
Szturm
Postęp technologiczny – szansa na lepsze jutro czy zagrożenie zagładą?
Ludzkość nigdy nie stanowiła dla siebie tak wielkiego zagrożenia, jak ma to miejsce dzisiaj. Cały postęp naukowo-technologiczny, który już od około wieku przybiera zawrotnego tempa, może stać się zarówno narzędziem poprawy jakości życia mas trwających w nędzy, czy też przyczynić się do wynalezienia leku na dziś nieuleczalne choroby, jak i może doprowadzić do jeszcze większej, moralnej degeneracji społeczeństwa ze względu na automatyzację życia, czy też może stać za nuklearną zagładą. Ocena tego zjawiska nie może być jednoznaczna tylko ze względu na jeden z typów argumentów. Warto spojrzeć na nie wieloaspektowo, bo cała technika prze naprzód i już nie da się tego zatrzymać. Jako istoty obdarzone wolną wolą możemy dostosowywać nasz odbiór tak, żeby czerpać z owego postępu możliwie najbardziej pożyteczne czynniki. Jak to zrobić? Konieczne jest przede wszystkim upowszechnienie wiedzy o nowych technologiach oraz możliwie najłatwiejszy do nich dostęp. Nigdy nie możemy dopuścić do pogłębienia rozwarstwienia społecznego chociażby ze względu na alienację ludzi starszych, którzy nie są odpowiednio przygotowani do obsługi komputera (nie mówiąc już o innych współczesnych wynalazkach). Potrzebna jest zatem edukacja – wychodzenie z techniką do ludzi, oswajanie ich z nią. Wiemy jednak, że w chwili obecnej sytuacja z dostępem do nowych technologii w Polsce jest dość trudna. Niekiedy pojawiają się pomysły, żeby zafundować dzieciom w szkole laptopy, czy tablety, ale takie idee najczęściej kończą się na chciejstwie. Ponadto nie można uznać tego rozwiązania za najlepsze. Wiadomo że lepiej byłoby, gdyby każdego Polaka było stać na taki zakup z jego własnego budżetu, ale taka sytuacja pozostać może póki co jedynie w sferze marzeń.
Upowszechnienie techniki powinno iść w parze z upowszechnieniem własności. Rzeczą oczywistą jest, że gdyby Polak mógł sprzedawać swoje patenty rodzimym przedsiębiorcom, to robiłby to i – jako naród wybitnych techników, matematyków – moglibyśmy przodować w innowacyjności gospodarki. Zdaje się, że mityczny dobrobyt mógłby zostać przybliżony właśnie dzięki wspólnotowemu rozwijaniu poszczególnych sektorów gospodarki poprzez wdrażanie coraz to nowych idei. Warto zaznaczyć, że do zwiększenia dobrobytu danego narodu nie wystarczy samo pojawianie się w nim nowych pomysłów. W Polsce konstruuje się stale nowe wynalazki, ale emigrują one do krajów z lepszym prawem patentowym lub z większym zainteresowaniem dla innowacji.
Widząc, że wyróżniony aspekt ekonomiczny odkryć nie jest jednoznaczny, koniecznym jest porównanie go do innego obszaru, na który postęp techniczny ma wpływ – do naszego stylu życia. W środowisku nacjonalistycznym popularne jest ostatnio promowanie idei sportowego trybu życia. Nie da się ukryć, że z promocji tej idei wynika sporo ciekawych inicjatyw takich jak turnieje sztuk walki, czy piłki nożnej, gdzie występują narodowcy. Hasło „Sport – Zdrowie – Nacjonalizm” nie jest więc dla części z nas pustym sloganem. Co w prowadzenie zdrowego trybu życia mogą wnieść nowe technologie? Podobnie jak wcześniej – sprawa nie jest jednoznaczna. Sam internet może być elementem promocji sportu, dobrego odżywiania, ale i – zapewne częściej – prowadzi również do uzależnień. Powszechna dostępność do komputerów dla młodego pokolenia Polaków doprowadza ich często do bycia niewolnikami gierek, czy pornografii. Nie mniej jednak – to od nas zależy jak będziemy wykorzystywać te zasoby. My – nacjonaliści – powinniśmy z całych sił próbować nakłaniać młodzież, żeby „wylogowała się do życia”. W tym obszarze już teraz robimy dobrą robotę, ale nie mamy prawa do popadania w samozachwyt, bo chcemy wpływać na kształt przyszłego Polaka, więc nie ma miejsca na kroki w tył, czy zastój.
Nie sposób skonstruować w pełni obiektywnej oceny zjawiska postępu technologicznego na postawie dwóch tylko jego aspektów. Nie mniej jednak, akurat te dwie strefy dotykają każdego z nas najbardziej. Spoglądając na nie można wyciągnąć wniosek, że tylko od nas zależy, jak wykorzystamy ów postęp. Jest to dość oczywiste, ponieważ nie tworzy go żadna „niewidzialna ręka”, a tworzymy go tylko my – ludzie.
Michał Walkowski
Wielka Polska małych ojczyzn, czyli regionalizm siłą Narodu
Wielka Polska… hasło znane, bardzo stare i niezwykle wzniosłe. Znaczeń tego hasła jest zapewne wiele, gdyż odnosiło się ono zarówno do wielkości w sensie terytorium Polski, ale również ma spore odniesienie do wielkości rozumianej w sposób moralny, jako moralność narodu, a także do jego siły wewnętrznej. Czym w XXI wieku miałaby być Wielka Polska, do której chce dążyć tak wielu?
Z pewnością nie można rozumieć hasła Wielkiej Polski dokładnie w taki sam sposób jak wyobrażano to sobie w czasach II RP. Zmieniły się bowiem czasy, warunki, a przede wszystkim, inne są dziś wyzwania i zagrożenia dla narodu. Należy pamiętać, że nacjonalizm musi być nurtem, który działa w sposób aktualny. Nie można nacjonalizmem nazwać działalności wyłącznie historycznej czy charytatywnej. Są to oczywiście płaszczyzny bardzo istotne, ale nie mogą okazać się jedynymi, nacjonalizm musi umieć odpowiadać na współczesne problemy Polaków.
Istotnym tematem, który niestety nie jest szerzej poruszany w debacie dotyczącej naszych fundamentów narodowych jest kwestia krajowych różnic kulturowych, a dokładniej, zróżnicowania Polski pod względem tożsamości kulturowej oraz języków poszczególnych regionów naszego kraju. Polska jest państwem stosunkowo jednolitym pod względem narodowościowym, kulturowym, religijnym i językowym. Co do zasady można to uznać za spełnienie marzeń narodowych, gdyż pamiętamy, że w czasach II RP dosyć istotnym problemem były liczne mniejszości narodowe, które nie były skłonne do realnej asymilacji. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej, mniejszości nie są raczej dla Polski zagrożeniem.
W XXI wieku za prawdziwe zagrożenia dla narodu na pewno należy uznać wciąż rozwijającą się globalizację, która skutkuje m.in. kolonizacją i wyzyskiem Polski przez ponadnarodowe korporacje oraz stopniowym wynaradawianiem Polaków przez pozbawienie ich tożsamości na rzecz kolejnych mód i kultury masowej. Trzeba zauważyć, że kolejne pokolenia w niewielkim stopniu są zainteresowane własnymi, lokalnymi tradycjami i tożsamością. Jest to oczywiście efekt postępującej globalizacji, która wypiera to co regionalne, a w konsekwencji stanowi również zagrożenie dla szerszej tożsamości narodowej. Nie da się pogodzić ekspansji kultury masowej i związanej z nią tzw. makdonaldyzacji życia społecznego z ochroną interesu narodowego. Globalizm to przekonania, które niestety zwyciężają, szczególnie jest to widoczne w Europie. Należy w tym miejscu przypomnieć, że właśnie antyglobalizm to jeden z niezwykle istotnych elementów idei narodowej.
W tym miejscu warto rozróżnić dwa pojęcia, które niestety bardzo często są używane jako synonimy. Chodzi o pojęcia: regionalizm i separatyzm. Wbrew pozorom nie oznaczają one tego samego. Regionalizm to tendencja do dekoncentracji i decentralizacji władzy najczęściej pod kątem kulturowego zróżnicowania poszczególnych regionów. Nie musi ona oznaczać federalizacji państwa, a nawet może być swoistym bezpiecznikiem przed rozwojem separatyzmów. Chodzi tutaj bowiem o uwzględnianie warunków lokalnych lub regionalnych w polityce państwa. Separatyzm jest natomiast dążeniem do wyodrębnienia określonego terytorium danego państwa w celu nadania mu autonomii lub doprowadzenia do secesji, czyli odłączenia od jednego państwa i utworzenia nowego. W XXI wieku w Polsce raczej nie spotkamy typowych separatyzmów, chociaż czasami może on być widoczny w polityce prowadzonej przez Ruch Autonomii Śląska, który jednak nie ma zbyt szerokiego poparcia wśród samych Ślązaków.
Na gruncie polskim istnieje kilka grup i regionów nieco odmiennych od większości. Chodzi przede wszystkim o Ślązaków, Kaszubów i Górali. Pod względem regionalnych tradycji oraz używanej na co dzień mowy są to grupy zdecydowanie najbardziej wyróżniające się. Szczególnie w kwestii Ślązaków narosło wiele mitów i kontrowersji, niejednokrotnie zapewne dość krzywdzących dla tej części narodu polskiego. Warto właśnie podkreślać, że Ślązacy są właśnie Polakami, a wszelkie separatyzmy spod znaku np. Ruchu Autonomii Śląska należy traktować raczej marginalnie i z dystansem. Kolejną specyficzną grupą są Kaszubi. W ich przypadku sytuacja przedstawia się jednak nieco inaczej, ponieważ Kaszubi posiadają swój własny język, z którym można się spotkać w wielu polskich kurortach nadmorskich. Okazuje się, że z języka kaszubskiego można nawet… zdawać maturę. Uważam jednak, że zdecydowanie nie należy postrzegać tego jako jakiegokolwiek zagrożenia dla polskości, a wręcz przeciwnie. Zdecydowana większość Kaszubów posiada podwójną identyfikację – narodową, polską i etniczną, kaszubską. Kaszubi dość wyraźnie zaznaczają swoją odrębność kulturową, ale co do zasady pozostają Polakami, a więc ich regionalizm absolutnie nie stanowi zagrożenia dla polskości i nie jest sprzeczny z polskim interesem narodowym. Również fakt posługiwania się językiem kaszubskim nie powinien być postrzegany jako coś negatywnego, ponieważ nie istnieje żadne środowisko, które negowałoby silny związek Kaszubów z narodem polskim, a znaczna większość działaczy, polityków, publicystów i naukowców jednoznacznie uważa ich za Polaków. Podobnie zresztą jak zwykli Kaszubi.
Należy zauważyć, że takie grupy jak Kaszubi, Ślązacy czy Górale są wewnętrznie mocno przywiązani do swoich lokalnych tradycji, ich wartości są bardziej widoczne niż w przypadku innych części kraju, szczególnie tych wielkomiejskich. Górny Śląsk nieco się wyróżnia na tej płaszczyźnie. Omawiane przeze mnie regiony charakteryzują się również silnym fundamentem katolickim, którego z czasem zaczyna brakować w Polsce. Zapewne silne przywiązanie do swoich mniejszych ojczyzn i pielęgnowanie rodzimej kultury to elementy przyczyniające się także do większej religijności. Nie jest przecież tajemnicą, że społeczności wyrwane z własnej tożsamości, nieposiadające wyodrębnionej kultury są bardziej podatne na globalizm, komercję oraz liberalizm obyczajowy, co w konsekwencji prowadzi do stopniowego wynaradawiania. Na gruncie polskim najlepszym tego przykładem jest Łódź.
Łódź niegdyś słynęła przede wszystkim z dwóch rzeczy: przemysłu oraz wielokulturowości. Hasło „miasto czterech kultur” jest dziś sztandarem środowisk lewicowo-liberalnych, które z faktu, iż przed II wojną światową w mieście mieszkały cztery narodowości stworzyły argument propagandowy do promowania tzw. tolerancji. Wielokulturowość Łodzi odeszła wraz z wojną i została zastąpiona tożsamością socjalistyczną. Władze komunistyczne widziały w Łodzi kolebkę polskiego ruchu robotniczego i z tego powodu kładły na miasto duży nacisk propagandowy, aby wzmocnić tzw. tożsamość socjalistyczną. Właśnie ta tożsamość socjalistyczna zastąpiła tożsamość wielokulturową. Transformacja przyniosła upadek kolejnego łódzkiego fundamentu, czyli przemysłu. Wizytówka Łodzi – wielkie fabryki upadły, charakter miasta musiał się diametralnie zmienić. Niegdyś „miasto włókniarzy” dziś niewiele ma wspólnego z Łodzią, która istniała jeszcze w 1939 roku. Dziś to najbardziej jaskrawy przykład skutków źle przeprowadzonej transformacji, która pchnęła naszą rzeczywistość z realnego socjalizmu w kolonialny pseudokapitalizm. Poprzedni system był stricte materialistyczny, współczesny jest silnie indywidualistyczny. Widać to właśnie w Łodzi, gdzie upadł idealny wizerunek socjalizmu, a więc wielki przemysł państwowy, a narodził się neokolonialny rynek, który obecnie jest cudownym źródłem dla zachodnich korporacji. Łódź dziś nie posiada swojej własnej tożsamości, zniknęła tożsamość wielokulturowa, upadła robotnicza, a co w zamian? Sklepy wielkopowierzchniowe, na których zarabiają ponadnarodowe korporacje, dziś to właśnie jest wizytówką miasta i sytuacją bardzo typową dla większości regionów polskich. Brak tutaj elementu obrony przed globalizmem, nie ma lokalnej tożsamości i tradycji, które stanowiłyby silną alternatywę. Zapewne nie bez powodu również Łódź okazała się najmniej religijnym miejscem w kraju…
Polska „odgórna”, Polska „urzędowa” to rzecz, która silnie wrosła w naszą mentalność. Zarówno ludzie, jak i władza dąży raczej do uogólniania polskiej rzeczywistości i tworzenia pewnych „standardów’, pomijając życie lokalne, uznając pewne rzeczy za zbyt małe i zaściankowe. Uśrednianie Polski przez zarówno Polaków, jak i unijnych biurokratów to działanie, które może przynieść dosyć groźne efekty. Z jednej strony Polska sztucznie monokulturowa, pozbawiona swoich prawdziwych korzeni, a z drugiej Polska globalna, typowo zachodnia. Czy którakolwiek z nich jest tą, do której należy dążyć?
Elementy regionalistyczne nie muszą być sprzeczne z interesem narodowym. Nie muszą, o ile nie stoją one na obcych fundamentach. Jasnym jest, że regionalizmy wynikające z dążeń Niemców, Litwinów czy Ukraińców mieszkających na terytorium RP należy uznać za działające dla obcych interesów, a więc nie mogą one być akceptowane przez państwo narodowe. Należałoby jednak zastanowić się nad kwestią dążeń regionalnych, które są podnoszone przez społeczności zakorzenione w polskości, czyli właśnie np. Kaszubów, Ślązaków, Górali, ale również innych. Prawa tych społeczności na pewno nie są sprzeczne z polskością. Ani ich tradycje, ani kultura, ani języki czy gwary, którymi się posługują, to silne elementy polskiej kultury. Nie można nie zauważyć, że właśnie te społeczności mocno wyróżniają się pod względem przywiązania do własnej tożsamości i tradycji, a także cechują się religijnością. Dzięki temu są one znacznie bardziej odporne na globalizm, komercję i inne destrukcyjne prądy płynące do nas z Zachodu. Widać to bardzo dobrze, gdy porównamy obraz społeczności Łodzi ze społecznością śląską, kaszubską lub góralską. Może to właśnie mniejsze społeczności, lokalne i regionalne w XXI wieku powinny stać się trzonem narodowej kultury i tożsamości? Może to z nich należałoby stworzyć sztandar odporny na zagrożenia? To pytanie pozostawię otwarte.
Hubert Kowalski
Nacjonalizm – idea walki z globalizacją i amerykanizacją kultury
Dzisiejszy świat w XXI wieku jest światem kontrastów, światem, w którym mimo istnienia narodów, państw, mocarstw i ich dziedzictwa kulturowego, historycznego, religijnego, społecznego i materialnego następuje proces globalizacji Kuli Ziemskiej. Tak w Nowym Jorku, Madrycie, Warszawie i Moskwie, ale i w Kairze, Tokio, Pekinie i Bombaju można powoli uświadczyć rosnącej ilości restauracji serwujących fastfoody (na czele z McDonaldem, czyli żywieniowo – socjologicznym produktem stanowiącym główny komponent amerykanizacji kultury), zakładów i sklepów z uniwersalnymi markami samochodów, kosmetyków, telefonów komórkowych, systemów komputerowych w części krajów Trzeciego Świata oraz dawnych „azjatyckich tygrysach” – Korei Południowej, Filipinach, Japonii. Nie wątpię, iż szereg takich udogodnień stanowi ważny komponent rozwoju technicznego oraz ułatwia szereg zadań i czynności codziennie prowadzonych przez każdego człowieka, jednak trzeba tu zadać pytanie o to, czy przypadkiem nie jest tak, iż za tą wielką reklamą pokazującą powierzchnię, kryje się coś głębszego? Moim zdaniem nie, jest hybryda hedonizmu, czystego konsumpcjonizmu i materializmu podszyte dobrym szyldem reklamowym, mającym omamiać masy ludzi i dehumanizować na rzecz kapitału.
Nowe kierunki transnarodowych korporacji za pośrednictwem Zachodu stanowią kolejny etap długofalowej ofensywy mającej doprowadzić do uczynienia ze świata czegoś w rodzaju neoliberalnej, globalnej wioski. Trzeba wskazać, iż w wyniku niszczenia raczkujących, rodzimych kapitałów na rzecz korporacji zagranicznych w dawnych koloniach, handlu bronią stronom konfliktu ze strony światowych mocarstw, eksploatacji krajów afrykańskich i azjatyckich z surowców mineralnych (ropa naftowa, gaz ziemny, gaz łupkowy, złoża złota, srebra, diamentów etc.) i degradacji środowiska naturalnego następuje proces pogrążania się krajów Trzeciego Świata w cywilizacyjnej zapaści. W połączeniu z globalizacją, sprawiającą, że biedota z tych części Ziemi widzi w telewizji życie bogatych Europejczyków czy Amerykanów i im naturalnie zazdrości, oraz nadal nierozwiązanymi problemami ubóstwa, analfabetyzmu, niewolnictwa oraz dezinformacji, a także czynnikami geopolitycznymi daje w połączeniu piekielną miksturę mogącą wysadzić nasz kontynent w powietrze. W chwili obecnej głównym składnikiem tejże mikstury jest trwający już od drugiej połowy XX wieku napływ imigrantów z krajów Trzeciego Świata do Europy, który zdaje się nie mieć końca, a za który już zachodnia Europa płaci z nadwyżką. Dodatkowo postępujący liberalizm obyczajowy i marksizm kulturowy, które wspólnie chcą walczyć przeciw światu Tradycji i zniszczyć odrębność Narodów na rzecz „wielokulturowego, jednego” społeczeństwa pod hasłem jedna rasa, ludzka rasa, a tak naprawdę chodzi im o dążenie do utworzenia NWO.
W Europie i na świecie wybuchają masowe demonstracje, zamieszki przy okazji szczytów klimatycznych, mają miejsce akty solidarności z narodami uciskanymi przez mariaż globalizmu, kapitalizmu i syjonizmu (Palestyńczycy, Karenowie, Kurdowie, Indianie, Tybetańczycy), prowadzone są zbiórki podpisów pod petycje w sprawie degradacji środowiska naturalnego, nowych inwestycji ponadnarodowych instytucji, oraz – z największym echem i przemilczane w polskojęzycznych mediach – gwałtowne protesty przeciw przyjęciu przez Parlament Europejski w lipcu 2015 roku traktatu TTIP (Transatlantyckiego Porozumienia na rzecz Handlu i Inwestycji) przyciągające na ulice europejskich miast setki tysięcy ludzi. Ponadto raz po raz wybuchają protesty przeciw wprowadzaniu innych nowinek technicznych za pośrednictwem USA – ACTA, „genetycznie modyfikowanej żywności”, w Niemczech rokrocznie odbywa się Antikriegstag – manifestacja niemieckich nacjonalistów przeciw wojnie, globalizacji i kapitalizmowi, w Boliwii 4 lata temu sieć McDonald’s musiała ostatecznie po 14 latach zamknąć swoje „riestoranty” w wyniku protestów społeczeństwa boliwijskiego, w Czarnogórze miały miejsce ostatnio protesty przeciw planom wprowadzenia tego kraju do NATO, i tak dalej można by wymieniać. Dlaczego podaję te przykłady antyglobalistycznego oporu? Ponieważ one są przykładami myśli wyrażonej krótko: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. Jest to ważny front walki przeciw mieszczańskiej dekadencji, zacieraniu rodzimych i lokalnych kultur całego świata na rzecz jego unifikacji, amerykańskiej dominacji w niektórych częściach świata w aspekcie militarnym, gospodarczym czy geopolitycznym, wpływom syjonistycznego lobby na podsycanie konfliktów i wojen, finansowaniu oligarchii i banksterów mających uciskać społeczeństwa w swoim partykularnym interesie, szantażom obyczajowym w celu uzależnienia wysyłki pomocy finansowej/humanitarnej słabszym krajom od regulacji praw dotyczących pedałowania, planom agresji USA na niepodległe państwa zaliczane do tzw. „osi zła” (był Irak za rządów Saddama Husajna, planowano wojnę z Islamską Republiką Iranu, teraz rozważa się kolejny raz interwencję lądową pod auspicjami osi USA-NATO w Syrii, tym razem pod pretekstem walki z Państwem Islamskim) oraz degradacji dusz oddychających swobodnie narodów świata. Każde zwycięstwo, nawet małe, w obronie swojej odrębności jest sukcesem wolnego świata, który chce stać na straży Tradycji, tożsamości oraz wzajemnych relacji opartych na dobrowolnej współpracy, przynoszącej korzyści. Doskonale to obrazują słowa Marcusa Garveya „Azja dla Azjatów, Afryka dla Afrykanów, Europa dla Europejczyków”, które mogą stanowić takie zawołanie bojowe do walki o obronę swojej tożsamości i różnorodności kulturowej całej Kuli Ziemskiej przeciwko dążeniom do ich zniesienia oraz ustanowienia na ich ruinach „american way of life”. Przykład Polski, który z wasala sowieckiego imperium w 1989 roku, po „festiwalu wolności”, stał się dzięki neoliberalnym reformom Afryką Europy (cytując profesora Witolda Kieżuna), czyli de facto kolejną kolonią Unii Europejskiej. Kolonią z relacjami opartymi na zasadzie pan Bruksela – wasal Warszawa, którą trzeba uzależnić od siebie, byleby utrzymać w ramach UE Polskę w swojej sferze wpływów, stąd drastyczne kary za produkcję nadwyżki mleka, emisję dwutlenku węgla do atmosfery z polskich kopalni, wprowadzanie wzmocnionego ulgami podatkowymi i innymi czynnikami obcego kapitału i zdominowanie polskiego rynku przez zagraniczne firmy, coraz częstsze zatrudnianie obcokrajowców z innych kręgów kulturowych przez biznesmenów i pracodawców (którym zależy jedynie na pieniądzu, a nie dobru człowieka), niż demograficzny, postępująca amerykanizacja kultury oraz nadal dominujący pod dyktatem Zachodu lewicowo – liberalny dyskurs – są to bardzo istotne elementy wskazujące na to, jak sojusz globalizmu z „american style” może zakończyć się dla jednego z dumnych Narodów Europy.
Dlaczego dyktat kulturowy Ameryki stanowi zagrożenie dla innych kultur i tożsamości, szczególnie dla Europy, już 65 lat temu w swoim sztandarowym dziele „Orientacje” zawarł znany włoski myśliciel i filozof, twórca nurtu integralnego tradycjonalizmu, Julius Evola: „W pewnym sensie amerykanizm z naszego punktu widzenia jest groźniejszy od komunizmu, stanowiąc swego rodzaju konia trojańskiego. Kiedy atak przeciwko wartościom tradycji europejskiej następuje w formie bezpośredniej i jawnej, właściwej ideologii bolszewickiej i stalinizmowi, budzą się jeszcze jakieś reakcje, pewne linie oporu, chociaż słabe, zostają jednak utrzymane. Odmiennie mają się rzeczy kiedy to samo zło działa w sposób bardziej wyrafinowany i przekształcenia dokonują się nieodczuwalnie, w sferze obyczajów i ogólnej wizji życia, jak to jest w przypadku amerykanizmu. Poddając się z lekkim sercem tym wpływom pod znakiem demokracji, Europa przygotowuje się już do ostatecznej kapitulacji, tak, iż do jej upadku nie potrzebna nawet będzie żadna katastrofa militarna. Na drodze „postępu” osiągnie, po zasadniczym kryzysie społecznym, ten sam punkt. Powtórzmy raz jeszcze: nie można zatrzymywać się w pół drogi.”. Z dłuższej perspektywy czasu Evola miał rację, obecnie możemy to zauważyć patrząc na trwający od 1968 roku kryzys kulturowy, cywilizacyjny i duchowy Starego Kontynentu, który poprzez amerykanizację objął również i nasze społeczeństwo. Różnica między germanizacją i rusyfikacją naszego narodu w trakcie zaborów, a amerykanizacją zaś jest bardzo prosta, o ile pod zaborami Polacy mieli zostać przymusowo wynarodowieni, o tyle w przypadku amerykanizacji przejmowanie wielu elementów z ich stylu odbywa się dobrowolnie.
McDonald’s serwujące mające chwilowo zaspokoić apetyt posiłkiem z przerobionymi, zużytymi materiałami, przejmowanie na polski grunt tradycji i świąt wywodzących się z USA (halołin, walętynki), moda, ubiór, wplatanie anglojęzycznych makaronizmów do języka polskiego, dominacja militarna Stanów Zjednoczonych w Europie, kult konsumpcjonizmu, indywidualizmu, materializmu, hedonizmu, egoizmu i pogoni za pieniądzem. Oto są właśnie elementy składowe tego jankeskiego molocha, z którym narodowi rewolucjoniści powinni walczyć. Walczyć w obronie naszych, europejskich kultur, zbudowanych na fundamentach Cywilizacji Łacińskiej i bronić jej wobec wszystkich przeciwności modernistycznego, mieszczańskiego świata.
Adam Busse
Fundamenty nowoczesnego nacjonalizmu
Polski nacjonalizm jak na europejskie standardy jest ideą dosyć nietypową. Z jednej strony jego elementy czy niektóre hasła przeniknęły zarówno ulicę, środowisko kibicowskie, ale też sporą część młodzieży i studentów. Z drugiej strony patrząc, o zinstytucjonalizowanym ruchu masowym na skalę ruchów ukraińskich czy greckich można w Polsce na razie jedynie pomarzyć. Podobnież wielu nacjonalistów słusznie zarzuca własnemu środowisku stagnację i zaniedbanie pracy u podstaw. Trudno byłoby się z tym twierdzeniem nie zgodzić, niemniej jednak wydaje mi się, że aby praca na rzecz społeczeństwa nie była bezowocną potrzebne są najpierw spójne wizje ideowe, których niestety brak. Nacjonalizmu nie zależy zamykać w hasłach antyimigracyjnych, historycznych czy obyczajowych, jak koledzy na łamach Szturmu wielokrotnie wspominali. Polski nacjonalizm jeżeli chce mieć ambicje na przeprowadzenie szeroko zakrojonej rewolucji w sercach Polaków potrzebuje zaplecza adekwatnego do własnych pragnień. I chociaż sam w sobie jako idea rewolucyjna zalicza się do nurtu romantycznego, o tyle osiągnięcie marzeń o Nowym Narodzie, pozostanie na zawsze w sferze fantazji, jeżeli nie zostaną podjęte ku temu realne kroki. Każdy prąd ideowy chcący oddziaływać na społeczno-polityczną sferę własnego państwa potrzebuje przede wszystkim: pieniędzy, poparcia i elit. Przy czym sądzę, że to ostatnie jest szczególnie ważne. Wyobraźmy sobie sytuacje, w której nacjonaliści faktycznie przejęliby władzę w kraju. Kto zasiadłby na ministerialnych stanowiskach? Kto objąłby ważniejsze urzędy? Kto zabrałby się za odbudowę polskiego przemysłu i rolnictwa? Kto stworzyłby plan skutecznej edukacji narodowej? Kto zreformowałby polskie wojsko? Gdzie byłyby kadry prawnicze, ekonomiczne czy inżynierskie, skoro polski nacjonalizm ich po prostu nie posiada? Zrozumienie trudności własnego położenia i umiejętność krytycznego spojrzenia na przygotowanie własnego środowiska staje się kluczowym elementem do podjęcia dalszych kroków. Odnoszę wrażenie, że z miesiąca na miesiąc coraz więcej osób dostrzega brak zasadności dalszego działania w ten sam sposób co dotychczas. Mam na myśli zarówno zmarnowany przez Ruch Narodowy potencjał fali Marszu Niepodległości, jak i podejście części środowiska do samego siebie. Jeżeli mamy faktycznie zbudować coś na trwałym fundamencie nie możemy pomijać własnej osoby w procesie przemiany. Nadużywanie alkoholu, zażywanie narkotyków, osiadły tryb życia, leserowanie w szkole, nieuczciwość w pracy, oszustwa podatkowe (nawet mimo świadomości tego, jak nieskuteczny jest polski system podatkowy) są drogą donikąd. Na elitę nie należy bowiem czekać, elitę trzeba zacząć wykuwać, zaczynając od samego siebie. Jeżeli ktoś uważa, że formację intelektualną zacznie dopiero w momencie, gdy zasiądzie na jakimś stanowisku, a trening fizyczny dopiero, gdy wybuchnie wojna, istotnie myli się w rachunku sił i zamiarów. I oczywiście, nie każę nikomu zmuszać się do zostania profesorem nauk technicznych czy komandosem, jeżeli predyspozycję czy plany życiowe mu na to nie pozwalają, niemniej wymagać od siebie rzetelności, staranności i sumienności w tym co robi powinien zarówno lekarz, kasjer jak i mechanik, o ile ma na uwadze dobro narodu i kraju. Budowa spójnego i zorganizowanego środowiska zdolnego do kształtowania elit wymaga równie spójne.
Wspólnota
Nie chcąc powielać tekstów swoich kolegów oraz klasyków polskiej myśli narodowej przyjrzę się bardziej pomijanym aspektom ideologicznym, w mojej ocenie jednak niezbędnym dla funkcjonowania nacjonalizmu. W ostatnim czasie jesteśmy świadkami sytuacji, w której środowiska konserwatywno-liberalne przesiąkają antyimigracyjnymi, historycznymi czy obyczajowymi hasłami. I chociaż taki stan rzeczy może cieszyć, nie powinien być powodem do bierności względem przekonywania tego środowiska do słusznej drogi czy przejmowania elementów jego ideologii, będących z nacjonalizmem sprzecznych. Nie powinno pozostawiać wątpliwości, że naród, stanowiący dla naszego kręgu myślącego najważniejszy podmiot życia społeczno-politycznego jest wspólnotą. Oczywiście, nie powinno się twierdzić, że jednostka powinna się we wspólnocie rozpłynąć i całkowicie utracić na znaczeniu. Owszem, należy dostrzec znaczenie każdego człowieka z osobna oraz uszanować jego prawo do samostanowienia. Nie zmienia to faktu, że najdogodniejszy rozwój zarówno jednostki jak i społeczności zapewnia wspólnota. W praktyce powinno to oznaczać zrozumienie korzyści jakie płyną z działania w grupie, poszanowania jej tradycji czy zdolności wychowawczej, ale również dostrzeżenie własnych obowiązków wobec niej. Znacznie większą wartość przedstawia człowiek w rodzinie, wobec której poczuwa obowiązek i więź wynikającą ze wspólnoty krwi oraz więzów wychowania. Ten rodzaj słuszności działania zbiorowego powinien przenikać całe życie społeczne narodu zaczynając od rodzin, idąc przez stowarzyszenia, korporacje i związki zawodowe, grupy religijne, paramilitarne a kończąc nawet na organizacji politycznej. Nowoczesny nacjonalizm jako prąd myślowy, który powinien być zdolny do przeciwstawienia się problemom swoich czasów, może zasięgać elementów wynikających bezpośrednio z innych nurtów, jeżeli może przez nie wzbogacić swoją doktrynę. Jeden z teoretyków rosyjskiego anarchizmu, Książę Piotr Kropotkin w kwestii działania we wspólnocie powoływał się między innymi na tzw. dylemat więźnia. Zrozumienie istotności współdziałania w kontekście tego dylematu wymaga wyobrażenia sobie następującej sytuacji: dwóch ludzi osadzonych jest w więzieniu, a sąd dysponuje dowodami jedynie do skazania ich za lżejsze przewinienia niż w rzeczywistości popełnili. Każdy z nich może zostać zwolniony jeżeli będzie zeznawał przeciwko drugiemu. W przypadku działania dyktowanego indywidualizmem i własnym interesem najlepszą drogą wydawałoby się zeznawanie jednego przeciw drugiemu, jednak gdyby okazało się, że obaj podążyli tą drogą ucierpiałby jeden i drugi. W rezultacie współpraca i zmowa milczenia, najprawdopodobniej zaoszczędziłyby największej ilości lat odsiadki obu więźniom. Oczywiście, nie chce namawiać nikogo do działalności przestępczej, w przykładzie chodzi tylko i wyłącznie o pokazanie przewagi myślenia wspólnotowego nad indywidualistycznym. Jest to też powód dla, którego nie należy przejmować paradoksu myśli konserwatywno-liberalnej, polegającego na wierze, że skrajny indywidualizm i egoizm w stosunkach gospodarczych może wiązać się z poczuciem obowiązku, hierarchii czy autorytetu w kwestiach obyczajowych czy religijnych. Przy tym, chciałbym podkreślić rolę związku między zrozumieniem a działaniem. Celem tego tekstu nie jest wywołanie lawiny przytaknięć czy przemyśleń na przemyśleniach się kończących. Dziś możemy spotkać się z bolączką braku zaufania do siebie nawzajem na łonie rodzimego nacjonalizmu zarówno pod względem indywidualnym jak i organizacyjnym. Zdecydowanie taki stan rzeczy jest korzystny jedynie dla przeciwników naszej idei. Ilość ludzi zainteresowanych niepokorną wersją patriotyzmu czy nacjonalizmem sensu stricto jest nieproporcjonalna do poziomu zorganizowania polskiego obozu narodowego. Każdy z nas powinien włączyć się w budowę tożsamości wspólnotowej ale też budowanie społecznego obrazu nowoczesnego nacjonalizmu. Wysoce pożądane byłoby włączanie się jak największej ilości z nas w inicjatywy zainteresowanie stawianiem czoła problemom regionalnym i krajowym. Od działalności antyaborcyjnej przez kościelną i na ekologicznej czy charytatywnej kończąc. W innym wypadku pozostawiamy tę sferę na intelektualną rzeź, której dokona lobby wielkich korporacji. Nie zaproponujemy przy tym młodzieży żadnej tożsamości alternatywnej dla marek ubrań czy popkulturowej muzyki. Na taki stan rzeczy idea oparta na aktywizmie pozwolić sobie nie może.
Państwo
Nie powinno być wątpliwości co do tego, że naród może skutecznie domagać się swoich praw na arenie międzynarodowej poprzez państwo. Jego rola nie ogranicza się jednak do relacji zewnętrznych. Państwo jako sformalizowana organizacja społeczeństwa stanowi wartość samo w sobie, chociażby jako jedyna struktura zdolna do zapewnienia podstawowych potrzeb wszystkich elementów tworzących wspólnotę. Nowoczesny nacjonalizm nie powinien być myślą antypaństwową. Oczywiście, głupotą byłaby ideologiczna obrona obecnego stanu polskiego państwa. Nie zmienia to faktu, że to właśnie budowa silnej, suwerennej i narodowej Rzeczypospolitej stanowi najistotniejszy cel współczesnej myśli narodowej. Włączenie państwowości do elementu tożsamości narodowej powinno mieć bieg dwutorowy. Z jednej strony podkreślam tu wymiar praktyczny państwa, jako podmiotu tworzącego siły zbrojne zdolne do obrony terytorium i ludności kraju, budowę skutecznego systemu opieki społecznej, edukacji opartej na wartościach klasycznych i patriotyzmie oraz zbudowanego na interesie narodowym ustroju gospodarczego, chroniącego rodzimy rynek i zapewniającego stabilność ekonomiczną. Z drugiej strony nie należy powielać błędów lewicy doszukującej się w państwie jedynie roli obrońcy interesów społecznych, jemu należy się bowiem szacunek w związku z samym pełnieniem roli organizacji narodowej, a zatem, w najbardziej pożądanym stanie państwowym, swoistym, fizycznym uosobieniem bytu narodowego. I tak, tylko my – Polacy posiadamy prawo do krytyki obecnego stanu Rzeczypospolitej, co więcej robić to powinniśmy i dążyć do realnie, mozolnie i sumiennie do budowy lepszego jutra. O tyle też tylko my, jesteśmy zobowiązani do obrony naszego państwa w stosunkach zewnętrznych niezależnie czy mowa tu o prawdziwym froncie i okopach czy o stanowisku w debacie toczącym się na arenie międzynarodowej. Nikt o zdrowych zmysłach i patriotycznych odruchach nie powinien dążyć do ograniczania zdolności prawnej w świetle prawa międzynarodowego, jedynej, choć wadliwej organizacji narodu polskiego. Dziś, za granica zadecydują o podstawowych aspektach naszego życia państwowego, a jutro...?
Porządek
Wspominałem już o tym, że państwo jako zorganizowana wspólnota nie oznacza jedynie faktycznego wymiaru własnego funkcjonowania. Jego legitymizacja, oprócz tej politycznej opartej na zasadzie suwerenności narodu, wywodzi się chociażby z prawa naturalnego. Stan rzeczy łączący jednostkę z wspólnotą, a wspólnotę z państwem to Porządek. Jest on pewnego rodzaju więzią, spajającą elementy niezbędne sobie nawzajem do funkcjonowania. Składają się na niego cechy takie jak moralność, etyka, estetyka, religia, poczucie obowiązku, dążenie do sprawiedliwości, patriotyzm czy świadomość wspólnotowa. W całej dyskusji o przyszły kształt narodu i państwa nic nie posiada głębszego znaczenia dopóki nie oprze się o ten najważniejszy element. Chcielibyśmy bowiem żyć w państwie zdolnym do zadbania, na przykład o stan higieniczny polskich miast. Czy mogłoby to zadziałać gdybyśmy przy okazji nie działali na rzecz realizacji tego celu samodzielnie? Ujmując sprawę z drugiej strony, czy bylibyśmy w stanie samodzielnie się uzbroić i stworzyć skuteczną do obrony przed najeźdźcą organizację bez zaangażowania państwa? Sądzę, że odpowiedź w obu wypadkach jest negatywna. Każdy z nas wyobrażając sobie misję państwową, która powinna być realizowana powinien jednocześnie swoim zachowaniem dokładać cegiełki do tego celu. Nie oczekujmy, że wszystko wydarzy się samo. Zmieni się władza, stworzy idealne państwo, a ono w następstwie zbuduje Nowy Naród. Nie. Tak nie będzie. Państwo bowiem jest odzwierciedleniem narodu i może być od niego lepsze lub gorsze. Jednak to właśnie naród tworzy państwo. Obsadza stanowiska, tworzy inicjatywy czy strzeże kształtu państwa przed korupcjogenną zmianą. Odrzucić należy też nurt indywidualistyczny czy anarchizujący twierdzący, że sama jednostka lub samo społeczeństwo są zdolne do skutecznej budowy całkowicie oddolnego i niezinstytucjonalizowanego organizmu. O Porządku jako nurcie państwowotwórczym pisali wielcy myśliciele naszego gatunku tacy jak Arystoteles, Platon czy Święty Tomasz z Akwinu. Niech dla nas, dziś stanowi to lekcje istnienie prądu wymuszającego na każdym z osobna i wszystkich razem jednocześnie, szczególny obowiązki. W wypadku ich nie spełnienia, nie można myśleć pozytywnie o rozstrzygnięciu kwestii naszego bytu jako narodu w świecie.
Podsumowując, nadchodzi moment, w którym to właśnie nacjonalizm będzie nurtem, który będzie musiał opowiedzieć się po konkretnej stronie w batalii o przyszły kształt Starego Kontynentu. Jeżeli jego głos ma być słyszalny i skuteczny, podejmowana przez niego tematyka musi być aktualna i zdolna do utworzenia skutecznych rozwiązań. Przyszła elita mobilizująca naród do wyścigu o przyszłość swoją, ale również Europy, musi zacząć rodzić się w każdym, jednym z nas z osobna. Najwyższy czas skończyć ze wskrzeszaniem starych mitów, ograniczaniem rozwoju własnych myśli do nieskutecznej mieszanki liberalno-narodowej czy pasywnej i roszczeniowej postawy wobec przyszłego państwa. Ono się bowiem nie pojawi, zdolne do zaspokojenia narodowych potrzeb, dopóki nie będzie gościć w sercu i czynie każdego polskiego nacjonalisty. Nie tylko pogląd, nie tylko symbolika, a prawdziwe i radosne poczucie obowiązku, przybliża nas do lepszej przyszłości. Do jutra Nowego Narodu. Zorganizowanego, świadomego, silnego i zjednoczonego. Bo tylko taka wspólnota jest w stanie przeciwstawić się międzynarodowemu lobby. A jeżeli teraz nie jest czas, żeby to rozpocząć, to kiedy?
Leon Zawada
Wspomnienie rewolucji '14
"Jeszcze Polska nie zginęła i zginąć nie może!". To były pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy od Ukraińca na pierwszym postoju po przekroczeniu granicy polsko-ukraińskiej. Członkowie Drugiej Sotni Samoobrony Majdanu przywitali się z nami serdecznie. To byli przyjaciele naszego kierowcy Marcina, polskiego nacjonalisty, który spędził z nimi wiele czasu walcząc na barykadach Hruszewskiego, a teraz wracał na Majdan wioząc nas ze sobą. Musieliśmy się zatrzymać w obwodzie lwowskim, bowiem otrzymał zadanie w tych okolicach jakie w tamtych dniach wykonywali działacze Samoobrony Majdanu na całej Ukrainie.
Gdy stara władza upadła obalona przez Rewolucję przyszłość kraju była niepewna. Służby mundurowe nie wiedziały jeszcze wobec kogo okazać swoją lojalność. Oczekiwano powołania nowego wywodzącego się z Rewolucji rządu. W tym czasie działacze Samoobrony mieli zapewniać swoją obecnością w wielu regionach, że sytuacja jest stabilna i pod kontrolą rewolucjonistów. Z tego powodu nie mogliśmy razem dotrzeć do Kijowa samochodem jak planowaliśmy, mieliśmy dotrzeć na Majdan ze Lwowa z pomocą Samoobrony.
W biurze Samoobrony Majdanu we Lwowie panowała nerwowa atmosfera. W pokojach i po korytarzach starej kamienicy krzątali się aktywiści. Z jednego z biur, z którego najwyraźniej koordynowano wszelkie posunięcia i podejmowano decyzje dobiegał głos z radia. Wiadomości z kraju na żywo informowały o napiętej sytuacji w kraju. Na klatce schodowej zaczynała się kolejka interesantów, która kończyła się na zewnątrz w tłumach oczekujących na marszrutki mające ich zawieść do Kijowa prosto na Majdan Niezależności. Nie każdy był wpisany na listy pasażerów, a chętnych były ogromne ilości.
Udało się jednak dzięki pomocy Marcina i ukraińskiego towarzysza podróży Stanisława, weterana wojny w Afganistanie i lekarza na Majdanie uzyskać dla nas miejsca w kolejnej marszrutce. Gdy rozsiedliśmy się w pojeździe tuż przed odjazdem wszyscy wraz z kierowcą wstali i poczęli się modlić co zrobiło na nas ogromne wrażenie. Podobna sytuacja byłaby w Polsce raczej nie do pomyślenia, żeby młodzi, starsi z kierowcą przed odjazdem dawali takie świadectwo wiary. Być może podobnie myśleli sami Ukraińcy przed Rewolucją. To był wyjątkowy czas, ale dopiero Kijów miał pokazać jak bardzo.
Do Kijowa dotarliśmy późną nocą. Kilkudziesięciu majdanowych pielgrzymów wysiadło i ruszyło grupą w kierunku miejsca, które dzięki wydarzeniom ostatnich trzech miesięcy przeszło trwale do historii. My ruszyliśmy z naszym ukraińskim towarzyszem w swoją stronę. Gdy dotarliśmy do barykad poczuliśmy różnicę, jaka dzieliła resztę Kijowa od miejsc starć. Jedne z wielu ulic centrum europejskiego miasta jakie jest nam bardzo łatwo sobie wyobrazić, a zaraz obok okazałe barykady będące kompilacją wypełnionych worków, opon, różnorakiego złomu, mebli, wyrwanych tablic reklamowych, z których czasem wystawały spalone szkielety samochodów. Wchodząc na teren Majdanu od ulicy Chreszczatyk będącą główną aleją Kijowa mijaliśmy zdobyczne, rozbite polewaczki milicyjne, na których widniały rewolucyjne graffiti. Blask latarni oświetlał ulicę pełną namiotów i różnych konstrukcji służących za przechowalnie sprzętu, czy stanowiska bojowe. Pojedyncze osoby pilnują barykad ocieplając się przy ogniu z beczek, popijając parującą herbatę. Obok nich spoczywały gotowe do użycia kije bejsbolowe. Lekarz Stanisław zaprowadził nas do budynku obwodowej administracji państwowej (ratusza), jednego z pierwszych budynków rządowych zajętego przez protestujących.
Wnętrze pokazało nam jak bardzo sprawnie ludzie Majdanu byli zorganizowani. W lewym skrzydle budynku umieszczono cały szpital polowy (leczenie w rządowych szpitalach po za Majdanem było bardzo ryzykowne), w prawym znajdowało się centrum informacyjne i stołówka z kuchnią, gdzie trzykrotnie w ciągu dnia można było otrzymać ciepły posiłek, a zawsze czekały kanapki i napoje podawane przez młode wolontariuszki. Każda ściana była zajęta plakatami propagandowymi, ogłoszeniami, informacjami dla uczestników protestów, czy antyrządowymi, nacjonalistycznymi wlepkami. Bardzo częste były plakaty z twarzami i opisami zaginionych mężczyzn i kobiet z prośbami o kontakt. Dowódca sotni zajmującej budynek po rozmowie ze Stanisławem zaprowadził nas po długich schodach nad którymi wisiały jeszcze świąteczne ozdoby do głównej sali budynku, by wskazać nam miejsce, gdzie spędzimy noc. Całe wielkie pomieszczenie wypełnione było setkami ludzi śpiącymi na kocach i karimatach. Pomiędzy nimi leżały plecaki i reklamówki wypełnione ubraniami i rzeczami osobistymi. W kącie znajdowało się miejsce, gdzie sanitariusze opatrywali powierzchowne rany. Ścianę zdobił namalowany krzyż celtycki z napisem „Narnia”. Nad wszystkim dominowały cztery wielkie zdobione żyrandole. Pomieszczenia w dużej mierze pozostały w takim stanie w jakim je zastano, nie doszło do żadnych grabieży. Na korytarzach urzędu wisiały dużego formatu zdjęcia Kijowa w ramach, w szafach i szufladach biurek wszystkie dokumenty spoczywały jak przedtem, nawet wielka samochodowa mapa Kijowa stała na korytarzu z nienaruszonymi od 2012 roku wstęgami symbolizującymi remonty komunikacji kijowskiej. Noc spędziliśmy w jednym z biur, by następnego ranka udać się do miejsca stacjonowania Drugiej Sotni Samoobrony, która stacjonowała na ulicy Hruszewskiego w "znacjonalizowanej" restauracji Sushia.
W dzień Majdan wyglądał zupełnie inaczej, można było go teraz zobaczyć w całej okazałości. Był żywy, pełen ruchu, odgłosów przemów i melancholijnej muzyki. Mijaliśmy stojące na ulicy namioty wojskowe przywiezione przez protestujących i wyposażone w piecyki grzewcze, do których dokładano drewna zwożonego na Majdan. Nad namiotami powiewały flagi na podstawie których można było wywnioskować z jakiego miasta pochodzą mieszkający w nim i jakie mają zapatrywanie polityczne. Zbliżaliśmy się do faktycznego Majdanu Niepodległości, czyli placu naprzeciwko hotelu Ukraina, gdzie stoi kolumna z postacią Michała Archanioła, będącego patronem Kijowa i równocześnie patronem Samoobrony Majdanu. Trudno było nie dostrzec budynku związków zawodowych całego osmalonego od pożaru, który podłożył w nim Berkut zabijając wyjątkowo okrutnie kilkadziesiąt osób leczących swoje rany w umieszczonym tam prowizorycznym szpitalu. Pod kolumną stały namioty, w których prawosławni kapłani zorganizowali prowizoryczny ołtarz dla wiernych, tam też rozdawano słynne białe różańce, które można było zobaczyć u wielu demonstrujących, także tych niewierzących. Taki biały różaniec stał się jednym z symboli Rewolucji Godności.
Na stalowej płycie chroniącej okna pubu Londyn przed zamieszkami widniał napis: „European Skinhead Army”. Dzieła artystów ukraińskich, rewolucyjne plakaty, wystawy satyrycznych obrazków, zdobione ludowymi motywami tarcze i hełmy z demobilu można było spotkać na każdym kroku. Na naziemnym przejściu dla pieszych na ulicy instytuckiej wisiał wielki transparent z cytatem Ewangelii św. Jana: „ Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.”. W wielu miejscach można było dostrzec portrety XIX- wiecznego poety ukraińskiego Tarasa Szewczenki, który jest dla Ukraińców kimś w rodzaju polskiego Adama Mickiewicza. Jednak różnica jest znaczna w podejściu do postaci. Wielu młodych Ukraińców wiersze Szewczenki zna i bardzo chętnie je czyta, z trudem szukać podobnego trendu w Polsce.
Trzeba wspomnieć, że jako Polaków witano nas i odnoszono się do nas na Majdanie bardzo serdecznie. Wielu „hungarofilów” oburzy się, lecz faktem jest, że niewielu Polaków w obecnych Węgrzech mogłoby zostać tak ciepło przyjętych jak przez Ukraińców tamtego czasu na Majdanie. Często zaczepiano nas na ulicy tylko po to, żeby przekazać podziękowania za wsparcie jakie Polska okazała protestującym, nie mówiąc już o częstowaniu różnymi dobrociami, czy rzeczami na Majdanie uważane za niezbędne jako ciepły sweter, czy szalik.
Spacerując dostrzegaliśmy, że atmosfera była przygnębiająca, lecz podniosła. Zaledwie kilka dni temu w Czarny Czwartek dosłownie rozstrzelano kilkadziesiąt osób w biały dzień. Usunięto większość wszechobecnych śmieci, rozpoczęto układanie kostek brukowych zwanych potocznie „brukiewkami”, które dotychczas służyły do walki z milicją. Z kostek tworzone były dosłownie ołtarze, na których układano kwiaty, zdjęcia i części wyposażenia poległych jak ich kaski, czy przestrzelone tarcze, rewolucyjne białe różańce. Nie skończono jeszcze budowy prostego pomnika z tablicą na ulicy Instytuckiej, budowanego rękami ludzi Majdanu, a już leżały przed nim róże i zapalano znicze. Dziecięce rysunki uczniów ze szkoły nr 170 w Kijowie zdobiły jedną z barykad, jeden z nich przedstawiał demonstranta z napisem: „Bohaterowie nie umierają”. Żałobników były tysiące. Teraz z całej Ukrainy ludzie, którzy dotychczas się nie odważyli się, bądź organizowali się wyłącznie lokalnie mogli bezpiecznie przyjechać i zobaczyć miejsce Rewolucji na własne oczy. Część sotni wystawiała zdobyczne trofea i znalezione przedmioty na polu walki, by ciekawscy mogli wyobrazić sobie sposób w jaki traktowano protestujących.
Wystawiano zdobyczny sprzęt milicyjny, resztki granatów, gumowe kule, a także metalowe, którymi strzelano w manifestantów z broni gładkolufowej, łuski, bardzo dużo łusek po ostrej amunicji, najczęściej kalibru 5.45 mm. Na głównej scenie Majdanu wyświetlano filmy, teledyski, grano narodową muzykę, recytowano wiersze. Przed sceną stał wielki drewniany krzyż przy, którym często modlili się razem kapłani prawosławni i katoliccy. Bardzo często śpiewano hymn ukraiński, który stał się kolejnym z symboli Majdanu. Zawsze w skrajnych sytuacjach tą pieśnią członkowie samoobrony dodawali sobie otuchy śpiewając tą pieśń setkami gardeł na pierwszej linii walk. Teraz walki ustały, a hymn nadal rozbrzmiewał na przemian z żałobną pieśnią Majdanu "Płynie Kacza”, która była ulubionym utworem jednego z pierwszych poległych od milicyjnych kul.
Na końcu alei Chreszczatyk znajduje się plac europejski. Tam zaczynała się ulica Hruszewskiego, gdzie miała miejsce większa część starć na Majdanie, aż do Czarnego Czwartku. Przy placu znajduje się duży budynek zwany Ukraińskim Domem, który protestujący zdobyli szturmem pod koniec stycznia. W nim znajdowały się biura Samoobrony Majdanu, centra informacyjne, oraz jedna z głównych stołówek dla aktywistów. W podziemiach budynku każdego ranka i wieczora tworzyły się kolejki do pryszniców.
Zewnętrzne ściany restauracji Sushia zdobiły namalowane sprejem portrety bohaterów narodowych Ukrainy jak Szewczenki, lecz w formie współczesnej-rewolucyjnej. Na twarzach mieli maski przeciwpyłowe, a na głowach robocze plastikowe kaski, obok głównego wejścia wisiał transparent z symbolem Drugiej Sotni Samoobrony Majdanu. Głowa w masce przeciwgazowej w hełmie z napisem ACAB ze skrzyżowanymi kijami bejsbolowymi na tle czerwono-czarnych barw. Przywitano nas bardzo gościnnie i oprowadzono nas po wnętrzu. Główną częścią restauracji było dwupoziomowe pomieszczenie ze stolikami, tu odpoczywano, rozmawiano, oglądano wiadomości, na piętrze znajdowało się biuro sotni będące prawdziwym centrum dowodzenia liderów Sotni pochylonych nad mapami i stale korzystających z laptopów i wydających rozkazy. W głębi było kolejne pomieszczenie, lecz stoły i krzesła wyniesiono, by mieć możliwość zorganizowania tam miejsca do spania dla kilkunastu osób z sotni. W barze jednak nie podawano sushi za amerykańskie dolary jak pewnie wielu sceptycznych myśli, a to co na całym Majdanie, czyli kanapki, napoje, ciasteczka.
A warto podkreślić, że jedzenie, napoje, potrzebne narzędzia, elementy barykad, które znajdowały się na Majdanie przywozili bardzo często sami protestujący, organizowano zbiórki, w których uczestniczyły dziesiątki tysięcy osób, albo przedsiębiorcy dzielili się zasobami swoich firm. Śmiało można stwierdzić, że to był wzorowy przykład narodowego solidaryzmu. Każda sotnia Samoobrony, czy organizacja związana z Majdanem wystawiała także osoby zbierające pieniądze do puszek, urn, czy pustej litrowej butelki po wodzie, które dosłownie w kwadrans wypełniały się całkowicie banknotami. Alkohol na Majdanie był zakazany. Zdjęcia osób z zakazem wstępu za pijaństwo, czy kilkukrotne złamanie "suchego zakonu" wisiały przy wejściach do strefy kontrolowanej przez Samoobronę. Jedynie raz przy nas złamano tą regułę, gdy jednemu z członków Samoobrony urodziła się córka i z tej okazji urządzono uroczysty wieczór w kontrolowanej przez sotnię restauracji.
Na ulice wyszły masy wolontariuszy, którzy sprzątali pobojowisko jakie pozostawiły po sobie starcia w centrum Kijowa. Ubrudzony pomnik trenera Dynama Kijów, Łobanowskiego, który osmalony od dymu i starć, oraz doprawiony rewolucyjnymi hasłami szorowano szczotkami, by przywrócić mu pierwotny wygląd. Zbierano resztki wyposażenia z doszczętnie spalonego parteru jednego z budynków, gdzie mieścił się sklep. Setki osób, które wydawały się do tej pory ignorować zajścia przyszły na Majdan. Część z ciekawości, cześć z poczucia obowiązku. Zszokowani rozmawiali z uczestnikami starć i oglądali łuski po pociskach, z których strzelano do ich sąsiadów, modlili się przy oznaczonych kwiatami miejscami śmierci demonstrantów, któryś z członków Samoobrony pokazuje ślady po pociskach broni ostrej nad oknem kawiarni. Tłum z podziwem ogląda wielką katapultę zbudowaną przez manifestantów, z której rażono oddziały milicji na duże odległości. Wielu majdanowców z własnej inicjatywy oprowadzało nas po miejscach walk i opowiadało głównie o wydarzeniach, które miały miejsce zaledwie kilka dni temu. Pewne rzeczy media, także ukraińskie, przemilczały. Ponad 100 osób do dziś jest zaginionych. Porywanych z samochodów na drogach, z pod mieszkań, aresztowanych w czasie zamieszek. Naprzeciwko restauracji Sushia około 100 metrów znajdował się park, gdzie stacjonował Berkut, podczas naszego pobytu znaleziono tam płytkie groby, a w nich ciała zaginionych demonstrantów. Z relacji ranionych w czasie walk berkutowców przesłuchiwanych przez Drugą Sotnię w jednym w kijowskich szpitali wynika, że wielu rannych demonstrantów strona rządowa ładowała do karetek, a te miały jeździć prosto do krematoriów. Dlatego tak wiele osób pozostanie zaginionych na zawsze. Nowy rząd ma ignorować ten temat.
Tydzień po masakrze na Instytuckiej, gdzie została rozstrzelana prawie cała jedna z sotni Samoobrony cała formacja zorganizowała wieczorem przemarsz z flagami wokół Majdanu skandując i śpiewając. Wśród maszerujących, byli także ranieni przez pociski milicji, idący o kulach podążających z tłumem z zadziwiającą energię. Przemarsz zakończono pod sceną Majdanu, gdzie odbył się apel poległych zakończony hymnem narodowym. Każdego wieczora na scenie odbywały się wiece, które gromadziły tysiące osób.
Dwukrotnie zabraliśmy się z Drugą Sotnią na wartę przy lotnisku międzynarodowym. W okolicach lotniska rozstawiono punkty kontrolne. Na każdy przypadało około 10 umundurowanych osób uzbrojonych w pałki kontrolujących każdy pojazd. Broń palna w Samoobronie była rzadkością i się z nią nie obnoszono. Żeby zatrzymać każdy samochód wystarczyło wciągnąć sznurem deskę pełną nabitych gwoździ na środek jezdni. Na każdej blokadzie posiadano listę rejestracji samochodowych, bądź listę nazwisk oligarchów, posłów Partii Regionów, czy liderów antymajdanu (opłacany przez Partię Regionów wiec poparcia dla władzy), przeszukiwano samochody na wypadek, gdyby ktoś chciał wywieźć jakieś ważne dokumenty. Przykładowo zaledwie dzień po ucieczce Janukowycza znaleziono setki dokumentów po nieudolnej próbie ich zniszczenia, dotyczące inwigilacji opozycji, dziennikarzy, czy planów rozbicia Majdanu. Zdarzały się osoby, które nie chciały się Samoobronie legitymować, bowiem nie miała ona żadnych prawnych uprawnień i nie mogła ich mieć. Jednak Rewolucja zwyciężyła i nieważne, czy przejeżdżała milicja na służbie ( po upadku Janukowycza z obowiązkową flagą Ukrainy na radiowozie, by pokazać lojalność wobec narodu), czy deputowany, czy zwykły obywatel. Wszystkich traktowano tak samo, w razie odmowy kazano zawracać, a w przypadku natrafienia na jednego z list poszukiwanych wzywano działaczy Automajdanu (mobilne oddziały samoobrony), którzy dokonywali zatrzymania.
Samoobrona Majdanu wyrosła z bojówki ochronnej Majdanu, gdy Berkut wyjątkowo agresywnie rozbijał protesty sformowano szeregi osób mających chronić w zorganizowany sposób innych protestujących. Trenowano techniki walki z oddziałami zwartymi milicji, produkowano masowo tarcze do ochrony, stosowano paintballowe pistolety, by oślepiać milicjantom pole widzenia strzelając w szybki na hełmach, korzystano z pałek, fajerwerków i koktajli Mołotowa, których po Rewolucji zostało tak dużo, że potrzeba było dobrych kilku dni, by je wszystkie wylać, gdy stały się niepotrzebne. Taka zorganizowana grupa osób składająca się w dużej mierze z nacjonalistów i kibiców (Prawy Sektor jednak nie działał formalnie w ramach Samoobrony, ale z nią współpracował) odpierała ataki milicji przez około dwa miesiące na straszliwym mrozie i była w stanie bezpośrednio odeprzeć szturm nawet z użyciem wozu pancernego. Nie uchroniło to i w żaden sposób nie przygotowało do bezpośredniego ostrzału snajperskiego na ulicy Instytuckiej. Po ucieczce Janukowycza Samoobrona na jakiś czas przejęła obowiązki policyjne, wspólnie z promajdanową milicją patrolowała ulice. W późniejszym czasie zajmowała się między innymi wyłapywaniem i karaniem skorumpowanych milicjantów, czy rozbijaniu placówek rosyjskich firm i banków. Do dzisiaj istnieje w wielu obwodach i zajmuje się zabezpieczaniem miejsc głosowania (słynne tituszki wcale nie zniknęły po upadku rządu Partii Regionów) i wsparciem dla żołnierzy dla froncie.
Nie można mówić o Majdanie nie wspominając o nacjonalizmie, tym bardziej samemu nacjonalistą będąc. Motywy nacjonalistyczne najczęściej w postaci krzyży celtyckich malowanych sprejem czy czerwono-czarnych flag były tam wszechobecne. Spacerując po głównej alei mijało się kolejne sztaby i lokale zajęte przez nacjonalistów, ktoś przechodzi w hełmie z napisami runicznymi odwołującymi się do pangermanizmu, ktoś nosi zdobyczną tarczę milicji z namalowanym czarnym słońcem, gdzieś wisi portret Stepana Bandery. Pojęcie nacjonalizmu jest tam bardzo szerokie. O wiele więcej młodych Ukraińców nazwie się nacjonalistami niż miałoby to miejsce wśród Polaków. Często postrzega się tam nacjonalizm jako po prostu czynną formę patriotyzmu dlatego walki na barykadach z milicją były nacjonalizmem. Podobna sytuacja jest z "banderyzmem". Mało kto był na tyle świadomy czym była ideologia Stepana Bandery i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów sprzed wojny, ale wiele osób nazywa samych siebie "banderowcami", bowiem bycie "banderowcem" oznacza dla nich kogoś kto jest zwolennikiem niepodległej Ukrainy, bez jakichkolwiek negatywnych uczuć do Polaków. W kontekście rosyjskiej propagandy czy po prostu w kontekście historycznego obrazu "banderowca" rosyjski ochotnik z Drugiej Sotni mówił: "Banderowiec jest jak czupakabra, nikt go nie widział, ale wszyscy się go boją.". Rosjanin ten był żołnierzem, który służył w Czeczenii, od tamtego czasu stał się zaciekłym przeciwnikiem rządów Putina. On i wielu innych Rosjan (w tym wielu nacjonalistów) pojechało pomóc Ukraińcom na Majdanie, a potem w Donbasie. W Drugiej Sotni byli ludzie z całej Ukrainy, od Lwowa po Słowiańsk i Ługańsk. Nawet były tituszka, który na miejscu przeszedł na stronę protestujących i tak znalazł się w Drugiej Sotni.
Nie brak tam było oczywiście nacjonalistów świadomych z ukształtowaną nacjonalistyczną ideologią. Na majdanie głównie takie osoby skupiał Prawy Sektor, który ze względu na wiele dezinformacji i zwyczajnej rosyjskiej propagandy zaczął budzić przerażenie i stał się wcieleniem diabła dla osób niechętnych Majdanowi i to także w Polsce. Jedno jest pewne, bez nacjonalistów i kibiców, którzy brali udział w walkach na Majdanie protesty, by nie przetrwały kolejnych szturmów sił milicji, MSW i Berkutu. Wielu Polaków jest w błędzie twierdząc, że tylko zwykli Ukraińcy nas lubią, dotyczy to także nacjonalistów, także tych radykalniejszych. Podobnie jak inni współcześni nacjonaliści w Europie porzucają oni prymitywny szowinizm, a w swojej ideologii odwołują się często do Idei Międzymorza (przykładowo znany większości pułk Azow, w czasie Majdanu Zgromadzenie Socjal-Narodowe SNA, które działało razem z innymi nacjonalistami w Prawym Sektorze).
Ukraińcy są bardzo rozśpiewanym narodem. Na głównej alei stało pomalowane w barwy narodowe słynne rewolucyjne pianino, przy którym zawsze stała grupa ludzi w każdym wieku bez względu na mróz śpiewająca ludowe pieśni ukraińskie i rosyjskie od rana do późnego wieczora. Nie ma znaczenia, czy to staruszka, czy młoda dwudziestoletnia dziewczyna, czy czternastoletni bojownik Prawego Sektora. Bardzo często rozbrzmiewały pieśni dobrze znane Polakom jak przykładowo „Hej Sokoły”, pieśń bardzo bliska obu naszym narodom.
Dotychczasowe okrzyki wykorzystywane wyłącznie przez nacjonalistów weszły do głównego nurtu. Skandowali je zarówno nacjonaliści, konserwatyści, liberałowie, lewicowcy, a nawet anarchiści. Nie utożsamiano tych haseł z UPA, utożsamiano je przede wszystkim z Rewolucją i ofiarami rządu Janukowycza. Wielu chciało wmówić nam w Polsce, że Ukraińcy, krzycząc na Majdanie "Sława Ukrainie! Herojam Sława!”, myślą o zabijaniu Polaków (naprawdę!). Ci wszyscy ludzie pomordowani przez siły MSW, Berkutu i milicji są właśnie tymi bohaterami, którym składano hołd skandując te okrzyki.
Pod koniec naszego pobytu wieczorem na scenie Majdanu rozpoczęto ogłaszanie proponowanego skład nowego rządu. Nie w wygodnym, ciepłym studio rządowej telewizji, ale na scenie Majdanu naprzeciw ludu, który cały czas pozostawał na miejscu protestów, mimo ucieczki Janukowycza i rozpadu reżimu. Gdy padało nazwiska dobrze znane jak Jaceniuk tłum buczał, skandował "zdrajca”. Majdan już wcześniej go znienawidził, ludzie uważali go za karierowicza i tchórza. Było to wywołane faktem, że ani on, ani Kliczko (na Majdanie powszechnie mówiono, że uciekł z Kijowa, gdy doszło do masakrowania protestujących), ani Tiahnybok nie byli faktycznymi liderami Majdanu i nigdy nie chcieli wziąć za niego odpowiedzialności. Zawsze dążyli do kompromisu, także wtedy kiedy padły ofiary śmiertelne ściskali ręce samemu Janukowyczowi. Lud nie wybacza takiej postawy. Sam Jaceniuk ogłosił na scenie, że jest gotowy walczyć do końca i zginąć, jeśli Janukowycz nie ustąpi wobec żądań. Prezydent nie ustąpił, zaś lider Batkwiszczyny nie uczynił po tym nic. Rozczarowanie rzekomymi liderami i radykalizacja tłumów rosła wraz z kolejnymi ofiarami i nadużyciami władzy. Gdy po wymienieniu całego składu proponowanego rządu chciano odśpiewać hymn doszło pod sceną do szamotaniny. Członkowie samoobrony, którzy stracili wielu towarzyszy słusznie uważali to skład proponowanego rządu za zdradę. Nie za to przecież ginęli, żeby pomóc kolejnym politykierom dostać się do władzy. Być może to był pierwszy zwiastun kierunku w jakim idzie dziedzictwo Rewolucji.
Przed odjazdem pożegnaliśmy się z członkami Drugiej Sotni. Część z nich sprawiała wrażenie przerażonych, a w najlepszym razie niespokojnych. W telewizji od dobrych kilku dni mówiono o zaostrzającej się sytuacji na Krymie, oraz niepokojach na wschodzie kraju. Codziennie kilka razy pojawiały się fałszywe informacje o wkroczeniu wojsk Federacji Rosyjskiej na Ukrainę, z polskich portali przodowały w tym kresy.pl, który od początku Rewolucji przyjęły skrajnie antyukraińską postawę. Ludzie na Majdanie nie wiedzieli jeszcze co ich czeka, ale przeczuwali, że grozi im wojna. To przeczucie okazało się smutną prawdą. Członkowie Drugiej Sotni, gdy konflikt z Rosją i separatystami się zaostrzył pojechali toczyć bój o swój kraj. Część z nich wylądowała w batalionach Donbas, Kijowie 2, Azowie i innych, by brać udział w największych bitwach Iłowajsku, Debalcewie, inni wstąpili do nowo sformowanych oddziałów policji, a jeszcze inni pozostali w Samoobronie Majdanu.
Do autobusów powracających do Lwowa tłumy były jeszcze większe niż w stronę Kijowa. Odjeżdżały one z pod jednego z biur aktywistów, którzy koordynowali komunikację krajową z Majdanem. Jako, że już wcześniej wpisaliśmy się na listę pasażerów czekaliśmy, aż niski, pulchny, lecz fanatyczny Tatar odczyta nasze nazwiska. Gdy uformowała się grupa pasażerów Tatar ruszył przodem prowadząc pasażerów do autobusu. Po drodze zagrzewał wszystkich skandując po kolei: "Sława Ukrainie!", "Sława Nacji", "Ukraino!". Tłum podążając za nim odpowiadał głośno: "Herojam Sława!", "Smert worohom!", "Obudź się". Młodziutkie dziewczyny nuciły cicho hymn Ukrainy. Wybuch największych w historii masowych uczuć patriotycznych na Ukrainie był faktem.
Byliśmy świadkami budowy narodowego mitu, który spoił Ukrainę. Mitu, który rozbudził patriotyzm i nacjonalizm na Ukrainie z taką mocą jak nigdy wcześniej. Mitu o charakterze metafizycznym, czego przykładem jest kult Niebiańskiej Sotni, czyli poległych opozycjonistów na Majdanie (wśród których znaleźli się także polscy kresowiacy i dużo osób polskiego pochodzenia). Mitu zwycięskiej rewolucji. Bowiem, wielu opozycjonistów, głównie z liberalnej strony uznało, że rewolucja na Majdanie zakończyła się zwycięstwem. Dzisiaj coraz więcej uczestników tamtych wydarzeń twierdzi, że trzeba było wtedy pójść krok dalej i obalić cały ten system oligarchiczny, bowiem ostatecznie faktycznie zamieniono jedną oligarchię na drugą. Wielu krytyków Rewolucji twierdzi, że nie miała ona z tego powodu sensu, a stracono jedynie część terytoriów i stracono wielu patriotów i idealistów, elitę Majdanu. Czy to można było przewidzieć? My nacjonaliści doskonale powinniśmy wiedzieć, że cały czas należy iść naprzód. Reżim Janukowycza musiał paść, sam Janukowycz odebrał sobie prawo moralne do przewodzenia narodowi. Dla nacjonalistów w polityce i społeczeństwie musi być ruch, by wykorzystać swoją szansę i zwiększyć wpływy. Majdan ukraińscy nacjonaliści wykorzystali dobrze. Ich idee budzą emocje w całej Europie, szeregi działaczy są kształtowane w duchu wojowniczego bezkompromisowego nacjonalizmu, ich organizacje jako jedyne ze współczesnych nacjonalistycznych w Europie toczyły długie walki na froncie, na dodatek posiadając na swoim uzbrojeniu ciężki sprzęt pancerny. Na pytanie o stracone terytoria część z nich stwierdza, że stracili chore tkanki w narodzie co ostatecznie daje bilans pozytywny, tym bardziej, że Donbas przestał lub przestaje mieć znaczenie gospodarcze, a okupacja Krymu sprawia Federacji Rosyjskiej ogromne problemy. Co najważniejsze są do Polski nastawieni bardzo pozytywnie zarówno prywatnie, jak i ideologicznie, geopolitycznie. Świadczyć może o tym współpraca Polaków na Ukrainie z tamtejszymi nacjonalistami, która wcale nie ogranicza się je pojedynczego przypadku.
Od czasów Pomarańczowej Rewolucji idea sojuszu z Polską wśród ukraińskich nacjonalistów stawała się coraz bardziej żywa, a obecnie idea międzymorskiego sojuszu jest dla wielu po prostu oczywista. Pytanie jak my wykorzystamy ten potencjał i dziedzictwo Majdanu jako polscy nacjonaliści, pole współpracy kulturalnej, historycznej i społecznej jest bardzo szerokie i obie strony mogą na nim skorzystać. Do samego dialogu droga jest wbrew pozorom jest łatwa, gdy już odrzuci się szkodliwe stereotypy i prymitywną nienawiść i zacznie się kierować realizmem i interesem Narodu jak i Europy Wolnych Narodów. Nawet nie popierając Ukraińców i odnosząc się do nich sceptycznie trzeba docenić heroizm nacjonalistów, którzy oddali w tamtym czasie życie za swoje idee. Równocześnie Rewolucja Godności pokazała nam wszystkim, że rewolucje nie są już tylko domeną Bliskiego Wschodu, Azji i Afryki, ale nadal Europy. Naszym zadaniem jako nacjonalistów jest być gotowym na kolejne, które prędzej, czy później znów wstrząsną Europą i mieć w nich decydujący wpływ.
Witold Jan Dobrowolski
Bez przerwy nowe pomysły?
Utyskiwanie na szeroko pojętą sztukę współczesną, nowoczesną czy też awangardową (terminów tych nader często używa się wymiennie, co nie zawsze jest uprawnione) – to w kręgach konserwatywnych rzecz banalna, niemal obowiązkowy element dobrego tonu, w każdym razie jeśli dyskusja zejdzie na takie tematy.
W istocie niechętny stosunek do tejże sztuki ma także wielu ludzi zupełnie niezaangażowanych politycznie czy ideologicznie. Swobodnie można obstawiać, że w każdej większej, losowo dobranej próbce "przeciętnych Polaków" większość machnie wzgardliwie ręką, słysząc o malarstwie abstrakcyjnym czy też dziwnych instalacjach, performance'ach i happeningach, jakich namnożyło się w wieku XX – i które są do dziś popularne.
Z drugiej strony, krytyczne spojrzenie na tę sztukę – przyjmijmy, że mówimy tu z grubsza o wszystkim, co w tzw. kulturze wysokiej działo się począwszy od impresjonizmu, który dość wyraźnie zaburzył pewne ustalone, wcześniej akceptowane formy – rzadko kiedy wykracza poza ogląd powierzchowny. W każdym razie na poziomie konserwatywnej publicystyki na ogół spotykamy się jedynie z lekceważeniem owej sztuki (często w przeświadczeniu, że jest ona pozbawionym jakiegokolwiek przekazu oszustwem, obliczonym na wyłudzanie pieniędzy od państwowych i prywatnych mecenastów niskim kosztem), albo też z potępieniem wynikającym z samego faktu, że artyści ostatnich stu pięćdziesięciu lat naruszyli uświęcone tradycją zasady i wzięli się za gorszącą błazenadę, do tego lewackiej proweniencji.
Zarzuty te nie są bezzasadne, acz rzadko kiedy sięga się głębiej. Warto tu jednak wspomnieć, że dość ciekawą analizę przynajmniej niektórych nurtów sztuki nowoczesnej przedstawił o. Serafim Rose w swojej książce "Nihilizm. Źródło rewolucji czasów współczesnych", koncentrując się na duchu, którym nurty te są przesycone. Naturalnie, chodzi o ducha nihilistycznego, przynajmniej w takim rozumieniu, w jakim definiował czy też opisywał to pojęcie Rose. A jego zdaniem "teologię i znaczenie nihilizmu" podsumować można jako "totalną wojnę przeciwko Bogu, wypowiedzianą przez ogłoszenie panowania nicości, co oznacza zwycięsto chaosu i absurdu".
Kilka ciekawych uwag znajdziemy też w pierwszych akapitach "Symboliki świątyni chrześcijańskiej" Jeana Hani, pisarza katolickiego, ale związanego równocześnie z nurtem perennializmu (czy też tradycjonalizmu w sensie Guenona i Schuona). Hani wyjaśnia, czym jest autentyczna sztuka sakralna, czym różni się od zwykłej sztuki religijnej, a wreszcie – w jaki sposób i jak bardzo od wzorca sztuki sakralnej odbiegła estetyka XX wieku (jako przykład wpływów zgoła demonicznych, subwersywnych podany jest surrealizm).
W następnych akapitach chciałbym zwrócić uwagę na pewien szczególny rys sztuki współczesnej – rys, który w zasadzie jest oczywisty, choć może nie zawsze go dostrzegamy i nie zawsze zdobywamy się na głębszą refleksję nad nim. Ten rys – to pragnienie oryginalności i związane z tym oparcie nieraz nie tylko konkretnego dzieła, ale całej ścieżki twórczej danego artysty na idei 'pomysłu', 'konceptu', który miałby z jednej strony coś wyrażać, a z drugiej – wyróżniać twórcę w tłumie.
Jest pewnym paradoksem, że to poszukiwanie wyodrębniającego pomysłu często okazuje się także i początkiem końca wszelkich kolejnych pomysłów, w tym sensie, że wielu artystów buduje (przynajmniej od pewnego momentu, a zarazem często aż do śmierci) całą swoją drogę na jednym, prostym założeniu, które ulega wielokrotnej, monotonnej repetycji.
I tak np. słynny Mark Rothko, choć z początku malował rozmaite rzeczy, najlepiej kojarzony jest z wielkimi płótnami, zawierającymi minimalistyczne płaszczyzny koloru, czasem dwóch kolorów, bez czegokolwiek innego. Roman Opałka wpadł w pewnym momencie na pomysł wypisywania kolejnych liczb naturalnych na płótnach o coraz jaśniejszym tle – i prowadził ten koncept przez cztery dekady, w zasadzie koncentrując na nim swoją twórczość. Amerykański hiperrealista Robert Cottingham poświęcił się z kolei malowaniu szyldów i neonów, zdobiących budynki wielkich miast USA. Inny hiperrealista – Duany Hanson – zasłynął niezwykle realistycznymi rzeźbami przedstawiającymi zwyczajnych Amerykanów (wręcz irytujących w swej mieszczańskiej zwyczajności), pchających worki na zakupy, kręcących papiloty, odpoczywających na parkowych ławkach itd.
Takich przykładów można wymienić jeszcze setki, o czym wie każdy, kto choćby trochę orientuje się w temacie. Co więcej, nawet ci twórcy, którzy nie ograniczyli swej kreatywności do jednego cyklu czy schematu, zazwyczaj starają się w pierwszym rzędzie o "pomysł". Szczególnie wyraźnie widać to w nowoczesnej rzeźbie, jak też i we wszelkich instalacjach czy performance'ach, dla których pomysł staje się wręcz elementem konstytutywnym.
Z tego powodu wymyśla się rzeczy coraz dziwniejsze, nawet jeśli nie zawsze są one ekstremalne (w jakimkolwiek sensie) czy gorszące. Niektóre mogą być nawet na swój sposób sympatyczne, inne są po prostu niezrozumiałe, chyba że artysta opatrzy je komentarzem (choć nierzadko można mieć wątpliwości co do związków tego opisu z tym, co dzieło faktycznie prezentuje).
Od początków nowoczesnej rewolucji w sztuce minęło prawie półtora wieku – i właściwie można odnieść wrażenie, że w tym czasie przeszliśmy już w ekspresowym tempie przez wszystko. Wszystko już było: pisuar jako obiekt artystyczny (to już u Duchampa), orgiastyczne rytuały połączone z zabijaniem zwierząt (w akcjonizmie wiedeńskim), brudna podłoga zasypana odpadkami jako dzieło sztuki, galeria z pustymi ścianami jako pretekst do – dajmy na to – bliżej nieokreślonej zadumy nad istotą sztuki etc. W muzyce mieliśmy i eksperymenty z najdalej idącym chaosem w strukturze – jak też i ze strukturami totalnie zorganizowanymi według metod zgoła algorytmicznych (efekty końcowe obu podejść niekoniecznie musiały się aż tak bardzo różnić...). Był hałas poszatkowany na drobne części (jak w cut-up noise) – i jednostajna, zgoła transowa repetycja transowych motywów (jak u Terry'ego Rileya) czy przetwarzanie zapętlonego głosu ludzkiego w taki sposób, by w końcu przemienił się on w nierozpoznawalną magmę dźwięku (Alvin Lucier).
Były tysiące, może setki tysięcy rzeczy. A przecież bez problemu moglibyśmy nawet na bieżąco wymyślić kolejne. Niech będzie to np. instalacja złożona z wielkich, szarych kartonów (wziętych np. z hurtowni sprzętu AGD), ułożonych w rodzaj stosu, opatrzonego tytułem "Ukryte myśli". Artysta chciał w ten sposób, dajmy na to, symbolicznie wyrazić dręczące wielu z nas pragnienie uporządkowania swoich myśli w precyzyjny sposób, a zarazem ukrycia ich przed wrogim światem.
Zły pomysł? Moglibyśmy też zorganizować akcję – ha, o cokolwiek reakcyjnym wymiarze! - polegającą na obsypywaniu widzów w galerii piaskiem, wymieszanym ze skrawkami złotego brokatu. Tytuł – "Demokracja" (w domyśle: piasek sypany ludziom w oczy).
Możemy wystawić damskie kosmetyki "zakonserwowane" w słojach z formaliną – i rzecz zatytułować "Vanitas przeciwzmarszczkowy". Inny pomysł: performance polegający na paleniu książek – ale wypełnionych pustymi, niezadrukowanymi kartkami. Tytuł: "Kartoteka emocjonalnej pustki". Albo... dobrze, tyle wystarczy (ćwiczeniem intelektualnym może być dorobienie message'u do dwóch ostatnich przykładów).
Sztuka społeczeństw tradycyjnych nie znała czegoś takiego. Artyści niekoniecznie musieli poruszać się w formach tak ustalonych jak w kanonie egipskim, mogli też z powodzeniem odchodzić od sztuki stricte sakralnej w stronę świeckiej, niekiedy nawet bardzo zmysłowej, by nie rzec dekadenckiej – ostatecznie jednak nie była znana tak paląca potrzeba oryginalności jak to widzimy współcześnie. Sztuka poruszała się w pewnych formach, a oryginalność, odrębność artystów z powodzeniem mogła być realizowana w tych ograniczeniach, nawet jeśli nie była aż tak ostentacyjna. Dziś istotą rzeczy jest – jak to kiedyś, o ile dobrze pamiętam, określił w jednym ze swoich felietonów Rafał Ziemkiewicz – "wic", jak w kabarecie. Musi być chwyt, zamysł, coś nowego, jakieś własne poletko, choćby nawet poletkiem tym miało być wystawianie talerzy wypełnionych bombkami choinkowymi albo wanien zasypanych gruzem i strzępkami gazet.
Zresztą – jest przecież faktem, że tam, gdzie wszyscy mają "koncept", tam posiadanie go staje się w końcu normą, by nie rzec – banałem. Sztuka współczesna jest od ponad stulecia zarzucona tysiącami takich pomysłów, czy to w formie konkretnych dzieł, czy w formie manifestów coraz to kolejnych grup, reformujących estetykę w rzekomo teraz już ostateczny sposób (szczególnie popularne było to u progu XX wieku, kiedy to narodziło się przynajmniej kilkanaście bardziej znanych -izmów).
Wynika to zresztą z typowego dla współczesności egocentryzmu artystów i subiektywistycznej koncepcji sztuki czy też wartości estetycznych. Rzeczą kluczową czy choćby istotną przestało być nie tylko trzymanie się jakichkolwiek – choćby luźno zarysowanych – kanonów, ale również utrzymywanie kontaktu z odbiorcą, w sensie zaspokajania jego potrzeb i przemawiania doń językiem zrozumiałym, a przynajmniej takim, którego pewne poziomy da się pojąć. Oceny tej nie zmienia to, że istnieje pewna grupa miłośników najdziwniejszych nawet form sztuki współczesnej, jeśli dla tych osób źródłem ekscytacji jest właśnie fakt, że artysta "zrobił, co mu się podobało" albo też przedstawił obszerny komentarz, wyjaśniający sensy naprawdę czy rzekomo ukryte głęboko pod widoczną powierzchnią.
Galerie awangardy – albo jej almanachy – to swoiste cmentarzyska czy też śmietniska "konceptów". Określenia te są o tyle uzasadnione, że większość tych dzieł ma cokolwiek efemeryczny żywot (przynajmniej w świadomości odbiorców) i jest co chwilę pokrywana kolejnymi warstwami nowych produktów oryginalności za wszelką cenę.
Ale ostatecznie – czy naprawdę wystawienie kaloryfera z doczepionymi rękami i nogami dziecięcej lalki oraz podpisem "Masz w sobie tyle ciepła" jest bardziej "oryginalne" czy "pomysłowe" od kompozycji złożonej z bandaży i lekarstw wziętych z domowej apteczki, a zatytułowanej "Martwa natura z biseptolem"? Oba przykłady są zmyślone na poczekaniu, ale przecież mogłyby się pojawić w niejednej galerii.
Choć przyznaliśmy wcześniej, że tego rodzaju sztuka niekoniecznie musi być perwersyjna i nihilistyczna, to jednak często taka się właśnie okazuje, biorąc pod uwagę upodobanie licznej rzeczy artystów czy to do politycznej opcji skrajnie lewicowej, czy to do nihilizmu par excellance, wyrażającego się poprzez prezentowanie okropieństw egzystencji w sposób zbliżony do grzebania brudnym palcem w ropiejącej ranie. Stąd też typowe dla naszej epoki – a przecież, generalnie rzecz biorąc, niezwykłe w dziejach świata – upodobanie do wszystkiego tego, co w tradycyjnych społecznościach było marginalne, wstydliwe, skryte, brudne, wyjątkowe i ekscentryczne.
Stąd też przekraczanie kolejnych barier, sięganie po środki skrajne, doprowadzanie wcześniejszych pomysłów do ostatecznych konsekwencji. Minimalizm? Ale w takim razie można po prostu wystawić gołe ściany. Repetycyjność i jednostajność w muzyce? W porządku, ale wyciągnijmy z niej finalne wnioski, tworząc gatunek harsh noise wall, oparty na haśle "no ideas, no change, no development, no entertainment, no remorse" (co w praktyce oznacza generowanie długich pasaży niemal kompletnie jednolitego szumu o barwie ustalonej z góry i w zasadzie nie podlegającej modyfikacjom). Element przypadkowości w sztuce? Niech będzie jedynym elementem, rozlewajmy farbę w sposób zupełnie niekontrolowany.
Kolejne takie przeskoki w myśl sprawdzania "co będzie, gdy..." przypominają coś w rodzaju jałowej i w gruncie rzeczy smutnej zabawy znudzonych dzieci albo też osób chorych psychicznie, posługujących się rozmaitymi przyborami w sposób zrozumiały właściwie tylko dla nich samych. To zresztą nie takie dziwne, biorąc pod uwagę dużą popularność wątku schorzeń umysłowych w sztuce XX wieku – schorzeń pojętych jako mniej lub bardziej równoprawne, a na pewno intrygujące formy odbioru rzeczywistości.
I to właśnie w jakiś sposób świadczy o wypaleniu tej sztuki, która po rewolucji impresjonizmu doprowadziła do szybkiego rozpadu struktur i form wypracowanych przez Europę na bazie wcześniejszych doświadczeń. Naczynie kultury europejskiej pękło, za co zapewne część winy rzeczywiście ponosiły zadowolone z siebie sfery wyższe, nie doceniające impetu twórców, którzy w krótkim czasie skosili akademizm la belle epoque. Okruchy tego naczynia trafiły w różne miejsca i byłoby przejawem typowej prawackiej ciemnoty deprecjonowanie w sposób totalnie bezrefleksyjny wszystkiego, co powstało w XX stuleciu, nawet jeśli powstało w umysłach artystów pojmujących sztukę jako narzędzie rewolucji. Nie zmienia to jednak faktu, że dotarliśmy już chyba do skraju – zresztą nie dziś i nie wczoraj, tylko wcześniej.
Znudzone dzieci bawią się tymi samymi zabawkami, ale dalej jest już tylko zupełnie pusty obszar, na którym nie zrodzi się nic sensownego, dopóki ktoś nie obmyśli na czym – bo przecież zakładamy, że nie na banalnym powrocie do (przypuśćmy) holenderskiego malarstwa XVII-wiecznego – miałoby polegać odrodzenie sztuki i kultury autentycznie europejskiej z ducha. Tym bardziej zaś – sztuki autentycznie tradycyjnej i sakralnej, tak jak pojmował ją wspomniany na początku Jean Hani: jako "sztukę porządku nadprzyrodzonego, wiążącą świątynię z kosmologią, ontologią i metafizyką".
Roch Witczak
Dressed in black uniforms!
Tytuł artykułu, nawiązujący do utworu znanego i lubianego zespołu Von Thronstahl, na nieszczęście najróżniejszych "antyfaszystów" i innych łowców nienawiści, nie nawiązuje ani do włoskich romantyków, którzy w szalonych latach 20. zeszłego wieku zorganizowali wielki marsz na swą stolicę, ani do buntowniczych Chorwatów czy dziarskich chłopców z Wielkiej Brytanii, dowodzonych przez pewnego zwariowanego arystokratę, ani już z pewnością nie będzie odnosić się dziś będzie do tych, którzy - jak to mówi słynny fanpejdż na Facebooku - "byli źli, ale dobrze się ubierali". Na pocieszenie dodam jednak, że będziecie mogli tym tekstem udowadniać to, że nacjonaliści rzekomo mają pewną specyficzną koalicję, przypominającą moim zdaniem UFO - no bo niby jest, ale jakoś dowodów brak.
Po tym nudnawym tekście chciałbym więc Czytelnikowi, zmęczonemu zapewne tak jak ja paskudną pogodą za oknem, zaproponować wycieczkę do Ameryki Południowej, gdyż tam nie tylko klimat korzystniejszy, ale i cała rzesza inspiracji dla europejskich nacjonalistów. Ciekawa rzecz, że różne grupy fascynują się jakże wykluczającymi się postaciami - są wśród nas tacy, którzy wielkim szacunkiem otaczają pogromcę komunizmu Augusto Pinocheta, a z drugiej strony mało kto stał się taką ikoną Trzeciej Pozycji jak Juan Peron. Niechęć do lewicy często sprawia, że z sympatią myślimy o dobrych chłopakach z Contras i innych organizacji walczących zbrojnie przeciw czerwonym, z drugiej strony popularna na Zachodzie, szczególnie zaś w Italii, jest fascynacja wśród narodowych rewolucjonistów ikoną permanentnej, deifikowanej wręcz przez niego Rewolucji, a mianowicie Ernesto "Che" Guevarą. Przykładów można by mnożyć, tym razem jednak warto zainteresować się pewną specyficzną formacją, która istnieje po dziś dzień i to nie jako marginalna organizacja, lecz jako darzona powszechnym szacunkiem wśród mieszkańców Brazylii, a i obserwowana z pewnym zaciekawieniem wśród niektórych radykałów w Europie, formacja policyjna. Mam tutaj na myśli BOPE. Zazwyczaj w środowiskach nacjonalistycznych policja kojarzy się głównie z oddziałami prewencji atakującymi manifestacje, z pretorianami Systemu - warto jednak pamiętać, że spora część mundurowych zajmuje się zupełnie innymi kwestiami (jeśli ktoś wierzy, że złodzieja i mordercę można sobie złapać samemu, to staje w jednym rzędzie z anarchokapitalistami domagającymi się prywatnych sądów - dziękuję, postoję), natomiast chłopaki z BOPE zajmują się czymś, co z pewnością wywoła uśmiech na twarzy niejednego z Czytelników.
Batalhão de Operações Policiais Especiais, bo tak brzmi rozwinięcie skrótu jednostki, to elitarna formacja będąca częścią Żandarmerii Wojskowej w stanie Rio de Janeiro. Jej powstanie jest wynikiem tragicznej sytuacji w Rio, będącego nie tylko stolicą samby, ale również przestępczości i degeneracji. Ubóstwo wielu mieszkańców faweli popycha ku narkotykom - część z nich próbuje czerpać zysk z uzależnienia swych sąsiadów, pozostali uciekają za pomocą białego środka od nieszczęść towarzyszących im na co dzień. Kartele narkotykowe z łatwością jednak mogą poradzić sobie z regularną policją - wielu z mundurowych bardzo chętnie weźmie łapówkę, gdyż tamtejsza policja słynie z uległości na takie propozycje, przede wszystkim jednak gangi posiadają uzbrojenie godne regularnej armii. Widok AK-47 nie jest tam dla nikogo żadnym zaskoczeniem. W celu zwalczenia jednostki w mieście utworzono w 1978 roku najbardziej kontrowersyjną jednostkę policyjną Ameryki Południowej - Núcleo da Companha de Operações Especiais, które od 1991roku funkcjonuje pod obecną nazwą czyli BOPE.
Czterystu funkcjonariuszy przez cały czas, 24 godziny na dobę, 365 dni w roku, jest gotowych do tego, by dokonać ataku na kolejne pozycje karteli narkotykowych. Jednostka ta, mimo że nie pełni teoretycznie celów wojskowych, to samym swym wyposażeniem sugeruje, że nie jest zwykłą formacją policyjną. Karabiny M4 i M16 oraz MP5, brazylijski karabin szturmowy IMBEL MD2, strzelby Benelli, karabin wyborowy PSG1 czy wreszcie ładunki C4 to typowy sprzęt dla jednostek takich jak SAS, Delta czy nasz rodzimy GROM, a nie dla panów wypisujących mandaty. Na wyposażeniu BOPE znajdują się też wozy bojowe o wdzięcznej nazwie Pacyfikator i - budzące wielkie kontrowersje - Czaszka.
Przebita sztyletem czaszka i skrzyżowane rewolwery to także symbol jednostki - jest on wielce wymowny, podobnie jak czarne mundury policjantów. Już sam herb jest przedmiotem krytyki przeciwników BOPE, a ma on oznaczać, jak twierdzi sam oddział, "zwycięstwo lub śmierć". Pytanie tylko - czyją.
Obrońcy praw człowieka nie mają wątpliwości - BOPE to dziś najbardziej brutalna jednostka w całej Ameryce Południowej, a być może i na świecie. Jej zadaniem jest zniszczenie przestępczości wszelkimi niezbędnymi metodami, można by rzec, że posiada - niczym agent 007 - licencję na zabijanie. A funkcjonariusze bardzo chętnie z niej korzystają. Powszechnym w Rio jest widok wjeżdżających do faweli Czaszek, na których z zamontowanego nagłośnienia nadawane są komunikaty, które - jak opisuje w swym komunikacie Amnesty International - "zastraszają mieszkańców". Oczywiście wozy te byłyby bezużyteczne i nie budziłyby takiego lęku, gdyby nie fakt, że z czarnego pojazdu z wymalowaną na nim czaszką otwierany jest ogień.
Fakt, że BOPE strzela do handlarzy narkotykami być może nie budziłby większej niechęci obrońców praw człowieka - wszak w Meksyku wojsko używa przeciw nim nawet helikopterów i to z miernym skutkiem z racji na potęgę narkotykowych baronów - gdyby nie fakt, że żandarmi często używają jej nie tylko podczas wymiany ognia przeciw bandytom. Dość sporym szczęściem wykazują się ci, którzy zostaną schwytani przez BOPE, a jeszcze większym ci, którzy zostaną doprowadzeni przed oblicze prokuratora - bardzo często bowiem oskarżyciel nie ma komu zadawać pytań. Zdarza się, że przed doprowadzeniem dilera przed oblicze wymiaru sprawiedliwości żandarmeria sama przesłucha podejrzanego - do zeznań motywując chociażby plastikowym workiem zaciągniętym na twarz. Część z nich przed obliczem organów procesowych już nie stanie, gdyż BOPE samo wymierzy sprawiedliwość. Relacje mieszkańców faweli mówią o tym, że podczas akcji żandarmi krzyczą w stronę ludności, że idą zabić każdego na swojej drodze, a nawet umilają sobie pracę przyśpiewkami opowiadającymi o swej, polegającej na odbieraniu życia, pracy. Funkcjonariusze dbają o świadomość obywateli dotyczącą tego, jakie konsekwencje niesie za sobą łamanie prawa - w wyniku jednej akcji zastrzelono ponad trzydziestu handlarzy, a następnie ich ciała wystawiono na widok publiczny.
Tak brutalne postępowanie spotyka się jednak z pozytywnym odzewem w Brazylii. Pomimo ciągłych ataków obrońców praw człowieka, BOPE cieszy się bardzo pozytywną opinią wśród przeciętnych obywateli. Film fabularny "Tropa de Elite" ("Elitarni") oraz jego kontynuacja, opowiadające częściowo fabularyzowaną, a częściowo opartą na faktach, historię pułkownika BOPE walczącego z przestępczością i oskarżanego przez lewaków o bycie "faszystą", stały się wielkimi kinowymi przebojami, deklasując wszelkie hollywoodzkie produkcje. Oczywiście podczas operacji czyszczenia faweli z handlarzy narkotykami zdarzają się tragedie, w wyniku których giną przypadkowe osoby - Brazylijczycy zmęczeni przestępczością przystają na te ofiary. Mówi się wręcz, że na wojnie z bandytyzmem należy postępować metodami wojskowymi - a na każdej wojnie, niestety, giną również niewinni. O zaufaniu względem BOPE najlepiej świadczy fakt, że gdy prokuratura, która w pewnym momencie postanowiła ukrócić najbardziej radykalne metody jednostki i zażądała aresztu dla 30 oficerów BOPE za śmierć 20 osób w wieku od 14 do 29 lat, oskarżywszy żandarmów o przeprowadzanie pozasądowych egzekucji (argumentując - zapewne słusznie - że śmierć od strzałów w plecy lub w tył głowy była wynikiem prędzej pozbawienia życia z zimną krwią niż efektem walk ulicznych), to wówczas zwykli mieszkańcy Brazylii oponowali i twierdzili, że jednostka broni ich przed plagą, jaką jest narkomania.
W Polsce, szczęśliwie, problem handlu białą śmiercią nie jest aż tak palący jak w Ameryce Południowej. Nie sposób jednak nie przypomnieć sobie o wątpliwościach, które z punktu widzenia poprawności legislacyjnej podnoszono gdy rząd warszawski postanowił wytoczyć wojnę dopalaczom czy o bezsilności, jaka pojawiła się, gdy "mocarz" zbierał w ostatnie wakacje śmiertelne żniwo. Z całego serca życzyłbym sobie, ażeby w razie kolejnej takiej sytuacji osoby odpowiedzialne za działalność polskich służb specjalnych znalazły w sobie tyle odwagi, by w miarę potrzeb i możliwości skopiowano te jakże pozytywne wzorce na nadwiślański grunt.
Michał Szymański
Narodowy Anarchizm?
W polskim ruchu nacjonalistycznym co jakiś czas (ograniczoną na ogół) popularność zdobywa jakiś nurt zagraniczny. Jednych fascynował terceryzm, innych eurazjatyzm, całkiem spora część narodowców sympatyzowała czy sympatyzuje nadal z nurtem konserwatywnej kontrrewolucji. Ludziom często nie wystarczą inspiracje przedwojenną endecją, pojawia się nieraz zapotrzebowanie na wzorce nowocześniejsze. Jedną z takich łatek, jakie uznali za stosowne sobie przypiąć niektórzy nacjonaliści jest narodowy anarchizm.
Stanowi on pojęcie wieloznaczne, nasuwające wiele skojarzeń. Często zgłębionych bardzo pobieżnie, ale wydających się atrakcyjnymi ze względu na swą oryginalność, radykalizm i antysystemowość. Czy słusznie?
Zacznijmy od uporządkowania pojęć. Pod pojęciem narodowego anarchizmu można rozumieć kilka zjawisk. W najściślejszym rozumieniu mowa tu o myśli Anglika Troya Southgate’a i powiązanego z nim, rachitycznego raczej National-Anarchist Movement – łączącego w sobie wątki tercerystyczne, ale też i konserwatywne – mimo że narodowi anarchiści teoretycznie dystansują się od reakcjonizmu. Głosząc postulaty przywołujące na myśl wołanie o nowe średniowiecze, narodowi anarchiści Southgate’a inaczej niż przedwojenne formacje narodowo-radykalne odrzucają metody ruchu masowego i scentralizowanego. Wierzą w prymat małych społeczności lokalnych nad państwem, co w dzisiejszych czasach sytuuje ich priorytety w sferze utopii, raczej politycznego chciejstwa niż branego na serio postulatu. Mimo podtrzymywania wielu interesujących wątków łączących spuściznę ruchów narodowo-rewolucyjnych, zachowawczych, a także lewicowych, ciężko mówić tu o poważnym punkcie odniesienia, szczególnie dla nacjonalistów w Polsce.
Swego czasu, raczej w niszowych środowiskach konserwatywnych niż nacjonalistycznych, popularną była idea Jüngerowskiego „Anarchy” – buntownika przeciw współczesnemu światu, który przechodzi na pozycje wręcz dekadenckie, mimo że z anarchizmem jako takim nie ma wiele wspólnego. Bogdan Kozieł opisał tę postawę słowami: „Anarcha odrzuca z pogardą prawa człowieka, wolność, demokrację, pokój, humanizm, miłość, tolerancję, braterstwo, równość i wszystkie inne fetysze i magiczne zaklęcia naszych czasów. Anarcha nie chce nikogo przekonywać, nie chce nikogo prowadzić ani porywać do walki... Anarcha jest samotnikiem, jest samotnym myśliwym wędrującym po bezdrożach chaosu, Anarcha to samotny wilk - nie potrzebuje wyznawców, obca jest mu i wstrętna mentalność stada. Anarcha nie chce niczego ulepszać ani tworzyć nowych światów. Dla Anarchy wartość ma tylko jego bunt - bunt będący wyrazem jego najgłębszej istoty, Anarcha pragnie tylko niszczyć murszejący porządek rzeczy, pragnie przyspieszyć procesy upadku, chce aby ostateczna pożoga ogarnęła świat, by wreszcie ponad zgliszczami mógł powiać mroźny podmuch Nieznanego...”. Mamy tu więc postawę walki z pseudowartościami współczesnego świata, ale też pewien wyraz kapitulacji – Anarchę interesuje bardziej jego osobista niechęć do nowoczesności niż walka o zmianę sytuacji swojego narodu. Anarcha, mimo szumnych deklaracji, jest tedy indywidualistą… Chyba jednak warto polecić inspirowanie się innymi okresami twórczości długowiecznego geniusza, jakim był niewątpliwie Jünger.
Z narodowym anarchizmem identyfikowana jest nieraz także barwna postać Nestora Machno – ukraińskiego atamana, który w dobie wojny o niepodległość utworzył na terytoriach Zaporoża samodzielną Republikę Hulajpola (tzw. Wolne Terytorium), walczącą na przemian z białymi i czerwonymi armiami, ale także i jednostkami Ukraińskiej Republiki Ludowej. Machno uchodzi nieraz za jedną ze sztandarowych postaci anarchizmu, choć wielu historyków uznaje, że bardziej niż zachodnie teorie inspirowały go tradycje kozaczyzny – niechętnej przecież scentralizowanemu państwu. Wśród ludności Hulajpola Machno wspierał rozwój ukraińskiej kultury, szkolnictwa i tożsamości narodowej na tyle mocno, że dziś wielu nacjonalistów ukraińskich odnosi się pozytywnie do tej postaci – z całą pewnością heroicznej i fascynującej, ale czy poza samym hartem ducha, niosącej wzorce, które należałoby przenieść na nasz grunt? Ośmielmy się zresztą zauważyć, że także samym Ukraińcom przydałaby się raczej lekcja budowy silnego państwa niż wdrażanie w życie kozackiej anarchii.
Gdzieniegdzie przewijają się w ruchu pomysły odwoływania się do myśli Bakunina i innych klasyków anarchizmu – nikt jednak (a przynajmniej autor niniejszego tekstu się na coś takiego nie natknął) nie zadał sobie trudu wyłożenia w jakikolwiek sposób co konkretnie my nacjonaliści moglibyśmy z tej myśli zaczerpnąć i zastosować w praktyce. Wynika to zapewne z faktu, że mało kto w ogóle zdecydował się ją zgłębić. Wydaje się zresztą, że najbardziej twórczą mogłaby być tu recepcja myśli Proudhona, no ale wzmożonego zainteresowania jego postacią nie widać. Pewnie zbyt „prawicowa”, więc nudna…
Pojęcie narodowego anarchizmu, czy może raczej narodowej anarchii funkcjonuje wreszcie w wymiarze epitetu wśród tych narodowców, którzy uważają, że każdy kto skrytykuje obowiązującą w jakimś środowisku nacjonalistycznym linię, staje się automatycznie anarchistą, kimś kto niszczy ustalony porządek działania. Oceny takie trącą wielokrotnie groteską, szczególnie jeśli są formułowane z pozycji człowieka przeświadczonego o tym, że jego sądom błogosławi z Niebios sam Roman Dmowski, bo przecież jego politycznemu realizmowi podporządkować się musi każdy… Mimo to, warto zastanowić się chyba czy faktycznie swego rodzaju mentalny anarchizm nie jest problemem polskich nacjonalistów.
O charakterystycznych dla naszego narodu ciągotach do warcholstwa, wrogości wobec silnej władzy, oporu wobec nakazów z góry napisano już opasłe tomy. Można wręcz rzec, że ciężko zrozumieć polskość bez tej cechy – bez wiecznego sprzeciwu i słabych na ogół zdolności organizacyjnych. Bywało zresztą nieraz, że ta pierwsza cecha ułatwiała nam narodowy opór wobec różnej maści ciemiężców. Polak zawsze był niepokorny – ale zdajmy sobie sprawę, że to po części spuścizna po sejmikowej anarchii czasów szlacheckich. Wbrew diagnozie Dmowskiego z „Myśli nowoczesnego Polaka”, cecha ta niestety spłynęła także na polski lud, ze szlachty się nie wywodzący.
Budowa dobrze zorganizowanego, sprawnie działającego państwa na przestrzeni ostatnich 300 lat wychodziła nam w zasadzie raczej incydentalnie, jeśli pominąć doniosły epizod II RP – której to wielkość notabene w niemałej mierze zawdzięczamy właśnie dobrej, państwotwórczej szkole wspomnianego Dmowskiego.
W warunkach opresji z zewnątrz potrafiliśmy dokonać rzeczy wielkich – budować genialnie zorganizowane państwa podziemne w czasie Powstania Styczniowego i II wojny światowej oraz wielki, społeczny ruch „Solidarności”. Mamy o tych zrywach tak wygórowaną opinię nie tylko ze względu na ich heroizm, ale także na fakt sprawnej kooperacji, współpracy tak różnych często środowisk. Coś w tym jest, że przeciw wrogowi Polacy się jednoczą, by po ewentualnym zwycięstwie znów rozpocząć spory.
Zadajmy sobie więc pytanie: czy Polak gloryfikujący anarchię i brak silnej władzy centralnej stanowi typ pożądany? Czy w dobie takiego rozdrobnienia szeroko pojętego ruchu drogowskazem ma być którykolwiek z wymienionych na początku tekstu ruchów bądź nurtów? Wydaję się, że są to pytania retoryczne. Nie mam bynajmniej na myśli jednoczenia ruchu nacjonalistycznego pod jakimś konkretnym sztandarem – z szeregu względów w tej chwili na to za wcześnie, ale czy ktoś, kto w imię swoich indywidualistycznych zachcianek i kaprysów odrzuca taką myśl zasługuje w ogóle na miano nacjonalisty? Dobrze zorganizowane państwo narodowe, dzięki swojej administracji wychowujące w odpowiednim duchu swoich obywateli to wciąż cel, do którego siłą rzeczy wieść będzie sprawna organizacja, jednocząca wysiłki patriotów – nawet jeśli obecnie nie widać jej na horyzoncie.
Co więc zostaje z tej fascynacji narodowym anarchizmem? Postulaty narodowo-anarchistyczne, jakkolwiek by ich nie pojmować, to dziś mrzonki, wynikające raczej z modnej ekstrawagancji niż pogłębionej oceny sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Owszem, znajdziemy w różnych zarysowanych powyżej typach elementy inspirujące, ale czy na tyle, by należało dokonywać przeszczepienia tych wzorców na polskie warunki? Nie ma racjonalnych powodów do przyjmowania w kraju takim jak Polska orientacji narodowo-anarchistycznej. Zamiast silić się za każdym razem na oryginalność, myślmy raczej o tym jak pożytecznie przysłużyć się Polsce i ruchowi nacjonalistycznemu – nie każda eklektyczna i awangardowa idea, która przychodzi do nas z zagranicy winna cieszyć się entuzjazmem polskich narodowców. Uzasadnione znudzenie bredniami domorosłych Machiavellich spod znaku „chłodno-endeckiego realizmu” tego nie usprawiedliwia.
Jakub Siemiątkowski
Europa bez idei
Współcześnie wielu ludzi, także spośród naszego środowiska, zastanawia się nad przyczynami ogromnego kryzysu moralnego dzisiejszej Europy. W jednym szeregu wymienia się takie kwestie jak konsumpcjonizm, materializm, ateizacja i atomizacja społeczeństw Starego Kontynentu, duchowa pustka jego mieszkańców wskutek odejścia od wzorców etycznych opartych na nauce chrześcijańskiej i filozofii antycznej. Jednakże często zapomina się o innym aspekcie owego europejskiego weltschmerzu, mianowicie braku ciekawych i inspirujących idei które porwałyby serca przeciętnych mieszkańców Europy, a których brak jest szczególnie dzisiaj dostrzegalny.
Dzisiejszy Europejczyk to na ogół zsekularyzowany, żyjący w dobrobycie oraz pogrążony w wyżej wymienionym konsumpcjonizmie i materializmie człowiek, nie zastanawiający się nad przyszłością, żyjący z dnia na dzień. Wydawać by się mogło że nie potrzebuje niczego więcej do szczęścia – ma dom, pracę (albo jest na utrzymaniu swoich rodziców), pełny żołądek, skończone wyższe studia, jak również często markowe ciuchy i najnowocześniejsze gadżety technologiczne typu smartfony itp. Jednym słowem – szczęściarz pełną gębą. Można więc założyć że żyje on w stanie wszelkiej doskonałości, aczkolwiek jeśli ktoś uważny mu się przyjrzy, że tak naprawdę jest człowiekiem pozbawionym sensu życia, nie mającym przed sobą jakiegoś celu. Jego byt to nic innego jak uganianie się za pieniędzmi (których i tak mu nie brakuje), fałszywym poklaskiem i uznaniem nieszczerych przyjaciół i przełożonych, realizacją potrzeb najbliższego otoczenia, co powoduje w nim w dłuższej perspektywie apatię
i frustrację zarazem. W tej sytuacji zaczyna poszukiwać jakiegoś systemu wartości, pewnego systemu zasad, praw i obowiązków, które pozwolą mu uporządkować własne życie i nadać mu głębszy sens. Wtedy to okazuje się że stoi na przegranej pozycji, gdyż w promieniu własnych poszukiwań nie może znaleźć owego aksjomatu pojęć. Widzi otaczający go liberalizm obyczajowy i gospodarczy – tu odkrywa brutalną prawdę że owa wolność to nic innego jak moralne rozpasanie, brak poszanowania dla praw naturalnych i ludzkiego, zdrowego rozsądku wraz z logiką, a w konsekwencji jest to postępująca degeneracja państw, społeczeństw i narodów Europy, a niewidzialna ręka wolnego rynku pomimo jego osobistej zamożności to bezpardonowa walka o byt połączona z niepewnością jutra, gdzie następnego dnia można stracić pracę a wbrew powszechnemu mniemaniu uczciwą i ciężką pracą nie można osiągnąć społecznych szczytów zarezerwowanych dla nielicznej i cwanej elity. Patrzy dalej widząc marksizm, lecz ten też go zawodzi – wszechobecna równość tak naprawdę polega na podporządkowywaniu się zaleceniom neomarksistowskich teoretyków którzy każdy sprzeciw względem nich niszczą poprzez upodlenie zwykłego człowieka za pomocą homofonii, nietolerancji i ciemnogrodu, a w myśl maksymy George’a Orwella, równiejszymi są imigranci i reprezentanci różnorakich mniejszości którzy mając większe prawa niż autochtoni, łamią ich zasady i obyczaje, próbują narzucać im swoje własne. Marksiści, którzy dawniej poprzez totalitaryzm państwa stosowali mord i obozy koncentracyjne, dzisiaj poprzez totalitaryzm myśli i uczuć w pełni zniszczyli zdrowo rozumianą własność, małżeństwo i rodzinę, pozostawiając po sobie jedynie społeczne gruzy, zaś kiedyś inspirująca walka klas i idea wszechświatowej rewolucji stała się dla Europejczyków nieatrakcyjna wobec panującego wszędzie bogactwa i (teoretycznej) równości szans dla każdego. Chrześcijaństwo, mimo że samo w sobie posiada bardzo potężną moc oddziaływania na umysły ludzkie, jest cieniem samego siebie z dawnej epoki chwały, zarówno w wydaniu protestanckim, jak i katolickim – zwykły mieszkaniec Europy widzi w nim brak konsekwencji jego przedstawicieli, kłamliwy ekumenizm który polega nie na uzyskaniu jedności w Chrystusie lecz biciem pokłonów i przeprosinami wszystkich za wszystko, nawet za sam fakt swojego istnienia, odstępstwo od nauki Kościoła, wycofanie z życia publicznego i ciche przyzwolenie na szaleńcze pomysły inżynierii społecznej liberałów i marksistów, bojąc się wrócić do nieustępliwej oraz wojującej wobec świata retoryki i działania. Zauważa w końcu patriotyzm lecz z obawy o oskarżenie go o faszyzm, rasizm, ksenofobię
i nazizm woli się od niego zdystansować i patrzeć z daleka. Widzi więc że dookoła niego nie ma przed nim ani za nim żadnej moralnej i duchowej podpory, na której mógłby oprzeć swoje życie, które z biegiem czasu staje się beznadzieją.
Co w takim razie może zrobić zwykły Europejczyk? Teoretycznie nic, jednakże jest dla niego ideowa droga w której mógłby na nowo odnaleźć swą tożsamość – jest to nacjonalizm. Nacjonalizm nie rozumiany w dzisiejszej świadomości jako dziki szowinizm i pościg za klasycznym imperializmem, lecz jako źródło własnego ja, bycie dumnym z przeszłości i dokonań swojego państwa i narodu, a co za tym idzie, z dorobku wspólnej, europejskiej cywilizacji, pielęgnowanie na nowo narodowych
i lokalnych tradycji, obyczajów, kultury, jej bronienie i dbałość o jej dziedzictwo w obliczu dzisiejszych wyzwań i zagrożeń. Jednakże tego przeciętny Kowalski, Muller, Johannson czy Perozzi nie zrobi sam, jeżeli nikt z Nas, nacjonalistów własnych rodzimych krajów a zarazem całej Europy, która jest dziedzictwem wszystkich narodów europejskich, nie wskaże poprzez swoje moralnie godne postępowanie, ofiarność
i gotowość do poświęceń na rzecz własnego kraju, narodu i kontynentu, wraz
z koniecznością porzucenia wszystkiego co udało się dotychczas osiągnąć i zdobyć.
Musimy wskazać własnym narodom że powrót do korzeni, odkrycie na nowo swojej tożsamości, filozofii i kultury, a przede wszystkim owej gotowości do obrony
i poświęceń na rzecz tego czym jest Europa i europejskość, wtedy to Stary Kontynent jak niegdyś uchroni się przed upadkiem i zagładą. Jeśli nie uda się tego zrobić, to
w niedługim czasie blisko 1500 lat cywilizacji łacińskiej może odejść
w niepamięć, a najczarniejsze sny i koszmary staną się rzeczywistym faktem. Dlatego też trzeba codziennie na nowo niczym mityczny Syzyf podjąć heroiczną walkę o to, by Polska i Europa na nowo zakwitły blaskiem idei, a którą my nacjonaliści, musimy podążać każdego dnia, by móc kiedyś zwyciężyć.
Maciej Mańkowski
Europa przenosi się na wschód
Tak jak niegdyś cały świat zaczął patrzeć nie na Rzym, a na Konstantynopol – tak dziś powinniśmy kierować oczy innych na Europę wschodnią, nie na Zachód. Niegdyś mówienie, że należymy do świata Zachodu, miało przynosić nam pewnego rodzaju splendor. Dzisiaj powoli zacząć musimy – stety bądź niestety – się od tamtej części kontynentu odcinać. Przyznawanie się do Zachodu przynosi do nas zbyt wiele złych czynników niszczących nasze narody. Bezpieczna Europa to ta słowiańska. Na Zachodzie bezpieczny nie jest już nikt – zamachy, miliony imigrantów nad którymi nikt już nie panuje, to nie jest droga, którą mamy podążać. Warto Zachodowi pomagać z nadzieją, że się podniesie – ale jeżeli naszych rad tenże zachód słuchać nie będzie chciał – po prostu trzeba powiększyć między nami dystans. W czasach, które właśnie nadeszły i pogłębiającego się chaosu na Zachodzie widać dopiero różnicę między narodami wschodnimi, a zachodnimi. Widać siłę degeneracji, która z ludzi zachodu zrobiła po prostu duchy. Dlaczego duchy? Bo co każdy z nas słyszy o tym, że coś w danym kraju się zdarzyło, lokalnej społeczności po prostu nie widać. Zapewne czekają w głębokiej nadziei na podpowiedzi swoich liberalnych, telewizyjnych autorytetów.
Przy pomaganiu Zachodowi nie możemy pozwolić na wciągnięcie się w ich gry – czyt. demokratyczne biadolenie i narzucanie nam tamtejszych „nowoczesnych” pomysłów, kończących się jak widać jedynie wegetacją. Zachód nie rozumie różnicy psychologicznej między narodami wschodniej Europy a nim samym. Oni naprawdę myślą, że możliwym jest dokonanie tego wszystkiego co u nich – zatraceniu się w konsumpcji i niechęci do walki o cokolwiek. Jedynym naszym problemem to ci politycy, którzy za wszelką cenę chcą być jeszcze bardziej zachodni niż tamtejsi przedstawiciele niegdyś dumnych państw. Naszym problemem jest także amerykanizacja i mieszanie się w sprawy Europy hegemona zza Atlantyku. Jedynym wyjściem Wschodu wobec zachodu to spójna polityka i wspólne odpieranie zachodnich pomysłów. Jak wiemy, tamtejsze kraje dalej stoją mocniej na nogach gospodarczo, a także militarnie niż my – jednak i to nie powinno stawać nam na drodze – a zamiast pieniędzy przed oczami musimy mieć bezpieczeństwo naszych rodzin, których Zachód nie obroni – tak samo jak nie umie bronić własnych. Zachodowi nie można ufać, a upadające tamtejsze społeczeństwa dostają i dostaną niebawem jeszcze parę solidnych lekcji. Choć wciąż sam staram się sobie wmawiać, że przecież w końcu może zaczną o siebie walczyć – tak wiadomości dobiegające stamtąd nie są zbyt optymistyczne. Po zakończeniu drugiej wojny światowej aż do dziś trwało odmóżdżanie człowieka Zachodu, a demokracja liberalna zrobiła w umysłach jeszcze większą pustkę niż ustroje panujące na początku i na wschodzie do lat 90.
Zachód czekają rozterki i ciężka batalia, a na pewno brutalna pobudka. Nie kontrolując i wpuszczając wszystkich na własne terytorium – tworzą sobie zagrożenie, którego nie da się łatwo załagodzić. Nie możemy dać się im frazesom o europejskiej solidarności, której od dłuższego czasu już nie ma, a może i nigdy nawet nie było. Oni nie chcą zginąć sami, chcą nas pociągnąć razem ze sobą na dno. A niech napawają się dumą o bogatszym kraju – nasze kobiety i dzieci chociaż wciąż są bezpieczne. Piszę wciąż – bo niestety demoliberalni politycy są w Europe wschodniej kastą dominującą, szczególnie w tych państwach należących do Unii Europejskiej. Tak naprawdę z Zachodem powinniśmy nasze relacje kontynuować jedynie w sprawach gospodarczych, bo od tego nigdy się nie ucieknie. Ale te „swoje” wartości niech trzymają dla siebie. Chcą imigrantów? Niech biorą wszystkich, chcą swojej degeneracji, braku wartości i wegetacji? Proszę bardzo, niech siedzą przed telewizorami, cieszą się ze swojej nowoczesności – my będziemy tacy jacy byliśmy. Wierni swojej tradycji, fladze, religii i naszemu „zacofaniu”. Możemy pomóc im się podnieść, ale nigdy nie możemy pozwolić się pociągnąć na dno. Ich oczy w końcu spojrzą się na wschód, kiedy zachodnie miasta znów pokryją się skandalami, wybuchami i gwałtami.
Wschód powinien skupić się teraz na sobie. Zacieśniając więzy pomiędzy swoimi krajami, wspierając się w dyskusjach z Zachodem, pokazywanie przez to swojej jedności i solidarności. Nawiązanie lepszych kontaktów ze wszystkimi krajami wschodu, mówię tu o Białorusi, o Ukrainie z którą u nas sporo ludzi nie chce mieć nic wspólnego czy Rosją. Wschód musi budować własną niezależność etniczną, religijną, gospodarczą, militarną. Ktoś może zarzucić mi pomysły internacjonalistyczne, ale nie o to tu chodzi. Kiedy Zachód atakuje, nie atakuje nigdy jednego państwa lecz wszystkie. Jeżeli Zachód ma pretensje do któregoś ze wschodnich państw – zaraz wszystkie media zachodnie przystępują do ataku, a dzień w dzień do danej stolicy przyjeżdżają przedstawiciele zachodnich mocarstw z „dobrymi radami”. Dlatego w sprawach zasadniczych – stanowiska muszą być wspólne. A co do tego co się dzieje na zachodzie możemy powiedzieć tylko jedno – nie, my tego nie chcemy!
Żyjemy w czasach kiedy to Europa przenosi się na Wschód. Te nasze kraje i narody, nasza czasem porywcza mentalność jest tym co w czasach wariactwa demoliberalnych polityków pozwoli nam przetrwać. Na razie się musimy bronić, nawet nie przed Zachodem – ale niestety naszym koniem trojańskim, czyli demoliberalnymi politykami chcącymi przecież nie wypaść źle przed ich zachodnimi wzorami. Jednak spokojnie, nie jesteśmy masochistami, a rządzący tak czy siak będą musieli ulec. A Zachód? Chcą pomocy? Nie ma sprawy, ale jeżeli będą dla nas zbyt natarczywi i dalej będą brnęli w bagno, które sami stworzyli – cóż, chcą cierpieć? Niech cierpią!
Krzysztof Kubacki