaniu do 23% sympatyzujących z Palestyńczykami.

Fakt, że Obama postąpił tak na miesiąc przed opuszczeniem stanowiska jest potężnym dowodem na potęgę izraelskiego lobby oraz proizraelskich odczuć w amerykańskiej polityce. Popełniłby samobójstwo robiąc coś takiego przed wyborami w 2012 roku.

Donald Trump znajduje się w zupełnie innym położeniu. Po wyborach, zatweetował:

Odnośnie ONZ, sprawy będą się przedstawiały inaczej po 20 stycznia.”

Czy owe stanowisko powinno kłopotać tych spośród nas na Alternatywnej Prawicy, którzy postrzegają Trumpa jako prezydenta zdolnego wykroić nam politykę „Ameryka na pierwszym miejscu”, zawrócić nawałę imigracyjną oraz wdrożyć nacjonalistyczną politykę handlową? Nie sądzę, z następujących powodów.

W trakcie swojej kampanii Trump poczynił kilka kroków, które nie mogły spodobać się izraelskiemu lobby, włączając w to jego oświadczenie przed Republican Jewish Coalition, że nie wiążą go ich dotacje oraz, że zachowa neutralność w konflikcie Izraelczyków z Palestyńczykami. Jednakże skorygował to posunięcie swoim znakomicie przyjętym wystąpieniem w AIPAC, jakkolwiek nie udało mu się udobruchać neokonserwatystów spod znaku „Nigdy Trump”, którzy nadal atakowali go ze swoich żerdzi w mainstreamowych mediach konserwatywnych. Tak czy inaczej, od czasu zwycięstwa w wyborach, zasygnalizował silne poparcie dla Izraela mianując Davida Friedmana, twardogłowego zwolennika osiedleń i wroga rozwiązania dwu-państwowego na amerykańskiego ambasadora w tym kraju. Obiecał również przenieść ambasadę USA do Jerozolimy, co byłoby ruchem długo wyczekiwanym przez izraelskich fanatyków. I wcześniej już sygnalizował, że izraelskie osiedlenia nie stanowią przeszkody w osiągnięciu pokoju.

Trump nie znajduje się w położeniu Obamy. Jako prezydent musi rządzić we współpracy z mainstreamową Partią Republikańską oraz jej reprezentantami w Kongresie. W tym samym sondażu który wcześniej przywołałem, Republikanie sympatyzują z Izraelem na poziomie 79% i tylko 7% z nich odnosi się nieprzychylnie do tego państwa. Implikuje to fakt, że występując przeciw Izraelowi Trump wyalienowałby ogromną większość bazy wyborczej Republikanów już na samym początku swej kadencji. Proizraelska polityka jest nieodzowna u Republikanów. Co się tyczy głosowania w ONZ, zostało ono potępione przez cały chór republikańskich polityków oraz byłych polityków, wliczając w to rzecznika Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych Paula Ryana, senatorów Toma Cottona oraz Lindsay Graham, Newta Gingricha, Mike Huckabee, z nikłym sprzeciwem.

Sugeruję, że Trump zamierza obrać kurs w dużej mierze podobny do tego, jaki obrał Geert Wilders oraz inni europejscy nacjonalistyczni politycy. W istocie, Wilders, którego ostatnio skazano za „obrazę grupy etnicznej oraz podżeganie do dyskryminacji” za zapytanie odbiorców, czy nie powinno być czasem mniej muzułmanów w Holandii, twardo potępił rezolucję ONZ, pisząc na swoim Facebooku: „Obama zdradził Izrael. Dziękujmy Bogu za Trumpa. Moja rada dla izraelskich przyjaciół: ignorujcie ONZ i budujcie dalej swoje osiedlenia.”

Innymi słowy Wilders, jak Trump, wykroił sobie pozycję, która wyraża sympatię do izraelskich ugrupowań pokroju Likudu jednocześnie będąc przeciwnym dalszej islamskiej kolonizacji Zachodu. Trump nie wycofał się ze swoich zapowiedzi, że będzie próbował zawiesić imigrację z krajów generujących terroryzm (tj. krajów islamskich) oraz że nie zaakceptuje uchodźców z tychże krajów bez „ekstremalnej lustracji” (co ja uznaję za potwierdzenie, iż tacy uchodźcy nie zostaną w ogóle przyjęci przez USA, ponieważ niemożliwym jest właściwie zlustrować ludzi z krajów Trzeciego Świata, który, z rozmaitych powodów, posiada tendencję do nieadekwatnego rejestrowania swoich mieszkańców).

Jakkolwiek poparcie Geerta Wildersa dla Izraela jest długotrwałe i szczere (żył w Izraelu przez dwa lata jako młody człowiek pracujący w kibucu i odwiedzał ów kraj 40 razy w przeciągu ostatnich 25 lat), to nie był on nigdy w stanie uformować rządu i, biorąc pod uwagę ostatni wyrok skazujący, w oczywisty sposób nie zaskarbił sobie akceptacji ze strony holenderskich elit. Jednakże jego popularność rośnie – jest aktualnie najpopularniejszym politykiem w swoim kraju, a jego popularność wzrosła dzięki skazaniu, do 36%, jest to wynik najwyższy ze wszystkich partii (choć wciąż to nie większość). Po sukcesie Trumpa i powtarzających się przykładach islamskiego terroryzmu nie byłoby zaskoczeniem, gdyby rzeczywiście wygrał.

Nie mogę tego dowieść, ale wydaje mi się, że motywem przewodnim Wildersa i mu podobnych jest zapewnienie sobie ochrony przed lewicą, która dominuje w mediach, lecz także sympatyzuje z Izraelem i ogólnymi sprawami żydowskimi. Trump był obrzydliwie atakowany przez lewicujące media, lecz także przez prawicowe media neokonserwatywne (które są najbardziej proizraelskimi ze wszystkich). I ponieważ ataki na ludzi pokroju Trumpa czy Wildersa często przychodzą odziane w terminy moralne – poczucie moralności jest opium dla Białego Człowieka – wielu nie-Żydów w mainstreamowej prawicy poszukuje legitymizacji oraz akceptacji poprzez aktywne wspieranie żydowskich interesów. W końcu Żydom udało się z powodzeniem wykreować własny obraz ostatecznych ofiar i wielu z nich znanych jest jako liderzy inicjatyw „antyrasistowskich” na całym Zachodzie. Konserwatyści postrzegają takie własne działania jako efektywną odpowiedź na bezustanne oskarżenia ze strony lewicy, iż Republikanie, a zwłaszcza Donald Trump, to po prostu banda białych rasistów udających oddanie jakimś zasadom. Opiera się to na kapitale moralnym, który Żydzi spiętrzyli poprzez nieprzerwane medialne odnośniki do Holokaustu oraz medialne przekazy ukazujące wszelkie postawy antyżydowskie jako nieracjonalny bełkot pozbawionych wykształcenia, ułomnych moralnie ludzi.

Trudno jest w ogóle wyolbrzymić to poczucie moralnej prawości, które wznieca wśród amerykańskich konserwatystów oddanie względem Izraela. Dobrym przykładem jest Sean Hannity, który był i pozostaje twardym zwolennikiem Trumpa, zwłaszcza po nominacji tegoż. Hannity jest proizraelskim fanatykiem. Zaiste trudnym byłoby opisanie jego pochlebstw dla Izraela i Netanjahu. Podczas audycji radiowej z zeszłego roku, otrzymując telefony od Żydów wdzięcznych mu za poparcie wyrażane wobec Izraela oraz narodu żydowskiego, Hannity prędko odpowiadał, iż jego sympatie są wyłącznie kwestią moralnych pryncypiów – Izrael to ten dobry, to demokratyczne państwo oblężone przez islamskich terrorystów. Hannity bez wątpienia zgodziłby się ze stanowiskiem Wildersa, iż, „My [na Zachodzie] wszyscy jesteśmy Izraelem.”

Lewica już dawno temu uświadomiła sobie, jaką potęgę mają apele do moralności oraz szczególne do nich upodobanie w wydaniu białych ludzi (W moim mniemaniu biali, a zwłaszcza północni Europejczycy, są wyjątkowo skłonni do formowania grup opartych o poczucie moralności i prawości [w opozycji do nepotyzmu i koneksji klanowych] przy jednoczesnym wykluczaniu i piętnowaniu tych, którzy stronią od moralnego konsensusu.). Prawica odpowiadała mozolnie, często opierając swe argumenty o wartości abstrakcyjne jak prawa państw, liberalizm ekonomiczny oraz argumentację konstytucyjną. Libertarianizm oparty na abstrakcyjnych kwestiach ludzkiej wolności stał się paradygmatem. Jednak opieranie proizraelskiego stanowiska na moralności i sprawiedliwości staje się coraz bardziej wyświechtane biorąc pod uwagę przeprowadzaną przez Izrael czystkę etniczną, apartheid oraz codzienną opresję Palestyńczyków, a także regularne wybuchy niewiarygodnego brutalizmu w Gazie. Tak czy inaczej, wspierając kluczowe interesy Izraela Trump nie tylko neutralizuje republikański mainstream, ale również unika mantry „Trump to Hitler”, którą obserwujemy bez przerwy w mediach głównego nurtu.

Polityka, ostatecznie, jest sztuką dopuszczalności. Dla nas jako obrońców Białej Ameryki, pierwszorzędnymi priorytetami powinny być kwestie polityki wewnętrznej – zakończenie migracyjnej nawały przede wszystkim. Jeżeli dokonanie tego będzie łatwiejsze przez wsparcie Izraela, niech tak będzie.

Wreszcie zasugeruję, że Trump naprawdę żywi sympatię do Żydów i spraw żydowskich, ale jednocześnie zdaje sobie dobrze sprawę z ich potęgi i potrzeby użycia jej oraz ich personalnych zdolności dla własnych korzyści. Artykuł w „Jerusalem Post” autorstwa Michaela Wilnera z września 2016 roku daje nam istotny wgląd w bardzo długie związki Trumpa z Żydami. Fragment:

W ciągu dużej części swojego zarówno dorosłego życia jak i dzieciństwa i zdaje się, w każdym przełomowym punkcie swojej kariery w biznesie, Donald Trump otaczał się członkami jednej grupy mniejszościowej… Trump zdaje się mieć coś w rodzaju pozytywnego uprzedzenia do Żydów.

Ich zdaniem uznaje on ich za grupę bogatych, sprytnych, uzdolnionych i generalnie potężnych kontrahentów – same cechy, do których Trump aspiruje i usiłuje naśladować.

Począwszy od jego ojca Freda, rodzina Trumpów była bardzo mocno powiązana z Żydami w biznesie nieruchomościowym.

Otacza się on bardzo osobliwie żydowskim personelem, zarówno wtedy jak i teraz: jego prawnik ds. nieruchomości jest Żydem, jego firmowy adwokat jest Żydem, jego specjalista od kontroli jest Żydem, jego szef sztabu, szef finansów, jego dyrektor wykonawczy – ja byłem jego specjalistą od procesów przez 15 lat.

Kiedy rozmawiamy na temat wspólnoty żydowskiej, nie jestem w stanie pomyśleć o choćby jednym chrześcijaninie w jego najbliższym otoczeniu firmowym. – tak mówił Goldberg, który będzie głosował na Trumpa w listopadzie. – To dla mnie niesamowite. To niemalże uprzedzenie na korzyść Żydów.

Tylko jeden dziennikarz spędził z Trumpem dłuższy czas i był nim Tony Schwartz, który dołączył do jego życia na 18 miesięcy jako autor-widmo publikacji The Art of the Deal.

Schwartz często słyszał co Trump mówi o Żydach – grupie, którą zasadniczo charakteryzował jako bystrych księgowych i prawników.

Zapytany o to, czy kiedykolwiek sądził, że Trump zdefiniował go poprzez powiązanie z tą grupą, Schwartz odparł, że w tamtym czasie czuł, iż Trump uznawał go za bystrego, energicznego Żyda, który najprawdopodobniej napisze mu solidną książkę.

To niedorzeczne sądzić, że Donald Trump posiada głębokie, osobiste zrozumienie lub powinowactwo ze społecznością żydowską w pełnym znaczeniu tego wyrażenia – rzekł Schwartz. – I powodem dla którego to mówię jest fakt, że powinowactwo, związanie, empatia, czy głębokie zrozumienie są słowami nieobecnymi w jego słowniku.

Sposób, w jaki ja określiłbym jego postrzeganie Żydów jest taki: myśli o nich w bardzo prostych, stereotypowych obrazach. – mówił Schwartz w wywiadzie. – Miałem odczucie podejścia w stylu: ‘Pojąłem jak wykorzystać Żydów do własnych celów.’”

Moją konkluzją jest, że Trump to zdecydowanie żaden antysemita, jednak trudno uwierzyć, że jest naiwniakiem. Wyobrażam go sobie na spotkaniach biznesowych i zakrapianych koktajlami imprezach, gdy słyszy, jak jego żydowscy przyjaciele bardzo zachwalają zjawisko imigracji oraz multikulturalizm, dokładnie to samo słyszałem od nich bowiem w czasach swojej kariery uniwersyteckiej. Fakt, że posłużył się Żydami, jak mówi Schwartz, by uzyskać swoje cele nie jest powodem by sądzić, że nie rozumie on, iż cele głównych organizacji żydowskich w Ameryce są bardzo odmienne od jego własnych. I z pewnością wie o tym, że jego kontrkandydatkę finansowało ogromne tsunami żydowskich pieniędzy oraz, że ok. 75% amerykańskich Żydów zagłosowało na Hillary. Rozumie, że Żydzi są bardzo potężnym i wpływowym elementem amerykańskiego życia politycznego.

I biorąc to wszystko pod uwagę, włącznie z nastawieniem bazy wyborczej Republikanów, jest dobrze przygotowany do obrania proizraelskiego kursu jednocześnie szukając sposobu na uczynienie Ameryki znów wielką poprzez radykalną zmianę polityki na froncie wewnętrznym, przede wszystkim w odniesieniu do imigracji i uchodźców.

Tłumaczenie: Daniel Kitaszewski

Przekład artykułu zamieszczamy w „Szturmie” za zgodą autora. Wszelkie prawa zastrzeżone



Pojęcie antysystemowości pod koniec rządów Platformy Obywatelskiej zrobiło olbrzymią furorę. Antysystemowi byli narodowcy, Korwin, Kukiz, Braun, nawet PiS często dostępował tego miana. Ciągle słyszeliśmy o „sojuszu antysystemowców”, który obali złą władzę i zaprowadzi w Polsce prawicowe eldorado. Trudno więc się dziwić, że ludzie dzisiaj uważają Prawo i Sprawiedliwość za prawdziwie dobrą zmianę i jeżeli za coś te partię krytykują, to za mityczny „socjalizm”, czyli kilka dobrych prospołecznych projektów.

 

Moda na „antysystemowość” wynika nie tylko ze złości na marność rządów PO i hałasu robionego przez różnych przedstawicieli partii Korwina i Kukiza. Przede wszystkim jest efektem polskiej mentalności - Polak to anarchista, tak było, jest i będzie. Nawet nasz nacjonalizm jest pełen anarchistycznego podejścia, lubimy się powarcholić, bo najważniejsza jest nasza wolność, nie chcemy nakładania obowiązków, ograniczeń etc. Najważniejszą postacią literatury, na której wychowały się całe pokolenia współczesnych patriotów jest Andrzej Kmicic, warchoł, który nie uznawał nad sobą żadnej władzy i najbardziej lubił palić wiochy. Raz czynił to w zemście, kiedy indziej ku chwale Ojczyzny, ale nie oszukujmy się, powód nie miał dla niego większego znaczenia. Bycie porządnym obywatelem dzielnie pracującym na rzecz kraju nie leżało w jego naturze, zresztą doskonale go rozumiem bo sam mam charakter warchoła. Polak zawsze będzie lubił buntować sie przeciwko wszystkiemu, bez większego zastanowienia. Z reguły nie garnie się do rzetelnej pracy na rzecz szeroko pojętego dobra wspólnego.

 

Zanim zdefiniujemy czym powinna cechować się nasza antysytemowość, zastanówmy się z jakim systemem walczymy. Problemem nie były słusznie pożegnane rządy Platformy Obywatelskiej, ta partia to jedynie część systemu, podobnie zresztą jak PiS. System, z którym walczymy to demokracja liberalna, kapitalizm, konsumpcjonizm, nihilizm moralny, laicyzacja, to USA ze swoją antykulturą i bandyckimi wojnami. Naszym wrogiem jest międzynarodowy kapitał podporządkowujący sobie kolejne rządy, wyzysk pracowników i polskiej przedsiębiorczości (również firm państwowych), wrogiem jest USA, którego bandycka polityka na Bliskim Wschodzie zafundowała nam uchodźców i terroryzm, wreszcie wróg to też pseudokultura liberalizmu, "róbta co chceta", odejścia od Wiary i wartości, które zbudowały ten kontynent! Nie chcemy być konsumentami medialnej papki i hamburgerów! Chcemy być gospodarzami we własnym kraju! Budować silny, zdrowy naród, który będzie oparty na tradycyjnych wartościach i przywiązany do wiary katolickiej. Nie interesuje nas „wolność” spod znaku mariuhany i libertynizmu! Prawdziwą wolność możemy zyskać jedynie na drodze kształtowania własnego charakteru, pracy, walki... Wolnością nie jest skręt, tylko straight edge. Śmiech mnie ogarnia kiedy słyszę, że najwięcej wolności dadzą nam banki, sieci dyskontów i fast foodów bo to się nazywa kapitalizm!

 

Działamy w warunkach państwa demoliberalnego, nie da się tego ukryć. W żaden sposób nie oznacza to jednak, że mamy dążyć jedynie do stania się częścią jakiejś demoliberalnej partyjki (nawet jeżeli jej szefem jest muzyk i udaje, że to wcale nie jest partia) bo takie zachowanie daje "stołki" za cenę rezygnacji z Idei, ale w końcu zawsze coś za coś... Nie. Pamiętajmy, że demoliberalizm to wrogi nam system niezależnie od partii, która aktualnie rządzi! Mamy pecha, że w tym systemie funkcjonujemy i działając musimy mieć to na uwadze. Pod żadnym pozorem nie możemy tego systemu zaakceptować. Potrzebujemy silnej partii nacjonalistycznej i subwencji, dzięki temu będziemy w stanie finansować działalność społeczną i formacyjną. Naszym celem musi być budowanie silnego, autentycznego nacjonalizmu, zdolnego w przyszłości zmieniać państwo, zarabiać pieniądze i obsadzać stanowiska. Pieniądze i stanowiska muszą być tylko dodatkiem, środkiem, który pozwoli nam ten nacjonalistyczny cel realizować. W momencie kiedy się o tym zapomina wytwarza się tylko iluzja quasipartii pewnego grajka.

 

Czy wobec tego naszym sojusznikiem może być Janusz Korwin-Mikke? Człowiek domagający się jeszcze bardziej dzikiego, niczym nieskrępowanego kapitalizmu, którego cudowne recepty na wszystko zrobiłyby z Polski drugi Bangladesz, a z Polaków białych murzynów na plantacji wielkich korporacji? Czy naszym sojusznikiem jest pewien zbzikowany pastor i jego wierny pretorianin, korwinowski półanalfabeta będący niedawno twarzą polskiego nacjonalizmu? Osobniki bezkrytycznie popierające USA, widzące w tym państwie lek na całe światowe zło uosabiane przez Rosję i Chiny? Czy wreszcie pewien muzyk, którego program sprawdza się do wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, czyli ordynacji sprawiającej, że każdy kto nie popiera PiS-u czy PO może sobie odpuścić chodzenie na wybory, a partie te będą w kampanii rywalizowały o maksymalnie 50 mandatów, resztę dzieląc między siebie już w momencie ustalenia granic okręgów wyborczych. Odpowiedź jest tak oczywista, że nie będę jej nawet wyraźnie pisał. Nie każdy kto uważa się za antysystemowca i krytykuje PO, czy nawet Unię Europejską jest antysystemowcem naprawdę. O wiele bardziej antysytemowi niż Korwin, Kowalski i Kukiz są anarchiści ze skłotów, którzy odrzucają kapitalizm, hegemonię USA i demokrację jowową. Problem polega na tym, że proponowane przez nich rozwiązania są zaprzeczeniem tego w co wierzymy i o co walczymy.

 

Korwin, Kukiz i Kowalski są naszymi wrogami. Facet w muszce dlatego, że niszczy myślenie młodego pokolenia, ucząc pogardy wobec wspólnoty i obowiązków względem niej. Skrajny indywidualizm leży w polskiej naturze, ale jest główną przyczyną naszych kłopotów od kilkuset lat. Kukiz swoją może pseudonarodową przybudówką ściągnąć wielu nieuformowanych jeszcze ludzi, którzy w innym przypadku mogliby przejść właściwą nacjonalistyczną formację. Marian Kowalski to szkodnik, który przez kilka lat uchodził za jedną z twarzy naszego ruchu (mimo, że nawet nie wie czym jest nacjonalizm), a jako internetowy celebryta skaża myślenie patriotycznie nastawionych przez niego dzieciaków. Ten problem niestety wyhodowaliśmy sami.

 

Wiemy już kto jest naszym wrogiem. A sojusznicy? Tutaj jest o wiele trudniej. Ciężko mówić w tym kontekście o Episkopacie, ale na pewno lokalny kler i parafie to ważny sprzymierzeniec. Potrzebujemy oparcia na zasadach i wierze katolickiej. Proboszcz może często pomóc nam zorganizować jakieś wydarzenia i dostać lokal na spotkania. Tak samo warto współpracować ze związkowcami, organizować życie kulturalne, intelektualne, sportowe. Sport jest w końcu ważnym elementem formacji, buduje zdrowego, silnego, wolnego człowieka. Trzeba szukać okazji do współpracy z ludźmi, a przez różnorodne inicjatywy przyciągać wiarę i umacniać poglądy.

 

Nasza antysystemowość nie może głosić tępego „fuck the system”, totalnej negacji dla samej negacji. Taką postawę zostawmy zbuntowanej dzieciarni obwieszonej pacyfkami i literkami A w kółeczku (na szczęście obecnie moda jest nieco inna). Odrzucając obecny system demoliberalizmu i kapitalizmu chcemy zbudować nowy, nacjonalizm. To nie ideologia negacji, ale walki, pracy i budowy. Chcemy zbudować SYSTEM – państwo narodowe, zdrowe moralnie, wolne od wypaczeń kapitalizmu, demoliberalizmu, wychowywać młodzież w duchu wartości, aktywizmu, twardego rzymskiego katolicyzmu. Słowo realizm zostało sprowadzone do rynsztoka przez pewną bandę wycierającą nim swoje zaprzańskie gęby, tutaj jednak zacytuję słowa odległej dla nas ideowo postaci - „Bądźmy realistami – żądajmy niemożliwego”.

Polska i Europa naszych marzeń wydaje się dzisiaj nierealna i mogę się założyć, że nie dożyjemy realizacji tego o czym śnimy i o co walczymy. Jednakże tylko wyznaczając sobie cele ambitne i bezkompromisowe można cokolwiek osiągnąć. Nastawiona na defensywę europejska prawica kapituluje na wszystkich frontach i wprowadza aborcję, „małżeństwa” dewiantów i tym podobne wynalazki. Najwięcej „zasług” na tym polu ma jej ikona Margaret T., która zasłynęła zamykaniem kopalni i rozbijaniem tradycyjnych społeczności. Można „umierać, ale powoli” odpuszczając kolejne kwestie, do niedawna uznawane za granicę, której już się nie przekroczy. To droga donikąd, droga zaprzaństwa, które pomaga zachować jedynie dobre samopoczucie i komfortowe stanowiska. Ale my tego nie chcemy! Chcemy walczyć. Chcemy stawiać sobie wielkie cele. Chcemy budować wielką Ideę, która porwie takich jak my – młodych idealistów gotowych do walki i poświęceń! Naiwnością byłoby sądzić, że zrealizujemy choć połowę tego o czym marzymy, ale pamiętajmy, tylko bezkompromisowi idealiści myślący o wielkich celach są w stanie osiągnąć cokolwiek. Pamiętajmy, że nasi wrogowie nie zadowalają się jednym zwycięstwem, a każde pójście na kompromis jest dla nich tylko krokiem w stronę forsowania kolejnych pomysłów.

 

Tomasz Dryjański

Niniejszy manifest jest zarysem powojennej idei solidarystycznej Ottona Strassera opisanej w 1946 roku w pracy Deutschlands Erneuerung. Miała ona stanowić odpowiedź na nowe wyzwania stojące przed niemieckimi nacjonalistami. Zgodnie z przewidywaniami Strassera doktryna nazistowska przegrała, skompromitowała Niemcy i naród niemiecki. Zatriumfowały zachodni kapitalizm oraz sowiecki komunizm. Otton Strasser postanowił przedstawić alternatywę, która wyrastała z jego przedwojennych poglądów i przybrała ostateczną wizję na skutek wojny i wydarzeń powojennych.

T.K.


Otto Strasser - Manifest solidaryzmu (1945 rok)


I. Egoizm klas i narodów wepchnął europejskie społeczeństwa w największą nędzę w ich historii – solidaryzm, solidaryzm klas i europejskich narodów jest jedynym ratunkiem!


II. Kapitalizm „odgórnie panujący nad klasami” to system, w którym ludzie posiadają ogromną wolność osobistą - ale pozbawieni są bezpieczeństwa ekonomicznego, bez którego wolność osobista nie ma podstaw. Komunizm „klasy zarządzane od dołu” to system, w którym ludzie posiadając wysoki stopień bezpieczeństwa ekonomicznego – pozbawieni są wolności osobistej. Solidaryzm przyznaje osobistą wolność i bezpieczeństwo ekonomiczne, są to dwa istotne wymagania dla porządku wewnętrznego i pokoju międzynarodowego.

III. Tylko przezwyciężenie klasowej gospodarki kapitalizmu oraz klasowej gospodarki komunizmu przez narodową (ludową) gospodarkę solidarystyczną pozwoli na zachowanie dobra wspólnego – nie przez dyktaturę pieniądza, nie przez dyktaturę proletariatu, ale przez solidarne akcje wszystkich jednostek i stanów.

IV. Solidaryzm uwolni chłopów. Stanowi to fundament każdej zdrowej społeczności zwolnionej od kapitalistycznej niewoli czynszowej – bez popadania w państwowe niewolnictwo komunizmu. Solidaryzm pozwoli chłopom na stanie się dziedzicznymi lennikami narodu, wolnymi od jakichkolwiek opłat hipotecznych i czynszowych, będącymi dzierżawcami ziemi powierzonej im przez naród w zaufaniu.

V. Solidaryzm uwalnia pracowników od najemnej niewoli kapitalizmu - z drugiej strony ratuje ich także przed niewolą państwa komunistycznego. Solidaryzm to współposiadanie zakładów pracy przez ich pracowników, z równymi prawami w zakresie zarządzania i zysków. Odproletaryzowanie robotników odpowiada w swoim znaczeniu i formie zniesieniu pańszczyzny - „posiadanie czyni wolnym!”

VI. Solidaryzm zabezpiecza egzystencję i wolność klasy średniej co raz bardziej zagrożonej przez kapitalizm i zniszczonej przez komunizm. Solidaryzm objął za cel związanie ze sobą jak największej ilości niezależnych bytów. Powiązanie ze sobą małych przedsiębiorstw w system gildii, jak i dostarczenie klientów dużym zakładom przemysłowym.

VII. Solidaryzm uwalnia przedsiębiorców od kapitalistycznego nacisku – bez naruszania ich pozycji jako liderów życia gospodarczego. Tak samo jak robotnicy, przedsiębiorcy są uznawani przez solidaryzmu jako istotny element życia ekonomicznego. Ich inicjatywa i zysk są elementami napędowymi gospodarki, wpływającymi na wydajność naszych pracowników i planowanie państwa.

VIII. Solidaryzm odrzuca słabość systemu liberalnego i jego partii politycznych oraz terror totalitarnej dyktatury państwa - osoby, klasy lub partii.

Solidaryzm ogłasza połączenie nowoczesnej demokracji oraz korporacyjnego samorządu – stanowi to najlepszą gwarancję dla rozwoju prawdziwego ludowego państwa – federacji, zdecentralizowanej i opartej na konstytucji.

IX. Solidaryzm odrzuca wszelkie panowanie jednych narodów nad drugimi oraz ogłasza narodową wolność i równość wszystkich ludów, niezależnie od wielkości i siły. Solidaryzm dąży do stworzenia Europy narodów, solidarnej współpracy w ramach Federacji Europejskiej, która jako jedyny podmiot polityczny może zapewnić byt i przyszłość Europy w jej różnorodności narodowej i kulturowej.

X. Solidaryzm to przekonanie, iż wszystkie reformy gospodarcze i polityczne muszą zostać wstrzymane jeśli nie są ożywione nową ideą. W związku z tym solidaryzm łączy w sobie odrzucenie ducha materializmu z zaangażowaniem w ducha chrześcijaństwa, które muszą współdziałać, aby osiągnąć zamierzony cel. Narodowość - we wszystkich swoich przejawach - i chrześcijaństwo w swojej całkowitej jedności - stanowią źródła, z których rozwinie się solidaryzm: zbawienie i odrodzenie Zachodu.




„Trzeba mieć odwagę, by spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że nasz kraj zaliczyć należy do eksploatowanego przez zachodni imperializm Trzeciego Świata. A skoro tak, to nie ma tu sensu żadna importowana z Zachodu kalkomania "prawicy" czy "lewicy" – Polsce potrzeba frontu wyzwolenia narodowego i społecznego na trzecioświatową modłę”
1.


Polska jest krajem peryferyjnym. Znajduje się obrzeżach Europy nie tylko w sensie geograficznym, ale zwłaszcza w sensie ekonomicznym. Powinniśmy być dumni z tego, że po Unii w Krewie, która zapoczątkowała byt znany potem jako Rzeczpospolita Obojga Narodów, z kraju peryferyjnego staliśmy się prawdziwym, regionalnym mocarstwem politycznym, kulturowym i częściowo militarnym (swego czasu nawet Moskwa nie była nam straszna). Rzeczpospolita stała się wręcz nowym ośrodkiem cywilizacyjnym o unikatowej kulturze politycznej nawiązującej do starożytnej Republiki Rzymskiej.


Niestety w parze z ówczesną potęgą polityczną i kulturową nie poszedł rozwój ekonomiczny. Mniej więcej od połowy XVII wieku Polska stała się krajem zacofanym. Czym objawiało się to zacofanie? Mianowicie:

w wyraźnym i jednostronnym dopasowaniem ekonomii do potrzeb przodujących państw, regionów i miast – głównie Anglii, Holandii i miast hanzeatyckich

zbyt wolnym kształtowaniem się nowych klas społecznych, które byłyby zdolne do potęgowania rozwoju i wzrostu gospodarczego, co pozwoliłoby przełamać monokulturowość gospodarki i ubogi asortyment eksportu


W tamtych czasach na zachodzie Europy następował dynamiczny rozwój miast i nowych sposób gospodarowania. Był to również czas wielkich odkryć geograficznych (tzw. „Nowy Świat”). Zachód nastawiony był na budowanie i zaopatrywanie statków potrzebnych do dalszych odkryć, do komunikacji drogą morską z nowo odkrytą Ameryką. Polska, skądinąd słusznie, skorzystała wtedy z okazji i eksportowała towary potrzebne Zachodowi (zboże, drewno, dziegieć, konopie), których miała pod dostatkiem. Problem w tym, iż Polska nie skapitalizowała sukcesu i nie zainwestowała znacznych zysków w rozwój ekonomii, co zapewniłoby stabilny zysk w przyszłości i silną pozycję gospodarczą.

Warto zwrócić uwagę na pewien osobliwy fakt. Szlachta, w swej wielości, nie była chętna do zajmowania się gospodarką. Kontrolę nad handlem surowcami arystokracja polska przekazała kupcom-cudzoziemcom, głównie niemieckim, żydowskim i ormiańskim. Nie muszę podkreślać, że kupcy-cudzoziemcy bardziej dbali o własny interes i nie poczuwali się specjalnie do obowiązku inwestowania zysków w rozwój Polski, poniekąd jest to nawet logiczne. Dlaczego nie przekazała go polskim kupcom? Bo takowych była garstka, a i oni nie byli rozpieszczani przez polskie elity. Dlaczego? Zostawienie handlu cudzoziemcom było na rękę elitom. Zapewniało, że nie ukonstytuuje się nowa silna politycznie klasa polskich mieszczan, która zagroziłaby pozycji szlachty i Kościoła z jezuitami na czele. Do tego dochodził jeszcze czynnik ideologiczny. Miasta były bowiem postrzegane przez Kościół katolicki jako wylęgarnia protestantyzmu.


Mówiąc brutalnie: szlachta przejadła i przebalowała zyski czerpane z eksportu wymienionych towarów. Z tego marazmu obudziły ją dopiero rozbiory. Wtedy na modernizację było już za późno. Szlachta nie chciała łożyć na doskonalenie swojego kraju, wiec została zmuszona do sponsorowania trzech obcych państw.


Najbardziej zatrważające jest jednak to, że Polacy najwyraźniej nie wyciągnęli żadenj lekcji z historii. Obecna strategia Polski na konkurencyjność gospodarczą, tzn. głównie poprzez tanią siłę roboczą i eksport towarów nieprzetworzonych, to droga donikąd. Płacenie pracownikom jałmużny i eksportowanie ogórków kiszonych nie jest receptą na innowacyjną gospodarkę. Utrzymywanie takiego stanu rzeczy to najlepszy sposób by na dobre utrwalić nasz status ekonomicznej Peryferii. Trzeba powiedzieć jasno i powtarzać: pod względem pozycji w globalnej gospodarce, Polska nie jest „Zachodem”, ani krajem rozwiniętym –
jest „Wschodem” i krajem zacofanym. Proszę mnie źle nie zrozumieć – stwierdzając to nie osądzam, a jedynie stwierdzam fakt. Nie mówię tego, by dołować. Mówię po to, by otrzeźwić. Najgorsze co można zrobić, to zaprzeczać rzeczywistości i ja fałszować. Nie można działać skutecznie opierając się na nieprawdzie. Uważam bowiem, że ostatecznym celem gospodarczym Polski powinno być wydźwignięcie się ze statusu peryferyjnego. Oczywiście każda władza i ośrodek ekonomistów będzie twierdził, że tego chce. Natomiast tak długo, jak stosowane będą środki odpowiednie dla krajów rozwiniętych, żadna zmiana nie nastąpi. Zupełnie inna strategia właściwa i korzystna jest dla kraju gospodarczo rozwiniętego, a inna dla rozwijającego się. Na przykład, maksymalne otwieranie rynku kraju peryferyjnego na rynek globalny nie jest dobrym pomysłem. Dlaczego? Z tego samego powodu dlaczego nie jest dobrym pomysłem dopuszczenie do walki na ringu boksera wagi ciężkiej z przeciwnikiem wagi piórkowej O ile oczywiście ten drugi chce mieć utopijną szanse na wygraną. Jest to po prostu nieuczciwa i nierówna potyczka. Skazana z góry na porażkę.


W czasach tak dalece zaawansowanej globalizacji i wzajemnej zależności rynków krajowych, spieranie się o to, czy lepsze są rozwiązania „prawicowe” czy „lewicowe” - w oderwaniu od konkretnej konstelacji warunków zastanych w danym państwie – jest pozbawione sensu i kompletnie jałowe. To, jaką strategię na rozwój dany kraj przyjmie powinno być uzależnione od tego na jakim poziomie rozwoju się znajduje, jak również kontekstu społeczno-kulturowego. Z pewnością nie powinno się bezrefleksyjnie kopiować tego, co robią państwa już rozwinięte czy też słuchać się ich rad. Sensownym jest natomiast patrzenie na to, co państwa rozwinięte robiły, gdy same były w fazie rozwoju.


„Z kilkoma ledwie wyjątkami wszystkie obecnie bogate kraje, łącznie z Wielką Brytanią i USA – rzekomymi ojczyznami wolnego handlu i rynku – wzbogaciły się dzięki kombinacji protekcjonizmu, subsydiów oraz innych polityk, których stosowanie jest dzisiaj odradzane krajom rozwijającym się”
2.


Podsumowując: w ekonomii nie ma jedynie słusznych rozwiązań, uniwersalnych i najlepszych w każdym możliwym miejscu i czasie. Strategia ekonomiczna winna być zawsze dostosowana do konstelacji warunków zastanych – do konkretnych warunków kulturowych, mentalnych, społecznych, politycznych, gospodarczych w danym państwie, na danym etapie rozwoju. Zupełnie inne rozwiązania są właściwe dla współczesnej Kanady, USA, a zupełnie inne dla Grecji, Serbii.


Celem ekonomii winna być więc nie realizacja jakiejś doktryny, jedynie słusznej i prawdziwej w każdym miejscu i czasie. „Celem ekonomii jest zaspokajanie podstawowych potrzeb społeczeństwa (...): dobrobytu, stabilności i szczęścia. (...) Jeżeli wyłącznie z powodu doktryny ekonomicznej ma Pan sytuację, w której jest wzrost gospodarczy, ale jednocześnie rośnie bieda, bezrobocie i destabilizacja społeczna – to jest to problem”
3.

Paweł Bielawski



Bibliografia

1. J. Tomasiewicz, „Front antyimperialistyczny”

2. H.J. Chang, „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”

3. J. Goldsmith, https://www.youtube.com/watch?v=4PQrz8F0dBI&t=312s