Szturm1

Szturm1

czwartek, 31 październik 2019 22:06

Maksymilian Ratajski - O nacjonalistyczną narrację

Pisząc tekst do rocznicowego numeru Szturmu, zwróciłem uwagę na konieczność wypracowania nacjonalistycznej narracji. Chcąc mieć jakikolwiek wpływ na społeczeństwo musimy umieć docierać do ludzi z naszym przekazem - kształtować myślenie. Nie ma żadnego znaczenia czy na Wiejskiej zasiądzie pięciu, dziesięciu czy pięćdziesięciu posłów odwołujących się do endeckiego dziedzictwa – jeżeli nie będziemy posiadali mediów, wpływu na kulturę i przede wszystkim spójnego i atrakcyjnego w formie przekazu – przegramy. Od czterech lat rządzi w Polsce konserwatywna partia prawicowa, tymczasem myślenie ludzi przesunęło się mocno w lewo.

Pewien wpływ na tę straszną zmianę ma oczywiście nieudolność PiS-u, który nie tylko nie robi nic, aby zatrzymać „postępowe” przemiany obyczajowe, ale wręcz dodaje im paliwa. Przede wszystkim jednak liberalna lewica absolutnie dominuje na polu mediów i kultury. Mainstreamowe portale typu Onet promują prawa tęczowych, multikulturalizm, zwalczają tradycyjne społeczeństwo i Kościół Katolicki. Celebryci – to dobre słowo, bo 99% z nich artystami nie da się nazwać – czują się wręcz zobowiązani do ciągłych wypowiedzi o złym nacjonalizmie, faszyzmie, skrajnie prawicowym rządzie, tyranii Kościoła, wspaniałych pedałach, którym trzeba natychmiast dać prawa i biednych uchodźcach. Jak bardzo by nas to nie śmieszyło – tego typu propaganda jest bardzo skuteczna i trafia do przeciętnego czytelnika Onetu. Zresztą wyniki wyborów nie kłamią – sportowcowi, muzykowi czy aktorowi bardzo łatwo dostać się do Sejmu,

Zastanawiając się nad przyczynami sukcesu obyczajowej lewicy nie sposób nie zwrócić uwagi na jedną rzecz, która odróżnia lewą stronę od prawej, w tym także od narodowców typu Roberta Winnickiego. Nigdy nie widziałem, żeby mainstreamowa lewica potępiała radykałów – ich działania i postulaty. Oni doskonale wiedzą, że chcąc zwyciężać, muszą żądać coraz więcej, to co dzisiaj głoszą w Sejmie, jeszcze piętnaście lat temu było domeną garstki radykałów. Co tymczasem robi prawica? Tchórzliwie potępia jakichkolwiek ideowców, panicznie bojąc się, że będzie uznana za „radykalną”, lub co gorsza „faszystowską”. Efekt jest taki, że dzisiaj pisowska telewizja najlepszy czas antenowy poświęca na pokazywanie wzorowej „rodziny” tworzonej przez dwóch panów. O tym, że prawica nie jest i nigdy nie będzie naszym sojusznikiem pisaliśmy na łamach Szturmu wielokrotnie, spójrzmy jednak na tak zwanych „narodowców”. Przypomnijmy sobie 11 listopada 2017 roku, pierwszy Czarny Blok na Marszu Niepodległości, głoszone przez nas wówczas hasła jeszcze kilka lat wcześniej były czymś oczywistym, dla każdego, kto odwoływał się do dziedzictwa Dmowskiego. Jednak bojąc się nagonki ze strony Gazety Wyborczej i TVN-u, do której zresztą ochoczo włączyła się cała polska prawica, Robert Winnicki i spółka potępili ideowców. Zamiast obrony tego w co jeszcze niedawno sami wierzyli, zaczęli odcinać się od Czarnego Bloku (którego dużą cześć znają od lat osobiście), zadali cios w plecy także ówczesnemu rzecznikowi Młodzieży Wszechpolskiej, który miał czelność powiedzieć rzeczy do niedawna dla każdego oczywiste. Wszystko zaowocowało haniebną deklaracją, w której Winnicki z kolegami stwierdzili, że naród to kwestia jedzenia pierogów, picia czystej wódki i słuchania disco polo. I pomyśleć, że jeszcze tuż przed Marszem cały prawicowy Internet śmiał się z memów o myszy, która urodziła się w stajni więc jest koniem i Ahmedzie, który urodził się w Szwecji, więc jest Szwedem. Jeżeli ktoś się zastanawiał, dlaczego liberalna lewica wygrywa na wszystkich frontach i kształtuje współczesny świat według własnej wizji – to tutaj ma odpowiedź.

Obecne tendencje sprawiają, że niektórzy narodowcy zaczynają akceptować multikulturalizm, „bo przecież rasizm jest zły”, a „czarny powstaniec warszawski (mimo, że to mit), Izu, Bawer i kubański siatkarz to wspaniali polscy patrioci”. Również w sprawie pedałów zaczyna się różnicowanie, że „przecież jak ktoś jest gejem, to niekoniecznie od razu należy go zrównywać z Grodzką i Biedroniem...” „w Białymstoku było za agresywnie....” „blokady (które na szczęście zaczynają ponownie mobilizować ludzi) to troglodytyzm i nienawiść, trzeba rozmawiać” i tak dalej. Prawica na tym polu skapitulowała już dawno, ostatnimi czasy otwarcie promuje prawicową część rowerową.

Obecnie nie istnieją nacjonalistyczne media mogące oddziaływać na kogokolwiek poza już przekonanymi nacjonalistami – Szturm jest pismem środowiskowym, przeznaczonym dla działaczy i sympatyków zafascynowanych ideą narodowo-radykalną. Polityka Narodowa to kwartalnik niemalże naukowy, skierowany do ukształtowanych nacjonalistów. Oba te pisma bardzo dobrze spełniają swoją rolę, ale nie mają szansy wpływać na sposób myślenia społeczeństwa. Niezbędne jest stworzenie medium atrakcyjnego w formie, które będzie skierowane zwykłych ludzi. Niezbędny nam jest profesjonalnie prowadzony portal (od tego najłatwiej zacząć), który zawierałby publicystykę, komentarze do bieżących wydarzeń, rozbudowany dział kulturalny, podróżniczy, sportowy i ekologiczny. Co ważne tworząc go, musimy pamiętać, że nie chodzi nam o przekonywanie przekonanych – typowo dla nacjonalistów jest Szturm, Autonom, Kierunki, Trzecia Droga, Szczerbiec, Nacjonalista.pl, Narodowcy.net, Wszechpolak czy Polityka Narodowa, to te media pełnią funkcję formacyjną dla działaczy i sympatyków.

Brakuje po naszej stronie mediów pokroju Nowego Obywatela, którego naprawdę polecam – merytoryczna lewica, zajmująca się najważniejszymi dla narodu tematami. Jak tlenu potrzebujemy think tanków, konferencji, publikacji książkowych - zgłębiania problemów dotykających nasz naród.

Wiedząc jak ważne jest budowanie narracji, która dotrze do społeczeństwa, nie można zaniedbywać  sfery kulturalnej, tymczasem w Polsce nacjonaliści, podobnie jak prawica wydają się uważać, że kultura to lewactwo i nie warto się nią zajmować – ostatnim polskim poetą był Zbigniew Herbert, a prozaikiem Sergiusz Piasecki – z taką postawą nic dziwnego, że na tym polu leżymy. Przyglądając się nacjonalistycznej scenie muzycznej, widzimy jak bardzo jest ona uboga (przy okazji olbrzymi regres w porównaniu do lat dziewięćdziesiątych) – spójrzmy na Włochy, które stanowią niedościgniony wzór, ale też choćby na Węgry, Rosję czy Ukrainę. Kultura ma ogromną siłę oddziaływania na odbiorców i lewica doskonale to rozumie, my niestety oddajemy tę sferę bez walki. Konieczne jest organizowanie wydarzeń kulturalnych, skierowanych do zwyczajnych ludzi – koncerty, konkursy literackie/plastyczne dla młodych twórców – z okazji rocznic Powstania Warszawskiego, Wielkopolskiego, Śląskich, Poznańskiego Czerwca, 11 listopada, 1 września czy o tematyce Kresowej. Musimy mieć rozeznanie we współczesnej kulturze, umieć o niej rozmawiać – wiedzieć co się dzieje w teatrze, filmie, poznać twórczość młodych pisarzy (Żulczyk jest wybitnie utalentowany). Z tego miejsca chciałbym polecić „Odę do prawicy” niedawno opublikowaną na łamach Nowej Konfederacji – daje bardzo dużo do myślenia, punktując słabości prawicy, a wszystkie stawiane w niej zarzuty można odnieść również do środowiska narodowego.

Wielkim ułatwieniem w walce o rząd dusz jest dzisiaj Internet, a w szczególności portal Facebook, którego trzeba umieć używać (niestety cenzura jest na nim straszna). Umiejętnie pisząc i tworząc dobre grafiki można dotrzeć do naprawdę wielu młodych ludzi, nie posiadając przy tym zaplecza finansowego. Potrzeba jedynie dobrego pióra, regularności, zdolnych grafików i poruszania najbardziej aktualnych i chwytliwych tematów. Co ciekawe to jedyne pole, na którym faktycznie widać, że szeroko rozumiana prawa strona sobie radzi. Zagrożeniem jest jednak pokusa prymitywizacji przekazu w pogoni za lajkami i udostępnieniami.

Największym naszym błędem jest nacjonalizm dla nacjonalistów, nie dla narodu, ale właśnie dla nacjonalistów. Praktycznie wszystkie inicjatywy są kierowane wewnątrz środowiska, co skazuje nas na marginalizację. Owszem – wymienione przeze mnie media robią bardzo dobrą robotę formacyjną i są nam niezbędne, natomiast nie sposób nie zauważyć w naszym ruchu (szeroko pojętym, zarzut kieruję zarówno do radykałów, jak i fanów RN-u, choć bardziej do tych pierwszych) skupienia na sobie. Tymczasem nacjonalizm ma sens tylko wtedy, kiedy jest skierowany do narodu, w przeciwnym wypadku staje się karykaturą samego siebie i subkulturą.

Zmarnowaliśmy szansę po sukcesie Marszu Niepodległości – wtedy można było przeprowadzić ofensywę ideologiczną. Byliśmy jednak jako ruch niedojrzali, a liderom zależało na popularności i miejscu w Sejmie, stąd przyjęcie modnej wówczas retoryki korwinowskiej. Jednak nie sposób nie docenić mody na patriotyzm i kultu Żołnierzy Wyklętych, a także socjologicznego fenomenu Marszu, później to wszystko jednak zaprzepaszczono – przede wszystkim przez prymitywizację brak jakiejkolwiek próby stworzenia sensownej, spójnej narracji.

Teraz mamy kolejną szansę! Fenomenalny wynik wyborczy Konfederacji (jak bardzo negatywnie byśmy jej nie oceniali) pokazuje duże zapotrzebowanie, zwłaszcza wśród młodych, na ruchy radykalne, odrzucające obecną rzeczywistość. Ponadto coraz bardziej dotkliwa jest masowa imigracja, a nabierająca siły propaganda pedalska wielu ludzi męczy i denerwuje. Nie możemy jednak popełnić starych błędów – musimy zadbać o sferę kultury, mediów, wyjść do ludzi nie być prymitywami. Jeżeli teraz nie wykonamy dobrej roboty, to kolejnej szansy już nie będzie, a za kilka, może kilkanaście lat nasz Naród będzie równie zdegenerowany jak społeczeństwa Zachodu.

Najważniejsza jest jednak spójna narracja, poświęciłem jej mało miejsca, ponieważ o tym, co jest ważne i powinno być przez nas szczególnie podkreślane pisaliśmy na łamach Szturmu wielokrotnie, sam w numerze rocznicowym popełniłem o tym tekst, który teraz po prostu rozwijam. Musimy dużo uwagi poświęcać obronie Narodu jako wspólnoty krwi, historii, języka i kultury, akcentując przede wszystkim ten pierwszy, najważniejszy element; kwestiom ekologii, tradycyjnej rodziny, solidaryzmu społecznego i podkreślać jak bardzo szkodliwa jest masowa imigracja i propaganda pedalska. Ważne jest mądre wspieranie Polaków na Kresach (i tu szczególnie istotna jest działalność kulturalna!), a także kompleksowe podejście do problemu imigracji, bez tak popularnej prymitywizacji tego zjawiska.

Ważne jest niedopuszczanie do siebie szurii. Wszelkich proepidemików, zwolenników dziwacznych teorii spiskowych rodem z lubelskiego bunkra, zbrojnego odbijania Kresów i tym podobnych należy się jak najszybciej pozbywać. Chyba, że chcemy być komediantami.

Maksymilian Ratajski

Nie spodziewał się nikt, że można zrobić tak dobre dzieło filmowe. I to jeszcze na podstawie komiksów, aby poruszyć w nim dla przykładu psychologię czy socjologię w tle. W końcu Joker to antybohater. Ten zły i najgorszy. Antagonista Batmana. Film wydobywa z obrazu jak najwięcej. Podczas seansu, staje się on w pewnym momencie sztuką teatralną. Skupimy się w tym tekście jednak na czymś, co rzadko widzimy w obecnej kinematografii. Chodzi o przekaz antysystemowy i krytykę liberalizmu.

Podczas oglądania odbiorca może zaobserwować dysonans społeczny „Ghotam City”. Podział na dwa światy. „Świat Bogatych” i „Świat Biedaków”. Pierwszy z nich to uniwersum kapitalistów, przedsiębiorców, biznesmenów, bogaczy i snobów. „Świat Bogaczy” próbuje coś zrobić dla społeczeństwa, ale na dobrą sprawę nic nie robi. Dba o swoje środowisko. Odcina się w formie enklawy. Wydaje się być samowystarczalny. Nasycenie kolorów, czystość, piękne stroje, to domena tego świata. Drugi świat jest przeciwnością tego pierwszego. Montaż tutaj jest pewną próbą ukazania reszty społeczeństwa w demoliberalnym systemie. Głównie kamera skupia się na ukazaniu nizin społecznych. W „Świecie Biedaków” źle funkcjonuje system, zwłaszcza w kwestiach socjalnych, czy szeroko pojmowanego lecznictwa. Reżyser chciał uzyskać najprawdopodobniej efekt wydobycia „tła z tła”. Dominuje tu brud, syf, biegają szczury na ulicy. W tym uniwersum odrapane ściany przykrywają „grafy” i ledwo działają windy w blokach. To pierwszy antysystemowy i antyliberalny przekaz, który uderza w odbiorcę podczas seansu. (Mnie osobiście wgniotło w fotel).


Drugim antyliberalnym przekazem, pozostaje ukazanie historii głównego bohatera w filmie. Jego losy to doskonały przykład przedstawienia demoliberalizmu, jako formy dystopii w szeroko pojmowanej sztuce. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, aczkolwiek potrzeba jakiegoś streszczenia. Uliczny klaun stara się „uciułać” na swoje przeżycie. Artur staje się ofiarą systemu. Nikt nie chce mu pomóc. Przez „przypadek” staje na czele próby zmian społecznych miasta Ghotam przekraczając prawo. Z racji tego film „Joker” jest niebezpieczny, tak jak dla przykładu niebezpieczną sztuką były „Cierpienia Młodego Wertera”. Ilu znalazło się wtedy naśladowców i popełniło samobójstwo? Ile znajdzie się tu naśladowców i ktoś straci życie? Szury są dzisiaj wszędzie...


Warto poruszyć w tym miejscu wątek gry J. Phoenixa, jako Artura/Jokera. Znany z roli cesarza Kommodusa w filmie „Gladiator”, ów aktor wczuł się w rolę bardzo dobrze. Przykładem fakt, iż dochodziło do sytuacji na planie, gdzie niektóre sceny były grane bez dubli. Na pozytywną ocenę gry aktorskiej wpływa też fakt, iż postać komiksowa, została namacalnie urealniona przez J. Phoenixa. Zwłaszcza widać to pod kątem ukazania zachowań osoby chorej psychicznie. Odgrywanie roli „świra” nie wydaje się prostym zadaniem dla aktora.


Na sam koniec chciałbym pozdrowić serdecznego kolegę Tommy'ego z czasów grania w kapeli „Dead Hippies”. Jego tekst w „Drodze Legionisty” otworzył mi percepcję na rozwinięcie jego wątku. Zgadzam się ze słowami Tomka, że rzadko obecnie się zdarza, aby kino dużego formatu skupiało się w swoim przekazie na krytyce zastanej rzeczywistości. Pomimo że fabuła dzieje się w latach 80-tych, można ją odnieść, a nawet przenieść na współczesne realia. W ten sposób można zauważyć, iż krytyka liberalizmu jest nadal aktualna.


Patryk Płokita

Współczuję różnej maści lewicowym i liberalnym intelektualistom. Gdy czytają albo piszą o innych autorach, zawsze muszą przeprowadzić dociekania biograficzno-ideowe rodem z niemieckiego Ahnenerbe: czy dany autor przypadkiem nie był jakimś faszystą, nacjonalistą, lub innym reakcjonistą? Z kim współpracował, dla kogo pisał? Z kim utrzymywał kontakty towarzyskie? Czy aby nie był zbyt heteronormatywny, zbyt opresyjny czy patriarchalny? Czy wolno czytać, czy wolno cytować? Co właściwie wypada pomyśleć i co właściwie wypada napisać?
Jak wiadomo, w miarę postępu liberalizmu walka ideowa zaostrza się, zatem teraz podejrzani już są nie tylko rzeczywiści faszyści czy nacjonaliści, już nie tylko ludzie utrzymujący z nimi kontakty, już nawet nie letni konserwatyści – ale także wszyscy biali i wszyscy mężczyźni. A sięganie po autorów spoza kręgu europejskiego niewiele tutaj pomaga, bo poziom patriarchalności i etnocentryczności tych kultur jest o wiele wyższy od naszego. Światek lewicowych i liberalnych intelektualistów przypomina zapiekłe i nudne kółko talmudyczne, w którym powtarza się wciąż te same komunały o wciąż tych samych tekstach. I pomimo że coraz więcej pompowane jest w to wszystko kasy, to zwłaszcza od kiedy ciężar walki o „prawa mniejszości” wzięły na siebie międzynarodowe korporacje, znaczenie i oddziaływanie tych wątłych fizycznie i martwych umysłowo elit są coraz mniejsze.
Tymczasem nacjonalizm oznacza wolność – również intelektualną. Zatem wszyscy, którzy przeszli na białą stronę mocy i poświęcili się działaniom metapolitycznym, mogą swobodnie poruszać się po szerokich ideowych przestrzeniach, wciąż odnajdując kolejnych myślicieli i kolejne myśli, które coraz bardziej rozkręcają coraz silniejszy europejski nacjonalizm.
Prawdziwi nacjonaliści są dumni z osiągnięć swojego narodu, ale bez kompleksów wyższości i niższości podchodzą do dziedzictwa innych narodów, nawet tych najbardziej odległych: geograficznie, etnicznie czy kulturowo. O fascynacji europejskich nacjonalistów i reakcjonistów kulturą Indii napisano już niejeden artykuł. W niniejszym eseju chciałbym tropem Ezry Pounda pójść na wschód – do Chin i zastanowić się, jakie praktyczne wnioski współcześni nacjonaliści mogą wyciągnąć z lektury Sztuki wojny Suna Zi.
Sama Sztuka wojny (czy Sztuka wojenna) jest na Zachodzie dziełem dość znanym – niestety nie tak często czytanym i niestety jeszcze rzadziej stosowanym. Sun Zi, znany również jako Sun Tzu – i pod wieloma innymi mianami, zależnie od zastosowanego systemu transliteracji czy spolszczenia – w swoich wywodach na temat prowadzenia wojny kieruje się podstawową zasadą: skutecznego pokonania wroga jak najmniejszym kosztem. Z tego wynika jego przywiązanie do idei efektywnego działania, do odniesienia zwycięstwa w jak najprostszy sposób. I jak już dawno zauważyli autorzy zajmujący się strategią polityczna czy biznesową – wiele sformułowanych przez Sun Zi zasad można z powodzeniem stosować poza działaniami militarnymi.
Pozwólmy sobie na samym początku sformułować dwa zastrzeżenia. Po pierwsze – wiele znaczeń, zwłaszcza tych mniej oczywistych, zjawisk pochodzących z innej kultury jest dla nas niezrozumiałych, nie tylko z powodu tego, że inny język nie jest całkowicie przekładalny na nasz rodzimy (np. chiński na polski), ale także dlatego że inne kultury oparte są na innych ideach czy innych pojęciach, które często są niemożliwe do zrozumienia dla osób, które do tych narodów nie przynależą. Po drugie – nie wszystko co pisze Sun Zi ma przełożenie na działanie pozamilitarne (np. rada „Na urwistym terenie trzeba zająć pozycję wysoko po stronie po stronie słonecznej i czekać na przeciwnika” - ma zastosowanie tylko w warunkach wojny prowadzonej w dawnych Chinach).
Przyjrzyjmy się jednak tym radom Suna Zi, które mogą być inspiracją dla polskich (i europejskich) nacjonalistów.
W I rozdziale, wersy 17-19 Sun Zi radzi: „Wojna to sztuka wprowadzania w błąd. Więc jeśli coś możesz, udawaj, że nie możesz. Jeżeli jesteś gotów, udawaj bezczynność. Będąc blisko, udawaj, że jesteś daleko. Będąc daleko, udawaj, że jesteś blisko.” Jaki wniosek płynie z tego dla nas? Jeżeli planujemy jakieś konkretne działania, zawsze należy wprowadzać naszych przeciwników w błąd. Jeśli planujemy jakieś duże wydarzenie, powinniśmy sprawiać wrażenie, że wcale tego nie robimy. Jeśli gdzieś się nas spodziewają, powinniśmy pojawić się całkiem gdzieś indziej. Jak dalej radzi Sun Zi (I. 26): „Atakuj, kiedy [wróg] nie jest na to przygotowany. Pojawiaj się tam, gdzie on się ciebie nie spodziewa.” Przykładowo – jeśli wiemy, że całe siły represyjne w Warszawie przed 11 listopada nastawione są na rozbicie inicjatyw nacjonalistycznych, to zamiast organizować wtedy koncert w Warszawie, można zorganizować seminarium MMA tydzień później w Krakowie. Sun Zi zawsze doradza, aby nie podążać za instynktem i uczuciami, tylko za chłodną kalkulacją i rozumem. Zatem jeśli naszym celem jest doprowadzenie do spotkania nacjonalistów i zapewnienia im przestrzeni do swobodnej wymiany myśli oraz nawiązania nowych kontaktów organizacyjnych, najlepiej zrobić w miejscu i czasie najbardziej dogodnym dla nas, nie dla naszych wrogów. Natomiast jeśli naszym celem jest pokazanie, że nacjonaliści są obecni nawet na najbardziej prestiżowym i opanowanym przez wroga terenie, o wiele lepszym pomysłem są błyskawiczne akcje propagandowe, jak rozwinięcie dużego baneru w widocznym miejscu przez możliwie najmniejszą grupę aktywistów. Świetnym przykładem takiego skutecznego działania zmylającego wroga są akcje identytarystów, którzy organizują małe i widowiskowe happeningi, na które nie mają czasu zareagować ani funkcjonariusze systemu, ani ich antysystemowi pomagierzy. Co więcej – nie mogą się na nich pojawić agenci dezinformacji, czyli dziennikarze, a relacje medialne są całkowicie tworzone i kontrolowane przez samych inicjatorów tych akcji.
Co do samego działania wobec wroga Sun Zi udziela nam więcej rad (I. 20-25): „Jeżeli wróg szuka swej korzyści, pokaż mu przynętę, aby go zwabić. Pomieszaj przeciwnika i wtedy uderzaj. Kiedy jest groźny, przyczaj się i bądź podwójnie gotów. Kiedy jest silniejszy, unikaj go. Kiedy wpada w gniew, podbechtuj go. Kiedy lękliwy i ostrożny, pobudzaj go do zadufania. Kiedy wypoczęty, nękaj go i wyczerpuj. Kiedy jednomyślny, skłócaj go.” Można to podsumować krótko – uderzaj wroga tam, gdzie jest słaby, unikaj tam, gdzie jest silny. Rób zawsze to, co dla wroga będzie najmniej wygodne i najbardziej szkodliwe. Jeżeli przyjrzymy się sytuacji europejskich nacjonalistów, widzimy, że stoimy naprzeciwko systemowi o największych w historii możliwościach inwigilacji i nękania, przy którym dawne systemy totalitarne wydają się prymitywne i archaiczne. Celem tego globalnego systemu jest unicestwienie Europejczyków i zastąpienie ich ludźmi z innych grup etnicznych, a za głównego wroga w realizacji tego celu agenci systemu uważają europejskich nacjonalistów. Jednak ten system oparty jest na kłamstwie. Po naszej stronie stoi prawda – o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Europy i Europejczyków. Siłowanie się z systemem na poziomie materialnym jest obecnie raczej niemożliwe (choć taka możliwość może pojawić się w każdej chwili – jak pokazuje chociażby przykład Ukrainy). Jednak całkowicie możliwe jest rzucenie wyzwania systemowi na poziomie idei. Nie możemy liczyć na to, że mainstream kulturowy nagle zacznie głosić nasze idee. Jednak możemy tworzyć alternatywny obieg idei – co już robimy i w czym odnosimy coraz większe sukcesy. Zresztą, jak mówi sam Sun Zi (III.4): „najważniejsze jest uderzenie w samą strategię przeciwnika”.
Rady Sun Zi działają jednak też w drugą stronę – wróg dąży do tego, żeby nas sprowokować do nierozsądnego działania, stara się nas skłócić, chce żebyśmy zrobili to, co dla niego będzie wygodne. Nasze działania muszą iść w przeciwną stronę – zawsze wybierajmy to, co jest najlepsze dla nas, a najgorsze dla wroga. Dlatego bardzo ważne jest szczere, realistyczne i ciągłe ocenianie zarówno samego ruchu nacjonalistycznego jak i naszych przeciwników: „Znaj wroga i znaj siebie, a choćbyś stoczył sto bitew, nic ci nie grozi” (III.31).
Sun Zi określa okoliczności, w których można przewidzieć zwycięstwo (III.25-28): „Zwycięży ten, kto wie, kiedy walczyć, a kiedy nie walczyć. Zwycięży ten, kto umie dowodzić zarówno dużymi siłami, jak i małymi. Zwycięży ten, w czyich szeregach dowódcy i żołnierze pragną tego samego. Zwycięży ten, kto roztropny i wyczekuje, kiedy wróg okaże się nieroztropny.” Zauważmy, że nie mówi: zwycięży ten, kto idzie na żywioł, kieruje się emocjami i opinią kolegów. Nikt w historii nie wygrał żadnego poważnego starcia w ten sposób.
Sun Zi radzi nam też (IV.13-14): „Dowódca umiejący walczyć zajmuje pozycje, na których nie może być pokonany, i nie traci żadnej sposobności, aby pokonać wroga. Dlatego zwycięskie wojsko nie rusza do bitwy, dopóki nie ma zapewnionych warunków do zwycięstwa. Natomiast wojsko skazane na klęskę najpierw rusza do bitwy, a potem spodziewa się wygrać”.
Nacjonaliści muszą wykorzystywać swój potencjał – swoje mocne strony. Musimy być jak woda, która wchodzi tam, gdzie jest wolna przestrzeń, a omija kamienie, których nie może poruszyć. Przyjrzyjmy się kwestii alternatywnej kultury nacjonalistycznej. W obszarze muzyki widzimy, że istnieje scena RAC, HateCore czy ostatnio coraz mocniejszy NSBM – ale generalnie duża część sceny BM czy neofolk jest co najmniej obojętna wobec idei nacjonalistycznej, a wielu znanych i uznanych artystów w mniejszym lub większym stopniu popiera co najmniej niektóre z naszych idei. Nie uda nam się stworzyć żadnego nacjo-popu i zdominować muzycznego mainstreamu, ale możemy z powodzeniem tworzyć kolejne sceny alternatywne, czego przykładami są pojawienie się takich zjawisk jak fashwave czy nacjonalistyczny rap. Mamy zbyt mało środków, aby tworzyć wysokobudżetowe filmy pełnometrażowe czy gry komputerowe, ale możemy tworzyć seriale animowane (przykład sukcesu: „Murdoch Murdoch”) czy teledyski (kolejny sukces: Peste Noire „Le Dernier Putsch” oraz „Spirit of 1871”). Są też obszary sztuki, które wymagają niewielkiego nakładu środków materialnych, za to ogromnego talentu i pracowitości czyli literatura, komiks czy sztuki wizualne. Zresztą tutaj też nacjonaliści odnoszą sukcesy, żeby wymienić chociażby dwóch świetnych przedstawicieli nowej poezji formalistycznej Juleigh Howard-Hobson czy zmarłego niedawno, mieszkającego w Polsce, ale tworzącego po angielsku Leo Yankevicha, a także powieściopisarza Tito Perdue (z wątkami nacjonalistycznymi czy tożsamościowymi eksperymentuje kilku współczesnych pisarzy głównego nurtu, niektórzy prywatnie z nami sympatyzują) czy artystę wizualnego Charlesa Krafta.
Sun Zi powiada (XI.35-36): „[Wódz] zmienia swój sposób działania i przekształca plany, aby ludzie nie wiedzieli, co robi. Zmienia miejsce obozowania i wybiera drogi okrężne, aby nie można było ich przewidzieć”. Zatem należy działać w sposób nieprzewidywalny i nieszablonowy, aby wciąż zaskakiwać wroga. Należy nie tylko uderzać tam, gdzie się nie spodziewa, ale też w sposób, któremu nie będzie mógł zapobiec. Tutaj naszym sprzymierzeńcem są wszystkie nowe technologie. Owszem, system wykorzystuje je do inwigilacji i kontroli swoich wrogów, ale działa zawsze w sposób reaktywny – reaguje na już podjęte działania. My możemy podjąć akcję o wiele szybciej na jeszcze niesprawdzonych obszarach. Dobrym przykładem nowości, których system nie zdołał jeszcze całkowicie skontrolować, jest BitCoin (w odróżnieniu od kontrolowanego przez system PayPala). Zachodni nacjonaliści (przede wszystkim amerykańscy) inwestowali na samym początku w BitCoina i dobrze na tym wyszli, nie tylko dlatego że wzrost ceny BitCoina zwiększył dostępne dla nich środki finansowe, ale także dlatego, że stworzyli w ten sposób funkcjonujące w nacjonalistycznym kontr-systemie drogi przekazywania środków potrzebnych do jego istnienia. (Warto zaznaczyć, że w przypadku amerykańskich nacjonalistów represje systemu objęły nie tylko konta na PayPalu, ale także zwykłe konta bankowe).
Trzeba inwestować czas i wysiłek we wszystkie alternatywne kanały komunikacji takie jak Telegram, Gab, Minds czy BitChute – zwłaszcza dopóki są one darmowe i we wstępnym stadium rozwoju. Nie wiadomo kiedy i które z nich osiągną sukces i nagle zyskają na popularności. Z perspektywy czasu okazuje się, że warto było działać na takich platformach jak YouTube, Twitter, Facebook czy Instagram. Teraz rzeczywiście nastąpiła wielka akcja cenzurowania tych głównych mediów społecznościowych, ale treści nacjonalistyczne były na nich obecne w momencie, kiedy media te zyskały swoją maksymalną popularność, a jednocześnie cenzura była na nich o wiele mniej sprawna. Dzięki temu treści nacjonalistyczne weszły do szerszego obiegu, nadal są w tych mediach obecne dzięki mniej znanym użytkownikom czy kanałom dokonujących kolejnych reuploadów cenzurowanych materiałów. Warto też pamiętać, że w aspekcie promocji nacjonalizmu ruch osiągnął w ostatniej dekadzie ogromny sukces – o ile treści nacjonalistyczne nie zdominowały mainstreamu, to przez ostatnie półwiecze nigdy nie były aż tak dostępne i rozpowszechnione jak w tej chwili.
Zgodnie z radami Sun Zi, nacjonaliści muszą realistycznie dopasować się do istniejących warunków. Powracającym tematem jest stworzenie w Polsce realnego fizycznego centrum dla nacjonalistycznej kontrkultury i aktywizmu, na wzór takich miejsc działających w innych krajach. Musimy jednak zawsze pamiętać o specyfice sytuacji w Polsce – tu i teraz. Casa Pound wpisuje się we włoską tradycję względnego bezprawia i samowoli, a także wykorzystuje szerokie społeczne poparcie dla radykalnych idei. Z kolei kijowski Kozacki Dom wykorzystuje sukces ukraińskich nacjonalistów po niedokończonej rewolucji Majdanu, którzy dosłownie wywalczyli sobie silną pozycję, a także wprowadzili swoich przedstawicieli do polityki zarówno lokalnej jak i krajowej. W warunkach polskich zajęcie opuszczonego budynku w stolicy i utrzymanie go byłoby raczej niemożliwe. Lewej stronie udaje się to osiągnąć jedynie tam, gdzie mają duże poparcie ze strony oficjalnej władzy lokalnej – przy innej sytuacji politycznej wszystkie te „centra” zniknęłyby szybciej, niż zdążylibyśmy powiedzieć „anarchiści realizują program kulturowy globalnych korporacji”. Jednak to, co jest w Polsce możliwe to spotkania w prywatnych mieszkaniach, a ostatecznie zakupienie nieruchomości i tam prowadzenie działalności nacjonalistycznej. Niektórzy narzekają też, że wiele można by zrobić, ale nie ma gdzie – natomiast tutaj również można zastosować starą chińską zasadę „jeśli nie drzwiami, to oknem”: jeśli nie ma żadnego lokalu, gdzie można się spotkać, trzeba to zrobić poza lokalem, czyli po prostu na dworze, co w sezonie wiosenno-letnim czy podczas złotej polskiej jesieni jest całkowicie wykonalne.
Sun Zi zrywa ze starą chińską tradycją prowadzenia wojny, podobnie jak w Europie z tradycją rycerską zerwał Machiavelli. Obaj reprezentują nowe podejście w nowych czasach, w których nie liczy się już duma, sława czy honor, tylko skuteczność i zwycięstwo. Sun Zi daje nam jasną, ale trudną do realizacji radę: odejście do emocji, osiągnięcie wysokiej samodyscypliny, przemyślane, konsekwentne, ale elastyczne działanie nastawione na skuteczne osiągnięcie zamierzonych celów przy skrajnie realistycznej ocenie sytuacji swojej i wroga – aż do zwycięstwa.

Post scriptum: Na rynku dostępnych jest wiele polskich wersji dzieła Suna Zi. Jednak większość z nich to słabe przekłady angielskich popularnych przekładów. Polecam spolszczenie i opracowanie autorstwa Roberta Stillera: Sun Zi, Sztuka wojenna. Chiński traktat o skutecznej taktyce i strategii w walce zbrojnej oraz w życiu i interesach, vis-a-vis Etiuda, Kraków 2011. Oprócz tytułowej Sztuki wojennej zawiera ona równie ciekawe: Sztukę wojenną Wu Qi oraz Trzydzieści sześć podstępów Tana Daoji.

czwartek, 31 październik 2019 20:37

Miłosz Jezierski - Netflix - bomba kulturowa

Słusznym oburzeniem kręgi konserwatywne i nacjonalistyczne obdarzają twórców Netflixa i wszystkie antywartości, którym owa platforma hołduje. Infekuje młode umysły nowolewicową papką i ma potężny zasięg rażenia. Jednak jak to bywa ze środowiskami żyjącymi wyłącznie reakcją, nie zastanawiają się czemu. Nie analizują. Właściwie kończą oglądanie produkcji netlflixowych zaraz po kilku politpoprawnych gniotach. Ja z kolei uważam, że należy oglądać i oceniać, a nawet doceniać niektóre zabiegi socjotechniczne. Przede wszystkim Netflix jest atrakcyjny. I uderza w nasz sentymentalizm. Stworzono platformę, która wyłuskuje pewne uproszczone resentymenty z dzieciństwa czy także wytwory wyobraźni bazujące na kulturze masowej, przywraca je widzowi i nasącza własną treścią. I robi to fantastycznie. Ale to właśnie jest najgroźniejsze.

Szok popkulturowy

Platforma swoją markę zaczęła budować dość nowatorsko, zaczęto realizować scenariusze i pomysły autorów nieznanych, fandomu całej maści gatunków literackich, filmowych, jednym słowem zbudowano siec pomysłów należących do ludzi, którzy wychowali się na niezrealizowanych marzeniach opartych o popkulturę. Zaowocowało to powrotem do przeszłości chociażby w pierwszym dużym hicie Netflixa Stranger Things. A serial, który nowatorko ukazywał zagrożenia, wątpliwości, ale także korzyści i konsekwencje płynące z umasowienia technologii, Black Mirror zbudował legendę platformy nowatorskiej i ciekawej. Zaczęła się konkurencja z HBO. Początkowe próby narzucenia politpoprawnych form nie były nachalne i była to norma związana z tym co wypływa z Hollywood. Ale im dalej w las...

Pierwszymi stricte propagandowymi produkcjami były te pisane już przez autorów zatrudnianych w Netlifxie. Chociażby widać różnicę w zeszłych sezonach Black Mirror czy świetnym akcyjniaku, „Dom z papieru”, który w dwóch sezonach ma wydźwięk antykapitalistyczny, antysystemowy, z bella ciao w tle, jednak nie popada w lewacki nihilizm. Pojawia się nawet wątek antyaborcyjny i .. pro-narodowy  (UWAGA SPOJLER) w ofercie wymiany zakładników, gdzie 10 Hiszpanów władze postanawiają wymienić za jedną córkę angielskiego ambasadora. I o ile Black Mirror jako produkcja brytyjska od początku oczywiście serwuje nam pewne politpoprawne klisze, o tyle produkcje nie-anglojęzyczne jakoś tego unikają, o ile... były tworzone przez autorów niezależnych, a Netflix wykupił prawa do emisji. Jeśli już mówimy o nowych sezonach owych seriali, pisanych przez twórców platformy, wtedy mamy cała gamę podobnych schematów propagandowych z dyskryminacją LGBT i antyrasizmem oraz biała supremacją włącznie.
Chlubnym wyjątkiem jest tu koreański film Jin Roh, remake anime pod tym samym tytułem, gdzie superżołnierze z jednostki specjalnej walczą z lewicującą organizacją terrorystyczną, Sektą (jej historię oparto o japońskie strajki lewicowych studentów) oraz skorumpowanymi politykami. Bronią przy okazji państwa autorytarnego. Jednostka ma strukturę hierarchiczną, jej pancerze wspomagane to żywa kopia niemieckiej estetyki wojskowej z 2 WŚ a na hełmach niby niewyraźnie odznaczają się dwie znane runy... To już każdy może zinterpretować sobie sam.
I o ile zostaniemy przy produkcjach zagranicznych nasze poczucie moralności i estetyki nie zostanie w jakiś sposób nadwątlone przez politpoprawne wątki. Jedna z serii tworzona od początku przez Netflixa, bazująca na fanowskich scenariuszach, które przeniesione zostały w świat magii ekranu za pomocą świetnych animacji, to „Miłość, śmierć i roboty”. Jest to w zasadzie przykład totalny, gdzie świetny obraz i realizacja są nośnikami treści propagandowych. No cóż, kino jest najważniejszą ze sztuk. Twórcy nie ukrywają zaangażowania politycznego. Mamy więc potępienie białej kolonizacji w Chinach oraz oczywiście toksyczną, biała męskość, która dominuje i gwałci tamtejsze kobiety. Swoją drogą ciekawe zestawienie treści tego epizodu z obecnym protestami w Hong Kongu i wieszaniem tam brytyjskich flag oraz rewizjonizmu kolonizacyjnego w stronę… pozytywną. Inny epizod otwarcie emanuje propagandą LGBT i wojowniczym feminizmem, uosabianym przez walki potworów na arenie ku uciesze zdeprawowanej gawiedzi. Istoty wykreowane biotechnologiczne są kierowane przez normalnych ludzi. Oczywiście bohaterka, która chce mścić się na mężczyznach rozgramia każdego stwora kierowanego przez jakiegoś osiłka. Do tego silny wątek LGBT, gdzie protagonistka otwarcie mówi o co walczy. Przykłady można by mnożyć. Co nie zmienia faktu, że pomimo bijącej po oczach obrzydliwej propagandy ogląda się to dobrze. Często zresztą przeboje netflixowe są uproszczone fabularnie, sięgają po proste klisze niczym filmografia kiczu lat 80. I to jest właśnie  clou całości. Znów mamy walkę dobra ze złem, tylko zmieniono strony.

Magia socjotechniki

Netflix czaruje. Nie oszukujmy się. Film nie jest wielkim wysiłkiem intelektualnym, a twórcy platformy nie silą się na bycie Bergmanem czy Kubrickiem. To ma być prosta i jasna zabawa z odpowiednią treścią. W większości produkcji oprócz najbardziej drastycznych wyjątków, pewne elementy propagandy liberalnej pojawiają się stopniowo. Są dozowane. Protagonistów ubiera się w ciuszki sympatii, by powoli odkrywać przed nami jakich „wartości” bronią. Czasem jest też to bardzo subtelne jak w skierowanym do starszej, może bardziej konserwatywnej widowni Stranger Things, który bazuje ściśle na resentymentach kina lat 80.

Niekiedy produkcje mają niesamowity klimat, zresztą eksploatuje się tam wszystko co może dziś fascynować każdego zwolennika świata fantastyki od postapo po cyberpunk, wrzuca się świetne kryminały skandynawskie, które są pewnym wyznacznikiem jak zrobić kino zaangażowane, bez zaangażowania. Czyli zbudujmy klimat, atmosferę, dajmy charakterystyczne postaci, które pozwolą nam się z nimi utożsamić, a wroga odkrywajmy powoli, demonizujmy krok po kroku. Widz sam będzie wiedział, za kim podążyć i gdzie ulokować uczucia.
Naturalizuje się multikulti w serialach odnoszących się do zeszłych epok. Normalizuje się lub zgoła hiperbolizuje stosunki społeczne oparte na różnicach rasowych. Albo jest biała dyskryminacja, albo też obcy są usadowieni w świecie jako element akceptowalny bez zgrzytów. Przy czym często samo widowisko uwodzi nas przez efekty audiowizualne, tudzież uproszczoną, ale jednak wciągającą fabuła. Ktoś kto potrafi wychwycić takie zabiegi jak normalizowanie pewnych stosunków, tudzież wyławianie politycznych propagandowych schematów nie musi martwić się o uwiedzenie ideologią nowolewicową. Gorzej z młodymi odbiorcami, którym Netflix kształtuje świat i jego kulturowy odbiór.
Para-realizm chociażby wyciągnięty z kina skandynawskiego, czasem nawet wrzucony do akcyjniaków, chociażby adaptacji Marvela gdzie odrzuca się blockbusterowe kino bohaterskie na zalanie widza atmosfera i uczynienie świata bardziej realnym dotyka także świata przedstawionego i relacji międzyludzkich. Co jest właśnie ciekawym zabiegiem, światy próbuje się kreować w odcieniach szarości. Oczywiście zło istnieje, a autorzy chcą nam pokazać, ze złem nie jest ten, albo ten określony antagonista, ale raczej cały zestaw wartości, które dziś jawią się jako archaiczne.
I w kilku przypadkach to Netflixowi wychodzi bardzo dobrze, na  szczęście dla nas im dalej tym gorzej. Co sprawia, że opinie o nowych produkcjach stają się coraz bardziej krytyczne? Gdy przeszuka się amerykańskie serwisy filmowe opinie komentujących nie zostawiają suchej nitki na produkcjach Netflixa właśnie w materii politycznych treści, które chce przemycać. A robi to coraz częściej i już zupełnie otwarcie. Słynna była chociażby sprawa z Wiedźminem i czarnoskóra obsadą, gdzie autorka tłumaczy zmiany w obsadzie potrzebą różnorodności, co jest standardem w obecnych czasach, gdy serial ma być kierowany do odbiorców w 190 krajach.[1] Takie zabiegi nie przynoszą platformie popularności, co może cieszyć, jednak liczba odbiorców nie spada, ale rośnie. Wraz z HBO (które też swoja drogą ściga się już z netflixxowymi twórcami, jeżeli chodzi o prymat w środowisku Social Justice Warrior) produkują coraz więcej i coraz droższych produkcji oraz budują monopol na internetowe platformy filmowe. Trzeba też przyznać, że poza papką mają także interesujące i głośne produkcje, które są zwyczajnie warte obejrzenia.

Jadro ciemności

Subtelna lub bardziej nachalna propaganda seriali i filmów to jedno. Czasem ktoś to wyłapie, inny nie zwróci uwagi, jeszcze ktoś zachwyci się tylko fajerwerkami ekranowymi. To co jednak jest najbardziej przerażające i odkrywa naturę Netflixa to jego silące się na obiektywizm dokumenty społeczne. Oczywiście musiały być kontrowersyjne i jak wypada na platformę założoną przez społeczność internetową seriale te krążą wokół seksu i liberalizacji obyczaju, oraz wolności.

Pierwszy z nich Wyzwoleni (Liberated) traktuje o nowej rewolucji seksualnej amerykańskiej młodzieży, dla której seks stał się używką, zwierzęcą potrzebą. A wyuzdanie i brak jakiegokolwiek wstydu wobec społeczeństwa, normą. Akcja przenosi nas na plaże Meksyku lub Florydy w okres tzw. przerwy letniej, gdzie zjeżdżają się studenci by zasmakować dzikiego relaksu.
Nie jest niczym odkrywczym, że takie imprezy mogą kojarzyć się tylko z litrami alkoholu, dragami i seksem bez opamiętania. Jednak serial słusznie tu zauważa, ze to tylko kulminacja. Takie zachowania młodzi ludzie mają zakodowane cały czas. Wyrabia to w nich popkultura, tu serial o dziwo skupił się na postaci m.in. Miley Cyrus, kobiety utożsamiając z zabawkami seksualnymi przez budowanie modelu seksualnej celebrytki.
Co ciekawe twórcy ubolewają, ze seks stał się szybki, jak towar w sklepie, zniknęła sfera sacrum, wstydu i namiętności natomiast kultura masowa wyprodukowała semipornograficznego potworka. Przeciwstawił temu nawet model młodej pary z lat 50, z całym rytuałem miłosnym jakim było randkowanie, rozmowy, poznawanie się i gdzieś na horyzoncie majaczył moment kulminacyjny. Tu natomiast chłopak zabiera dziewczynę do pokoju na małe „co nieco” właściwie po zapoznaniu się z jej imieniem. Co uwiecznia kamerzysta.  Autorzy nawet porównali to do pierwszej rewolucji seksualnej, gdzie jednak sprawiano pozoru miłości nawet w oparach marihuany i LSD. Tu nie ma żadnych uczuć. Czysta mechanika. Atawizm totalny.
O ile pierwsza część serialu może napawać zdumieniem, jakim cudem to znalazło się na Netflixie, o tyle druga wyjaśnia nam wszystko. Przy okazji dotyka też tematyki kultury gwałtu, czyli sprowadzenia ludzkich bodźców do atawistycznych odruchów i potrzeby wyładowania seksualnego przy czym pokazuje mężczyzn na imprezie jako napastników, którzy za wszelką cenę chcą się zabawić, nawet gdy kobiety sobie tego nie życzą. Co kontrastuje z częścią pierwszą, gdzie jednak robią to dobrowolnie.
Na szczęście wszystko nam wyjaśniają. Kobiety stały się ofiarami toksycznej i przeładowanej testosteronem męskości. Czy będą to rzeczywiście siłowe próby gwałtu czy namawianie do ekscesów łóżkowych w oparach alkoholu i dobrowolna zgoda, zawsze autorzy przedstawiają to jako męską agresję. Jak polowanie drapieżnika. Zupełnie pomijając fakt, że na ta imprezę 90 % osób albo i wszyscy jadą w wiadomym celu. Przy czym ze wspomnianych celebrytek również robią ofiary narzuconych przez rządzących show-businessem mężczyzn, narzucających im role zabawki seksualnej.
Pomija się cały aspekt liberalnej kultury, pomija się atomizowanie społeczeństwa, wpływ używek, wpływ pornografii. Tak właśnie - pornografii, o której traktuje kolejny z seriali Netflixa
Tym razem starano nakręcić się pseudo-obiektywny dokument, który wgłębi się w świat porno, zwłaszcza internetowego.
Już od pierwszego odcinka, traktującego o filmach... feministycznych, czyli takich gdzie kobiety a i owszem uprawiają seks na ekranie za pieniądze, ale jednak nie są poniżane jak w produkcjach z chociażby znanym Rocco Siffredi. Autorzy właściwie wybielają zawód prostytutki, robiąc z tego profesję jak każda inna. Ale w filmach robionych przez feministyczne aktywistki na szczęście odbywa się to bez mobbingu. Sam epizod utrzymany jest w formie lekkiej, gdzie można odczuć, ze przemysł porno to nie jest nic strasznego, taka przygoda. Może jeszcze nie jest akceptowana społecznie, ale to z czasem się zmieni. Mamy nawet wrażenie dobrej zabawy aktorek, a sam koniec epizodu zalatuje tanią sowiecką propagandówkę, gdzie autorka filmów feministycznych otwarcie mówi o potrzebie różnorodności, gdzie ma być więcej kolorowych, więcej nowoczesności, ludzi o różnych rozmiarach ciała, a przede wszystkim robi to dla kobiet. Wszystko okraszone jest  elektryzująca pompatyczną muzyką sugerującą nadejście wspaniałej rewolucji.
Odcinek opowiadający o dziewczynach  pracujących w branży kamer, które pokazują lub oddają swoje ciało w zamian za otrzymywane internetowe dotacje oczywiście, również pokazuje branżę jako ciekawą i dobrze płatną pracę. Przy okazji motywacje głównych bohaterek to wolność i forsa. Tak właśnie  kończy się stawianie ekonomii wyżej od moralności w liberalnym społeczeństwie. Przy czym podkreśla się, że to ich wybór i nikt nie może ich za to sądzić. Zresztą osądzanie, jest jednym z motywów przewodnich serialu, a z ludzi krytycznych wobec branży i aktorów oraz twórców robi się dwulicowych bigotów, którzy oglądają porno. Z czego jeden z aktorów robi wobec nich wyrzut, bo bez niego nie dostaliby dawki ekranowej golizny. W całym epizodzie, rzeczą, która była potraktowana krytycznie było odejście jednej z dziewczyn do normalnych filmów pornograficznych i odegranie scen damsko-męskich. Przy czym autorzy jej pierwsza seksualną próbę z kobietą pokazali w dobrym świetle. Na co jednak zwrócono uwagę, w mentalności aktorek zakodowano kompleks niższości wobec ludzi posiadających więcej. Każda z dziewczyn robiła to dla pieniędzy bojąc się wykluczenia nie ze względów finansowych, ale wizerunkowych. Co w świecie social media, które budują wartość ludzką poprzez uproszczenie bodźców i odbioru do atawistycznych chuci wcale nie dziwi.
Inny epizod przestawia parę, która związana jest z branżą porno i nie ukrywa, ze kręci ich w tym kasa, a prace traktują jak każdą inną, przy czym skupia się na opisie zawodu aktora porno. Jak można się spodziewać podaje tu szereg powodów czemu jest to praca normalna. A także zagrożeń fizycznych z nią związanych. Pojawia się także wątek antyrasistowski. Czarnoskóry aktor narzeka, że białe kobiety muszą dostawać premię do scen z czarnymi. Co ciekawe autorzy przyznają, że jedyna kategorią „interracial” jest seks czarnego mężczyzny z białą kobieta i to najlepiej z pozycji dominujących, odwrotne konfiguracje czy seks białego z Azjatką nie jest brany pod ta kategorię. Aktor również przyznaje, że w końcu po wielu latach dzięki porno seks białej z czarnym nie jest uznawany za nic niezwykłego i to właśnie przemysł włożył wiele do walki z rasizmem.
Twórcy serialu postanowili skonfrontować opinie ojca jednego z aktorów, który również angażuje się w przemysł tworząc własny biznes i stronę z filmami, odnosząc przy tym niemały sukces. Znów stawia się go jako ofiarę społeczeństwa, ponieważ nie skończył szkoły, nie dostał dobrej pracy. Więc postanowił zarobić inaczej. Czuć w tym nutkę usprawiedliwiania, ale tu wysilono się na jakiś obiektywizm. Przy czym usiłowano propagandowo pokazać parę aktorów porno, jako osoby normalne, które potrafią siebie nawet obserwować w trakcie pracy. Co nie budzi też żadnych negatywnych emocji. Podsumowując: to normalna praca i normalni ludzie, a jedynymi dziwolągami są ci, którzy krytykują ich styl życia, a sami nie mogą żyć bez ich produkcji.
Taki jest wydźwięk propagandowy całego serialu, który właściwie zachęca do korzystania z porno, albo zaangażowanie się w przemysł. Ze swoją socjotechniczną nutą szarego realizmu twórcy przemycają pozytywny obraz pornografii i zepsutej społeczności, która ją tworzy.

Uczmy się


Na Netflixa i jego wpływ nie mamy dziś siły. HBO i Netflix oraz metapolityczny wpływ jaki wywierają jest zbyt duży by z tym walczyć otwarcie. Należy nauczyć się jednak technik przekazu od naszego wroga. Z kolei warto zajrzeć na youtube i poszukać produkcji oraz kanałów niezależnych, gdzie można umieszczać swoje autorskie pomysły. Otwarta walka jako youtuber, może zakończyć się banem. Jednak polecam kanał produkcji filmowych Dust i podobne. Poza tym dobra robotę wykonują także internetowi krytycy filmowi czy recenzenci gier z yt, którzy wypunktowują nachalną propagandę twórców przy okazji polecają różne produkcje niezależne bardzo wartościowe i bez nowolewicowej papki. Tak czy siak bojkot Netflixa ze strony naszej małej społeczności nic nie da. Musimy nauczyć się wroga, umieć mu odpowiedzieć i używać tej samej broni. Inaczej już przegraliśmy. 

 

[1]    https://www.youtube.com/watch?v=1UcRjXJ3fWI

czwartek, 31 październik 2019 20:34

Grzegorz Ćwik - Wstań i idź

Pomimo tego, iż człowiek żyje coraz dłużej, to tak naprawdę nie mamy bardzo dużo czasu w swoim życiu. Zakładając, że żyć będziesz ponad 70 lat to dorosłych dni masz trochę poniżej 19 tysięcy. Dużo, mało? Wszystko zależy od tego, jaka jest perspektywa. A perspektywa nasza jest taka, że jeśli nie zmienimy historii to pod koniec naszych żyć Europa będzie wspomnieniem. Oczywiście – jakaś tam „Europa” będzie istnieć, ale z właściwą treścią tegoż słowa wiele to mieć wspólnego nie będzie. Chcesz żyć w takiej Europie? Europie upadających z wolna państw pozbawionych tożsamości, przyszłości i przeszłości? Chcesz Europy ponownie wydanej na żer nieludzkiej barbarii? Europy pozbawionej swego ducha, wojowniczości, siły?

Nie chcesz. Nie trać więc czasu. Nie czekaj, aż Ci się zachce. Nie bądź bierny.

Wstań i idź.

- - -

Nowoczesny świat oferuje wiele rozrywek i uciech. Pustka i niemy krzyk niejedno mają imię. Alkohol. Narkotyki. Nocne kluby. Burdele. Imprezy do bladego świtu. Skończyć zarzyganym nad kiblem lub nieprzytomnym po kolejnej kresce to szczyt Twoich ambicji? To jest ten słynny radykalny nacjonalizm?

Śmiejesz się z antify, lewaków, skłotersów. A potem urywa Ci się film, wracasz do domu bez kurtki i portfela, leczysz kaca 3 dni. Faktycznie, nie ma co porównywać z naszymi wrogami. „Idzie nowe pokolenie”. Już pominę co ono Polsce niesie.

Każda noc stracona na tych ścierwackich zabawach, każda doba stracona na leczeniu „syndromu dnia następnego” to czas, którego nie poświęcasz Sprawie. Czas, w którym nie rozwijasz się, a upadlasz. Rozmieniasz swoje życie na drobne, podczas gdy na Ciebie czeka Polska, Europa, Twoja rodzina. A Ty próbujesz złapać pion, albo wysmarkać w końcu nos z resztek prochu i swego jestestwa. Droga godna samego Codreanu czy Jose Antonio.

Zamiast tracić czas, zdrowie i człowieczeństwo na tych niegodnych białego człowieka „zabawach” pomyśl o swoich dzieciach. Przyjaciołach. Rodzicach i krewnych. Wytłumacz im, że nie pracujesz, nie walczysz dla swego Narodu w danej chwili, nie bawisz się ze swoim dzieckiem, nie spędzasz czasu z bliskimi bo musisz się naćpać i nachlać.

Albo odrzuć alkohol i narkotyki, odrzuć życie, które nie jest życiem.

Po prostu wstań i idź.

- - -

Nie trzeba uderzać w miasto, żeby wypłukiwać swój umysł i duszę. Cała nasza ukochana nowoczesność przynosi wiele sposobów, żeby popaść w marazm, zastój i nieróbstwo. A to wszystko pod płaszczykiem technologicznych osiągnięć. Siedzenie bez przerwy na facebooku. Przeglądanie n-ty raz tych samych forów internetowych. Oglądanie kretyńskich filmików na youtubie. Ciągle to nowe gry komputerowe, które aż tak specjalnie nie różnią się od czasów pierwszego Dooma, Quake’a czy Duke’a.

To niesamowicie puste i zalatujące z daleka nihilizmem zwyczaje, które potrafią w oka mgnieniu przepalić Twój cenny czas. Odkładasz ciągle to co miałeś zrobić, swoje plany na później, za godzinę, jutro to już na pewno. I po co to?

A czas leci. Masz go naprawdę niewiele, choć wszystko zależy od perspektywy. Gdybyś pół roku temu zainwestował czas spędzany na facebooku i instagramie w naukę nowej umiejętności lub poznanie określonej tematyki, dziś miałbyś już tego niemałe i wymierne efekty. Zamiast tego na kolejnym forum pełnym pryszczatych libertynów lub narodowczyków śledzisz nic nie wnoszące do życia dyskusje. Czasu masz naprawdę niewiele i tracenie go na zakażonych liberalizmem kuców jest po prostu zbrodnią.

W miejsce tego możesz zrobić coś naprawdę merytorycznego i ważnego. Podjąć trud pracy nad sobą, pracy dla narodu i społeczeństwa. Wystarczy wstać od monitora.

Wstań i idź.

- - -

Każda epoka ma swoje technologiczne ikony. Ikoną parszywieńkich czasów, w których nam przyszło żyć jest z pewnością smartfon. Teoretycznie element komunikacji, umożliwiający mobilnie realizować masę rzeczy i zadań, do których jeszcze dekadę temu trzeba było posiadać mocny komputer stacjonarny.

Jak to jednak bywa w liberalnym piekiełku – teoria swoje, praktyka swoje. A praktyka to rzeczywistość smartfonowego zombielandu. Miliony ludzi w komunikacji miejskiej, na zajęciach w szkole, w kolejce, na ulicy – miliony gapiących się i przewijających treści zombie. Nie czytają newsów, nie przyglądają się zdjęciom, „lajki” i „serduszka” dają instynktownie. Chodzi o samo „skrolowanie”, o szał kolejnego przeciągnięcia ekranu. Co spodziewasz się tam znaleźć, że non stop gapisz się w ciekłokrystaliczny wyświetlacz, niczym w objawienie? Jedyne co elektroniczne zombie znajdują to te same „memy”, obrazki, komentarze, tytułu artykułów, fotki gwiazd i ciuchów, ewentualnie jedzenia.

Czy to cokolwiek wnosi do Twojego życia? W tramwaju czy autobusie spróbuj kiedyś schować telefon i przyjrzeć się ludziom, którzy transferują swoje dusze i umysły do pamięci telefonu. Bo to właśnie w tą stronę następuje przepływ.

A gdy już zrozumiesz jakim bagnem jest ślęczenie nad smartfonem, przeglądanie pustych profili pustych ludzi na instagramie, to zapewne spostrzeżesz, że właśnie dojechałeś na właściwy przystanek. Pora wstawać.

Wstań. Wstań i idź.

- - -

W ostatnim numerze „Szturmu” pojawiła się ankieta „Polityki Narodowej”. Polecam ją w całości, a tu przytoczę jeden ustęp:

„Problem być może tkwi w tym, że wielu nacjonalistów, niezależnie od faktu, że powołuje się na inspiracje ideowe zupełnie nieliberalne, de facto jest mentalnymi liberałałami (!). Ktoś, kto ponad interes ruchu nacjonalistycznego ceni swoje indywidualistycznie rozumiane prawo do samorealizacji, kto z codziennego obowiązku rezygnuje na rzecz własnej wygody, ten  jest mentalnym liberałem – nie nacjonalistą. Nacjonalista myśli o innych, a dopiero potem o sobie.”

Nie jest się nacjonalistą, bo się klika „lubię to” pod preferowaną opcją czy organizacją narodowa. Nie jest się nim dlatego, że się nosi kumatą koszulkę z naprawdę radykalnym symbolem (a najlepiej wieloma, im bardziej nawalone nimi, tym lepiej, co nie?) naprawdę radykalnego producenta kupioną od naprawdę radykalnego dystrybutora. Naprawdę.

Nacjonalistą się nie bywa. Nacjonalizm to – jak wspomniano w cytacie – służba. Nacjonalizm to walka i przedłożenie interesu Narodu nad swój własny. Nikt Wam tego nie mówił? No to „Szturm” Wam powie – nacjonalizm to poświęcenie swojego czasu prywatnego, zdrowia, energii, pieniędzy, nerwów, wygody. A w zamian dostajecie niewyspanie, problemy prawne, niejednokrotnie kłopoty w związkach, ze swoimi krewnymi, bliskimi. Ale do cholery, nie robimy tego dla siebie! Na tym polega nasza służba! Nasz obowiązek, nasza droga, którą podążyć musimy do końca. Bo właśnie to nas odróżnia od „normików” – nie subkultura, ale świadomość jaka jest stawka gry. A jest ona wysoka, co łatwo stwierdzić odpalając dowolny program informacyjny lub portal z wiadomościami.

Nie czekaj aż Ci się zachce. Nie pozwól sobie na marazm, który zżera i przepala kolejne szeregi naszych braci i sióstr. Prawda jest taka, że gdy rozmawia się z ludźmi, to naprawdę każdy ma sporo ciekawych i trafnych pomysłów. A ile z tego jest realizowanych?

Nie siedź w miejscu gapiąc się bezmyślnie w telewizor lub monitor. Nie szukaj przyczyn i powodów. Nie szukaj też wymówek. Nie śpij – sen jest kuzynem śmierci.

Wstań i idź. Dziś jest pierwszy dzień reszty Twojego życia.

- - -

Oczywiście, że nie do Ciebie mówię. Żadna z wymienionych przywar nie dotyczy w najmniejszym stopniu Twojego życia. Nie ma więc co tak się denerwować i pocić. Rozglądać nerwowo też się nie musisz. To tylko znów malkontent Ćwik z malkontenckiego „Szturmu” przeszczepia do polskiego nacjonalizmu zupełnie niepotrzebne elementy.

Odpal browar, poprzeglądaj co tam „nowego” na ulubionym kanale social-media (termin „kanał” jest tu wysoce trafny), i uderzaj w miasto. Albo nabij kolejny level, w przerwie oglądając śmieszne filmiki na youtubie. Jutro też jest dzień.

Mamy bezmiar możliwości, najpewniej nieznany dotąd rodzajowi ludzkiemu. Jakiż dramat kryje się w tym, że tak niewielu wybiera dobre opcje. Żydowska manipulatorka Hannah Arendt miała w jednym rację – zło jest banalne. Tak strasznie, że w ogóle nie przydajemy mu kryteriów moralnych, traktujących jako „wybór”, „opcję” czy „możliwość”.

Trudny czas się zbliża. Dla nas, dla Polski, Europy. Naprawdę musimy być gotowi. To nie jest żaden frazes, po prostu jesteśmy świadkami spenglerowskiego Zmierzchu Zachodu. A to droga doprawdy niełatwa. Jako, że być może jesteśmy pierwszym pokoleniem w historii, które świadomie obserwuje upadek swego świata i jego cywilizacji – to może dlatego mamy szansę wyjść z tego obronną ręką. Nie jako zakonserwowany stary „Zachód”, bo ten już dawno nie żyje, ale jako zupełnie nowa, archeofuturyustyczna siła.

Ale by tą drogę przejść, trzeba zrobić wpierw pierwszy krok. Wstań! Wstań i idź!

Być może kiedyś pójdziemy razem i na końcu zobaczymy, jak po nocy wstaje świt i wschodzi słońce.

Czarne słońce.

 

Grzegorz Ćwik

 

Ps. Zadziwiające ile wytworów kultury – piosenek, opowiadań, książek etc. nosi tytuł „Wstań i idź”. Uprzedzając wszelkie spekulacje i niedomówienia – w moim przypadku motyw przewodni jest nawiązaniem do książki Tomasza Kołodziejczaka.

czwartek, 31 październik 2019 20:28

Grzegorz Ćwik - Narodowy syndykalizm a świat pracy

Pora powrócić do wątku naszej ideologii, który został już wstępnie naszkicowany w kilku tekstach z początku roku. Chodzi oczywiście o narodowy syndykalizm. W tekstach moich, Miecława Białego czy Wojciecha Titza określone zostały pewne podstawowe postulaty, kwestie pojęciowe, propozycje rozwiązań i zagadnienia celów oraz środków realizacji. Daleki jednak jest „Szturm” od uznania kompletności tego wątku Nacjonalizmu Szturmowego. Koncepcja syndykalistyczna, oznaczająca uspołecznienie i zmianę stosunków społecznych i zawodowych, cały czas czeka na doprecyzowanie czy wręcz określenie wielu aspektów. Poza sferą aksjologiczną nie możemy zapominać o realiach naszej gospodarki, tym jak działają i funkcjonują zakłady pracy i jakie elementy musimy uwzględnić w naszych rozważaniach.

Narodowy syndykalizm odpowiadać musi warunkom XXI wieku, nowoczesnej ekonomii opartej obecnie głównie o usługi, cyfryzacji i narzuconym paradygmatom postkapitalizmu. Oczywiście, te ostatnie są elementem, który odrzucamy i chcemy wyrugować z polskiej i europejskiej rzeczywistości. Aby jednak skutecznie z czymś walczyć, koniecznym jest zdiagnozować określone bolączki.

Syndykalizm w naszym ujęciu jest wynikiem i narzędziem nacjonalistycznego światopoglądu. Odrzucając wolnorynkowe i liberalno-indywidualistyczne podejście do tak istotnych zagadnień jak praca czy społeczeństwo, kierujemy się przede wszystkim solidaryzmem narodowym oraz dbałością o każdego naszego rodaka. Obcy jest nam także klasizm, który nakazuje przedkładanie interesu klasowego nad narodowy i traktowanie jako „prawdziwych” Polaków wyłącznie osób o określonym statusie majątkowym lub społecznym. O ile bowiem takie postulaty nie pojawiają się wprost w retoryce narodowej, o tyle można przyjąć, że takie lub zbliżone założenia towarzyszą części autorów i działaczy. Klasizm bowiem, bez względu czy promuje tą czy inną klasę społeczną, jest nie tylko ideą materialistyczną, ale także oznaczającą afirmację zjawiska walki klas. To rozumieć można na różne sposoby, często dalekie od klasycznej marksistowskiej retoryki. Przyjmujemy jednak, że konflikt klasowy jest elementem destruktywnym dla Narodu i przepala środki i siły społeczne na wewnętrzną rywalizację, podczas gdy te w modelu państwa narodowego spożytkowane powinny być na rozwój całego Narodu, jego siły i dobrobytu.

Powyższe nie oznacza oczywiście naszej afirmacji obecnej sytuacji społecznej i ekonomicznej w polskim państwie. W wielu tekstach, choćby ostatnim moim „Nacjonalizm społeczny” wykazaliśmy, że Polska po roku 1989 jest państwem ogromnej niesprawiedliwości, wyzysku i biedy. Jednak rozwiązanie tu widzimy w praktycznych sposobach wdrożenia zasad solidaryzmu społecznego i uspołecznienia (syndykalizacji), jako wynikowych naszego nacjonalistycznego światopoglądu.

 

Reprezentacja i równość stosunków

 

Bolączką naszych rodzimych stosunków pracowniczych jest ogromne niedoreprezentowanie interesów pracowniczych. Dotyczy to zarówno stosunków w obrębie określonego zakładu pracy czy firmy, jak i patrząc szerzej: w ramach całego publicznego dyskursu dotyczącego ekonomii i pracy. O ile bowiem wszelkie związki pracodawców i przedsiębiorców, w postaci wszelakich „Lewiatanów” i innych grup lobbingowych, są chętnie wysłuchiwane i zapraszane na debaty czy grupy konsultacyjne, to tego samego już nie można powiedzieć o związkach pracowniczych czy jakichkolwiek grupach reprezentujących przecież większość aktywnych osób na rynku pracy. To swoiste kuriozum, że grupa wielokroć liczniejsza od pracodawców jest generalnie niereprezentowana lub reprezentowana w sposób niewystarczający. Widać to zwłaszcza podczas publicznych debat dotyczących prawa pracy i tematów pokrewnych. Dotyczy to właściwie wszystkich mediów głównego nurtu – rządowych, opozycyjnych, lewicowych, liberalnych etc., nie wyłączając narodowych. Dominuje narracja oparta o utyskiwanie na „roszczeniowców” i ciągłe żalenie się, że pracownicy mają czelność domagać się podwyżek, ludzkiego traktowania czy przestrzegania umów.  

Podobnie wygląda to w kwestii stosunków w obrębie zakładów pracy. Już kilka lat temu na łamach „Szturmu” Patryk Płokita poruszył temat stosunków pracowniczych, które nazwał „folwarcznymi”. Ciężko odmówić mu racji. Jakkolwiek badania wykazują, że świadomość nasza rośnie w tej materii, na co wpływa także bardzo niskie bezrobocie i socjalna polityka obecnego rządu, to jednak cały czas widzimy, że w szeregu firm dominuje właśnie folwarczna forma stosunków, oparta na całkowicie asymetrycznym ułożeniu relacji pracownik-pracodawca. W większych firmach, o bardziej skomplikowanej strukturze, oczywiście nie jest to już takie proste, i raczej opiera się na ogromnej przewadze wąskiej grupy menadżerskiej czy kierowniczej nad całą resztą pracowników. Widać to bardzo dobrze na przykładzie zagranicznych zakładów pracy, które funkcjonują w Specjalnych Strefach Ekonomicznych. Ten brak reprezentacji lub niedostateczna reprezentacja mają realny i trwały wpływ na szereg elementów związanych z interesem pracownika, a więc także zakładu pracy. W warunkach takich dużo łatwiej o nagminne łamanie Kodeksu Pracy, łamanie umów z pracownikami, nieterminowe wypłacanie pensji i dodatków, mobbing etc. Całkowita dominacja czynnika pracodawcy lub nielicznej grupy menadżerów prowadzić musi do takich czy innych form wyzysku, na co de facto w naszej neoliberalnej rzeczywistości istnieje spore przyzwolenie (choć wydaje się, że powoli sytuacja się poprawia).

Narodowy syndykalizm musi więc na oba te problemy stanowić realne i strukturalne rozwiązanie. Powiązanie wszystkich osób z danego zakładu pracy w jednym ciele nadzorczym i decyzyjnym (syndykacie) ex definitone musi tworzyć formę reprezentacji interesów pracowników. Wynika to już chociażby z kwestii ilościowych – w większości firm jednak to pracownicy stanowią większość (i to zwykle zdecydowaną). Większość ta jednak zwykle nie jest słuchana, nie ma też określonych form wypowiadania swego zdania i uczestniczenia w faktycznym procesie decyzyjnym w obrębie firmy czy zakładu pracy. Syndykat musi to umożliwić. Także stanowić musi strukturalne zabezpieczenie przestrzegania umów oraz stanowić element konsultacji, zawierania i zabezpieczenia funkcjonowania umów zbiorowych (w dużych zakładach pracy).

Ponadto należą zastanowić się nad przydatnością syndykalizmu w kontekście drugiego sygnalizowanego problemu – niedoreprezentowania pracowników w dyskusji publicznej i politycznej. Być może syndykaty powinny tworzyć ogólnopolski związek syndykatów pracowniczych, których reprezentanci mieliby możliwość być osobami, z którymi organa ustawodawcze miałyby obowiązek konsultować określone decyzje i posunięcia w temacie pracy, organizacji i działania ekonomii, ubezpieczeń społecznych etc. Obecny stan, o którym wspomniałem, a więc praktycznie całkowita dominacja tego pola przez wszelkie Lewiatany i inne zorganizowane struktury kapitalizmu i wyzysku nie sprzyjają rozwojowi jakiejkolwiek pro-pracowniczej polityki. Także na tym polu syndykalizm stanowić musi lek na obecną patologiczną sytuację.

 

Komunikacja i alienacja

 

Wbrew propagandzie wolnorynkowców zakłady pracy i firmy wcale nie działają w lepszy i bardziej zoptymalizowany sposób w gospodarce liberalnej, tylko dlatego, że nie jest to gospodarka „socjalistyczna” czy centralnie sterowana. Wręcz przeciwnie, w warunkach ekonomii neoliberalnej firmy cierpią na wiele bolączek, w tym i takie które związane są z ogółem osób pracujących w nich. Niewątpliwie warto o tym pamiętać w kontekście praktycznych umocowań systemu syndykalistycznego.

Jednym z takich elementów jest kulejąca komunikacja, przepływ informacji oraz związany z tym poważniejszy problem, mianowicie klasowe rozbicie osób pracujących w jednym miejscu. Pierwsza wymieniona sprawa to w gruncie rzeczy jeden z większych problemów polskich firm, a także wielu zagranicznych. Sprawne funkcjonowanie zakładu pracy wymaga transparentności, odpowiedniego funkcjonowania i współpracy poszczególnych działów, jawności określonych procesów. Firma, zwłaszcza duża, to skomplikowany twór, na który składa się wiele części. Zjawisko rywalizacji wewnątrz firmy jest czymś dość powszechnym w obecnych czasach, co wynika oczywiście z aksjologicznych założeń liberalizmu – indywidualizmu, egoizmu, całkowitej atomizacji Narodu. To zaś wiąże się z sygnalizowanym problemem, mającym miejsce zresztą nie tylko w miejscach pracy. Otóż klasowe rozbicie na (skrótowo i oględnie ujmując) zamożnych i ubogich powoduje, że w danym miejscu pracują i funkcjonują de facto dwa różne rodzaje ludzi. Niejako dwa różne gatunki, które mają zupełnie inne determinanty, cele, postrzeganie świata. Nie oczekuję oczywiście, że syndykat pracowniczy będzie jedynym elementem walki z rozbiciem klasowym, ale na polu pracowniczym ciężko wyobrazić sobie lepszy i skuteczniejszy sposób na przeciwdziałanie tym trendom.

Syndykat pracowniczy odgórnie narzucałby wszystkim osobom z danej firmy wspólny cel i zmuszał ich do współpracy. Bo skoro razem ustalamy cele, zarządzamy, decydujemy, to stwarzamy alternatywę i to wyższego rzędu, dla podziału dla managerów, senior managerów, social-media specialistów oraz zwykłych pracowników, stażystów, etc. Ten podział staje się głównie funkcjonalny, a elementem łączącym staje się wspólna praca. No właśnie – wspólna, to jest element decydujący. Wielokrotnie już wzmiankowano, że praca musi zostać ponownie obdarzona duchowością, sensownością, skończyć musimy z „fenomenem gówno wartych prac”.

Podobnie syndykat stanowić musi formalne i instytucjonalne umocowanie obiegu informacji, współpracy poszczególnych działów i osób w danej firmie, transparentności i jawności. Popularny „wyścig szczurów” to patologiczne w każdym aspekcie zjawisko, któremu przeciwstawić musimy wspólny wysiłek wszystkich pracowników. Syndykaty muszą stanowić realny środek wspomagający takie działania, jak również wzmacniający współdziałanie w ramach danego zakładu pracy.

 

Pomoc prawna i doradztwo

 

Sytuacją patologiczną, jednak niezwykle charakterystyczną dla kapitalizmu i demoliberalizmu, jest wykorzystywanie nieznajomości prawa i nierówny dostęp do jego instytucji (sądów, inspektoratów etc.). W wypadku  spraw pracowniczych oznacza to przede wszystkim nieznajomość Kodeksu Pracy oraz niezwykle długie postępowania na drodze sądowej w wypadku, kiedy pracownik zdecyduje się wystąpić przeciw pracodawcy. Ponadto w ramach firm, zwłaszcza bardzo dużych (korporacji) zapisy Kodeksu Pracy bywają martwe. Kadra menadżerska zastrasza i przekupuje pracowników, tak że osoba, która chce walczyć np. z mobbingiem czy wyzyskiem często nie ma ku temu praktycznych możliwości. Okazuje się, że osoby które były świadkami określonych zdarzeń nagle maja problemy z pamięcią, dokumenty są sfałszowane a zapisy z monitoringu uległy wykasowaniu. To nie jest żadna teoria spiskowa, ale zwykła polska praktyka, co gorsza realizowana w zagranicznych korporacjach zwykle rękoma samych Polaków.

Sytuacja ta jest wysoce patologiczna, a nacjonalistycznym remedium na to musi być ustrój syndykalistyczny. Po pierwsze gwarantować musi on obronę pracownika, wsparcie prawne (zarówno doradztwo, jak i reprezentacja w sądzie lub przed innymi organami państwowymi) i jego reprezentację. Po drugie musi być instytucjonalnym i formalnym elementem obrony pracowników przed wyzyskiem i wszelkim uwłaczającym człowieczeństwu traktowaniem. Syndykat w myśl nacjonalistycznej jego wizji stanowi zapewnienie, że Kodeks Pracy będzie przestrzegany, a pracownik traktowany w odpowiedni sposób. To całkowite odwrócenie stosunków w naszej półkolonialnej rzeczywistości, w której mimo wszystko łamanie praw pracowniczych cały czas stanowi normę.

Także wszelkie decyzje dotyczące chociażby norm produkcyjnych czy ilości zadań przydzielanych pracownikowi muszą być elementem, w którego określaniu syndykat bierze czynny i ostateczny udział. Sztuczne zwiększanie limitów produkcji czy pracy, ponad siły i możliwości pracownika, to nie tylko PRL-owska przeszłość, ale także zwyczajna kapitalistyczna praktyka.

 

Warunki pracy

 

Wydawałoby się, że w XXI wieku nie ma już problemów z warunkami pracy, BHP czy zapewnieniem odpowiednich podstawowych rzeczy, jak chociażby łazienki czy woda dla pracowników. Nic bardziej mylnego. Wystarczy przejrzeć fora internetowe, aby przekonać się, że w dalszym ciągu powszechnymi problemami są:

- Brak odpowiednich warunków sanitarnych dla pracowników.

- Niespełnianie wymogów BHP w miejscach pracy, które stwarzają niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia pracownika (budowa, produkcja, etc.).

- Brak tak oczywistych elementów, jak woda pitna dla pracowników w upały (gwarantowana teoretycznie przez przepisy Kodeksu Pracy)

- Brak klimatyzacji przy pracy w trakcie upałów

W polskich, neofolwarczanych warunkach bardzo często pracodawca ma tak dominującą pozycję, że pracownik mimo określonych przepisów, nie ma praktycznych możliwości egzekwowania ich w zakładzie pracy. Dotyczy to zwłaszcza rejonów Polski, gdzie ciężko o zatrudnienie i pracodawca automatycznie ma przez to monopolistyczną pozycję.

Syndykat pracowniczy musi być także w tej płaszczyźnie elementem zabezpieczającym wspomniane zagadnienia. Jednym z zadań syndykatów musi być dopilnowanie praktycznego realizowania tak podstawowych elementów jak odpowiednie warunki pracy. Oczywistości jak spełnienie wymogów BHP czy zapewnienie wody i klimatyzacji (pamiętajmy o efekcie ocieplenia klimatu, który powoduje, że z roku na rok upały będą dawały się nam we znaki coraz bardziej) cały czas bywają określane jako „roszczeniowość” czy „fanaberia”.  Sam fakt, że pracodawca potrafi pominąć te obowiązki są dla pracownika uwłaczające. Bo czy konieczność dopominania się np. o papier toaletowy albo kask na budowie nie jest czymś wysoce dehumanizującym?

 

Nadgodziny

 

Temat nadgodzin związany jest nie tylko z syndykatami, ale także (a nawet przede wszystkim) z przepisami określającymi ich wypłacanie. Syndykaty jednak muszą być tym ogniwem systemu, które gwarantują realizację trzech podstawowych postulatów:

- Całkowitej dobrowolności pracy w ramach nadgodzin

- Uczciwego naliczania nadgodzin

- Bezzwłocznego wypłacania należności za nadgodziny

Praktyka polskiego rynku pracy jest w temacie nadgodzin w dalszym ciągu wysoce patologiczna. Do brania nadgodzin pracownik często jest przymuszany (niejednokrotnie już na rozmowie rekrutacyjnej jest informowany, że czasem „trzeba” zostać dłużej), same nadgodziny naliczane są nieuczciwie (to jest ich liczba jest zaniżana, lub wręcz w ogóle się ich nie uwzględnia) oraz wypłata za nie następuje po długim okresie czasu (często nawet po roku lub dłużej).

Najwyższa pora skończyć z tym traktowaniem pracowników wedle wzorów niewolniczego wyzysku. Ustrój syndykalistyczny musi być zabezpieczeniem tego, aby pracownik brał nadgodziny tylko wtedy, kiedy sam wykaże taką wolę; aby były one naliczane wedle faktycznie przepracowanego czasu; oraz aby otrzymywał za nie zapłatę w możliwie najkrótszym okresie czasu.

 

Technologia i automatyzacja

 

Tu warto zatrzymać się i wspomnieć o technicznych i technologicznych aspektach ustroju syndykalistycznego. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że realizacja powyższych jak i poniższych celów i zadań wymaga odpowiedniego wsparcia technologicznego. Myślę przede wszystkim o odpowiednim zabezpieczeniu informatycznym, systemach mailingowych, programach ewidencji nadgodzin, bazach danych, etc. Już teraz w szeregu firm wykorzystuje się dziesiątki i setki tego typu narzędzi, nie ma więc żadnego powodu, aby na przykład nie wprowadzić systemu, który umożliwi dostęp do porad prawnych, możliwości zgłaszania nadużyć czy ewidencjonowanie wypłat świadczeń za nadgodziny. To nie tylko możliwość, ale wręcz niezbędny element funkcjonowania systemu syndykalistycznego. Samo bowiem prawne czy formalne ustalenie sfer działania syndykatu to za mało, gdyż jeśli mówimy o optymalizacji określonych procesów i walce z wyzyskiem i nadużyciami, to tak szeroko zakreślone ramy syndykatu wymagają odpowiedniego wsparcia i osadzenia informatycznego i technologicznego.

 

Wspólne decyzje

 

Jednym z wielu mitów kapitalizmu jest mit nieomylnego prezesa lub managera. Wedle niego wszelkie biznesowe decyzje czy prezesa danej firmy czy wąskiej grupki odpowiedzialnej za proces decyzyjny są zawsze najlepsze i wynikają z odpowiedniej wiedzy i merytoryczności. Tymczasem tak nie jest. Funkcjonowanie firmy wiąże się z zarządzaniem szeregiem różnych działów. To nie tylko kwestia wytworzenia określonego produktu, czy realizowania danej usługi. To także marketing, sprzedaż, współpraca z innymi firmami, kwestie kadr, zaplecza, i wielu innych kwestii. Prawda jest taka, że nie można w każdej z tych dziedzin być ekspertem, a przeświadczenie takie jest 1-szym krokiem do bankructwa. Dlatego też syndykat powinien stanowić ciało, które odpowiadać będzie także za strategiczne decyzje, które zamiast być powierzonymi jednej osobie, tutaj byłyby procesowane przez szersze grono osób. Oczywiście, mam świadomość, że np. decyzja o współpracy z daną agencją marketingową może nie interesować wszystkich pracowników – ale też tacy ludzie niespecjalnie będą się angażować w taki proces. Chodzi przede wszystkim o to, aby decyzje takie były transparentne i by pracownicy byli ich świadomi. Chodzi także o to, aby w ramach syndykatu osoby związane z merytoryczną treścią dyskutowanej decyzji faktycznie miały wpływ na nią. Częstą sytuacja jest taka, gdy dział marketingu nie ma wpływu na marketing, dział produkcji na kwestie związane z produkcją etc. Tu nie chodzi już tylko o wspominany wiele razy wyzysk czy łamanie praw pracowniczych, ale o fakt, że jednostkowa decyzja jest subiektywna i często nie bierze pod uwagę wszystkich aspektów. Decyzja podjęta przez kolektyw lub wybrany przez ten kolektyw zespół ekspertów będzie siłą rzeczy brała pod uwagę całe spektrum uwarunkowań i przyczyn. Tak więc zanim dany zakład pracy podejmie decyzję o zawarciu określonego kontraktu czy podpisaniu umowy z ta czy inną agencją reklamową, decyzja taka będzie w ramach syndykatu skonsultowana i jawna. Podstawową wytyczną do takiego podejścia do tego tematu jest nasza chęć zwiększenia odpowiedzialności i merytoryczności kroków podejmowanych przez zakład pracy. Odpowiedzialność zresztą jest też kwestią, którą należy rozumieć jako zwiększenie poczucia tejże u pracowników – decyzje bowiem nie są już arbitralnie podejmowane ponad głowami pracowników, ale są wynikiem dyskusji ich wszystkich.

 

Finanse i pieniądze

 

Kwestia finansowa w polskich firmach zawsze jest drażliwa, szczególnie gdy te popadają w problemy z płynnością. Stąd też syndykat powinien w aspekcie tym:

- Stanowić ciało nadzorcze nad finansami, ich płynnością i ogólnym stanem firmy

- Odpowiadać za jawność i transparentność tego, w jakim stadium jest dany zakład pracy. Na przykład w wypadku pojawienia się problemów finansowych pracownicy powinni wiedzieć o tym odpowiednio wcześniej, a nie dopiero w momencie gdy firma bankrutuje a oni otrzymują wypowiedzenia umowy

- Stanowić pierwszy filar wykrywania i przeciwdziałania wszelkim niezgodnym z prawem działaniom związanym z aspektem finansowym: wyprowadzaniu pieniędzy z firmy, malwersacjom, oszustwom

Ponadto warto zastanowić się nad przywróceniem w ustawowy sposób w dużych i bardzo dużych firmach instytucji kas zapomogowych oraz świadczeń, które wypłacane mogłyby być osobom, znajdującym się w problemach finansowych czy osobistych.  Tutaj temat związany jest z innymi elementami programu narodowego, chociażby drugim filarem syndykalizmu – syndykatami lokalnymi, jak również z opieką społeczną i kwestią polityki społecznej, stąd w tym temacie jedynie sygnalizuję możliwość wprowadzenia pewnych rozwiązań.

 

Syndykaty a związki zawodowe

 

Jednym z istotnych dla nas zagadnień jest kwestia stosunku syndykatów do obecnie funkcjonujących przecież związków zawodowych. Czy związki zawodowe powinny istnieć obok syndykatów? Czy syndykaty powinny powstać na bazie już istniejących związków zawodowych? Takich pytań sporo więcej, poniżej więc postaram się więc zarysować ten problem.

Syndykalizm, podobnie jak cała idea Nacjonalizmu Szturmowego jest ideą z gruntu rewolucyjną. Trywialnością jest już stwierdzenie, że my nie chcemy reformować i przebudowywać, ale stworzyć całkowicie nowy ład. Obecnie istniejący system – demoliberalizm, oligarchiczny parlamentaryzm, kapitalizm uważamy ex definitione za nowotwór. A nowotworu się nie reformuje, ale wypala wszelkimi dostępnymi środkami. Stąd też syndykaty jako takie stanowić muszą zupełnie nową jakość i tworzone muszą jako coś zupełnie nowego. Związki zawodowe zbyt często są przepełnione patologią, „zawodowymi działaczami” (co samo w sobie nie jest złe), którzy konserwują swoje stanowiska, bez realnego działania na rzecz obrony praw pracowników. Ponadto fakt istnienia tzw. „żółtych” związków zawodowych nie rokuje dobrze dla tworzenia na ich bazie czegokolwiek nacjonalistycznego. Ponadto związki zawodowe jako takie są częścią obecnego systemu, który jak wiemy jest wysoce patologiczny i nieludzki. Syndykaty zaś realizować mają inny, dużo szerszy zakres obowiązków i działań, niż obecne związki zawodowe. Ujmując to w wysoce uproszczony sposób syndykaty byłyby w myśli Szturmowego Nacjonalizmu związkami w wersji deluxe, czyli wysoce rozwiniętej. To zaś oznacza, że syndykat nie tylko realizować będzie zadania obecnych związków zawodowych, ale i wiele więcej. Ponadto syndykat ma być elementem solidaryzmu klasowego i narodowego, a w obecnej sytuacji, w której liberałowie niezwykle mocno pompują w nasze żyły klasową nienawiść, związki zawodowe na zasadzie sprzężenia zwrotnego także nolens volens stają się elementem konfliktu różnych klas społecznych. O ile w obecnej sytuacji nie negujemy tego, że klasa pracownicza powinna posiadać swoje przedstawicielstwo i możliwość walki z niesprawiedliwością, o tyle w systemie syndykalistycznym taka strukturą będą właśnie syndykaty pracownicze. Stąd już prosta droga do konstatacji, że istnienie takowych w gruncie rzeczy czynni związki zawodowe  niepotrzebnymi i dublującymi część zadań samych syndykatów.

 

Zakończenie

 

Tekst niniejszy oczywiście nie wyczerpuje tematu syndykalizmu. To zaledwie kolejny krok w rozwoju tego wątku naszej ideologii i stworzeniu programu realnych i praktycznych postulatów do realizacji. Nie mam też wątpliwości, że w najbliższej przyszłości pojawią się kolejne artykuły dotyczące narodowego syndykalizmu, zarówno mojego autorstwa, jak i pióra innych redaktorów „Szturmu”.

Stoimy, jako Naród i społeczeństwo, w obliczu spodziewanego przełomu technologicznego i społecznego, będących skutkiem politycznych, cywilizacyjnych czy także klimatycznych przemian naszego świata. Wpływać to będzie w sposób oczywisty także na pracę, ekonomie i gospodarkę. Nie tracąc więc z oczu naszych radykalnych, wręcz fanatycznych poglądów, musimy postarać się o stworzenie kompletnej i całościowej alternatywy dla obecnego kapitalistycznego i liberalnego porządku rzeczy.

 

Grzegorz Ćwik

Niemiecka agresja we wrześniu 1939 roku przyniosła Obozowi Narodowo Radykalnemu/OP istotne zmiany kadrowe, rewizję dotychczasowych postulatów oraz punktów programowych. Już 14 października 1939 r. w Warszawie, postanowieniem grupy działaczy OP, którzy w konspiracji przyjęli nazwę Grupy Szańca, powołano do życia Organizację Wojskową Związek Jaszczurczy (OW ZJ)[1]. Związek Jaszczurczy miał charakter organizacji wojskowej, do której celów należała dywersja, oraz rozwijany z sukcesami wywiad (Wywiad „Zachód” ZJ), który w latach 1939- 1942 zdobywając wiele cennych informacji stał się groźnym przeciwnikiem dla machiny wojennej III Rzeszy[2]. Polityczną i kierowniczą zwierzchność nad ZJ sprawowała Grupa Szańca (OP), dla której największym wyzwaniem początkowego okresu okupacji było odtworzenie struktur kierowniczych i terytorialnych. Braki w obsadzie stanowisk kierowniczych były spowodowane stratami związanymi z działaniami wojennymi, a także późniejszym terrorem okupanta niemieckiego oraz sowieckiego. Były one szczególnie widoczne na poziomie kierowniczym szczebla średniego i wysokiego przedwojennych działaczy ONR/OP. W pierwszym okresie wojny do niewoli sowieckiej trafił kierownik Komitetu Wykonawczego OP- Wiktor Martini[3]. Podobny los, spotkał przewodniczącego Komitetu Politycznego „A”- Jana Jodzewicza, który dostał się w ręce Niemców i został osadzony w Oflagu[4]. Kolejnym poważnym ciosem dla środowiska Grupy Szańca była strata Przemysława Warmińskiego, jednego z czołowych działaczy OP i liderów obozu narodowego z terenu wielkopolskiego. Wśród aresztowanych lub uwięzionych znaleźli się ponadto kierownicy i działacze Grup Szkolnych ONR, redaktorzy pism oraz działacze wyższych poziomów OP tacy jak: Stefan Bławdziewicz, mec. Henryk Suchodolski, Zygmunt Judycki, Wojciech Dłużewski, Edward Muszalski, czy Jan Wyszyński[5]. Od 1940 roku odcięty od kraju został także Mieczysław Harusewicz, czołowy działacz Komitetu Politycznego „A” Obozu Narodowo Radykalnego[6]. Osobą mogącą skonsolidować środowisko OP był dystansujący się dotychczas od bieżącej polityki Jan Mosdorf. Na prośbę Stanisława Piaseckiego podjął on współpracę z działem propagandowym Stronnictwa Narodowego, gdzie objął funkcję kierowniczą Centralnego Wydziału Propagandy Zarządu Głównego „Kwadratu”. W tym samym czasie Mosdorf podjął także rozmowy ze swoimi kolegami ze środowiska ONR/ABC, mając nadzieję na połączenie podzielonego przed wojną ruchu narodowego. Dalszą działalność konspiracyjną Mosdorfa przerwało jego aresztowanie przez Niemców w czerwcu 1940 roku. Osadzono go najpierw na Pawiaku, a następnie wraz z transportem innych więźniów trafił do obozu KL Auschwitz Birkenau.[7]

Na skutek braków kadrowych, stanowiska na wyższych szczeblach hierarchii OP zajmowali niżsi rangą działacze. Głównym wymogiem, który stawiano przed kandydatami było związanie z przedwojennymi strukturami OP (co najmniej poziom „C”) lub koneksje towarzyskie z działaczami OP. W początkowym okresie działalności na najwyższe stopnie organizacyjne awansowano nieznanych dotąd działaczy takich jak chociażby Klemens Remer, który został kierownikiem Komitetu Politycznego (poziom „A”), czy Janusz Regulski[8]. Bezpośrednim ośrodkiem decyzyjnym stał się zrekonstruowany „Zakon Narodowy”, którego pierwszym przewodniczącym został Otmar Wawrzkowicz[9], późniejszy szef aparatu propagandowego (1940- 1943). Skład Komitetu Politycznego w pierwszych miesiącach wojny prezentował się następująco: Władysław Brodowski, Tadeusz Fabiani, Antoni Goerne, Kazimierz Gluziński, Tadeusz Gluziński, Aleksander  Heinrich, Jan Harusewicz, Jerzy Iłłakowicz, Jan Korolec, Witold Kozłowski, Władysław Marcinkowski, Stefan Nowicki, Tadeusz Salski, Stefan Słanina, Bolesław Sobociński, Włodzimierz Sylwestrowicz, Tadeusz Todleben, OtmarWawrzkowicz[10]. Jednak represje, które spotkały działaczy OP były na tyle dotkliwe, że do końca wojny wiele stanowisk ze względu na ciągłe straty personalne pozostało wakującymi[11].

Grupa Szańca/OP nastawiona negatywnie do organizacji podziemnych tworzonych pod patronatem działaczy obozu sanacyjnego podjęła na początku wojny rozmowy z działaczami Stronnictwa Narodowego, których celem było połączenie wysiłku obu organizacji i stworzenie jednolitych struktur narodowego podziemia. Ze strony Grupy Szańca/OP rozmowy prowadził Jan Pożaryski, oraz zastępujący Jana Jodzewicza, Jan Korolec, natomiast SN reprezentowali członkowie ZG SN- Zygmunt Berezowski, Mieczysław Trajdos i Roman Rybarski. Mimo braku ścisłego i obustronnego porozumienia, powzięto decyzję o nawiązaniu współpracy na polu wojskowym, czyli powołaniu organizacji wojskowej oraz wydawniczym, której celem było wydawanie gazetki wspólnej dla obu organizacji pt. „Szaniec”. Nazwę gazety przejęto od czasopisma wydawanego przez środowiska wojskowe w latach 1927-1930 i nastawionego negatywnie do rządów sanacyjnych. Pierwszym kierownikiem „Szańca” został Mieczysław Harusiewicz, u którego w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej 40 drukowano na powielaczu pierwsze numery[12]. W grudniu 1939 roku do redakcji „Szańca” dołączyli Wiktor Butler, Leon Najmdordzki, oraz Zygmunt Przygodzicki, którzy byli związani z wydziałem propagandowym Stronnictwa Narodowego. Zgodna współpraca nie trwała jednak długo. Już na początku 1940 roku doszło do jej zerwania. Przyczyną mogło być przejęcie przez działaczy OP/ONR kontroli nad „Szańcem” oraz uczynienie z niego wyłącznego organu prasowego tegoż środowiska. Ciężko jednak dojść do rzeczywistych przyczyn zerwania współpracy, ponieważ zarówno w prasie polskiej jak i emigracyjnej obydwie strony oskarżały się wzajemnie o zakulisowe rozgrywki. Prawdopodobnie doszło tu do sporu, który  zaistniał już przed wojną, a mającego podłoże ambicjonalne, oraz dotyczącego kierunku działania, która z organizacji ma prawo do przewodzenia, obsadzenia stanowisk kierowniczych oraz dyktowania kierunku programowego. Mimo tego rozdźwięku, „Szaniec” ukazywał się nadal, lecz od teraz jako wyłączny organ OP.

Tym co wyróżniało środowisko Grupy Szańca było szczególne skierowanie wysiłku organizacyjnego na budowę aparatu propagandowego grupy. Na początku 1940 roku uruchomiono własną drukarnię, którą nazwano Zakładami Wydawniczymi „Szańca”.
W ramach działań propagandowych oprócz wspomnianej gazety wydawano także inne tytuły konspiracyjne, oraz broszury i publikacje drukowane pod nazwą „Biblioteki Szańca”. Szeroko pojęta działalność wydawnicza Grupy była nastawiona na wydawnictwo prasy centralnej
i terenowej, ulotek, plakatów, oraz cegiełek z których dochód był przeznaczony na działalność Narodowych Sił Zbrojnych[13]. Pion propagandowy został zasilony przez znanych
w środowisku działaczy takich jak Lech Karol Neyman[14], Antoni Goerne, Leszek Prorok, czy Stanisław Kasznica.  Środowisko związane z Zakładami Wydawniczymi „Szańca”, wzorem lat przedwojennych stanowiło wąskie grono osób, które ograniczało się do sprawdzonych działaczy, którzy swoje doświadczenie zdobywali w okresie nielegalnej działalności ONR przed wojną.


Przypisy:

 

[1] Organizacja Polska w konspiracji używając nazwy „Grupa Szańca” praktycznie zrezygnowała z pierwotnej nazwy- Obóz Narodowo Radykalny, która to z czasem była coraz rzadziej wykorzystywana. Zaś nazwa Związku Jaszczurczego odnosiła się do związku zbrojnego szlachty z ziemi chełmińskiej założonej do walki z Zakonem Krzyżackim. Płk. Tadeusz Boguszewski tak opisał przyjęcie nowej nazwy- […] Najpierw opuszczono ze względów taktycznych wyraz radykalny, następnie- również ze względów taktycznych jak i ze względów na zmiany w założeniach i  hasłach- zaczęto przybierać frontową nazwę Grupa Szańca. […] Bardzo ważkim argumentem w zaniechaniu tytułu ONR była skłonność szeregu mniejszych organizacji para- militarnych włączenia się w szeregi struktur silniejszych liczebnie i organizacyjnie. Termin ONR na tle poczynań Niemców, raczej odstraszał. Grupa Szańca z ideologią dostosowaną do aktualnego stanu rzeczy nie wzbudzała wątpliwości i zastrzeżeń. […] Tak więc dla jednych Grupa Szańca była tylko fasadą zewnętrzną dla starego ONR, dla drugich była spadkobiercą ONR, który odrzucił Deklarację Ideową z roku 1934 i wypracował nową, zaktualizowaną wypadkami wersję ideału przyszłej Polski. […] Znakomita część żołnierzy ZJ i NSZ- ZJ przyjęła, że Grupa Szańca jest organizacją zupełnie nową i całkowicie niezależną. Wielu z nich nie miało pojęcia o ONR i o tym, że część kierownictwa politycznego wywodzi się z Obozu Narodowo- Radykalnego. Ponadto ciekawą ocenę oddziałów NSZ zawierał raport Gestapo z końca 1944 r.: Wielkim celem politycznym Obozu Narodowego a w tym i NSZ jest walka o niepodległość Polski, przy czym następujące kwestie wysuwają się na czoło:1. zdobycie Prus Wschodnich dla Polski,2. zdobycie ziem aż po Odrę i Nysę. […] NSZ rozwinęły swą wojskową organizację prawie na całe terytorium byłego państwa polskiego, szczególnie jednak skoncentrowane były na lewym brzegu Wisły. Ich bataliony i samodzielne kompanie stanowiły najistotniejsze siły powstańcze obok AK. Szeregi NSZ składają się z żołnierzy wyszkolonych w oparciu o jasne, idealistyczne podstawy, którzy albo przed wojną działali w jednej z grup narodowych, albo politycznie i bojowo sprawdzili się w czasie tragedii września 1939 r. lub w podziemnej walce z Niemcami [w:] O NSZ, https://www.nsz.com.pl/index.php/o-nsz, 01.05.2019.

[2]Generalne Gubernatorstwo, oraz Rzesza Niemiecka zostały objęte  siatką placówek wywiadowczych. Do najbardziej aktywnych ośrodków wywiadowczych należały min. Gdynia, Starogard Gdański, Poznań, czy Bydgoszcz. Materiały wywiadowcze zebrane przez Wywiad "Zachód" ZJ-NSZ obejmowały informacje dotyczące wojskowości, gospodarki, czy wiadomości dotyczące ludności cywilnej. Do największych sukcesów Wywiadu ZJ należy min. zlokalizowanie pancernika "Tirpitz", tajnego ośrodka zajmującego się badaniami nad pociskami rakietowymi, czy też pozyskanie materiałów dotyczących szeregu operacji wojskowych dowództwa armii niemieckiej. Do walki z wywiadowcami ZJtu Niemcy powołali specjalną jednostkę Sonderkommando ZJ.

[3] Wiktor Martini- urodzony 2 VIII 1910 r. w Zagórzanach. W czasie studiów działał w szeregach Młodzieży Wszechpolskiej, a następnie Obozu Wielkiej Polski. Od początków działalności ONR należał do grona najważniejszych działaczy. W czasie rozłamu opowiedział się po stronie ONR „ABC”. W OP wchodził w skład Zakonu Narodowego i Komitetu Politycznego „A”. W lutym 1939 roku zmobilizowany do wojska, został przydzielony do Baonu KOP „Sejny”. W czasie wojny brał udział w walkach z armią niemiecką a następnie z wkraczającą Armią Czerwoną. Wzięty do niewoli przez sowietów, został umieszczony w obozie w Kozielsku. Został zamordowany w Katyniu. Władze niemieckie nie wiedząc o jego śmierci poszukiwały go aż do 1942 roku w związku z podejrzeniami o współpracę z konspiracyjną Grupą Szańca.

[4] Ze względu na kompetencje i zakres uprawnień, brak działaczy poziomu „A” wpłynął hamująco na pierwsze miesiące funkcjonowania środowiska OP. Przedwojenne struktury poziomu „A” miały być przeniesione w realia okresu wojennej konspiracji.

[5] W. J. Muszyński, Duch młodych. Organizacja Polska i Obóz Narodowo Radykalny w latach 1934- 1944. Od studenckiej rewolty do konspiracji niepodległościowej, Warszawa 2011, s. 208.

[6] Mieczysław Harusewicz- urodzony 28 września 1899 roku w Ostrowi Mazowieckiej. Obrońca Lwowa, uczestnik wojny 1920 roku. Po ukończeniu studiów, jako inżynier pracował w Gdyni i Stalowej Woli, oraz pełnił funkcję inspektora sanitarnego miasta stołecznego Warszawa. Zaangażowany w działalność Obozu Wielkiej Polski, oraz Stronnictwa Narodowego, w 1934 roku przystępuje do utworzonego ONR, wchodząc w skład Komitetu Politycznego. Angażuje się w konspirację, lecz na wiosnę 1940 roku wyjeżdża na zachód celem nawiązania kontaktu z rządem emigracyjnym, oraz legalizacją ONR na uchodźctwie. Po zakończeniu wojny prowadził na zachodzie własną działalność gospodarczą. Angażował się w pracę narodową i wydawniczą. W czerwcu 1989 roku powrócił do Polski. Zmarł 18 lutego 1991 roku.

[7] M. Kotas, Jan Mosdorf. Filozof, ideolog, polityk, Krzeszowice 2007, s. 70-71.

[8] W. J. Muszyński, Duch młodych. Organizacja Polska i Obóz Narodowo Radykalny w latach 1934- 1944. Od studenckiej rewolty do konspiracji niepodległościowej, Warszawa 2011, s. 209. W późniejszym czasie szeregi OP poziom „A” zasilili ks. Jan Salamucha, Witold Bayer, Stanisław Kasznica, Lech Karol Neyman, Eugeniusz Gębski i Mieczysław Paszkiewicz.

[9]OtmarWawrzkowicz- urodzony w 1910 roku. W młodości studiował ekonomię w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie. W ONR był członkiem Organizacji Polskiej na poziomie „A”, odpowiedzialnym za działania w Terenie Robotniczym. W konspiracji jedna z najważniejszych postaci w środowisku Grupy Szańca. W późniejszym czasie był szefem II (wywiad) NSZ- ZJ. Opuścił kraj w 1944 roku. W 1945 roku dotarł do Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Po wojnie usunięty z szeregów OP wyjechał do Montrealu, gdzie ciężko zachorował. W 1951 roku popełnił samobójstwo.

[10] W. J. Muszyński, Duch młodych. Organizacja Polska i Obóz Narodowo Radykalny w latach 1934- 1944. Od studenckiej rewolty do konspiracji niepodległościowej, Warszawa 2011, s. 210.

[11] O trudnościach wspomina chociażby Władysław Marcinkowski ps. „Jaxa”, który po przybyciu do Warszawy w 1939 roku odnotował iż większość kolegów z organizacji będąc w wieku służby wojskowej brała udział w walkach z Niemcami i sowietami- […] Wielu zginęło, wielu poszło do niewoli. Byli i tacy co wylądowali w Katyniu, jak na przykład Wiktor Martini.

[12] W. J. Muszyński, Duch młodych. Organizacja Polska i Obóz Narodowo Radykalny w latach 1934- 1944. Od studenckiej rewolty do konspiracji niepodległościowej, Warszawa 2011, s. 211.

[13] Cegiełki o różnej wartości nominalnej były jednym ze źródeł finansowania NSZ, które na swoją działalność nie dostawały pieniędzy od zachodnich aliantów.

[14] Lech Karol Neyman- urodzony 7 lutego 1908 roku w Poznaniu. Adwokat, oficer rezerwy Wojska Polskiego, działacz Związku Akademickiego Młodzież Wszechpolska i Obozu Narodowo-Radykalnego. Brał udział w wojnie obronnej 1939 roku. W konspiracji związał się z Grupą „Szańca”. Autor koncepcję powrotu polskiej granicy zachodniej na linię rzek Odra i Nysa Łużycka. Aresztowany 15 lutego 1947 roku przez Urząd Bezpieczeństwa, po sfingowanym procesie został zamordowany przez komunistów 12 maja 1948 r.

Demokrata drętwieje z przerażenia, gdy dowiaduje się o niezwykłej koalicji, która mu zagraża; gdy odkrywa, że klasyczność Sofoklesa sprzymierzyła się z romantyzmem Kierkegaarda, aby go potępić; gdy widzi, iż przy tym przedsięwzięciu biskupia pompa Bousseta paktuje z dionizyjskim ateizmem Nietzschego.

- NicolásGómezDávila

 

           

Korzeni współczesnej odmiany demokracji liberalnej należy szukać w rewolcie francuskiej z 1789 roku, która niosąc na sztandarach hasła wolnościowe - Liberté, égalité, fraternité, stała się (w pewnym sensie nieświadomie) grabarzem późniejszych idei narodowych, co ponuro zwiastowało zakończenie wyżej wspominanego sztandarowego hasła- ou la mort, czyli „albo śmierć”. W tym określonym przypadku śmierć niezależnym państwom europejskim. Szczytny cel, jaki przyświecał rewolucjonistom, stał się szybko karykaturalnym odbiciem znienawidzonej do niedawna monarchii absolutnej, która została zamieniona na rządy terroru absolutnego, oświeconej grupy stanu średniego, czyli wykształconego mieszczaństwa (nowej burżuazji), która kierowana przez bankierów, filozofów oraz adwokatów stała się krwawym narzędziem w ręku rodzącego się nowego ładu europejskiego. Oczywiście najpierw wykorzystany, a później pominięty został stan trzeci, czyli chłopi, dla których rewolucja w zasadzie nie zmieniła nic, co zresztą dzieje się także i współcześnie. Wydarzenia francuskie stały się zbrodnią założycielską europejskiego liberalizmu, wyzutego z wszelkiej idei narodowej, a wyznającej jedynie rozum jako wszechogarniającego bożka. To właśnie francuski bruk zrodził współczesne państwa świeckie, które z zajadłością psa gończego ścigają religię katolicką oraz wszelkie ruchy nacjonalistyczne. Żandarm paryski stał się wzorowym żandarmem ogólnoeuropejskim, który stojąc na straży politycznej poprawności knebluje wszystko cokolwiek wymyka się szablonowym standardom novum ordo. Materializm i postęp święcą sukcesy, jako nowe prawdy teologiczne człowieka postępowego, który zapatrzony w ekran swojego markowego smartfona szuka szczęścia i zagłusza własne sumienie. To współczesne niewolnictwo jest o tyle przerażające i niebezpieczne, że niezauważalne. Kajdany, które nałożono na ręce społeczeństw europejskich ściskają je od tak dawna, że obecnie stały się już niezauważalne. W tym „nowym świecie” porywy ducha są  faux pas, a idee persona non grata. Dumna niegdyś Europa stała się skulonym i klęczącym niewolnikiem wielkiego kapitału, rządzonego przez banksterów, klikę liberalnych szarlatanów i owładniętych manią ślepego ulepszania oświeceniowych spadkobierców rewolucyjnej tłuszczy końca XVIII wieku. Tak jak niegdyś obalona tyrania absolutyzmu została zastąpiona przez pozorną wolność, tak  teraz współczesne społeczeństwo uważające się za wolne jest ubezwłasnowolnione przez liberalny, wszechobecny terror. Miarą wolności dla jednostki są igrzyska wyborcze, kiedy to raz na cztery lata każdy staje się objawionym demokratą odpowiedzialnym (lecz tylko we własnym wyimaginowanym świecie) za losy Ojczyzny. Kolejne kampanie wyborcze jeszcze bardziej upadlają ludzki intelekt, degenerując mózgi społeczeństwa, które jedyne czego żąda od swoich kandydatów to… kolejnych obietnic. Polski wyborca staję się niewolnikiem „twittów”, memów i pozbawionych przekazu merytorycznego grafik, które są każdego dnia produkowane setkami na potrzeby bieżącej polityki partyjnej. Patrząc na to wszystko, nasuwa się jedno pytanie - dokąd zmierzasz Europo? Stan rozkładu społeczeństw europejskich jest tak daleko zaawansowany, że ciężko sobie wyobrazić przełamanie tego impasu, pokonanie liberalnej hydry. Mimo pesymizmu, naszym obowiązkiem jest walka! Walka, której towarzyszy widmo klęski. Innej drogi nie ma. Zadanie, które stoi przed nami nie przyniesie efektów ani teraz, ani za kilka lat. Jest to proces, który będzie trwał kilkanaście lat, lecz jest to także kara za minione lata zaniedbań. Przetrwają tylko najsilniejsi, którym nie straszne będą trudy codziennej walki. Praca u podstaw, praca organiczna- oto nasza droga! Rewolucja myślenia, rewolucja duchowa, która stanie się matką dla wykształconej elity żołnierzy idei. Będzie to droga przez pustynię, ale tylko wielkie rzeczy rodzą się w bólach. Po drodze będą nas zwodzić, będą sączyć jad do naszych uszu, będą przedwcześnie ogłaszać tryumf liberalnego totalizmu, wreszcie będą na nas nasyłać swoich sługusów, którym chciwość pieniądza przesłoniła własną tożsamość. Na tej trudnej drodze szukajmy sojuszników, towarzyszy tej znojnej walki, bo nasze miejsce jest pod gwieździstym niebem, a nie w biurowych pokojach, czy pubach. Miejskie i szare życie nas dusi, podczas gdy zew przygody napełnia nasze płuca nową energią. Na koniec warto powtórzyć apel do Europejczyków, który sformułował Leon Degrelle:

 

„Młodzi europejscy koledzy – nadeszła wasza kolej.
Materialnie, to jasne, ale przede wszystkim duchowo i intelektualnie bądźcie gotowi na wszelkie ofiary. Niech wasze mózgi będą doskonale wyćwiczone i zbudowane, ciało silne i gotowe na najtrudniejsze walki, dusza rozjaśniająca wasze idee.
Wtedy, choćby bój był zacięty, wasze silne ramiona podniosą na tarczach zwycięstwo, w które zwątpili słabeusze.
Tylko ci mają wiarę wracają i stawiają czoła przeznaczeniu!
Wierzcie! Walczcie!
Świat się traci lub zdobywa. Zdobądźcie go!
Na ludzkiej pustyni, gdzie beczy tyle baranów bądźcie lwami!
Silni i nieustraszeni jak one.
Niechaj Bóg wam dopomoże!
Czołem, koledzy!”

 

Oleś Wawrzkowicz

Wstęp

 

Jako, że ten artykuł jest kontynuacją poprzedniego artykułu odnośnie Trzech Zasad Ludu, pozwolę sobie pominąć przybliżenie postaci Sun Yat-sena. W tym konkretnym artykule przybliżę zasadę władzy ludu oraz zasadę dobrobytu.

 

Zasada władzy ludu - Minquanzhuyi

 

Termin Minquanzhuyi możemy tłumaczyć jako władzę ludu lub po prostu w rozumieniu europejskim jako demokracja. Dokładniej termin ten tłumaczy sam autor definiując go jako zarządzanie sprawami politycznymi przez lud. Rolą władzy według Sun Yat-senajest przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa oraz utrzymanie.

Źródeł demokracji poszukuje on w Wielkiej Rewolucji Francuskiej i przedstawia on rewolucję demokratyczną jako walkę narodu z władcą. Odwołuje się również do Konfucjusza i Mencjusza, którzy według niego opowiadali się za demokracją, argumentując to między innymi cytatami: „Lud jest najcenniejszy, dopiero po nim państwo, panujący zaś znaczą najmniej” oraz „Słyszałem o ukaraniu tyrana Zhou, lecz nigdy nie słyszałem o królobójstwie”. Aby zrozumieć sens drugiego cytatu należy wyjaśnić, że dla Chińczyków Zhou jest symbolem okrutnika, zabicia tyrana nie uważano za królobójstwo, gdyż według konfucjanistów rządy łamiące zasady moralne tracą legitymację.

Sun Yat-sen zaznacza, że należy zrozumieć, że demokracja nie jest dana przez naturę, lecz stworzona przez człowieka. Należy zaprowadzić władzę ludu i przekazać ją ludowi, jednak należy opracować własne metody, bez naśladowania ślepo rozwiązań z państw europejskich.

W jego rozumieniu naród powinien dysponować czterema uprawnieniami, to jest prawem wyborczym, prawem odwoływania, prawem inicjatywy ustawodawczej i prawem do referendum. Po stronie rządu natomiast potrzebne jest pięć rodzajów władzy: władza wykonawcza, władza ustawodawcza, władza sądownicza, władza egzaminacyjna i władza kontrolna. Naród powinien realizować kontrolę nad rządem właśnie poprzez uprawnienia. W taki sposób utrzymuje się równowaga między obiema stronami.

 

Zasada dobrobytu ludu – Minshengzhui

 

Ustalając definicję dobrobytu ludu, autor określił, że dobrobyt to życie ludu, to podstawa egzystencji społeczeństwa, to zapewnienie środków do życia narodu, to pomyślny los mas. Dobrobyt ludu bowiem to założenie socjalizmu. Stosuje jednak chiński termin Minsheng, aby był bardziej zrozumiały dla każdego Chińczyka. Tym bardziej, jak podkreśla, że jest wiele odłamów socjalizmu wobec których zwykły człowiek mógłby się czuć zagubiony.

Czy jednak zasada dobrobytu ludu różni się od socjalizmu? Wynikły z rewolucji przemysłowej problem socjalny dotyczy podstawowego problemu życia ludu – środków do życia, tym samym zasada dobrobytu ludu to istota socjalizmu. Jednymi z rozwiązań socjalnych miałyby być spółdzielnie prowadzone przez robotników czy uspołecznienie dystrybucji. W kwestii zasad bytu ludu Kuomintang przyjął za podstawę dwie zasady: równe prawo własności ziemi oraz umiarkowane posługiwanie się kapitałem. Samo ograniczenie prywatnego kapitału nie miało być wystarczającym czynnikiem, koniecznym jest wytworzenie kapitału państwowego, w tym celu należy rozwijać państwowe przedsiębiorstwa, które będą zarządzane przez państwo.

 

Podsumowanie

 

Celem tych dwóch artykułów było przedstawienie fundamentów chińskiego nacjonalizmu, jakimi są właśnie Trzy Zasady Ludu. Znaczeniem tych trzech zasad to rządy ludu, przez lud i dla ludu, czyli państwo należy wspólnie do ludu, polityką lud zarządza, a zyski są współposiadane. I według Sun Yat-senato właśnie istota Wielkiej Jedni, której stworzenie było marzeniem Konfucjusza.

Bibliografia:

  1. Góralczyk, Sun Yat-Sen: misjonarz rewolucji,Warszawa 2013

  2. Fenby, Chiny. Upadek i narodziny wielkiej potęgi, Kraków 2009.

  3. Sun Yat-Sen, Trzy zasady ludu, przeł. A. Łobacz, Warszawa 2014.

 

Od kilku lat zauważalny jest wzrost ludności zagranicznej na terenie naszego państwa. Największą nacją migrującą do naszego kraju są bez wątpienia Ukraińcy, a zaraz po nich ludność z Dalekiego Wschodu. Temat migracji jest gorącym tematem w środowisku prawicowym i nacjonalistycznym i budzi wiele kontrowersji, jednak najczęściej wcześniej wspomniane środowiska tworzą otoczkę strachu i niechęci do tych ludzi.

 

Skąd się biorą migracje i komu są one na rękę ?

 

Migracja ludności jest tematem złożonym, na który wpływa szereg czynników. Podstawowym czynnikiem, który wpływa na decyzje danej osoby o wyjeździe ze swojego kraju jest sytuacja wewnętrzna. 4173 hrywien wyniosła w 2018 roku średnia płaca na Ukrainie, to równowartość 148 dolarów lub 555 złotych. W takich warunkach przeciętny Ukrainiec musi próbować żyć a warto w tym momencie obalić mit niskich cen u naszego wschodniego sąsiada. W miastach na Ukrainie ceny kształtują się podobnie do Polski i co najwyżej na wsiach lub miasteczkach możemy mówić, że Polak mógłby "zaszaleć" za swoją pensję. Fatalną sytuację majątkową tych ludzi bez żadnego "ale" wykorzystują polscy przedsiębiorcy oraz agencje pracy, sprowadzając tutaj zdesperowanych ludzi, którzy potem bez papierów na legalny pobyt muszą pracować w ciężkich i niejednokrotnie nieludzkich warunkach. Oczywiście mało kogo los tego człowieka obchodzi, a w szczególności nie obchodzi to kapitalisty, który sprowadził tutaj tego człowieka. W końcu można maksymalizować zyski, oszczędzając na pracowniku do minimum – tyle, by w ogóle był w stanie przeżyć następny dzień. Polscy nacjonaliści oraz narodowcy niestety często atakują ofiary, zamiast faktycznych prowodyrów aktualnie zastanej sytuacji. Hasła jakie rzucały niedawno podczas licznych manifestacji między innymi środowiska związane z Tomaszem Kalinowskim mówiły o zabieraniu pracy przez Ukraińców, zapominając że często to właśnie ich rodak sprowadził ich tutaj, by zastąpili lokalnych pracowników w celu minimalizacji kosztów pracy. Często do krytyki migracji przyłączają się również wolnorynkowcy i reszta liberałów gospodarczych krzyczących o tym jaka to migracja jest zła. Jest to o tyle śmieszne, gdyż migracje są naturalną wypadkową systemu kapitalistycznego dążącego do ciągłej wymiany siły roboczej i jej przemieszczania w celu ciągłego minimalizowania kosztów pracy oraz zatarcia tożsamości pracownika najemnego, który nie posiadając poczucia przynależności do danego narodu jest idealnym celem dla wielkich korporacji, które mogą stale manipulować pracownikiem i programować go na swojego robocika.

 

Atakować czy nie ?

 

Migracje, mimo iż niezależne od szarego Kowalskiego muszą być potępiane nie z powodu ksenofobii czy szowinizmu, a dbaniem o swoją rodzimą kulturę, język oraz rynek pracy. Co ważne, krytyka migracji MUSI iść wprost proporcjonalnie do krytyki kapitalizmu, ponieważ migracje są jego naturalną wypadkową. Nie możemy krytykować Ukraińca za to, że przyjechał tutaj za chlebem. Atakujmy oraz krytykujmy system, który go do tego przyjazdu zmusił. Powinniśmy również głośno mówić, a wręcz krzyczeć za każdym razem, gdy wolnorynkowe hieny zaczną znowu podpinać się pod retorykę anty-imigracyjną. Jako nacjonaliści dbamy o dobro drugiego człowieka, w tym również nie tylko naszego rodaka. Masowe migracje są krzywdzące dla obu stron. Zaczynając od poziomu lokalnego, czyli wymiany narodowościowej pracowników, a kończąc na poziomie systemów emerytalnych obu państw. Ukraina jako najbiedniejszy kraj w Europie pogrążona jest w ciągłym kryzysie a wciąż uciekający rodacy w pogoni za chlebem powodują destabilizację systemu emerytalnego, który już teraz nie jest w najlepszej formie. Póki nie zrozumiemy faktycznych podwalin migracji i ich przyczyn, będziemy tkwić oraz powiększać szowinistyczną bańkę wpływów,  która tylko służy wielkim korporacjom. Musimy zrozumieć i postawić się w sytuacji drugiego człowieka, stojącego często w sytuacji bez wyjścia.

Naszym wrogiem nie jest drugi człowiek, lecz polityka liberalizmu dążąca do zatarcia w nas tożsamości narodowej. Razem, wspólnymi siłami gdy nadejdzie nasz czas postawimy się i odegramy za wszystkie krzywdy wyrządzone wszystkim narodom świata. Gdy nadejdzie chwila naszego szturmu będzie za późno na słowa, nadejdzie czas czynów.

 

Wojciech Titz