
Szturm
O feminizm dla polskiego nacjonalizmu
Jednym z artykułów opublikowanych w poprzednim wydaniu miesięcznika “Szturm” był tekst pod tytułem “Wypaczenie dawnego znaczenia słowa <<feminizm>>”, w którym to autor Kacper Sikora przedstawił krótką historię początków ruchu feministycznego, jak i ocenił współczesny feminizm, ale wyłącznie poprzez pryzmat dominującego w nim liberalnego nurtu.[1] Zgadzam się z główną myślą autora, jakoby współczesne feministki w swej większości zapomniały kim być powinny, zresztą podobnie jak cała dzisiejsza “lewica”, która zamiast walczyć z wszechobecnym wyzyskiem i niesprawiedliwością, zajęła się obroną praw lub raczej walką o kolejne przywileje dla różnej maści degeneratów, a nawet do tej pory nienawidzonych kapitalistów, stając się karykaturą samych siebie. Słowo feminizm zostało nam dogłębnie zohydzone, co stanowi jednak wyłącznie subiektywne odczucie, które nie powinno być przedkładane nad realną ocenę, z jednej strony całego prądu feministycznego, z drugiej roli kobiet w społeczeństwie. Oczywiście zakładam możliwość rezygnacji z używania słowa feminizm, ponieważ walka toczy się o rzeczywistość, a nie słowa. Jednak w tym konkretnym tekście pragnę pozostać konsekwentna w używaniu tego terminu, mając jedynie nadzieję, że czytające mnie osoby wykażą się pełną chęcią wyjścia poza utarte schematy ignorancji oraz odrobiną dobrej woli. Musimy przestać bać się panicznie słowa feminizm, podejmowania tematów na pozór zarezerwowanych dla feministek, czy nawet uznania za feministki - nie ma w tym absolutnie nic złego, oczywiście o ile nada się temu odpowiednie ramy i naczelne priorytety, którymi dla każdej świadomej kobiety powinny być naród i Bóg. Feminizm nie narodził się ze znudzenia przedstawicielek klasy posiadającej, jak chciałoby to wielu widzieć, ale z żywego poczucia niesprawiedliwości, a także przekonania o swojej własnej sile kobiet, za której pomocą można było udźwignąć część ciężarów społecznych, zamiast się z tego życia społecznego wycofywać. Musimy dążyć do zachowania jak najwyższego poziomu obiektywizmu przy ocenianiu historycznego znaczenia danego nurtu, jak i wpływu pierwotnych założeń na dalszy rozwój świadomości społecznej, a także oddziaływania na inne idee i wyzbyć się w tej kwestii zbędnych emocji i uogólnień. Warto dodać w tym miejscu, że XX wieczny postulat równouprawnienia kobiet nie był zarezerwowanym dla lewicy wymysłem, ale odpowiadającym duchowi czasów głosem rozsądku, który również był słyszalny w szeregach nacjonalistycznych:
“Nie może być i nie będzie w Polsce Narodowej żadnych formalno - prawnych, ani faktycznych ograniczeń kobiet w pracy politycznej: mężczyźni i kobiety muszą mieć równe szanse w pracy politycznej, równą możliwość osiągania stanowisk politycznych, organizacyjnych, zawodowych i administracyjnych, zależnie jedynie od wartości charakteru i umysłu danej jednostki” [2]
Bez stereotypów i ograniczeń
W przywołanym przeze mnie wyżej fragmencie broszury “Wytyczne pracy kobiet” zawarta jest naczelna zasada dotycząca kwestii kobiecej, a mianowicie położenie konkretnej jednostki w społeczeństwie musi zależeć od jej umiejętności, a nie od społecznych przeświadczeń na temat roli danej płci. Nawet sytuacja, w której żadna kobieta spośród grupy 1000 nie nada się do służby wojskowej, nie zmienia faktu, że istnieje możliwość, iż kolejna zgłaszająca się kobieta będzie lepszym żołnierzem niż 90 % mężczyzn i dlatego nie można stawiać przed nią żadnych dodatkowych ograniczeń, jak tylko te wymagania, które stawiane są również przed mężczyznami. Między bajki należy włożyć opinie, chociaż byłyby one wielokrotnie powtarzane, że wiele ze współczesnych kobiet próbuje na siłę stać się mężczyznami, bo np. partycypują coraz częściej w środowiskach zdominowanych liczebnie przez mężczyzn. Każda osoba ma swoją swoistość, zbiór indywidualnych cech i możliwości. Istnieje pewna powtarzalność schematów osobowości jednej płci, ale tylko do pewnego stopnia zjawisko to występuje. Istnieją też osoby, które całkowicie nie mieszczą się w ramach tej powtarzalności i to one najbardziej cierpią na stereotypach, a to one zazwyczaj przez swoja wyjątkowość stanowią główny czynnik zmian, tym samym naturalnego postępu. W wiekach ubiegłych kobiety nie podejmowały się wykonywania wielu zawodów nie dlatego, że się do nich nie nadawały, lecz “tylko” dlatego, że ograniczało je społeczeństwo. Trzeba zaznaczyć jednak, że praca kobiety w domu, opiekowanie się dziećmi, nie jest czymś dla niej upokarzającym, czy świadczącym o braku ambicji. Pozostanie w domu jest jednym z wielu wyborów, które powinny stać przed każdą kobietą i podlegać jej indywidualnej ocenie. Wyprzedzając wszelkie ataki o promowanie rozdmuchanego indywidualizmu, zaznaczę, że możliwie największe dopasowanie sprawowanej funkcji, roli do posiadanych predyspozycji, najlepiej służy wspólnocie, każdy daje od siebie to, co najlepsze, nie ważne, jaką ma płeć. Założenie personalnego podejścia do każdej jednostki przynieść może wyłącznie wymierne korzyści całej społeczności i do takiego właśnie musimy dążyć.
Feminizm dziś
Wydawać by się mogło, że w czasie, w którym kobiety posiadają prawa wyborcze, dostęp do uczelni na każdym poziomie kształcenia i teoretycznie każdego zawodu, feminizm żadnej z kobiet nie jest już potrzebny, ponieważ jego główny cel został zrealizowany. Jest to mylne spostrzeżenie oparte na założeniach, że konkretne osiągnięcia są dane raz na zawsze i że ich prawne usankcjonowanie jest równoznaczne z realnym przyjęciem. Jest jeszcze o co walczyć i myślę, że nikogo nie trzeba o tym przekonywać, no chyba z wyjątkiem niektórych konserwatystek żyjących w świecie urojeń i anachronicznych fantazji. Ostatnio osobiście spotkałam się z istniejącym w świadomości wielu problemem biologicznego stygmatyzowania, który ma ograniczać dostęp kobiet do niektórych zawodów. Jest ono spowodowane przeświadczeniami, że np. siła fizyczna nie pasuje do kobiet (nieważne czy kobieta ją posiadają, czy nie, ale nie powinna, bo nie jest to kobiece) czy, że kobieta jako osoba, która daje życie, nie może wykonywać zawodów wymagających dużej dyspozycyjności. Ciąża, poród i połóg stanowią stosunkowo znikomą część życia każdej kobiety, a to one mają odbierać jej prawo do swobodnego wyboru zawodu? Powie ktoś, że macierzyństwo to nie tylko ten aspekt biologiczny i z tym się zgodzę, ważne jest również wychowanie i należy mu poświęcić znacznie więcej czasu niż biologicznej stronie przychodzenia dziecka na świat. Wychowanie nie jest jednak sprawą wyłącznie matki, ale obojga rodziców i to w równym stopniu. Stosunki rodzinne opierające się na podziale obowiązków, znaczącej roli ojca w wychowaniu dziecka, przynoszą korzyści nie tylko realizującej się dzięki temu kobiecie na tle zawodowym, ale również dziecku, któremu poprzez większy kontakt z ojcem dostarcza się prawidłowych wzorców świata dwupłciowego.
Wracając do meritum sądzę, że potrzebujemy dziś feminizmu jako części formacji intelektualnej i etycznej, a nie rzeczywiście działającej grupy, stawiającej sobie za cel wyłącznie walkę o prawa kobiet. Byłoby to kolejne zamykanie się w politycznym getcie, z którego jak pokazała historia, nie zawsze można tak łatwo i szybko wyjść. Dziś walka o równouprawnienia, prawa kobiet rozgrywa się wyłącznie w naszych umysłach i to bardziej kobiet niż mężczyzn - innych ograniczeń nie ma, więc bezcelowe byłoby tworzenie jakichś instytucji w dziedzinie, w której już nic do zrobienia nie ma. Dzisiejsze “feministki” utknęły w XX wiecznej twierdzy rzekomego postępu i walki, przez którą zatrzymały w rozwoju całą ideę czy wręcz przyczyniły się do jej upadku. Nie potrafiły one w swej większości w odpowiednim momencie przestawić się z trybu walki do normalnego życia i dlatego zaczęły wymyślać sobie coraz bardziej ekscentryczce cele, które bardzo szkodzą nie tylko ruchowi, ale każdej pojedynczej kobiecie. Wyemancypować się z emancypacji, a więc zacząć normalnie żyć, bez faktycznych ograniczeń, ale również tych urojonych, zacząć wykorzystywać swoje prawa społeczno-polityczne, zacząć żyć aktywnie, według własnych chęci i ambicji, nawet w tych dziedzinach życia, które wydają się zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn to naczelna zasada, którą powinnyśmy dziś się kierować.
Feminizm dziś to nie walka z rodziną czy nienawiść do mężczyzn, ale pewna samoświadomość i taki feminizm jest jak najbardziej potrzebny również w szeregach nacjonalistycznych! Dlaczego? Powodów jest wiele, ale za najważniejszy należy uznać fakt, że nigdy wcześniej aż tak wiele kobiet w stosunku procentowym do mężczyzn nie było zaangażowanych w działania organizacji narodowych. Feminizm jest po prostu korzystny z perspektywy walki nacjonalistycznej. Nie możemy sobie pozwolić na bierność i słabość żadnej z naszych części, tym bardziej części, która stanowi coraz większy fragment całości. Z moich wyliczeń wynika, że średnio co najmniej co 10 osoba zaangażowana w działalność narodową jest kobietą. Nie jest to wynik zadowalający, ale pomimo wszystko znaczący. Wyłączenie z normalnej działalności co 10 osoby w imię hołdowania stereotypom może okazać się bardzo zgubne. Nie mamy aż tak dużego potencjału, aby móc zaprzepaścić predyspozycje takiej ilości osób, nie mamy aż tak dużo czasu, żeby rola niektórych ograniczała się tylko do funkcji reprezentacyjnych. Ponadto krzywdą osobistą wyrządzaną jakiejkolwiek osobie, czy to kobiecie, czy mężczyźnie, jest wyręczanie jej na każdym kroku, nikt nie wykorzysta w pełni swoich predyspozycji i nie rozwinie uzdolnień bez konieczności ich użycia, dlatego stawiajmy przed kobietami jak największe wymagania! Większe wymagania to większa efektywność! Najzdrowszym nasze społeczeństwo będzie wtedy, gdy każda składająca się na nie jednostka zacznie odczuwać potrzebę działania, aktywizmu i zacznie samodzielnie myśleć, weźmie sprawy w swoje ręce - zanim to jednak się dokona w społeczeństwie, potrzebna nam zmiana we własnych szeregach, dlatego trzeba wspierać postawę aktywną kobiet, a nie ich bierność i tkwienie mentalnie w przerysowanych wiekach ubiegłych. Feminizm to nie udowadnianie innym swojej wartości poprzez upodabnianie się do mężczyzny, tylko wręcz odwrotnie odnalezienie swojej siły w kobiecości, która jednak nie jest czymś jednolitym i każda z nas może ją odnaleźć na inny właściwy sobie sposób. Oczywiście dobro narodu wymaga, żeby kobiety spełniały rolę matek i żon, tak jak mężczyźni rolę ojców i mężów, ale nie sposób na tym poprzestać i swoje znaczenie tylko do tego ograniczać. Nie podzielam optymistycznego zdania autora tekstu “Wypaczenie dawnego znaczenia słowa <<feminizm>>”, jakoby współczesne konserwatystki upominały się o swoje prawa, tym bardziej, żeby znały swoje “naturalne miejsce w społeczeństwie” - sama nie wiem, co według zamysłu autora jest tym miejscem, obawiam się, że nie miał on na myśli “barykad sprawy narodowej”. Większa część spośród dzisiejszych konserwatystek najchętniej wyrzekłaby się nie tylko wszystkich obowiązków - wygodnictwo byłoby tego jakimś usprawiedliwieniem, ale również praw, tym samym dojrzałego człowieczeństwa. Jak inaczej wytłumaczyć chęć swojej wiecznej, pełnej zależności od drugiej osoby bez żadnego osadzonego w realiach usprawiedliwienia? Kardynalnym błędem konserwatystek jest chęć narzucenia wszystkim kobietom swojego spojrzenia na świat, swoich ambicji (czy też ich braku) i priorytetów, co w praktyce objawia się wyłącznie próbą nakładania ograniczeń na inne kobiety. Najśmieszniejsze i zarazem najtragiczniejsze są dla mnie stwierdzenia, że dążenie kobiet do samorealizacji zawodowej, nawet połączonej ze spełnianiem rodzinnych obowiązków, jest burzeniem świata określonych wartości. Czy naprawdę kobieta-żołnierz jest przyczyną rozprzestrzeniającej się w naszych czasach dekadencji, odchodzenia ludzi od Boga, czy zobojętnienia na sprawy narodu? To, że jakieś zjawiska przebiegają mniej lub bardziej równolegle nie oznacza, że wykazują ze sobą jakąkolwiek łączność, no może z wyjątkiem czasu trwania procesu.
W kontekście napisanych przeze mnie słów, kończąc, pragnę zwrócić uwagę na wydarzania, które miały miejsce stosunkowo nie tak dawno i odbywały się często pod narodowymi szyldami, a których przewodnia myśl brzmiała “Brońmy naszych kobiet przed imigrantami”. Jako kobieta i nacjonalistka, na takim wydarzeniu na pewno bym się nie pojawiła, ponieważ z jednej strony, w codziennym życiu potrafię sama o siebie zadbać, a jeżeli coś jest tak wielkim problemem, że nie mogę z nim poradzić sobie sama, to liczę na wsparcie innych ludzi niezależnie jednak od ich płci. Nie potrzebuje natomiast niczyjej zwierzchności ubranej w piękne hasła rodem ze średniowiecznych opowieści. Czy nie lepsze zamiast wykrzykiwania pustych, rycerskich haseł byłoby zorganizowanie zajęć z samoobrony dla kobiet? Byłyby one na pewno praktyczniejsze i w ostatecznym rozrachunku skuteczniejsze, nie tylko w kontekście fali imigrantów, ponieważ zjawisko gwałtów jest rzeczywistym problemem w naszym kraju również bez ich udziału. Zamiast kurtuazji kobietom potrzeba szacunku, zamiast głaskania po główce czy wyręczania wsparcia, zamiast stereotypowego traktowania równego podejścia - mam nadzieję, że coraz więcej osób zacznie to rozumieć. Jesteśmy nacjonalistkami, fakt ten sam w sobie niesie konieczność posiadania wewnętrznej siły i niezależności. Nie udawajmy słabszych niż jesteśmy tylko dlatego, że panuje jakieś mylne przeświadczenie na temat kobiecości. Kobiecość jest siłą, a my musimy zaangażować się w pełni w pracę nacjonalistyczną, ponieważ idea tego wymaga, a także przyszłość i nasze położenie w państwie narodowym :
“Jeśli kobieta dziś nie będzie pracowała w rewolucyjnych organizacjach narodowo-radykalnych - jutro nie będzie pracowała w Organizacji Politycznej Narodu, nie będzie pracowała w Powszechnej Organizacji Wychowawczej. Nie będzie poprawy stosunków zawodowo-gospodarczych kobiet, jeśli dziś kobieta nie będzie dążyła do zmiany całego ustroju gospodarczego - drogą Przełomu”. [3]
Maria Pilarczyk
Przypisy:
[1]http://szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/334-wypaczenie-dawnego-znaczenia-slowa-feminizm
[2] “ Wytyczne pracy kobiet będące wyrazem poglądów Komitetu Porozumienia Organizacyj Narodowo-Radykalnych” (1938 r.), str.1
[3] Tamże, str. 6
Zdelegalizować Islam czy deportować Shaded?
Coraz silniej środowiska narodowe w związku z zagrożeniem masową imigracją i problematyką systemu multikulturalizmu wysuwają jako głównego wroga islam. Przoduje w tym pewna Syryjka, która zdobyła popularność żądając delegalizacji tej wiary. Abstrahując na chwilę od tej osoby warto zastanowić się nad sensem uznawania islamu jako głównego wroga.
Jedna z największych religii świata, której wyznawcy mimo rozwoju globalnej cywilizacji zachowali duchowość, moralność, tradycję w sposób nieporównywalny do Europy, która od swych korzeni brutalnie się odcięła kilkadziesiąt lat temu. Bycie muzułmaninem jest jedną z najważniejszych tożsamości, to pewien styl życia, postrzegania świata, który różni go od innych ludzi na Ziemi. Muzułmanie wiedzą jak bronić swojej wiary. Nierzadko robią to z bronią w ręku. Gdy obrażany jest Ojciec Święty, czy Bóg Ojciec w Europie trudno szukać było jakiegoś odruchu obronnego na takie plugawe bluźnierstwa, a w przypadku obrażania Proroka Mahometa doszło do rozlewu krwi. Jest to ogromna różnica mentalności. Gdy ktoś popełni jawne bluźnierstwo musi zostać ukarany, a w Polsce, ostatniej europejskiej ostoi katolicyzmu w Europie, w takim przypadku najwyżej można usłyszeć o donosie do prokuratury czy kilku okrzykach. W Iranie, gdy świecki rząd chciał spacyfikować protesty studentów przeciwko otwarciu sklepów z wysokoprocentowym alkoholem (którego picie to ciężki grzech w islamie) skończyło się na walkach na śmierć i życie i obaleniu reżimu oraz ustanowieniu islamskiej republiki. Wydaje się, że większość osób krytykujących islam powołuje się na przykład Państwa Islamskiego, który ma być dowodem, że ta wiara jest najgorszą z możliwych, ludożerczą, niewolącą kobiety, mordującą chrześcijan, niszczącą starożytne dziedzictwo i zapewne „faszystowską i homofobiczną”. Rzeczywiście zwolennicy Państwa Islamskiego popełniają masowe zbrodnie, ludobójstwo, niewolą, narzucają innym swoje drakońskie prawa. Rzeczywiście nie są oni marginesem, Państwo Islamskie nigdy by nie zaistniało gdyby nie szerokie poparcie społeczeństwa i plemion na ziemiach przez jego kontrolowanych. Należy przy tym jednak trzeba przyznać, że jest to tylko jedna z form ekstremalnego islamu (Timbuktu jest przykładem o wiele bardziej surowej obyczajowo odmiany).
Pierwszą zasadniczą rzeczą jest zwrócenie uwagi na to, że takiego kształtu radykalizacji sunnitów i samego Państwa Islamskiego w ogóle by nie było gdyby nie ingerencje Zachodu. Bez inwazji na Irak nie byłoby marginalizowania sunnitów w Iraku co stało się przyczyną powstania ruchów z których powstało IS. Bez bombardowania „zielonych” Kadafiego nie byłoby Libii podzielonej między frakcje z których część to właśnie radykalni sunnici odwołujący się bezpośrednio do Państwa Islamskiego. Bez bezinteresownego wspierania państwa Izrael okupującego Palestynę nie byłoby nawet słynnego ataku na wieże WTC.
Druga zasadnicza kwestia która zwraca uwagę to fakt, że na całym Bliskim Wschodzie, także popierani często przez nacjonalistów, żołnierze Syryjskiej Armii Arabskiej idą do walki i giną w niej ze słowem Allaha na ustach, tak samo żołnierze Hezbollahu, radykałowie z Hamasu, czy Palestyńskiego Ruchu Oporu. Podobnie walczyli wierni Kadafiemu żołnierze Zielonej Libii. Nie ma znaczenia, czy państwo będzie świeckie, czy nie. Religijność nadal jest sprawą kluczową i powinno jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem w krajach muzułmańskich w oczach mieszkańca wymierającej Europy i przykładem dla niego.
Krytykując islam musimy dostrzec, że tak naprawdę europejscy nacjonaliści, tradycjonaliści, czy identytaryści mają z muzułmanami wiele wspólnych wartości, a przede wszystkim taką samą niechęć wobec liberalizmu, zboczeń czy niszczenia kultury przez globalizm. Tutaj właśnie dochodzimy do najważniejszego wroga którym nie jest islam, tym wrogiem jest właśnie narzucony tradycyjnej Europie liberalizm oraz marksizm kulturowy dokonujący na naszym kontynencie obyczajowego spustoszenia, promocji radykalnego indywidualizmu, który sprawił, że nawet w tak rzekomo katolickim kraju jak Polska może się okazać, że rządząca większością partia prawicowa, chrześcijańska, nazywana nacjonalistyczną i fundamentalną przez lewactwo i liberałów zagłosuje przeciw całkowitemu zakazowi aborcji. Nie można oczywiście nie wspomnieć o realizowanej od dziesięcioleci przez wyznawców liberalnej ideologii masowej imigracji, która wspierana przez kapitalistów, lewackie i żydowskie organizacje ( o wpływie żydowskim na imigrację pisałem szerzej w tekście „Awantura o (Kukłę) Żyda” publikowanym na kierunki.info.pl) ma miejsce od kilkudziesięciu lat.
W Europie opartej na silnym fundamencie chrześcijańskim i etnicznym taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca, lecz gdy pieniądz, ekonomia, stanowi większą wartość od Boga, Narodu, Rasy powstaje społeczeństwo pozbawione duchowości i fanatyzmu. A taka pustka nie może być wieczna. Nie może więc w żaden sposób dziwić, że w liberalnych społeczeństwach w takiej sytuacji szerzą się tradycyjne wartości bliskowschodnie. W obliczu nowej ery islamu część środowisk narodowych skupia się wyłącznie na zwalczaniu muzułmanów w Europie. Dochodzi wtedy do tak żałosnych obrazów jak wspólny front z pederastami i żydowskimi organizacjami, oraz odcinanie się od „radykalnych” nacjonalistów (przykład brytyjski: British Defence League, przykład francuski: Front Narodowy i część Bloku Identytarystów, przykład niemiecki: Pegida). Musimy sobie szczerze odpowiedzieć, że gdyby nie liberalizm w rozumieniu nie tylko obyczajowym, a ekonomicznym i następujący po nim marksizm kulturowy w rozumieniu multikulturowego-lewackiego-zboczonego lobby kreujące rzeczywistość w Europie i zwalczające „zacofane” chrześcijaństwo (głównie to tradycyjne w rozumieniu rzymskim) nie byłoby problematyki radykalnego islamu w Europie i problemu obcych kulturowo mniejszości etnicznych. Jedynym, prawdziwym wrogiem dla Polski jest wyłącznie ten zgniły, liberalny system, który mimo społecznego oporu może zaprowadzić w Polsce podobne etniczne zmiany jak na Zachodzie. Widoczna powoli jest faza przygotowywania społeczeństwa przez środowiska „gorszego sortu” do rozwiązania kryzysu demograficznego właśnie poprzez masowe sprowadzanie obcych kulturowo przedstawicieli innych ras.
Wracając do Syryjki. Miriam Shaded, której obca jest kultura rodowitego państwa, nie posiada odpowiednich kwalifikacji, by móc prezentować jakieś wartościowe poglądy w kwestii wiary islamskiej, a co dopiero wypowiadać się na ten temat w mediach. Wzywa do delegalizacji islamu oraz dowodzi jego sprzeczności z konstytucją (która gwarantuje wolność wyznania). Zastanawiające jest czy zdaje sobie ona sprawę, że prawo szariatu obowiązuje tylko w kilka państwach muzułmańskich? Na podstawie jej wypowiedzi wnioskować można, że to nie ma znaczenia, ponieważ islam zawsze jest totalitarny. Jak więc podchodzi do większości umiarkowanych muzułmanów, w tym jej rodaków, którzy od radykałów się odcinają, a nawet walczą z nimi na śmierć i życie? Na pewno oni podchodzą do niej bardzo negatywnie. Jedna z Syryjek zamieszkałych w Polsce związana z środowiskiem aktywnie wspierającym rząd Assada oskarżyła Shaded i jej rodzinę o powiązania z fanatycznym anty-islamskim, pro-żydowskim protestantyzmem, a nawet żydowskimi oligarchami biznesowymi. Równocześnie Fundacja Shaded „Estera” zajmuje się sprowadzaniem imigrantów do Polski, co oczywiście jest sprzeczne z tym co głoszą nacjonaliści czyli sprzeciwem wobec jakichkolwiek imigrantów, także chrześcijan, których rzekomo sprowadza Shaded, zwłaszcza gdy ostatecznie okazuje się, że nie do końca chodzi o chrześcijan. Zresztą po sprowadzeniu, jak się okazuje, są zostawieni niemal sami sobie co skończyło się powrotem części (która okazała się zamożna) do Syrii, a część wyjechała do Niemiec.
Wracając do delegalizacji islamu. Wydaje mi się rzeczą obrzydliwą, gdy imigrantka „pierwszego pokolenia” Shaded domaga się delegalizacji islamu, gdy w Polsce żyje muzułmańska, tatarska społeczność od kilkuset lat, która jest o wiele bardziej polska, niż Shaded będzie kiedykolwiek mogła być w swoim żywocie. Wybitnych patriotów polskich Tatarów wyznania muzułmańskiego można wymienić dziesiątki. Tak jak reszta Polaków ginęli podczas Powstania Listopadowego, wojny polsko-bolszewickiej, podczas Wojny Obronnej w 1939, w Katyniu, udowodnili swoją wartość pod Narwikiem, Tobrukiem, Monte-Cassino, Arnhem. Gimbo-patrioci śliniący się na myśl o Wiktorii Wiedeńskiej Jana III Sobieskiego jako zwycięstwa nad islamem powinni wiedzieć, że właśnie muzułmanie Tatarzy uratowali życie Sobieskiemu w bitwie pod Parkanami za co król podarował im ziemię na Podlasiu w tym wieś Kryszyniany, gdzie stoi meczet, który stał się celem kilku anty-islamskich głupców jakiś czas temu. Polscy Tatarzy godnie zasłużyli się Rzeczpospolitej i nie muszą nikomu udowadniać komu są lojalni i nikt nie może im odebrać nigdy prawa do swoich tradycji i religii. Bardziej poważna od delegalizacji islamu wydawałaby się deportacja Shaded do Syrii. W końcu teoretyzując, żeby oczyścić Zachód z multikulturalizmu trzeba byłoby deportować stamtąd kilka pokoleń imigrantów, a Shaded jest z pierwszego. To oczywiście żart. Proponowałbym pani Shaded zająć się nie delegalizacją islamu, a przyjrzeniem się przykładowo gminom żydowskim. W porównaniu do społeczności muzułmańskiej to właśnie tam pojawia się często antypolska retoryka, manipulacje historyczne, czy zwalczanie nacjonalizmu co zresztą jest też problematyczne na Węgrzech czy Grecji, gdzie gminy żydowskie wręcz chcą zakazać udziału nacjonalistom w demokracji mimo ich sporego poparcia społecznego i delegalizacji ich partii.
Witold Jan Dobrowolski
(na zdjęciu Żołnierze Pułku Jazdy Tatarskiej im. Mustafy Achmatowicza, wojna polsko-bolszewicka 1920).
Męczennicy
6 stycznia 1794, Noirmoutier, Francja
Na miejsce egzekucji oprawcy wnoszą mężczyznę, którego rany uczyniły inwalidą. Rany zdobyte w walce, która uczyniła Maurice D'Elbee generałem a zbieraninę chłopów Wielką Armią Katolicką i Królewską. Obejmując dowództwo po poległym pod Nantnes Jacques Cathelineau zwanym Świętym z Anjou, na zawsze zapisał się w poczcie rycerzy wojującego Christianas. W szeregi tych, którzy wypowiedzieli wojnę osobistym wrogom Pana Boga, przyniósł światło sztuki wojennej oraz dyscyplinę. Dał niejeden przykład osobistej odwagi w beznadziejnych bitwach przeciw liczniejszym wrogom. Po jednej ze zwycięskich potyczek, gdy jego żołnierze zapragnęli zemsty za krzywdy wyrządzone przez Republikę i jej Piekielne Kolumny, Maurrice nie zgodził się na rozstrzelanie pochwyconych jeńców. Rozkazał Powstańcom odmawiać modlitwę „Ojcze Nasz”, którą przerwał w odpowiednim momencie pytając – jak możecie prosić Boga o przebaczenie jeżeli sami nie umiecie wybaczyć swoim wrogom? - po tych słowach puścił pojmanych wolno. Wandejscy żołnierze nieraz płakali słysząc wieść o swoim wodzu, nazywanym Generałem Opatrzności. Rozstrzelanym, wraz, z końcem ich bohaterskiej epopei. Święci z Wandei – módlcie się za nami!
Wielkanoc 1938, 24 kwietnia, Rumunia
W więziennej celi, z dala od rodziny i bliskich Zmartwychwstania Pańskiego oczekuje Corneliu Codreanu. Skazany na samotność za walkę o odrodzenie moralne swojego narodu, sprawiedliwość dla najbiedniejszych i należne miejsce w historii ukochanej ojczyzny. To trzeci raz gdy spędza Wielkanoc w więzieniu. W modlitwach wymienia imiona poległych, którzy razem z nim porwali się do beznadziejnej walki. Widzi ich twarze, wspomina spędzone razem chwile. W tym samym czasie dowiaduje się, że Najwyższy Wojskowy Trybunał Kasacyjny odrzuca jego apelacje. „Moja dusza umęczona jest przez niesprawiedliwość...” pisze ten sam człowiek, który wcześniej pisał drogowskazy dla swoich Legionistów. Ten sam, który 11 lat wcześniej mówił swoim towarzyszom: „O dziesiątej wieczorem, powołuję Legion Michała Archanioła pod moim przywództwem. Niech doń wstąpi ten, kto bezgranicznie wierzy. Niech poza nim pozostanie ten, kto ma wątpliwości”. Decyzja ta i ciąg wydarzeń, który nastąpił po niej kosztował Kapitana i wielu jego Legionistów życie. Na zawsze wpisując ich w kanon bohaterów europejskiej rewolucji.
10 lutego 1943, okolice Krasnego Boru, Związek Radziecki
„Wiosną daleko od mojej ojczyzny,
Wiosną daleko od mojej ukochanej,
Wiosną bez kwiatów, bez radości,
Wiosną na wojnie nad Wołchowem.”
(Primavera)
śpiewali żołnierze Błękitnej Dywizji walcząc pod obcym niebem z przeważającymi siłami wroga. Gotowi do zemsty za lata wojny we własnej ojczyźnie, gdzie ich rodziny, towarzysze i sąsiedzi cierpieli prześladowania. Ich bezbożni oprawcy kierowani przez zakrwawione dłonie oficerów NKWD ponieśli klęskę pod Madrytem w 1939 roku. Teraz w 1943 roku czerwona hydra znów zagraża narodom Europy. I znów jej serce musi zostać przebite bagnetem. W trakcie blokady Leningradu, nad rzeką Wołchow, pod Krasnym Borem, żołnierzom dywizji przychodzi stanąć do krwawej bitwy z Sowietami. Błękitni żołnierze śmieją się ze śmierci i odczuwają pogardę wobec porażki. W bitwie ponoszą zwycięstwo ale też liczne straty. Poświęcili się dla sprawy. W imię świętej nienawiści i chęci zemsty za krew swych rodaków, za zburzone świątynie. W imię miłości do Ojczyzny, zarówno tej w Niebie, jak i tutaj na Ziemi. W imię Wielkiej Hiszpanii i Wielkiej Europy.
Czerwiec 2014, Bartella, Irak
Po upadku Mosulu, co raz dalej i dalej maszeruje czarna hydra Państwa Islamskiego. Mieszkańcy asyryjskiej Bartelli zostali opuszczeni przez mające bronić miasta siły rządowe. Ludzie ci nie chcą jednak oddać swoich domów, rodzin i świątyń Islamistom bez walki. 600 z nich utworzyło milicję oraz postawiło barykady na obrzeżach miasta. Prędzej zginą niż przepuszczą wroga. Prędzej zginą niż wyrzekną się Chrystusa. Prędzej zginą niż uciekną. Prędzej zginą. A historia ta jest jedynie kroplą w morzu innych przykładów męczeństwa za Wiarę Chrystusową, która ma miejsce każdego dnia na Bliskim Wschodzie i całym świecie. To nie tylko tamtych 600 ochotników, to też żołnierze z Sootoro, Dweksh Nawsha, grup zbrojnych Syryjskiej Partii Socjal-Nacjonalistycznej czy Syryjskiej Armii Arabskiej. To nie tylko ci, którzy walczą ale też cywile bestialsko zamordowani w imieniu dżihadu. A jest ich znacznie więcej niż dziś się o tym mówi. Znacznie więcej niezłomnych i wyklętych. Nie tylko przez islamskich morderców ale też imperia politycznej poprawności, dla których śmierć chrześcijanina nie stanowi informacji.
Do opisanych powyżej historii nie chcę dodawać za dużo słów. Niech mówią same przez siebie. Być może otworzą oczy niektórym, że patriotyzm czy wiara oznaczają więcej niż nadruk na odzieży. Często sprzedawanej przez politycznie podejrzanych „przedsiębiorców”. Pamiętajmy, że jak pisał wódz Reksistów:
„Wiara ma wartość jedynie wtedy, gdy zdobywa, miłość – gdy płonie, a miłosierdzie – gdy zbawia.”
Leon Zawada
Bezdroża antyniemieckiej obsesji
„Położenie geograficzne Polski i Niemiec tak się ułożyło, że te państwa muszą być ze sobą albo w przymierzu albo w antagonizmie wiodącym do wzajemnego zniweczenia się" - Władysław Studnicki
W noc sylwestrową z roku 2015 na 2016 doszło w pewnym europejskim mieście do fali masowych gwałtów na białych kobietach. Ich autorami byli przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, zaproszeni i protegowani przez lokalną gubernator prowincji eurokołchozu.
Gdzie to się wydarzyło? Ano w kraju, który po przepoczwarzeniu się z Trzeciej Rzeszy w Republikę Federalną Niemiec, posiada Unię Europejską i buduje potężne imperium, w ramach którego dla Polaków przewidywana jest rola niewolników. Chodzi oczywiście o NIEMCY i wielkie litery nie są tu przypadkowe. To nasz najgorszy wróg pisany przez wielkie W. W podziemnych fabrykach z podpisem "Lebensborn" płodzi miliardy bojowców Merkeljugend, gotowych odebrać Polsce ziemie od dziesiątek tysięcy lat słowiańskie, piastowskie i arcypolskie - na przykład te wokół Szczecina.
A teraz na poważnie: wydarzyło się to w Niemczech. konkretnie w Kolonii. W kraju, który po totalnej katastrofie roku 1945, którą ściągnął na siebie decyzjami niemądrego polityka, stał się okupowanym buforem dla bolszewii i zachodniego świata kapitalistycznego. Któremu wypędzono 15 milionów kresowiaków ze wschodu, dalszego wschodu i południa. Którego naród po dziesięcioleciach "antynazistowskiej reedukacji" stracił własną tożsamość. Którego klasę pracowniczą rodzima marksistowska lewica zaprzęga do roli "szewców Europy", ratujących wszystkich naokoło i podpierających kapitalistyczną ekspansję nielicznych wybranych, na wschód. Który ma katastrofalne wskaźniki urodzeń, dodatkowo zakłamane propagandowo dzięki "poprawie demograficznej" w postaci rodzin muzułmańskich z kilkunastoma dziećmi pod jednym dachem. Który nie wierzy w nic poza ateizmem i kultem konsumpcji. Którego minister obrony to kobieta-pacyfistka, a żołnierze wspaniałej Bundeswehry, często transwestyci, nie zrobiliby poprawnie 20 pompek. Którego "słabszych" - kobiet, dzieci i starców, chcą bronić nie niemieccy mężczyźni, lecz np. niektórzy polscy narodowcy.
Jednym z nich jest znany z mediów Marian Kowalski. Na wiecu w Lublinie, zorganizowanym przeciw agentom Sorosa z tzw. KOD-u, nawiązywał on do wydarzeń z Kolonii. Mówił o unijnych biurokratach z wyraźnym oburzeniem: "Doprowadzili do takiego sk... Europy, że nawet Niemcy nie są bezpieczni we własnym kraju!" Oraz: "Nie pozwolimy im [tj. imigrantom] na gwałcenie niemieckich kobiet!".
Ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. W niecałe kilka dni od plagi gwałtów, która przetoczyła się przez kilka miast w Niemczech, zajrzałem na profil "Polityki Narodowej", zaczepiony na portalu społecznościowym. A tam arcywesoły wpis, opublikowany ku pamięci jednego z ojców-założycieli endecji, Jana Ludwika Popławskiego:
"Jako że zagrożenie niemieckie, w nowej formie dyktatury poprawności politycznej oraz wpływów unijnych, wciąż wydaje się aktualne, przypomnijmy słowa tego Wielkiego Polaka:
"Od 1000 lat zalew niemiecki systematycznie podrywał nasze dziedziny... Potęga państwa pruskiego i kultury niemieckiej przerażać może tych tylko, którzy w przyszłość patrzeć nie umieją, a przeszłości nie pamiętają."
W tym momencie poczułem, że coś po prostu wyrzuca mnie z butów. I to właśnie jest przyczyną napisania przeze mnie tego jakże przydługiego tekstu. Od razu ośmielę się "poprawić po profesorze" pisząc, że Popławski nie miał racji - to właśnie wietrzycieli "odwiecznego zagrożenia niemieckiego" owa potęga niemiecka przeraża najbardziej. Dlatego całą jego sentencję uznaję za dogłębnie nielogiczną. Jak zresztą całą koncepcję budowania polskiej jedności i narodowej siły na paranoicznym strachu przed Niemcami. Był to moim zdaniem błędny krok, postawiony przez endecję na kilka lat przed I wojną światową, z którego nie wyciągnięto nigdy wniosków, a tylko pogłębiano błędne myślenie, szykując grunt pod polskie klęski. Krok ten zrodził wiele wstrząsów, zwłaszcza w mazowieckich strukturach ruchu narodowego. Fronda w postaci chociażby Narodowego Związku Robotniczego była bezpośrednim skutkiem "przesunięcia wskazówki". Wielu narodowców, w czasach gdy idea narodowa była wciąż bardzo młoda, nie chciało zgodzić się na to, aby środek ciężkości w całej palecie "wrogów Polski" miał przypaść akurat Niemcom, a nie chociażby caratowi, Żydom, czy ruchowi socjalistycznemu.
Nad napisaniem tego tekstu głowiłem się kilka tygodni, a proces jego tworzenia trwał kilka razy dłużej. Tym bardziej, że trudno w niniejszym temacie znaleźć jakąś niszę czy swoistą specjalność, trzeba po prostu omówić całość, a to zahacza o syzyfowe dzieło zredefiniowania polskiego systemu myślenia. Kwestia niemiecka to w polskim środowisku narodowym i szerzej - prawicowym - coś, o czym się nie dyskutuje na poważnie, tylko pisze hagady. I to w dosłownym sensie. Zamiast rzeczowej analizy jakże kompleksowych stosunków między naszymi państwami i narodami, bez przerwy słyszymy słowolejstwo: krzyżacy, niemiecka Unia, niemieccy Żydzi, niemieccy Rotszyldowie, niemiecka ekspansja etc. Ten fałszywy z założenia dyskurs rodzi wiele zatrutych owoców. Widać to zarówno wśród młodych narodowców, jak i "starych" owych nigdy nie nadążających za trendem dinozaurów chwalących się wszystkim naokoło obecnością na jakiejś niepamiętanej przez nikogo manifie z przełomu lat 80. i 90. Jak można nie nazwać wariatem człowieka, który wygłasza setki antyniemieckich tyrad na portalu społecznościowym, a jednocześnie za swój profil przedstawia zdjęcie jakiegoś Wikinga z narodowosocjalistycznego afiszu propagandowego? Takich przykładów jest naprawdę co niemiara. W latach 90. na polskich ulicach roiło się od golących się na łyso idiotów, którzy swoją nienawiść do Niemców łączyli z uwielbieniem dla Hitlera. To wszystko było wypadkową trzech czynników: swoistej patologizacji środowiska mieniącego się narodowym, wiekowej, najmniej stuletniej, polskiej mitomanii oraz właśnie antyniemieckiej obsesji, której chcę poświęcić cały ten esej.
Tymczasem toczenie piany w stronę któregokolwiek z sąsiadów jest dzisiaj zupełnie niepotrzebne i szkodliwe. Podobny zalew histerii i paranoi co w kwestii niemieckiej towarzyszy narodowcom w tematyce Ukrainy i dzisiejszego nacjonalizmu ukraińskiego. Tym niemniej w przeciwieństwie do kwestii ukraińskiej, gdzie faktycznie Polska nadal nie usłyszała przeprosin za Rzeź Wołyńską, względnie raczona jest - przez oficjalne kręgi w Kijowie, jak i nacjonalistów - opowieściami o "tragedii" vel "bratobójczych walkach", strona niemiecka wyraziła swoje przeprosiny, żal i skruchę za wszystkie zbrodnie dokonane w Polsce podczas ostatniej wojny, a polska mityczna "granica zachodnia" (skąd ten cudzysłów - wyjaśnienie w części drugiej tekstu) została zatwierdzona jakimś lichym traktatem. Co prawda możemy się domyślać, że stanowisko oficjalnych elit złożonych ekskluzywnie z amerykańskich (a wcześniej także sowieckich) wasali nie musi koniecznie współgrać z zepchniętym do podziemia "duchem niemieckim", który nadal może żywić do nas niechęć, pretensje o to i o tamto. Ale faktem jest (w 100% ignorowanym), że i owe narodowe niedobitki wśród Niemców dzisiaj zaczynają mówić całkowicie innym głosem. Paradoksalnie, w tym samym momencie, gdy niemieckie oficjalne elity zaczynają Polskę atakować za delikatne odchylenie naszego kraju od marksistowskiej religii spajającej Związek Europejski. Czy więc nie nadszedł czas, aby niemieccy i polscy patrioci poszli razem do walki o lepsze jutro w ramach nadchodzącej drugiej Wiosny Ludów? Polscy narodowcy jak sądzę w swej masie odkrzykną - nie. I znów usłyszymy zidiociały słowotok na poziomie bajeczki o Wandzie, w którym wezmą udział nawet "intelektualiści" z tzw. ruchu.
Przejdźmy zatem do powodów płodzenia takich a nie innych analiz bądź "analiz" w wydaniu zatroskanych o losy Polski patriotów, prawicowców, narodowców etc. Dlaczego zawsze Niemcy? Co czyni z ich "naczelnych" wrogów? Doszedłem do wniosku, że czas się porządnie umoczyć w gnojówce i dojść wreszcie do sedna tej jakże palącej kwestii.
Część I: "Jak świat światem", czyli rzecz o odwiecznych wrogach i trochę o przekroju dziejów
Czas to napisać wprost: analizowanie stosunków polsko-niemieckich przez pryzmat dwóch złowieszczych słów - Hakata i Gestapo - jest czymś naprawdę absurdalnym. Na ogół, w naszej historii, te stosunki były wyważone, rywalizacja mieszała się w nich ze współdziałaniem, ale przeważało dobre sąsiedztwo. Za czasów Chrobrego, niemiecki cesarz Otton III rysował koncepcję trójstronnej unifikacji Europy, w której Polska byłaby jednym z naczelnych filarów. Później Otton zmarł, koncepcja upadła na następne 1000 lat, a państwo Polan rozpoczęło agresywny szlak podbojów, który nie oszczędzał także terytoriów niemieckich, czy też pospiesznie niemczonych. Chrobry jednak przekalkulował w swoich inwestycjach, a skutki jego nadmiernie agresywnej polityki odczuwali jego następcy aż do wygaśnięcia dynastii piastowskiej. Pokrótce, rodzące się państwo polskie było atakowane ze wszystkich stron, a następnie uległo rozbiciu dzielnicowemu. Już w tym momencie ignorowanie faktu, że Chrobry był władcą okrutnym, a jego drużyna - swoistym prekursorem opryczniny, pomaga płodzonym przez germanofobów legendom, iż jakieś niemieckie knowania przywiodły Polskę na skraj upadku.
W tym momencie dziejowym rozpoczyna się lament współczesnych tzw. analityków nad "słowiańskim losem". Biedaki rozglądające się za krzyżakiem czyhającym na nich w lodówce często opłakują "braci Słowian" żyjących na zachód od tradycyjnej polskiej granicy etnicznej na Odrze i Nysie, których zasymilowało i zniemczyło Cesarstwo. W jakiś przedziwny sposób łączą tę polityką z domniemanym "antypolonizmem", z nastawaniem Niemiec na wczesną Polskę. Jak można wysuwać w ogóle taki argument, skoro dla owych zachodnich Słowian, wyznających pogaństwo (Berlin był słowiańskim targiem niewolników, na którym sprzedawano porwanych chrześcijan), państwo Polan od 966 roku było niczym innym jak opresyjnym reżimem, dobijającym ich do spółki z Cesarstwem? Jeżeli daleko im było do niemieckiego pana, to tym bardziej nienawidzili tworzącej się Polski, gdyż w tamtych czasach niemiecki pleban, do spółki z włoskim i francuskim, bawił także po prawej stronie Odry, przyuczając polskich braciszków. Poza tym kryterium etniczne nakazywałoby w takim razie uznać za "polskie" także wszystkie inne ziemie słowiańskie w Środkowej Europie i w ogóle na całym Bożym świecie. Kamczatka dla Polaków i tym samym niemiecki slogan z czasów wojny "za Ural" właśnie nabiera zupełnie innego znaczenia. Czyż nie jest to czysty idiotyzm? Podobnie nikt o zdrowych zmysłach nie uzna Anglii za "ziemię niemiecką" tylko dlatego, że skolonizowali ją niegdyś germańscy Anglosasi, dziesiątkując tubylcze ludy gaelickie i obejmując nad nimi władzę, potem jej germańskość ugruntował jeszcze mocniej Wilhelm Zdobywca, a obecna dynastia panująca to nie zmyślony pseudonim "Windsorowie" tylko ród Sachsen-Koburg-Gotha-Battenberg, czystej krwi Niemcy. A jednak w 1940 roku, gdy Hitler pragnął wcielić do germańskiej macierzy stary Albion, flegmatyczni Anglosasi odpowiedzieli mu najbardziej agresywnym zrywem w całej swej historii, wymazując mu z mapy Drezno i Hamburg. Kryterium etniczne to zatem zdecydowanie za mało, by decydować o przynależności ziem do danego państwa. To tylko baza, na której budowały się narody europy, rozwijając własną odrębną kulturę.
Skoro jesteśmy już przy początkach i owej bazie, to warto byłoby przypomnieć wielkiego polskiego historyka Karola Szajnochę i jego teorię o germańskich (skandynawskich) korzeniach narodowości oraz państwowości polskiej wyłożoną obszernie w pracy "Lechicki początek Polski" napisanej w 1858 roku. Nie jest to miejsce na recenzję i rozbudowaną ocenę owej teorii, ale kompletnym laikom warto rzucić kilka abstraktów. Otóż Szajnocha uważał m.in., że podobnie jak Waregowie na Rusi, tak normańskie plemiona przeprawiały się przez Wisłę i Wartę, dając początek nacji Lechitów. Z jej szeregów miał wyłonić się m.in. władca Popiel, którego obalił Słowianin Piast. W kilku źródłach kronikarzy niemieckich Szajnocha znalazł definicję Sarmatów jako zlepka normańskich szczepów. Zwracał uwagę na zachowania i obyczaje na dworze Chrobrego, które miały być łudząco podobne do tych znanych u Wikingów. Wskazywał, iż biały orzeł miał bardzo doniosłe znaczenie we wczesnej symbolice skandynawskiej, podobnie jak zasada białej i czerwonej tarczy, symbolizujących odpowiednio pokój i wojnę. Przechodząc do spraw bardziej szczegółowych, Szajnocha analizował dokładnie polskie słowa o doniosłym znaczeniu i przypisywał im normańskie pochodzenie: szlachta od normańskiego słowa "slagt" (ród), sejm od "saejma" (rada, zgromadzenie), lichwa od "leihran" (pożyczanie) etc. Podobnych zbieżności w słowach bardziej pospolitych znalazł Szajnocha znacznie więcej. Również końcówki nazwisk "ski"/"ska", przywodziły historykowi na myśl nazewnictwo czysto skandynawskie, podobnie jak nazwy niektórych grodów i osad. I tak choćby Gdańsk miał być modyfikacją pierwotnego Dansk etc etc.
Nie uważam tego, co głosił ów zasłużony historyk za swoistą biblię polskiej etnogenezy, jednak uznaję zasadność przynajmniej części jego argumentów i kompletnie nie przemawiają do mnie głosy odrzucające wszystko, co napisał. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że u samych podstaw polskiej państwowości krew germańska przynajmniej mieszała się w niej mocno ze słowiańską. Rządy pierwszych Piastów przypominały zresztą do złudzenia metody germańskie w swoim okrutnym zamordyzmie. Natomiast skręt w stronę tak typowego dla Słowian republikanizmu (i rodzącej się z niego pół-anarchii) zaliczyliśmy wraz z późniejszą unią polsko-litewską, której schedą dla Polaków było zajęcie ogromnych połaci Rusi, nazwanej później Ukrainą. Być może dopiero wtedy bardziej nordyccy niźli słowiańscy Polacy ulegli raptownej slawizacji, asymilując w ogromnej mierze pierwiastek ruski i białoruski? Rusini zresztą do dziś nazywają nas po skandynawsku: "Lachy", na co zwracał szczególną uwagę Szajnocha. To tylko domniemania jednego z zasłużonych historyków, ale gdyby miał rację - to co? Czy od germańskości upadłaby polskość? Absurd.
Są to bowiem kwestie trzeciorzędne. Przecież i Niemcy wchłonęli ogromny pierwiastek krwi słowiańskiej. Przywołam w tym miejscu Władysława Studnickiego, znanego polskiego germanofila i naszego najbardziej genialnego analityka stosunków międzynarodowych w historii: "W Polsce kolonizacja niemiecka w ciągu wieków polszczyła się, w Prusach nastąpiła germanizacja pewnej ilości Polaków i innych Słowian. Ludność wschodnich Niemiec ma w swoich żyłach dużo krwi słowiańskiej, Polacy dużo krwi niemieckiej. Wszystko to wywołuje rasowe pokrewieństwo między Polakami a Niemcami, a wyłącza wstręty rasowe. W 1912 roku przeglądając statystykę małżeństw mieszanych w Poznaniu, skonstatowałem olbrzymi procent małżeństw polsko-niemieckich. Tymczasem w Wilnie lub Grodnie procent mieszanych małżeństw polsko-rosyjskich był nikły."
Kiedy wykładając te fakty w debatach z antyniemiecko nastawionymi nacjonalistami dochodzę do wyczerpania arsenału, to zawsze czekają mnie dwa scenariusze: albo dyskutant to wszystko podważy jakimiś legendami o przysłowiowej Wandzie i da mi do zrozumienia, że właśnie zmarnowałem dobre kilkadziesiąt minut życia, albo też zręcznie przeskoczy od spraw etnicznych do zagadnienia wrogiej, niby od zarania dziejów, państwowości niemieckiej. Może to nie "wojna krwi", ale naszych państw jest nieuchronna, gdyż warunkuje ją sąsiedztwo i agresywny charakter władztwa niemieckiego, będzie dowodzić jegomość. Dochodzi do sytuacji, w których ludzie nie posądzani przeze mnie o intelektualną ułomność wygłaszają tak katastrofalne brednie, jak choćby: "Niemcy powstały po to, aby zniszczyć Polskę"(!!!). To nie jest żart. To dosłownie. Z litości pominę autora. Jakże wzorowy, modelowy przykład polskiej megalomanii wynikającej z kobiecego charakteru naszej nacji.Tylko w Polsce można bez ryzyka ośmieszenia wygłaszać tezę, że jakieś państwo powstało - i to przed powstaniem państwa polskiego - aby zniszczyć państwo polskie. Identycznie rozpatrujemy cały przekrój naszych dziejów; Niemcy powstały, aby zniszczyć Polskę, druga wojna światowa wybuchła, bo Polska sprzeciwiła się Niemcom, Niemcy przegrały drugą wojnę światową, gdyż Polacy walczyli z nimi na wszystkich frontach. Bardzo podobnie analizujemy swoje stosunki z innymi sąsiadami i w ogóle całym światem. Niestety, są to idiotyczne hagady. Lepiej byśmy się z nich wyleczyli, zanim ich skutki będą dla nas śmiertelne.
Tak czy inaczej, stosunki polsko-niemieckie w owym czasie nie różniły się szczególnie od polskich zatargów z Czechami, czy Rusinami. Poszczególne interwencje niemieckich margrabiów lub cesarzy były odpłacane, a poza tym towarzyszył im także polski czynnik wewnętrzny - jak wołanie o wsparcie ze strony księcia Zbigniewa, pozostającego w sporze z Bolesławem Krzywoustym. Później granica polsko-niemiecka należała do spokojniejszych, w miastach na Śląsku żywioły polski i niemiecki współżyły w przykładnej harmonii, ale jednocześnie pojawił się wątek krzyżacki.
Krzyżacy to jeden z najmocniejszych symboli szeroko pojmowanej "niemieckości", czy też "niemczyzny" w Polsce. Jak każdy Zakon rycerski w służbie Kościoła Katolickiego (nie licząc może rozbitych przez Rosjan i również niemieckich Kawalerów Mieczowych) przeszli oni mutację od idealistycznej organizacji orężnych misjonarzy w zbrojną gildię handlową o charakterze quasi-państwowym, nie wstydzącą się nawet kontaktów o charakterze zarobkowym z innowiercami (słynne konszachty Templariuszy z Żydami i Saracenami), czy innych aktów odstępstwa od pierwotnych reguł zakonnych. Z czasem zakony stawały się zbyt uciążliwe dla władców łacińskiej Europy. Ci więc rozprawiali się z nimi - brutalnie, jak Filip Piękny z de Molay'em i jego świtą bądź bardziej dyplomatycznie jak Zygmunt Stary właśnie z krzyżakami.
W Polsce mit krzyżaka położył podwaliny pod ową przesadną i momentami obsesyjną antyniemieckość, którą obserwujemy i dziś. Ogromną zasługę na tym polu poniósł jeden z naszych najwybitniejszych powieściopisarzy (a może najwybitniejszy), Henryk Sienkiewicz. Odrzucając na moment romantyczną otoczkę "Krzyżaków" należy oczywiście potwierdzić przewodnią tezę historyczną dzieła - Zakon Krzyżacki był oczywiście poważnym zagrożeniem dla polskich aspiracji imperialnych, z którym na szczęście Polska sobie ostatecznie poradziła. Z drugiej strony nie wolno nam bagatelizować faktu, iż Sienkiewicz skupiał się w swoich powieściach na najeźdźcach germańskich (Szwedach, Niemcach) bądź problemach wewnętrznych Rzeczypospolitej (kozacy, samodzielna polityka dworu Radziwiłłów) ze względu na rygor rosyjskiej cenzury - a przecież głównym odbiorcą jego książek był Polak mieszkający w Kongresówce. Pomogło to wykreować fałszywe wrażenie, powielane w publicystyce i propagandzie niektórych kół politycznych, iż niemiecki wróg jest w jakiś sposób szczególny, co oczywiście odpowiadało późniejszej propagandzie w czasach PRL, gdy główne dzieła Sienkiewicza (poza niepoprawnym politycznie "Ogniem i Mieczem") były ekranizowane i popularyzowane. Pamiętać należy, że nawet jego doskonale znana nowela "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela" tak naprawdę obrazowała realia polskiej szkoły w zaborze rosyjskim, tyle że ze względu na cenzurę musiała zostać przeniesiona na realia pruskie. Co więcej, gdy w 1910 roku endecy wraz z neoslawistami chcieli posłużyć się sylwetką Sienkiewicza do szykowanych wówczas obchodów 500-letniej rocznicy Bitwy pod Grunwaldem, ten po namyśle odmówił partycypacji. Podaje się zresztą, że polityczne zamieszanie wokół owych obchodów przyczyniło się do pogorszenia jego stanu zdrowia i w konsekwencji - śmierci.
Sienkiewiczowski obraz Niemca jako fałszywego, podstępnego krzyżaka odcisnął tym niemniej ogromne piętno na postrzeganiu Niemców w Polsce. Piętno, którego pisarz być może nie chciał już pogłębiać przez uczestnictwo w manifestacji politycznej, mającej na celu skierować uwagę społeczeństwa polskiego w Kongresówce na "zagrożenie niemieckie", tym samym osłabiając sentyment antyrosyjski. Moim zdaniem sprawa polsko-krzyżacka nie miała wiele wspólnego ze stosunkami polsko-niemieckimi. To za wąski kontekst, gdyż krzyżacy nie mieli wówczas monopolu na politykę niemiecką - było jeszcze ogromne Cesarstwo. Był to raczej konflikt państwa z uciążliwą gildią handlową, która poradziwszy sobie w imię polskiego króla z pogańską irredentą na Pomorzu, sama stała się problemem nadrzędnym. Kolejną rzeczą, o której musimy pamiętać, jest zaniechanie ze strony króla Zygmunta udzielenia pomocy katolikom w państwie zakonnym po hołdzie pruskim i konwersji dworu Hohenzollernów na protestantyzm. Poprzez zaniechanie, polski monarcha uzyskał koncesje krótkoterminowe - osłabienie żywiołu niemieckiego w Prusach poprzez jego skonfliktowanie z Cesarstwem, jednocześnie dając zaczątek problemowi długoterminowemu - rozwojowi niemieckiego protestantyzmu, który w połączeniu z Schopenhauerem i Heglem da w XX wieku herezję hitleryzmu. Bowiem to w Prusach wylęgły się "nowe Niemcy".
Odłożywszy tymczasem Sienkiewicza i ukute przez niego "krzyżackie knowanie", przejdźmy do dalszej części naszej historycznej opowieści. Rozbicie państwa zakonu krzyżackiego wiąże się z o wiele ważniejszym wydarzeniem w polskich dziejach: unią polsko-litewską. I ono przez germanofobów często staje się wykoślawione, pomniejsza się jego sens. Narracja, którą posługują się obsesyjni "anty-Niemcy" brzmi mniej więcej tak: Litwini oraz Polacy czuli się zagrożeni przez krzyżaków, którzy pragnęli co najmniej zniszczyć polską i litewską siłę zbrojną oraz podporządkować sobie te dwa kraje. W odpowiedzi na to i w ruchu czysto obronnym oba te kraje związały się z sobą unią. Zupełnie przypadkowo - i fajnie się stało - dała ona początek wielkiemu imperium. Czy nie wydaje się to nikomu odrobinę naiwne i głupie, by tak analizować polskie dzieje? Oczywiście w unii polsko-litewskiej kwestia krzyżacka nie stanowiła priorytetu - był to wyłącznie pretekst do zbliżenia.
Po hołdzie pruskim i rozszarpaniu Niemiec wojną trzydziestoletnią, na kilkaset lat kwestia niemiecka ustępuje w polskiej polityce zagranicznej kwestii ruskiej, szwedzkiej, tureckiej, tatarskiej etc. Tutaj niemcożercy zawsze tracą impet w swoich bajdurzeniach, bo niewiele istotnych rzeczy można powiedzieć o Niemcach w okresie, gdy Szwedzi rozjechali i spalili nam połowę o wiele bardziej olbrzymiego niż dziś kraju, gdy Tatarzy i Turcy napadali i brali w jasyr tysiące polskich kobiet, gdy Rusini wzniecali krwawe rebelie przeciw polskim możnowładcom, jednakowoż krwawo tłumione. A jak wiadomo, polska prawica uznaje zasadę: o Niemcach źle lub wcale. Więc o czym by tu w ogóle przypominać? Przejdźmy od razu do XX wieku i wyjmy w niebogłosy o zbrodniach dirlewangerowców w Warszawie.
Jakiż był więc stosunek ówczesnych Niemców do targanej zagrożeniami potęgi wielkiej Rzeczypospolitej? Znów bezbłędnie Studnicki:
"Polska Jagiellonów i pierwszych Wazów, jako potęga pierwszorzędna, imponowała rozdartym, krwawiącym się w walkach religijnych Niemcom. Z głębi Niemiec odezwały się głosy protestu przeciw inwazji szwedzkiej oraz brandenburskiemu w niej uczestnictwu. Obywatel Frankfurtu nad Menem, autor "Polonia Suspirans" opłakiwał cierpienia Polski; uczony Schuppius przepowiadał z jej upadku opłakane dla Europy skutki. Toteż wielki wysiłek narodowy, który wówczas wydźwignął Rzeczpospolitą, wywołał entuzjazm wśród wybitniejszych Niemców. Leibnitz wychwala Polskę. Osiecz wiedeńska postawiła Polskę u szczytu popularności w Niemczech. 70-letnie rządy saskie w Polsce wywołały szereg studiów niemieckich pisarzy z zakresu historii Polski i polskiego prawodawstwa. W okresie panowania Stanisława Augusta Mitzler de Koloff zaczął wydawać w Warszawie obszerny zbiór przekładów z polskiego pt. "Warschauer Bibliothek", dla zapoznania Niemców z literaturą polską."
Oczywiście wszystko to ulega pewnej zmianie wraz z podnoszeniem w świecie niemieckim głowy przez herezję protestancką i jej stopniowym deptaniem wpływów katolickich. I tak, jak w trakcie Potopu Niemcy stają po obu stronach wojny - klasztor na Jasnej Górze oblega słynny generał Burchard Müller von der Lühnen, tak w odsiecz Polakom z 16 000 żołnierzy przybywa z Austrii marszałek Melchior von Hatzfeldt. Od tej pory antagonizm polsko-niemiecki jest w dużej mierze wypadkową wojny religijnej w Europie. Jest to początek bardzo charakterystycznego dualizmu w stosunkach polsko-niemieckich. Od tej pory będzie w niemieckich krajach tylu zwolenników, co wrogów sprawy polskiej. Oczywiście, nie ma co generalizować pod kątem wyznaniowym: pamiętajmy, że nie wszyscy niemieccy luteranie byli zdeklarowanymi wrogami Rzeczypospolitej. Przeciwnie, wielu z nich uznawało nasz kraj za azyl religijnej i kulturowej tolerancji.
Kiedy na scenę polityczną w Europie wchodzą Prusy, jako twór państwowy zajmują Polsce stanowisko nieprzychylne. I tutaj nie ma co się spierać, iż Prusy nastawały na rozbiór Rzeczypospolitej, który pozwoliłby im na połączenie odizolowanych od siebie prowincji i w konsekwencji zagrozić hegemonii Habsburgów w świecie niemieckim. Co jednak z dalszymi losami naszego państwa? Często na prawicy wyciągana jest stara teza, iż nie tylko na pierwszym, ale na wszystkich rozbiorach zależało wyłącznie Prusom, ponieważ Rosja i tak dominowała swoim wpływem nad całą Rzeczpospolitą, a zatem rozczłonkowanie tego państwa ograniczało jej zasięg politycznego rażenia. Wychodzi na wierzch nieznajomość geopolityki w wydaniu imperium rosyjskiego - imperium, które graniczyło z kim chciało, a nie chciało graniczyć z nikim. Nie było więc na dłuższą metę możliwości utrzymania tak wielkiej państwowości jak Rzeczpospolita wobec napierającego na nią rosyjskiego kolosa, dla którego posiadanie terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego z Ukrainą otwierało drogę do hegemonii w Europie Środkowej. Chyba, że nastąpiłaby wojna, która odrzuciłaby owego kolosa na wschód. I tu wkracza na scenę sprawa sojuszu Polski z Prusami, ostatniej deski ratunkowej dla Rzeczypospolitej. Polski germanofil Studnicki postrzega ów alians odmiennie niż oficjalna polska historiografia, każąca batożyć moralnie przede wszystkim Niemcy:
"Przymierze polsko-pruskie z 1790r., przedstawiane zazwyczaj całkiem niesłusznie przez naszych historyków publicystów jako objaw podejścia i zdrady Prus, było podjęte w myśl racji stanu pruskiej i miało być wymierzone najpierw przeciwko Austrii, a następnie przeciwko Rosji. Prusy przede wszystkim pragnęły osłabienia Austrii, będącej jej współzawodnikiem w Rzeszy. Stąd rade były odebrać jej Galicję, przy tym pragnęły bezpośrednio połączenia Brandenburgii z Prusami Wschodnimi. Dlatego to pożądały Prus Zachodnich wespół z Gdańskiem i Toruniem. Za zwrot Polsce Galicji, odebranej od Austrii, pragnęły otrzymać te dwa miasta. Uchwała sejmu polskiego, zakazująca ustąpienia jakiejkolwiek bądź części polskiego terytorium, uniemożliwiała tę transakcję. Weksel wydany przez Polskę Prusom utracił swą walutę."
Brzmi znajomo, prawda? Zamieszkałe przez Niemców Gdańsk i Toruń w zamian za wspólne rozegranie wielkiej wojny napastniczej i podział ogromnych nabytków terytorialnych. Uchwała polska to ani piędzi ziemi, czy bardziej futurystycznie: ani guzika. Ale wróćmy do samego faktu rozbiorów. Tu niech matematyka zaważy nad sądem, kto w owym czasie nas najbardziej skrzywdził: oba państwa niemieckie zagarnęły 20% naszego terytorium, Rosja 80%. Można by tu postawić kropkę, ale dodajmy: rządy rosyjskie były znacznie bardziej brutalne od niemieckich, rusyfikacja dotkliwsza od germanizacji, co prowokowało do zbrojnych powstań, w konsekwencji okrutnie tłumionych, kończących się konfiskatą majątków, pokoleniowymi represjami, wywózkami. Jak zaś wiodło się Polakom w państwach niemieckich? Austrię zostawmy, polski duch narodowy praktycznie nie odczuł tego zaboru, chyba że w sposób dodatni. Natomiast w protestanckich Prusach faktycznie funkcjonowały prądy dyskryminacyjne i asymilacjne względem Polaków. Czytelnikom, zapewne doskonale zaznajomionym z tą częścią historii naszych stosunków z Niemcami nie będę tych spraw przybliżał. Co jednak z drugą stroną medalu? Jaki był chociażby stosunek ogółu społeczeństwa niemieckiego do tragicznych losów Polski? Czy i o tym tak dobrze pamiętamy? Studnicki znów przytacza fakty dziś kompletnie nieznane:
"Opinia publiczna w Prusach przyjęła bardzo niechętnie wytoczenie procesu przeciwko poznańczykom, którzy brali udział w powstaniu 1831 (...). Wielkie wrażenie wywarła praca Raumera o "upadku Polski", skierowana przeciw Fryderykowi Wielkiemu. W poezji niemieckiej powstaje charakterystyczne zjawisko: "Polenlieder", wiersze poświęcone bohaterskim walkom Polski i polskiej martyrologii. Sprawa polska była popularna w 1848 r.; wielokrotnie omawiano ją we frankfurckim parlamencie (...). Nie tylko przedstawiciele kierunku liberalnego, demokratycznego lub socjalistycznego podnosili sprawę odbudowy Polski, lecz i przedstawiciele oficjalnej polityki niemieckiej [czyli, rzecz jasna, nacjonaliści i konserwatyści]. Buntzen, poseł pruski w Londynie w okresie wojny krymskiej opracował memoriał dla swojego rządu o potrzebie odbudowy Polski. W 1848 r. Betman-Holweg, ojciec późniejszego kanclerza Niemiec, wydaje pismo: "Deutsch-franzosische Jahrbucher", w którym propaguje odbudowę Polski. Rzecz charakterystyczna, syn jego w charakterze kanclerza Niemiec przygotowuje manifest proklamujący państwo polskie w 1916 r. Promotorem zaś aktu 5 listopada był gen. Beseler, którego ojciec we frankfurckim parlamencie głosował za odbudową Polski."
Tym sposobem zgrabnie i jakże prędko wchodzimy w XX wiek. Owocem Aktu V listopada była działalność Tymczasowej Rady Stanu przekształconej później w Radę Stanu, a także Rady Regencyjnej. Przybliżenie Polaków ku upragnionej niepodległości było w dużej mierze zasługą nie tylko sprzyjającej koniunktury i ciężkiej pracy tamtego pokolenia, ale i koncepcji geopolitycznej, na którą postawiły niemieckie elity: Mitteleuropy. Tak, tej samej którą wielbiciele "pan-Słowiańszczyzny", wszelcy endecy i obsesyjni germanofobi straszyli i do dziś straszą małe dzieci. Jej głównym autorem był sympatyzujący z Polakami Friedrich Naumann, którego znana jest sentencja: "Polak, który dobrze pojmuje swój narodowy rozwój, musi chcieć połączyć go z rozwojem niemieckim i środkowoeuropejskim." Swoje koncepcje przedstawił z Naumann w wydanej w październiku 1915 roku głośnej pracy zatytułowanej właśnie Mitteleuropa. Niemiecki pisarz szerzej poruszył kwestię polską dwa lata później, kiedy w rękach Niemców była już Warszawa. W zaakceptowanym przez cenzurę okupacyjną artykule "Co będzie z Polską?" pisał: "Z niemieckiego punktu widzenia należy sobie życzyć, by jak najszybciej powstało nowe polskie życie, gdyż jedynie postępowa, pełna zapału do działania i odnosząca sukcesy Polska będzie stanowiła trwałą, wyraźną granicę między sobą a Rosją."
Georg Cleinow, szef prasowy Naczelnego Dowództwa niemieckiej armii wschodniej opracował w tym samym czasie mapę pożądanej przez niemieckich generałów Polski - jej zachodnia granica pokrywała się z granicą Królestwa Kongresowego z niewielką jej "korygacją" na korzyść Niemiec, jednak wschodnie granice opierały się na Dźwinie i Berezynie. Podobnie przychylne stanowisko wobec sprawy polskiej zajął gubernator okupowanej Warszawy gen. Beseler (któremu część twardogłowych nacjonalistów niemieckich nie mogła wybaczyć polonofilstwa). Beseler prędko znalazł wśród Polaków sojusznika dla niemieckich aspiracji geopolitycznych - był nim cytowany tu wielokrotnie Władysław Studnicki. Był jednak jeden zasadniczy problem - za germanofilem Studnickim stał jedynie niewielki Klub Państwowców Polskich, złożony w większości z byłych endeków zrażonych prorosyjską linią polityczną wytyczoną przez Dmowskiego. Nie była to w żadnym razie siła przeważająca, pozostawała w głębokiej defensywie wobec głównych nurtów - piłsudczyków, socjalistów, endeków, ludowców etc.
W tych środowiskach, pomimo tylu różnic między nimi, w kwestii niemieckiej dominował wspólny klimat "Roty" i wietrzenia wszędzie podstępnego prusackiego spisku, przeciw któremu należy przeciwstawić... bierność i głuchotę na niemieckie wezwania do masowego werbunku do nowej polskiej armii. Armii wyszkolonej i dozbrojonej przez potężne Niemcy, a nie przez sypiącą się, skorodowaną Austrię, która już w 1915 roku udowodniła swoją niemożność w konfrontacji z Rosją. Armii, która po załamaniu się Niemiec wskutek druzgocącej porażki na zachodzie, uległaby całkowitemu wyemancypowaniu spod niemieckich skrzydeł i stałaby się suwerenną, polską siłą zbrojną. Nawet Józef Piłsudski, który do tej pory rozumiał Studnickiego, zarzucił mu germanofilstwo i pozostał przy "armii na pół gwizdka" w postaci POW. Było to klasyczne "za, a nawet przeciw" wypowiedziane przez stronę polską. Studnicki pozostał niemal kompletnie odosobniony, a po uzyskaniu przez Polskę niepodległości, był stopniowo marginalizowany na rzecz "znacznie mądrzejszych" konkurentów - orędowników strategicznego sojuszu z Francją przeciw Niemcom. Owi poważni stratedzy do samego końca kampanii wrześniowej czekali na francuską kontrofensywę, gdy Studnicki kilka miesięcy wcześniej krzyczał i wybuchał nerwowym płaczem podczas procesu nad jego książką "Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej". Za głoszenie germanofilskich herezji, że Niemcy z Sowietami zniszczą Polskę, a ukochana Francja nie kiwnie palcem, groziła mu Bereza Kartuska, od której uratował go jedynie podeszły wiek i być może wstawiennictwo któregoś z generałów.
Tym samym zmierzam ku końcowi części pierwszej. Z góry przepraszam czytelnika za ten rozwlekły wątek historyczny, ale naprawdę, nie da się inaczej uderzyć w rozgłaszane wszędzie banialuki o "odwiecznym nastawaniu Niemiec na Polskę", oparte na kompletnym nieuctwie. Ktoś mógłby mi zarzucić, że przedstawiłem ów mikroskopijny przekrój dziejów w sposób skrajnie jednostronny, oparty na tezach wyłącznie jednego autora, znanego z radykalnie proniemieckich poglądów. Zgadza się. Ale jest to forma uzasadniona, jako że drugą, złą stronę owych stosunków odmienia się przez wszystkie przypadki od co najmniej 100 lat, jest ona znana każdemu dziecku, przez 40 lat komunizmu była stałym elementem propagandy reżimowej, a dla prawicy wszelkiej maści do teraz stanowi niepodważalną ewangelię. Czy którykolwiek z autorów-niemcożerców przejął się analizami Studnickiego? Czy bierze je pod uwagę płodząc kolejne brednie o tysiącletnim zagrożeniu germańskim? Nie. Stąd nie czuję obowiązku tworzenia sztucznego "balansu". Jednak podejrzewam, że po moim artykule bredzenie na modłę skrajnie germanofobiczną stanie się dla tych ludzi ciut trudniejsze. A ja na każdego Hitlera zawsze odpowiem im Beselerem, na każdy polakożerczy film pokroju "Heimkehra" odpowiem Uwerturą Polonią Wagnera, opiewającą powstańców listopadowych. I już dogmat o "odwiecznym wrogu" runął. Bo w polityce środkowoeuropejskiej nie ma i nigdy nie było czegoś takiego jak "odwieczny wróg". Nasi najgorsi wrogowie - Tatarzy, Turcy Osmańscy, bolszewicy, zaoceaniczni plutokraci - zawsze przybywali z innych części świata, po tym jak je połknęli, zostawiając Europę na najbardziej smakowity deser. Rodzi to wielką wspólnotę interesów i uczuć, której tylko ślepcy i głupcy nie chcą dostrzec.
Ciąg dalszy nastąpi
Daniel Kitaszewski
Drzazga w oku
Około dwóch tygodni temu (przynajmniej dla mnie, gdy piszę te słowa) miałem okazję znajdować się w autokarze zmierzającym w stronę Częstochowy na pielgrzymkę młodzieży narodowej na Jasną Górę. Tak się złożyło, że pewien poznany wówczas przeze mnie wszechpolak, po tym, gdy zostałem przedstawiony jako redaktor „Szturmu”, zadeklarował, że pismo jak najbardziej zna, ale nie podobał mu się jeden, krytyczny w stosunku do naszego nacjonalistycznego środowiska, tekst. Postawił wręcz pytanie, jak w ogóle osoba o takich poglądach może takie teksty wypisywać?
Jego opinia nie jest bynajmniej odosobniona. Nie zapomnę uroczego porównania „Szturmu” do „Gazety Wyborczej”, gdyż najwyraźniej z podobną pasją krytykujemy polskich narodowców co redaktorzy z Czerskiej. Chciałbym prowokacyjnie przyznać rację i z dumą powiedzieć, że tak, jesteśmy taką „Wyborczą”, gdyż nasze pismo stoi na co najmniej równie wysokim poziomie co Biblia wszystkich liberalno-lewicowych inteligentów, nie mniej jednak zachowam chociaż odrobinę powagi i merytorycznie podejdę do zagadnienia.
Czy polski nacjonalista może krytykować innych nacjonalistów? Swój ruch? Doktrynę? Powiedzmy więcej – czy ma prawo krytykować swój kraj? Naród? Odpowiedź powinna być, moim zdaniem, jednoznaczna – nie tylko może, ale wręcz powinien.
Powinien to czynić nie tylko dlatego, że prawda zawsze obroni się sama, a prawdziwa cnota krytyki się nie boi, ale właśnie dlatego, że wcale cnotliwi i bezgrzeszni nie jesteśmy. Każdy z nas ma swoje wady i słabości – ich obnażanie jest czymś jak najbardziej wskazanym. Niektórzy z nas, po takim braterskim napomnieniu, być może zmienią swoją postawę, tym samym stając się lepszymi nacjonalistami, lepszymi Polakami czy lepszymi katolikami – a to będzie z korzyścią zarówno dla takiej osoby, jak i dla nas jako ogółu. Powiedzmy sobie jednak więcej – są ludzie, którzy w naszym kręgu znajdować się nie powinni. Jak wspomniałem, prawdziwa cnota krytyki się nie boi, w przeciwieństwie do osób, które – gdy trzeba będzie – nacjonalistyczną sprawę zdradzą za garść srebrników. Ponieważ nie chcę tutaj, rzecz jasna, robić nikomu wycieczek osobistych, to przywołam tylko bardzo wyrazisty przykład z historii – rumuński legionista Mihai Stelescu, który ostatecznie zdradził swoich towarzyszy. Nawet w tak kryształowej, rzeklibyśmy, organizacji jaką był Legion Michała Archanioła trafił się łotr i zdrajca. Czy uważamy siebie za osoby równie czyste i szlachetne co legioniści?
Krytyka jest jak najbardziej wskazana po to, by polski nacjonalizm jako idea stawał się lepszy, bardziej wyrazisty i ciekawy. Możemy sprowadzić go do Dmowskiego, endecji, ONR-u, NSZ i żołnierzy wyklętych, do niechęci do UE i imigrantów, antykomunizmu i szacunku dla katolickiego dziedzictwa naszej ojczyzny, ale to sprawi, że nasza idea będzie bardzo płytka i nudna. A nacjonalizm potrafi być niezmiernie ciekawy i stawiać fascynujące tezy – przywołajmy niemiecką rewolucję konserwatywną czy włoską skrajną prawicę z lat 70-tych. Jeśli nacjonalizm chce być silny, to musi mieć też zaplecze intelektualne, tak samo jak skrajna lewica spod znaku „Krytyki Politycznej” czy liberalizm w osobie poważanych eseistów i ekonomistów. Na rynku idei nie sprzedamy się, jeśli nie będziemy się twórczo rozwijali. A nie ma nic bardziej twórczego niż wzajemne spory i kłótnie – te zaś wymagają tego, byśmy się wzajemnie krytykowali. Inaczej się nie da.
Przed wojną, bo przecież każdy narodowiec musi analizować jak to wyglądało wszystko przed wojną, wzajemne polemiki i krytyka były na porządku dziennym. ONR-ABC i Falanga krytykowały się wzajemnie, narodowi radykałowie doczekali się ostrego pamfletu pióra Jędrzeja Giertycha. Młodzi nacjonaliści narzekali na starzejącego się i nierozumiejącego współczesnych im realiów Dmowskiego. Czy ktokolwiek zarzuca im, że byli jakimiś „anty-Polakami”?
Co się tyczy właśnie Polaków, to nikt inny, tylko właśnie polski nacjonalista powinien krytycznie odnosić się do własnego narodu i ciągle wypominać mu jego wady. Nie po to, żeby wpędzić go w kompleksy tak jak czynią to polskojęzyczne media ale żeby uchronić przed nim samym. Możemy sobie wmawiać, że jesteśmy najlepsi i najwspanialsi – ale tak też myślała chociażby polska szlachta która posłała naszą ojczyznę w pewnym momencie do grobu. Sam Dmowski pisał, że mamy być nie tylko dumni z tego, co polskie, ale również widzieć to wszystko, co w nas marne. I to właśnie należy krytykować. To jak z lekarzem, który musi zdiagnozować chorobę i powiedzieć o niej pacjentowi – ale może albo uświadomić choremu jaki jest jego stan i zaproponować mu korzystną dla niego terapię albo ostatecznie odpuścić i stwierdzić, że lepiej by biedaczysko w ogóle o niczym nie wiedział. My, z miłości do własnego narodu, musimy stale wypominać mu każdą jego słabość.
Dlatego każdy polski nacjonalista, a na pewno (a przynajmniej mam taką nadzieję) każdy redaktor „Szturmu” będzie taką… powiedzmy, że jedynie drzazgą w oku, taką wkurzającą drzazgą. Tak, naszym zadaniem jest nie tylko dostarczyć Czytelnikowi przyjemnej lektury i pożytecznej informacji. O nie. My mamy wkurzać. Mamy jechać po bandzie. Stale mówić wam, że są rzeczy, które należy zmienić i poprawić. A robimy to tylko po to, żeby Polska i polska idea narodowa były lepsze.
I sami jesteśmy otwarci na krytykę.
Michał Szymański
Przerażeni nacjonalizmem – wojna informacyjna
Zawsze gdy trwa nagonka na ideę narodowo-radykalną, na którąś z organizacji o profilu narodowo-radykalnym etc. uśmiecham się pod nosem. Szczególnie mój dobry humor poprawiają miny przedstawicieli danych partii czy liberalnych publicystów, dziennikarzy. Ich poważne miny z chęcią nastraszenia nami społeczeństwa to naprawdę świetny film komediowy, a może i serial – bo wiele już takich odcinków mamy za sobą. Uwielbiam to gdy do swoich studiów zapraszają „ekspertów” i rozmawiają z taką powagą jakby świat miał się jutro skończyć, brakuje jedynie „holiłódzkiej” muzyki i może nawet wpadły by jakieś nagrody filmowe. Często narzekamy na sztywną grę polskich aktorów, a przecież wystarczy włączyć dowolny program publicystyczny szczególnie kiedy tematem jest nacjonalizm. Choć nie wątpię także, że naprawdę wielu z tych ludzi musi czuć przed nami obawę nakręcaną jeszcze przez swoich liberalnych towarzyszy. Cóż, warto jednak podziękować za to, że narodowy-radykalizm miał po raz kolejny swoje pięć minut nawet w demoliberalnych mediach – dzięki czemu nasza idea trafiła do jeszcze szerszego grona odbiorców. Przejdźmy jednak do tytułu artykułu – bo naprawdę pod wrzucanymi postami po ostatniej manifestacji ONR po raz kolejny widać było przerażonych ludzi z pytaniem „w którą stronę to zmierza?”. Skąd to przerażenie?
Od 27 lat w Polsce wbija się do głów kult konsumpcji, dobrobytu, końca epoki i chwały wielkiej demokracji liberalnej, dzięki której możemy się cieszyć w spokoju każdym dniem. Nie jest więc niczym dziwnym – kiedy ludzie w to wierzący zderzają się z narodowymi-radykałami. Nie dziwi mnie ich strach, zdziwienie, lęk. Stoją wtedy przed czymś dla siebie nieznanym, przed systemami wartości, o których uczyli się jedynie na lekcjach historii, o postulatach o których bali się nawet pomyśleć, stoją przed ludźmi zdecydowanymi na wszystko i oddanymi czemuś więcej niż tylko odbimbaniu codziennych spraw, obejrzeniu w telewizji wiadomości i przyjmowania tego jako prawdy objawionej. Nie miejmy im tego za złe – oni byli w ten sposób wychowywani, bombardowani demokratyczno-liberalną propagandą w mediach, w szkole, w domu – a także straszeni nami nacjonalistami. Kiedy ktoś Cie czymś lub kimś straszy zawsze przy takowym spotkaniu dochodzi do pewnej nerwowości, obawie etc. Nie mieliśmy praktycznie od początku istnienia III RP jakiejkolwiek możliwości walki informacyjnej. Choć i teraz zasięg demoliberalnych mediów jest wciąż przeważający – jednak mamy czym walczyć i nie jesteśmy bezbronni. Montowane przez nich filmiki tak naprawdę działają na naszą korzyść, musimy je w chwytliwy sposób przedstawiać – aby działały w sposób odwrotny niż tego chcieli jego twórcy. W tej wojnie informacyjnej musimy być wszędzie, nawet na najmniejszych portalach – udostępniać wszystko co najwartościowsze z naszych stron. Nawet jeżeli ktoś tego nie odczyta to i tak w głównej mierze zapamięta. Każdy z nas w tej wojnie bierze udział, każdy z nas ma rodzinę i znajomych – rozmowa, przekonywanie, nawet kłótnie – wszystko jest potrzebne, wszystko to działa na rzecz narodowego-radykalizmu.
Demoliberałowie – czyli inaczej wyznawcy demokracji liberalnej zawsze będą naszymi wrogami. Ich prasa nigdy nie przestanie być dla nas surowa, kłamliwa i nas obrażająca. Nie mam do nich pretensji – to wojna o kwestie wyglądu narodu, społeczeństwa, państwa. Musimy być bezlitośni w propagandzie przeciwko nim, wyśmiewać ich bzdury – ze względu na ich medialną przewagę – bombardować znajomych naszymi treściami – demoliberałowie robią to codziennie – niech każdy z nas zada sobie pytanie – a jak często robimy to my? Pamiętajcie, żeby nigdy się nie wahać, nasze stanowiska przedstawiać twardo jako odtrutkę na liberalną papkę. Pokazywać ich jakimi są naprawdę – czyli kłamcami, manipulatorami szczególnie w naszej sprawie. Wykorzystajmy to, że plakaty odeszły do lamusa, a propagować ideę można wygodnie z własnego fotela. Wojna nie toczy się już tylko na ulicy, to wojna o umysły więc czy ktoś tego chce czy nie – walka o umysły odbywa się właśnie tu i teraz w internecie, który czasem jest w stanie zdecydować nawet o wyniku wyborów. Udostępniajcie teksty z różnych portali, cytaty, grafiki wszystko co może trafić do Waszych znajomych. Pamiętajcie o tym, że jeżeli nikt tego z nas nie zrobi – zrobią to zaraz za Was telewizyjne wiadomości i to będzie dla nich kolejne zwycięstwo. Ot takie czasy, zamiast narzekać wykorzystujmy to co mamy.
Co do atakujących nas hierarchów kościelnych...cóż – Ci którzy padają do stóp demoliberalnej rzeczywistości i kłaniają się w pas w mediach jej przedstawicielom – nie miejcie dla nich złudzeń i litości. Nasza propaganda musi ich atakować, ale także odpierać pisane przez nich bzdury. Takie czasy. Nacjonalizm jest jedyną siłą mogącą zniszczyć obecny porządek świata. Żadna inna idea, doktryna nie ma takiej siły jaką mamy my. Jesteśmy coraz lepiej zorganizowani, coraz liczniejsi. Naszym obowiązkiem jest nie tylko wciąganie w propagandę naszej idei stałych działaczy, ale głównie sympatyków – ta grupa jest liczniejsza niż ta pierwsza. Nasza taktyka musi być prosta – informacje narodowo-radykalne dla naszych znajomych każdego dnia!
Nie poniżajmy się, nie tłumaczmy przed nimi – tłumaczmy tylko zwykłym zjadaczom chleba, którzy by chcieli się o nas więcej dowiedzieć. Zmasowana nagonka od czasu do czasu ze strony demoliberalnych mediów na nas ma nam pokazać miejsce w szeregu. Jednak nie jest to już tak słabe miejsce jak dawniej. Atakujmy ich zajadle – mamy już teraz czym i jak atakować, wyśmiewajmy ich, zarażajmy śmiechem innych – nasi przeciwnicy ze swoimi argumentami nie zasługują na nic więcej. Jesteśmy w stanie odpowiadać więc to róbmy – mamy własne media – korzystajmy z tego jak najwięcej się da. Linkujmy dzień w dzień informacje z naszym punktem widzenia. Tak dziś tworzy się rzeczywistość. Nie ma co opierać się na pięknym, jednak naiwnym powiedzeniu, że „prawda sama zwycięży” - ot tak sama z siebie niestety, nigdy. Musimy jej pomóc, wojna informacyjna trwa dzień w dzień. Nasi przeciwnicy mają swoje kanały informacyjne 24h, ale my także mamy internet i nasze media 24h. To jest walka o umysły, to jest walka o przyszłość, to walka oto co kochamy.
Krzysztof Kubacki
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 18 2016 PDF MOBI EPUB
Antysystemowcy przeciwko NATO
Trupi odór międzynarodowego żandarma demoliberalnego imperializmu amerykańskiego będzie roznosił swoją nieprzyjemną woń w naszej stolicy. W dniach 8-9 lipca 2016 roku zbiorą się tam międzynarodowi gangsterzy, którzy pod płaszczykiem zaprowadzania demokracji nie zawahają się bombardować szpitali, szkół czy innych cywilnych obiektów. Tak właśnie działa NATO, a właściwie zbrojne ramię amerykańskich lichwiarzy.
Dzieje irlandzkiego nacjonalizmu cz.2
Wstęp
Przechodzimy do dalszych rozważań na temat irlandzkiego nacjonalizmu. Początkowy zamysł, aby ten temat został podzielony na dwa oddzielne artykuły uległ zmianie. Wielu czytelników zwracało mi uwagę, iż tekst „Dzieje irlandzkiego nacjonalizmu cz. 1” był za długi. Z racji tego powstaną kolejne części tekstów dotyczących głównego wątku, jakim jest irlandzki nacjonalizm.
Ostatnim razem pisząc o irlandzkim nacjonalizmie, skupiliśmy się na ramach czasowych końca XVIII w., a kończąc na końcu XIX w. Opisana została geneza, skąd pośród irlandzkich nacjonalistów pojawił się republikanizm i postać Teobalda Wolfe’a Tone’a. Przedstawiony został także irlandzki ruch narodowy i parlamentarny związany z postacią Daniela O’Connella. Nakreślono również postać Charlesa Stuarta Parnella wraz ze swoją Irlandzką Narodową Ligą Ziemską. Wspomniany został również ruch literacki społeczny o konotacjach narodowych i nacjonalistycznych o nazwie Celtyckie Odrodzenie. Opisano XIX-wieczny irlandzki nacjonalizm rewolucyjny i powiązany z nim fenianizm oraz Irlandzkie Bractwo Republikańskie (IRB). Na koniec wyjaśnione zostało zjawisko bojkotu i jego geneza.
W tym tekście zajmiemy się okresem lat 1900-1921. Był to kolejny burzliwy okres w dziejach irlandzkiej historii. Irlandia w tym czasie uzyskała większą niezależność niż przedtem. Jej funkcjonowanie od 1921 r. można przyrównać do niepodległości takiej, jaka uzyskała Kanada. W opisywanych latach szerzej rozwinął się republikański ruch niepodległościowy. Pojawiły się także zamysły łączenia nacjonalizmu z socjalizmem.
Irlandzkie łączenie socjalizmu z nacjonalizmem
Przełom XIX/XX w. to czas zaistnienia ruchów robotniczych i socjalistycznych w Europie.
W Irlandii także w tym czasie zauważalny jest ich wysyp. Pierwsze skojarzenie, jakie tutaj przychodzi na myśl w postaci „kalki dziejowej” to polski odpowiednik Polskiej Partii Socjalistycznej z czasów zaborów i np. postać Józefa Piłsudskiego. Irlandzki socjalizm z tego okresu nie dążył do zbudowania komunizmu na wzór bolszewicki. Mówić tu trzeba również o idei łączenia nacjonalizmu, republikanizmu oraz socjalizmu w jedną nierozerwalną całość.
Wybitną postacią wpisującą się w ten dyskurs ideologiczny był James Connolly. Śmiało określić go można mianem nacjonalisty, republikanina i socjalisty. Znamienne są jego spostrzeżenia w wymiarze nacjonalizmu i socjalizmu z 1897 r., za co m.in. został potępiony przez II Międzynarodówkę, cytując:
„Nacjonalizm bez socjalizmu, bez reorganizacji społeczeństwa na podstawie szerszej i bardziej rozwiniętej formy tej wspólnej własności, która jest podstawą struktury społecznej Starożytnej Éire (Irlandii) - jest tylko zdradą narodową”.
(P. Płokita, „Ruch Narodowy i dążenia niepodległościowe Irlandczyków w latach 1900-1923”, licencjat, 2013, Lublin, s. 23).
Jak widać w przytoczonych słowach J. Connolly na pierwszym miejscu stawiał nacjonalizm, a potem socjalizm, nie na odwrót jak to robił np. komunizm czy bolszewizm. Connolly brał również pod uwagę kwestie, iż naród irlandzki w większości składa się z robotników i chłopów wykorzystywanych przez brytyjski imperializm i kapitalizm. Wszystkie swoje idee szerzej opisywał w gazecie „Workers Republic”.
Jego idea przyciągała dużą gamę ludzi związanych ze środowiskiem robotniczym. J. Connolly oprócz nakreślania na papierze słów swojej idei, wdrażał ją w czyn: tworzył lokauty i generalne strajki robotnicze. Ponadto stworzył bojówkę socjalistyczną w 1913 r. o nazwie Irlandzka Armia Obywatelska, która później została przekształcona w oddziały paramilitarne, a potem w wojsko. J. Connolly był jednym z głównych dowódców zrywu niepodległościowego z kwietnia 1916 r., które przeszło do historii jako Powstanie Wielkanocne.
Szerzej o tej postaci w oddzielnym biograficznym artykule na jego temat w kolejnym numerze „Szturmu”.
Irlandzki Ruch Rewolucyjny - nadchodzi nowe pokolenie - XX w.
Oprócz ruchu nacjonalistyczno-socjalistycznego istniał wcześniejszy, XIX-wieczny irlandzki ruch rewolucyjny, określany mianem Fenianizmu, skupiony głównie w tajnej organizacji o nazwie Irlandzkie Bractwo Republikańskie (IRB). Opisywana organizacja, w I poł. XX w. miała bardzo duży wpływ na dążenie do niepodległości Irlandii. Z ramienia bractwa wykorzystano inne pomniejsze organizacje paramilitarne do wywołania m.in. zrywu z 1916 r.
Okres przejmowania organizacji paramilitarnych oraz młodzieżowych szedł etapami. Jedną z takich organizacji byli Ochotnicy Irlandzcy, którzy powstali w 1913 r. Po angielsku nosi ona nazwę Irish Volunteers, zaś po irlandzku Óglaigh na hÉireann (czytamy: „oglinaheren”).
Założycielem był umiarkowany patriota irlandzki E. MacNeill. Głównym założeniem powołania tej paramilitarnej grupy była chęć obrony ludności katolickiej w Ulsterze przeciwko organizacjom militarnych oranżystów. W tym założeniu jest dużo prawdy, ponieważ Ulsterskie i unionistyczne organizacje paramilitarne powstałe 25 stycznia 1913 r., jako Ulsterskie Siły Ochotnicze (Ulster Volunteer Force, w skrócie UVF). UVF dokonywało takich aktów jak szykanowanie katolików, prześladowanie ich, bicie na ulicach. Podobne akty przemocy miały miejsce wobec protestantów popierających idee Home Rule (autonomia dla Irlandii). Warto podkreślić, że sekciarstwo UVF widoczne jest i dziś. Organizacja ta nadal szykanuje ludność katolicką w Irlandii Północnej, w tym także polskich emigrantów.
Powyższe cele samoobronne przerodziły się w nacjonalizm. Wpływ na to miało przejęcie kontroli przez IRB. Pośród jej członków idea Home Rule zmieniała się na republikanizm i nacjonalizm. Warto podkreślić, iż pośród członków Irlandzkich Ochotników byli głównie katolicy. Rolę ideologiczną w Óglaigh na hÉireann przejął Patryk Pearse: poeta, nauczyciel, rewolucjonista, katolik oraz członek IRB. Uznaje się go za jednego z ostatnich romantyków. Ponadto był jednym z głównych dowódców Powstania Wielkanocnego.
Szerzej o postaci Patryka Pearse w oddzielnym artykule biograficznym w kolejnym numerze Szturmu.
Jak to naprawdę było z tą Irlandzką Armią Republikańską?
Warto w tym wątku przekazać czytelnikowi, że na lata 1900-1921 przypada powstanie Irlandzkiej Armii Republikańskiej, w skrócie IRA. Istnieje wiele nieścisłości, od kiedy datować można powstanie IRA.
Pierwsza teza mówi, iż IRA powstała, gdy zrodziła się Pierwsza Republika Irlandzka, a więc w 1916 r. Za czynnik uznaje się połączenie zgrupowań Ochotników Irlandzkich i Irlandzkiej Armii Obywatelskiej, harcerstwa Na Fianna oraz innych pomniejszych ugrupowań biorących udział w powstaniu. Ważne są 3 fakty w obronie tej tezy. Pierwszy z nich to sytuacja, kiedy
J. Connolly, jako przywódca zrywu niepodległościowego, przed wysłaniem oddziałów na pozycję bojowe, wypowiedział znamienne słowa: „Teraz nie ma żołnierzy Irlandzkiej Armii Obywatelskiej ani Irlandzkich Ochotników. Gdy padnie pierwszy strzał będziemy Irlandzką Armią Republiki Irlandzkiej”.
(G. Swoboda, „Dublin 1916”, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2006, s. 112.)
Drugi to okres kapitulacji głównego sztabu powstańców. Doszło tam m.in. do sytuacji wysłania łączniczki, siostry O’Farrell do wojsk brytyjskich, która mówiła, iż została przysłana przez komendanta Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Trzeci fakt to określanie się P. Pearse podczas zrywu niepodległościowego mianem komendanta Irlandzkiej Armii Republiki. Biorąc pod uwagę te wszystkie wypadkowe, dojść można do wniosku, że IRA powstała w 1916 r., jednak nie pozostawała jednolitym organizmem zbrojnym. Mówić tu trzeba o procesie „raczkowania” struktur.
Druga teza mówi, iż o IRA dopiero mówić możemy wtedy, kiedy sami Ochotnicy Irlandzcy zaczęli siebie określać terminem żołnierzy Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Miało to miejsce na dobrą sprawę dopiero po pierwszych obradach podziemnego parlamentu irlandzkiego Dáil Éireann, a więc 21 stycznia 1919 r. Irlandzcy Ochotnicy porzucili nazwę Irish Volunteers, ale nadal posługiwali się gaelickim zamiennikiem „Óglaigh na hÉireann”, które na język polski tłumaczy się jako Żołnierze Irlandzcy. Zdarzało się jednak i tak, iż niektóre oddziały ochotników określały się mianem IRA już w 1917 r.
Trzecia teza, jaką się stawia w związku z powstaniem IRA to znaczący fakt, iż 20 sierpnia 1919 r. Dáil Éireann zadecydował o obowiązkowym ślubowaniu lojalności wobec władz Irlandzkiej Republiki oraz Parlamentu Irlandzkiego. W konsekwencji przysięga ta spowodowała, że ochotnicy formalnie i oficjalnie stawali się Irlandzką Armią Republikańską, a nie „samozwańczymi” oddziałami, które się za takowe mogły określać i uważać. Ponadto zgrupowania zbrojne z taką przysięgą de facto stawały się siłami zbrojnymi państwa walczącego o swoją niepodległość. Warto podkreślić na koniec, że z drugiej strony Dáil Éireann przyznał się do działań IRA dopiero w 1921 r.
Biorąc pod uwagę trzy powyższe tezy, uznaję jako badacz historii, iż okres lat 1916-1921, zbiorczo trzeba uznać za okres tzw. pierwszej Irlandzkiej Armii Republikańskiej
w dziejach.
Walka o wolność narodu trwa: 1919-1921
Na lata 1919-1921 przypada niewypowiedziana przez nikogo tzw. irlandzka wojna o niepodległość, wojna anglo-irlandzka lub irlandzko-angielska. Inaczej określa się ten okres mianem wojny z czarno-brunatnymi. (Ci ostatni to oddziały specyficzne oddziały Black and Tans po stronie brytyjskiej. Ich nazwa wzięła się z koloru uniformu: brytyjskiego khaki, skórzanych kurtek, czarnych elementów stroju). W swoim przebiegu powyższy konflikt zbrojny przypominał w wielu kwestiach polską okupację niemiecką z lat 1939-1945 np.:
- łapanki na ulicach cywili oraz „naloty” na domostwa i demolowanie ich;
- oddziały czarno-brunatnych pełniący rolę swoistego „brytyjskiego SS” i gestapo;
- przesłuchania tortury, np. wyrywanie paznokci, obcinanie kobietom włosów do skóry;
- przepełnione więzienia okupanta;
- palenie całych wsi przez Brytyjczyków, jako forma zbiorowej kary za sprzyjanie republikanom;
- lokalne oddziały IRA po wsiach w cywilnym ubraniu jako partyzantka antybrytyjska, a w tym typowe działania nieregularne takie jak m.in. likwidacja konfidentów na mocy prawa rządu Republiki Irlandzkiej, napady na konwoje, akcje szpiegowskie, zamachy na najbardziej dających się ludności cywilnej wyższych oficerów brytyjskich, dozbrajanie się za pomocą zasadzek m.in. na magazyny broni;
Okres ten mocno ukształtował Irlandzką świadomość narodową, podobnie jak Powstanie Wielkanocne w 1916 r. Ponadto dał nowe doświadczenie dla irlandzkiego nacjonalizmu w dziejach.
W tym czasie wsławił się Michael Collins, którego uważa się za twórcę IRA z okresu 1919-1921. Był on głównym twórcą sposobu walki w formie partyzanckiej. Co ciekawe, jedni uważają go za zdrajcę, inni za bohatera narodowego. Kwestią sporną do dzisiaj pozostaje podpisanie przez niego tzw. „Traktatu 1921”, „Treaty 1921” kończącego wojnę anglo-irlandzką.
Traktat ten podpisała irlandzka delegacja pod presją W. Churchilla (tak tego samego co sprzedał Polaków w Jałcie), jak i L. Georga. W jej skład wszedł m.in. M. Collins.
Powodem „nagłego przymusu” podpisania były argumenty strony brytyjskiej na temat wznowienia wojny, tym razem totalnej z użyciem czołgów i samolotów, jeśli strona irlandzka nie podpisze traktatu i nie zakończy wojny. Irlandzka dyplomacja dopiero na dobrą sprawę „raczkowała” i nie domyślała się, że słowa Brytyjczyków są blefem. Warto pamiętać, że Wielka Brytania była zmęczona I wojną światową i nie miała mocy i sił gospodarczych oraz ekonomicznych na taki krok. Wiadomym jest z historii, że gospodarka Wielkiej Brytanii po I wojnie światowej była zachwiana.
W konsekwencji od 1921 r. do chwili obecnej mamy administracyjny podział Irlandii na Irlandię Południową, tzw. Republikę Irlandzką, oraz Irlandię Północną, zależną państwowo i administracyjne od Wielkiej Brytanii jako region.
Do polecenia kinematografia w temacie IRA, irlandzkiego nacjonalizmu oraz wojny anglo-irlandzkiej z lat 1919-1921
Jeśli chodzi o postać Michaela Collinsa polecam film „Michael Collins”, w roli głównej Liam Neeson, film z 1996 r., reż. Neil Jordan. Czytelnik odnajdzie tam dobre zobrazowanie wojny z lat 1919-1921 oraz samą kwestię „Treaty 1921”.
Jeśli chodzi o działania partyzanckie IRA z tego okresu, do polecenia warty jest inny film
pt. „Wiatr buszujący w jęczmieniu” z 2006 r., w reż. Kena Loacha.
Patryk Płokita
Św. Patryk i jego spuścizna dla Europy
Św. Patryk kojarzony jest głównie jako narodowy patron Irlandii. Warto pamiętać, że jest też patronem Nigerii. Opisywany święty uznawany jest przez Kościół katolicki jak i również prawosławny. Ciekawostką pozostaje również to, że uważa się go za patrona piwa.
W zachodniej kulturze pozostaje patronem fryzjerów, bednarzy, kowali górników, inżynierów oraz upadłych na duchu. Ponadto opisywany święty to także opiekun zwierząt domowych. Postać tego świętego jest bardzo ważna dla współczesnej Europy. Gdyby nie jego prace nad chrześcijańskim kościołem w Irlandii, możliwe, iż dzisiaj nie posługiwalibyśmy się w piśmiennictwie wzorami większości liter.
Życie św. Patryka
Patryk urodził się w 385 (389) r., najprawdopodobniej w Walli. Za miejscowość wskazuje się Tabernie (Tubernie). Nie da się na chwilę obecną precyzyjnie wskazać położenia geograficznego tego miejsca. Z pochodzenia zapewne był Brytem. Jego ojciec miał na imię Kalpuriusz i zajmował stanowisko dekuriona w legionach rzymskich, aby następnie stać się chrześcijańskim diakonem. Wiadomym jest również, iż matka Patryka nazywała się Cenchessa. Dziadek Patryka również był chrześcijańskim kapłanem. Z racji tego mówi się, iż opisywany święty pochodził z rodziny kapłańskiej. Z drugiej jednak strony, pomimo wczesnego przyjęcia sakramentu chrztu, wychowywany był typowo w laicki sposób.
W wieku około 16 lat, Patryk został uprowadzony przez lokalnych piratów. Trafił do niewoli do Irlandii. Przymuszono go tam do pracy jako pasterz. Przez ten okres pogłębiła się jego wiara. Po 6 latach niewoli udało mu się zbiec - przepłynął statkiem do Galii, gdzie od razu podjął naukę. Okres ten trwał około 4 lata. Przyjął w tym czasie m.in. święcenia kapłańskie. Datuje się je najprawdopodobniej na 417 r. w miejscowości Auxerre.
Powracając z kontynentalnych nauk, św. Patryk miał jasnowidzący sen. Usłyszał on w nim wezwanie, aby powrócić do Irlandii w celu głoszenia nauk Jezusa Chrystua. Zbiegło się to
z pewnymi wydarzeniami. W 432 r. po śmierci Palladiusza, pierwszego biskupa Irlandii, z polecenia ówczesnego papieża Celestyna I, otrzymał święcenia biskupie i został wysłany na Zieloną Wyspę z misją ewangelizacyjną. Warto podkreślić na koniec tego akapitu, iż Św. Patryk miał styczność ze św. Germanem z Auxerre (najprawdopodobniej był jego nauczycielem) oraz był blisko spokrewnionym z Marcienm z Tours.
Działalność misyjną w Irlandii datuje się na lata 431-432. W tym czasie wielu mieszkańców wyspy bez problemu przyjmowało chrześcijaństwo. Patryk potrafił pozyskiwać dla sprawy wielu życzliwych ludzi m.in. lokalnych władców. Uważa się, że Irlandia przyjmowała Słowo Boże z bardzo wielkim entuzjazmem, pomimo np. wczesnych zakazów druidzkich wobec chrześcijańskiej religii.
W 442 r. św. Patryk, będąc w Rzymie, dostał polecenie od ówczesnego papieża Leona. Chodziło dokładnie o zorganizowanie w Irlandii hierarchii kościelnej. Dotychczasowa stolica biskupia w Armagh została siedzibą arcybiskupią, a następnie prymasów Irlandii. (Św. Patryk założył m.in. katedrę i klasztor w Armagh w 444 r. Miejsce to obecnie znajduje się w Ulsterze - Irlandia Północna). Podczas pracy tworzenia struktur terenowych, św. Patryk adoptował ją do lokalnych warunków. W Irlandii w tym czasie nie istniały typowe miasta jak na kontynencie. Z racji tego zakładał on parafie i biskupstwa z siedzibami organizowanymi na wzór klasztorów, zobowiązując duchowieństwo do życia w wspólnocie. Widać tutaj pewną zbieżność z naukami św. Augustyna. Niektórzy uważają, iż św. Patryk wzorował się na
św. Augustynie.
Ewangelizacja z rąk św. Patryka w konsekwencji doprowadziła do nawrócenia się na chrześcijaństwo północnej, środkowej oraz zachodniej części Irlandii. Ponadto stworzył on nową formę działalności kościelnej, która później przez historyków określana będzie jako Kościół iroszkocki. Z naukami tego świętego do Irlandii zawitało pismo, alfabet łaciński oraz dzieła klasyków w tym języku.
Za życia zasłynął wieloma cudami m.in. przywracał wzrok ślepcom, ożywiał zmarłych oraz uwolnił Irlandię od plagi węży. Wąż w tamtym czasie był uosobieniem sił nieczystych.
Istnieje pewna anegdota, jak św. Patryk nauczał nowej wiary, posiłkując się trzylistną koniczyną. Chodzi dokładnie o kwestie Trójcy Świętej. Sparafrazować możne te słowa m.in. tak: „Podobnie jak trzylistna koniczyna jest całością, tak i Bóg w Trzech Osobach: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty.”
Koniec życia św. Patryk spędził najprawdopodobniej w klasztorze w Down, gdzie zmarł 17 marca 461 r.
Warto mieć na uwadze, że daty tutaj podane są zbliżone jak i podobnie wydarzenia. W wielu przypadkach, jeśli chodzi o żywoty świętych, traktować trzeba na zasadzie w większości przypadków jako mity i legendy. Nie zmienia to faktu, iż praca św. Patryka w stworzeniu własnego, odrębnego kościoła tzw. Kościoła iroszkockiego była ważna dla Europy, chociażby w kwestii rozwoju pisma.
Św. Patryk pozostawił słowo pisane, które dzisiaj traktować trzeba jako źródła. Pierwsze z nich określane są mianem „Wyzwań”, natomiast drugie to „List do Korotyka” - bandyty, który wymordował i wziął wielu chrześcijan do niewoli z Irlandii.
Relikwie św. Patryka przechowywane były w klasztorze Glastonbury. Ostatecznie zostały zniszczone przez protestanckich Anglików.
Kościół iroszkocki
Kościół iroszkocki, inaczej Kościół iryjski, to odrębna specyficzne odgałęzienie kościoła chrześcijańskiego, uważanego za człon współczesnego Kościoła rzymskokatolickiego. Kościół ten na dobrą sprawę ukształtował się na przełomie V i VI w. pod wpływem nauk
św. Patryka. Powodem rozprężenia więzi z Rzymem był najazd anglosaski na Brytanię. W ten sposób droga morska była utrudniona i odcięta od macierzy. Szacuje się, iż Kościół
iroszkocki wszedł ponownie „na łono” kościoła rzymskokatolickiego etapami. Szacuje się, iż trwało to od IX w. do XII w., dokładnie do tzw. reformy gregoriańskiej. Warto podkreślić, że przenigdy przez ten okres Kościół iroszkocki nie był uznawany za herezje. Warto dodać, iż opisywany kościół w Irlandii uznawał zwierzchnictwo papieża w Rzymie.
Przez swoje całe istnienie, kościół iroszkocki miał swoje specyficzne cechy. Warto przytoczyć kilka najważniejszych.
Pierwsza z nich to kwestia strzyżenia mnichów. Chodzi dokładnie o tzw. tonsurę. Na kontynencie w tamtym czasie istniały główne dwa sposoby strzyżenia: tzw. tonsurę na wzór wschodni (św. Pawła), która polegała na ogoleniu całej głowy oraz tonsura rzymska (św. Piotra), polegająca na goleniu środka głowy. Jeśli chodzi o Irlandię tutaj widok ogolonego mnicha musiał być w tamtym czasie bardzo egzotyczny. Zapewne cięto mnichów, potocznie „od ucha do ucha”. Ponadto pozostawiano krawędzie włosów, które rosły z tyłu głowy. Pierwsze skojarzenie, aby czytelnik mógł sobie to zobrazować jak to mogło wyglądać to tzw. „fryzura na czeskiego piłkarza”.
Druga kwestia to niezwykłe zakorzenienie się w kulturze celtyckiej. Wielu druidów zapewne przeszło na nową wiarę, ze względu na to, że nauczanie Chrystusa było uosobieniem wartości i idei druidyzmu. Oczywiście nie wszyscy druidzi widzieli w tym sens i początkowo walczyli z chrześcijaństwem w Irlandii. Wpływy pogańskie są znacząco widoczne w Kościele
iroszkockim, choćby np. w kwestii świętej Brygidy, która była wcześniej czczona jako bogini Brigit. Inny przykład to symbole i ornamentyka. Ona też ma swoje odzwierciedlenie w przeplataniu się świata pogańskiego z chrześcijańskim. Celtowie od zarania dziejów skupili się na symbolu krzyża solarnego, który dzisiaj określamy jako tzw. krzyż celtycki. Ten symbol m.in. uznawany jest jako jeden z symboli współczesnego nacjonalizmu. Drugim takim symbolem jest spirala. Wielokrotnie za pomocą spirali przedstawiano m.in. Chrystusa i jego mękę. Trudno dzisiaj stwierdzić na obecną chwilę, co jest chrześcijańskie, a co pogańskie w swojej genezie, jeśli chodzi o Kościół iroszkocki. Podobne zjawiska występują też w Kościele rzymskokatolickim np. w Polsce. Przykład malowanie jajek wielkanocnych, które kiedyś traktowano jako symbol pogański. Dzisiaj oznacza coś zupełnie innego.
Trzecia kwestia, uduchowienie. Ważne miejsce w mentalności kapłanów Kościoła
iroszkockiego zajmował krzyż. Traktowano go jako drogę do samorealizacji, drabinę do nieba oraz pewną duchową transformacje. Wymieszanie się pogaństwa z chrześcijaństwem stworzyło nową formę artystyczną charakterystyczną dla Irlandii - irlandzkie, kamienne krzyże, potocznie tzw. „długie celtyki”. Występowały one głównie tylko w Irlandii. Istotą irlandzkiej duchowości było również przeświadczenie, zapewne z czasów jeszcze pogańskich, o bliskości i wszechobecności czynnika duchowego w każdym przedmiocie, rzeczy oraz istocie. Kolejna cecha tego kościoła to nadmierna wiara w Bożą opiekę. Najprawdopodobniej na duchowość celtycką składała się głęboka asceza, wypełnianie duchem wspólnoty. Ponadto można tu mówić o pewnym rodzaju kolektywizmu. Ważnym miejscem dla kapłanów iroszkockich był bliski kontakt z naturą. To ostatnie traktować można jako swoisty animizm chrześcijański.
Czwarta rzecz to rola kobiety. Miała ona znacząco lepsze położenie w roli duchownej, niż odpowiedniki na kontynencie, np. św. Brygida oraz Ita potwierdzają, iż kobiety w Irlandii, w tamtym czasie, mogły być przełożonymi klasztorów, także męskich, co było nierealne na kontynencie. Również trzeba traktować to jako naleciałość z czasów przedchrześcijańskich. Warto podkreślić, iż Celtowie to jedyny lud indoeuropejski, który w czasach starożytnych wywalczył w dużym stopniu równouprawnienie dla kobiet. Pełnić one mogły rolę m.in. wojowniczek oraz druidek. Zdarzało się, że stawały się przywódczyniami plemion albo powstań antyrzymskich. Przykładem historia powstania brytyjskich plemion pod wodzą królowej Boudiki mające miejsce w 60 r. n.e. Ponadto, jeśli chodzi o seksualną kwestię, dzisiaj współcześnie moglibyśmy mówić o „pełnym wyzwoleniu” kobiety w czasach starożytnych pośród Celtów. „Skoki w bok” w starożytności i wczesnym średniowieczu było normą dla Celtów, nawet i dla kobiet. Nie budziło to zgorszenia. Było czymś normalnym.
Podsumowując: opisany powyżej Kościół iroszkocki, powstały po spuściźnie nauk
św. Patryka, miał w dużej mierze wpływ na reformę karolińską. Ta reforma wpłynęła na rozwój słowa pisanego w całej ówczesnej Europie, o czym w następnej większej części tego artykułu.
Reforma karolińska, a iroszkoccy mnisi
Reforma karolińska została zorganizowana z inicjatywa Karola Wielkiego, władcy Franków. Sprowadził on m.in. z Irlandii i Szkocji mnichów, którzy dokonali reformy m.in. w piśmiennictwie. Zostali sprowadzeni z tego powodu, iż jako jedyni w Europie znali podstawy niezbarbaryzowanej łaciny. Irlandia w IX w., w tym czasie, była najprawdopodobniej jednym z niewielu punktów na mapie, gdzie znano czystą niezmodyfikowaną łacinę.
Reforma objęła odnowienie łaciny w kwestii jej ujednolicenia. W konsekwencji oderwała się od zbarbaryzowanej łaciny. W ten sposób powstały protoplastyczne języki romańskie, a więc i języki narodowe m.in. Anglików, Francuzów, Belgów, Holendrów oraz Niemców. Łacina
w pewien sposób została „oczyszczona” z wpływów zewnętrznych. W ramach tej reformy m.in. odnowiono literaturę oraz malarstwo.
Ustalono nowy wzór pisma tzw. minuskułę karolińską. To właśnie iroszkoccy mnisi, wychowani przez zasady klasztorne św. Patryka, swoimi rękami stworzyli to pismo. Minuskuła karolińska przez długi czas była używana w Europie. Warto podkreślić, że na podstawie tych wzorów liter, dzisiaj współcześnie posługujemy się pewnymi zapisami w alfabecie łacińskim. Chociażby charakterystyczne pisemne duże „D” z kółkiem.
Podsumowanie
Biorąc pod uwagę te wypadkowe, dojść można do wniosku, iż spuścizna nauk św. Patryka wpłynęła nie tylko na rozwój duchowej sfery pośród Irlandczyków w postaci kościoła iroszkockiego, ale także na rozwój język narodowych w zachodniej Europie. Nie można w tym wypadku zapominać o próbie stworzenia uniwersalnego języka, jakim stawać się miała oczyszczona łacina wczesnośredniowieczna z okresu reformy karolińskiej. Minuskuła karolińska to pierwowzór, protoplasta, posługiwania się pisanym alfabetem łacińskim np. we współczesnych listach oraz dokumentach.
Patryk Płokita