
Szturm
Jakub Siemiątkowski - „Dwie drogi”
Aktyw nacjonalistyczny w różnych czasach przejawiał różnorakie tendencje. Zawsze byli ci bardziej aktywni, i ci mniej aktywni, którzy lubili dużo gadać, ale nic za tym nie szło. Podobnie dziś mamy do czynienia z dwiema drogami – to, którą wybierzemy, wiele mówi o naszych priorytetach i formacji ideowej, głębi naszego nacjonalizmu.
Najistotniejszym jest pytanie o priorytet. Co jest dla nacjonalistów najistotniejsze? To by być przeciwko systemowi, przeciwko wszystkiemu co ma dziś na społeczeństwo wpływ, czy to by świadomość narodowa Polaków ulegała pogłębieniu, by umieli oni realizować swoje interesy skuteczniej? Pytanie zasadne, bo bardzo często można spotkać tę pierwszą postawę. Co ona właściwie ma wspólnego z nacjonalizmem jako takim? Co jeśli popularyzacja, bądź wdrożenie na jakimś polu haseł nacjonalistycznych wymaga gdzieś jakiejś formy „entryzmu”, wejścia w (bardzo ograniczoną choćby) kooperację z jakąś partią, jakimś ośrodkiem „systemowym”? Nacjonalista winien wyzyskiwać każdą okazję do realizacji swoich celów, ale co nam powie dogmatyczny antysystemowiec? „Nie współorganizujmy akcji z X, bo oni współpracują z Y”, a nawet „Nie korzystajmy z pomocy Z, bo oni w jakiejś sprawie mają inne poglądy”. Z niektórymi nie da się współpracować, bo 10 lat temu jakiś ich ówczesny lider zrobił coś kompromitującego, z innymi dlatego, że nie są dostatecznie „prawilni”, nie rozumieją hermetycznego języka ulicy. Działalność w wydaniu dogmatycznego antysystemowca, kończy się na ogół na pełnych rewolucyjnego sznytu wpisach w internecie, bo „w realu” nie ma z kim kooperować – w końcu wszyscy są „skurwieni”, „systemowi”, „skompromitowani”.
Można by tego typu postawy skwitować wzruszeniem ramion – w końcu większość społeczeństwa zajmuje się głupotami, więc pewnie wolno i tak potraktować część spośród tych, którzy określają się mianem nacjonalistów. Problem w tym, że wcale nie ma nas tak wielu by wskazaną była obojętność wobec takiego zjawiska. Trzeba walczyć o każdego nacjonalistę, o to by ludzie w szeroko pojętym ruchu narodowym pracowali na jego rzecz, a nie marnowali swój potencjał utwierdzając się w nieuzasadnionym przeświadczeniu o własnej wspaniałości. Nie chodzi nawet o to, że każdy ma zapisać się do jakiejś organizacji, wspierać (finansowo czy w jakikolwiek inny sposób) którąś partię czy frakcję. Mowa raczej o tym, że niektórym brak jakiegokolwiek pędu do aktywności na rzecz wdrażania swoich poglądów. Tego poczucia obowiązku, który decyduje o naszej nacjonalistycznej samoidentyfikacji. Nacjonalistyczna działalność może przejawiać się na szereg sposobów – ostatecznie istotne jest to, by nie być biernym.
Może więc za wcześnie obwieszczono w środowiskach radykalnie-narodowych nieaktualność przesłania Dmowskiego? Oczywiście, co rozumniejsi głosili konieczność głównie krytyki talmudyzmu, literalnego stosowania ówczesnych tez w dzisiejszych warunkach – i to należy podtrzymać – niemniej jednak trudno nie zauważyć, że dla wielu stało się to asumptem do twierdzeń o nieaktualności metody pracy organicznej, do jakiej doszła endecja (nie ona jedna zresztą). A refleksje endeckie na ten temat są ze wszech miar aktualne – naród polski to jest coś, co funkcjonuje także tu i teraz, a my jesteśmy zobowiązani do dbania o jego dobro w każdy możliwy sposób, w każdych warunkach. Tłumaczenie, że to nie obowiązuje akurat naszego pokolenia, bo system krępuje jakieś formy działalności wygląda śmiesznie.
„Nie działam, bo nie ma odpowiedniej organizacji dla mnie” – czasem słyszymy takie słowa. Nie robiący nic pożytecznego nacjonaliści, realizujący się na internetowych forach narodowcy, których głównym zajęciem jest trolling i obśmiewanie aktywnych środowisk (jak bardzo marne by one czasem nie były!) – ciężko o bardziej żenujące zjawisko, a jednak w wielu wypadkach jest to stan rzeczywisty. Grupy, które kiedyś opierały swoje funkcjonowanie o hasła aktywizmu i pracy ze społeczeństwem często nie robią dziś już nic pożytecznego. Podobnie smutnym zjawiskiem są przeróżni „kombatanci”, twierdzący, że przestali się udzielać, bo „zmądrzeli”, a „nacjonalizm i tak mają w sercu”. Zmęczyli się, bo 3 czy 4 lata działalności nie przyniosły spodziewanych efektów. A przecież nacjonalizm to aktywność, codzienna i systematyczna praca dla narodu. W warunkach takich jakie są – nikt nie powiedział, że mityczna „Wielka Polska” nadejdzie szybko. Nawet jeśli jakkolwiek pojętej „Narodowej Rewolucji” nie będzie, to naród trwa i jest szereg sposobów, na które można się przyczyniać do jego wzmocnienia. Również w demoliberalnej III RP. Kto widział w jakim stanie był ruch narodowy przed 2010 rokiem, ten dostrzeże, że praca wydaje plony.
Nie zamierzam bynajmniej gloryfikować drogi tych ludzi, którzy dali się pochłonąć i przetrawić przez system. Wielu ideowych narodowców na którymś etapie się w tym zatraciło, warto więc studiować te przypadki, wyciągać określone wnioski z każdego – chyba będzie to bardziej pożyteczne niż doszukiwanie się „zdrady” wszędzie. Czym to się różni od szurowskiego okrzyku „Hańba!” i etykietkowania mianem targowiczanina kogo się da? Zawsze pomiędzy skrajnymi przypadkami jest wiele odcieni szarości i tylko ktoś mało rozgarnięty nie będzie w stanie znaleźć alternatywy dla swojego nieróbstwa, zasłanianego farmazonami o walce z systemem. Więcej warty jest naiwny, ale pracowity działacz środowiska, które realizuje cele narodowe nieudolnie niż wieczny narzekacz. Ten pierwszy być może z czasem zreflektuje się, zacznie udzielać się w inny sposób, zmieni swoje środowisko od środka albo wybierze inne – z drugiego nie będzie żadnego pożytku, nawet jeśli wyznaje radykalne poglądy, słucha „dobrej” muzyki i potrafi wyrecytować kilka bezkompromisowych cytatów z Jüngera.
Inna rzecz, że w kręgach narodowych wielu trafi się i takich, którzy od dawna zorientowani są na bardzo przyziemne, niezwiązane z ideą cele. Potępienie takich jednostek jest koniecznym, ale i tu warto zadać sobie pytanie, na ile liczne są takie jednostki w danym środowisku. Przeżuwanie przez kolejne lata takich przypadków jest zresztą ulubionym – i jakże bezproduktywnym – zajęciem wielu antysystemowych nacjonalistów.
Populistyczne opowiastki o tym, że „każdy polityk zdradzi” nie powinny wymagać komentarza. Czy szereg nacjonalistycznych europejskich partii dziś i w przeszłości stawał się bezwartościowym w momencie przekroczenia progu wyborczego? Kolejny nonsens, choć pewnie w każdym kraju znajdą się ludzie uznający, że startowanie w wyborach albo dawanie wypowiedzi dla telewizji i gazet to niewybaczalne koncesje na rzecz systemu. Żeby oni jeszcze naprawdę robili coś rewolucyjnego, może byłoby o czym w ogóle dyskutować…
Są w Polsce środowiska, które istnieją długo a robią niewiele, epatując za to przy każdej okazji swoją rzekomą czystością ideową i bezkompromisowością. Ciężko ustrzec się refleksji, że taki sposób funkcjonowania środowisk narodowych, to celowe wręcz pozbawianie się środków do walki, to niezrozumiałe samozadowolenie jest najlepszym prezentem, jaki możemy sprawić mitologizowanemu nieraz systemowi. Forpoczta walki z demoliberalizmem ustępująca pola na każdym kroku, bo realia nie przystają do jej wyidealizowanych wyobrażeń. Nie wiem czy śmieszne, czy raczej straszne. Po co naszemu krajowi tacy „nacjonaliści”?
Jakub Siemiątkowski
Krzysztof Kubacki - „Poczucie obowiązku wobec nacjonalizmu”
My nacjonaliści jesteśmy takimi ludźmi i takim środowiskiem, które lubi używać wielkich słów. Mamy o sobie duże mniemanie, tylko w naszej rzeczywistości Polska byłaby krainą miodem i mlekiem płynąca. Używamy wielkich słów oraz wielkich cytatów. Jesteśmy na ogół przemądrzali i gardzimy wszystkimi, którzy z nami nie idą ramię w ramię. No cóż, dobrze – ale czy jednak mamy co do tego podstawy? Nie brakuje nam nigdy czasu na jechanie po swoich przeciwnikach politycznych czy innych,z którymi się w sprawie nacjonalizmu nie zgadzamy, brak nam czasu jednak na nacjonalizm. Brak nam poczucia obowiązku względem swojej idei. Ten tekst nie ma być jakimkolwiek atakiem, bardziej czynnikiem mobilizującym i odezwą do tych, którzy szukają wymówek. Zapomnieliśmy o tym o czym pisaliśmy i gadaliśmy przez lata, o tym, że nacjonalista musi dawać przykład, być aktywny, brać odpowiedzialność na swoje barki i wypełniać swoje obowiązki z należytą starannością. Nasz ruch nie oferuje nam nic, żadnych wielkich pieniędzy i sławy. Jeszcze parę lat temu oferował nam jedynie bycie gdzieś na peryferiach z przyklejoną łatką bandyty. Wyszliśmy z tego wspólnym wysiłkiem. Bardzo dobrze napisał niegdyś Julius Evola:
„Wobec grząskiego błota w którym rządzi zasada : „Rób to co inni” lub „Najpierw żołądek i własna skóra, a później moralność”, albo „To nie są czasy, w których można pozwolić sobie na luksus posiadania charakteru” lub też w końcu: „Mam rodzinę”, należy przeciwstawić jasną i twardą zasadę: „My nie możemy postępować w inny sposób, taka jest nasza droga, tacy jesteśmy!”
Zawsze odpychałem od siebie myśl bycia w jakiejkolwiek organizacji, będąc gdzieś na uboczu widziałem poirytowanych kolegów, narzekających tamto i owamto, że tamten miał coś zrobić, a nie zrobił, że się zobowiązał, a nie miał czasu… Teraz mając na swoich barkach „Szturm” - wszystko zrozumiałem. I też irytuję się tym samym. „Nie mam czasu”, „teraz nie mogę”, „teraz nie dam rady”…
Nacjonalizm jest obowiązkiem. Kiedy mówisz i twierdzisz, że jesteś nacjonalistą – wszedłeś w tym momencie na daną ścieżkę. I albo z niej wychodzisz i dajesz sobie spokój, albo jednak coś robić musisz. Jeśli jesteś w organizacji i z pełną świadomością się do niej zapisałeś – nie miej złudzeń, że gdzieś tam przeczłapiesz się niezauważony przy ścianie, a inni za Ciebie wszystko zrobią. Jeżeli chcesz tworzyć pismo, nie licz na to, że inni za Ciebie zapełnią numer i wszystko będzie cacy. Nie szukaj przed sobą wymówek, że teraz to naprawdę nie mogłeś. Idea jest naszym obowiązkiem. W nasze pełne problemów i spraw życie musimy mieć zawsze czas na to do czego się zadeklarowaliśmy. Wiem, wiem, są dni kiedy po przyjściu do domu nie ma na nic sił, a człowiek jedynie marzy o własnej pościeli i głębokim śnie. To wtedy dochodzi do prawdziwego sprawdzianu naszego charakteru, to w takich sytuacjach i małych wojnach z samym sobą hartuje się charakter. Nie można swojej działalności zawężać do narzekania na działalność innych narodowców, bądź tych, których się po prostu nie lubi, że coś tam robią. Jeżeli oddałeś im całkowicie pole do działania, po prostu przegrałeś, a to oni są silni, nie Ty.
Jeżeli gardzimy tym konsumpcyjnym światem, pozbawionym jakichkolwiek wartości, stawiającym na czele jedynie pieniądz, to potrzebujemy zmian. Potrzebujemy pewnych ludzi, na których można liczyć. Do, których nie trzeba odzywać się jedynie z pytaniem retorycznym z nadzieją, że się coś może zmieniło i jednak pomimo wszystkich wcześniejszych niepowodzeń, dana osoba pomoże Ci w którejś z nacjonalistycznych spraw. Jeżeli na coś się decydujemy to musimy spełniać obowiązki. Bycie nacjonalistą nie jest zajęciem raz na kiedyś, ale jest to nasza codzienna droga. Jeżeli przypominamy sobie o idei jedynie wtedy kiedy możemy sobie gdzieniegdzie „pośmieszkować”, „potrollować” innych – to jest to pusta idea, a tacy ludzie nie są nam zupełnie potrzebni. Jeżeli wchodzisz w dorosłe życie kończąc studia, zaczynając utrzymywać rodzinę, bądź łączysz jedno z drugim i zaczynasz znajdować sobie wymówki, to znaczy, że czas na analizę. Musisz usiąść, przeanalizować swój czas i znaleźć go na ideę, to Twój obowiązek.
Nie ma co się obrażać na rzeczywistość i zamykać na środowisko, jeżeli się twierdzi, że tylko wąskie grono ludzi to ci kumaci, z którymi warto trzymać sztamę i wspominać te czasy kiedy na manifestacjach była nas dosłownie garstka. Nie ma co się obrażać na rzeczywistość i zamykać się w klubie hejterstwa, obrażając wszystkich dookoła od zdrajców idei. Nie ma co się obrażać na rzeczywistość kiedy trzeba stanąć i spojrzeć w swoje odbicie w lustrze stwierdzając, że ostatnie miesiące/lata zmarnowało się na błędne decyzje, bądź olewanie swoich obowiązków wobec nacjonalizmu. Wszystko można zmienić, bo kto jak nie nacjonalista musi wytyczać przed sobą coraz trudniejsze cele? A poczucie, wielkie poczucie obowiązku wobec nacjonalizmu musi być naszym motorem napędowym w codziennej szarej rzeczywistości. Nie ma czasu na wymówki.
Krzysztof Kubacki
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 26 2016 PDF MOBI EPUB
Tomasz Kosiński - „Recenzja Ivo Andrić „Most na Drinie”
Żywot to dziw niepojęty, bo wciąż niszczeje i szczerbi się, a jednak trwa niezłomnie jak most na Drinie
Ivo Andrić to jugosłowiański noblista, powieściopisarz, pochodzący z chorwackiej rodziny, uznający siebie za Serba. Urodzony w Wiszegradzie nad Driną (obecnie Bośnia i Hercegowina -Republika Serbska) w 1892 roku . Studiował w Zagrzebiu, Krakowie oraz Grazu. Przed pierwszą wojną światową zaangażował się w działalność niepodległościową w grupie Młoda Bośnia (Mlada Bosna) powiązanej ze słynną organizacją Czarna Ręka. Po zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie w 1914 roku był internowany przez 3 lata. Następnie poświęcił się działalności literackiej. W 1924 roku uzyskał tytuł doktorski broniąc pracę pod tytułem Rozwój życia duchowego Bośni w czasach panowania tureckiego. W latach późniejszych pełnił funkcje dyplomatyczne. Okres II wojny światowej spędził w Belgradzie pozostając neutralnym wobec władz. W tym okresie napisał swoje najważniejsze powieści m.in. Most na Drinie, Panna oraz Konsulowie i ich cesarskie mości. Po wojnie został posłem do jugosłowiańskiego parlamentu oraz pełnił rolę przewodniczącego związku pisarzy. 26 X 1961 roku otrzymał nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za całokształt twórczości. Wyprzedził m.in. J.R.R. Tolkiena. Zmarł w 1975 roku.
Patryk Płokita - „Dzieje irlandzkiego nacjonalizmu cz.3”
W ostatnim tekście pt.; „Dzieje irlandzkiego nacjonalizmu cz. 2”, opisałem m.in. jak powstawała tzw. Pierwsza Irlandzka Armia Republikańska (IRA) (1916-1921) oraz jak mniej więcej wyglądał konflikt o niepodległość Irlandii z lat 1919-1921 pomiędzy „Podziemną” Republiką Irlandzką, a Imperium Brytyjskim. Warto wspomnieć, iż w ramach „Szturmu”, w tematyce irlandzkiej, poruszyłem również wątek dwóch person, w oddzielnych artykułach. Pierwszą z nich była kobieta i jej program polityczny w artykule pt.: „Wizja irlandzkiego nacjonalizmu według Konstancji Markiewicz”. Natomiast drugi tekst pt.: „James Connolly - irlandzki nacjonalista, socjalista, republikanin” to biograficzne kompendium wiedzy na temat tej osoby. Do owych tekstów serdecznie odwołuję, aby zrozumieć w pełni poruszoną do tej pory kwestię irlandzką w ramach „Szturmu”. Warto wspomnieć we wstępie, że konflikt ten, w wielu kwestiach przypomina nasze rodzime dzieje z tzw. okresu walki „Żołnierzy Wyklętych”.
W tym artykule na warsztat biorę przedstawienie trudnego okresu historycznego dla Irlandii i dla samego nacjonalizmu irlandzkiego. Chodzi dokładnie o irlandzką wojnę domową z lat 1922-1923. To właśnie wtedy doszło do pierwszych bratobójczych walk działaczy IRA. Konflikt naciskany przez Imperium Brytyjskie, wywołany przez natarczywość m.in. Davida Lloyda Goerge’a oraz Winstona Churchilla. Zbrojne działania, w których ścierały się emocje radykałów pragnących pełnej suwerenności i wolności w ramach wymarzonej „Republiki”, ścierające się z innym zdaniem pragmatyków, wierzących w „lepsze czasy dla sprawy narodowej”.
Gdy poruszamy temat irlandzkiej wojny domowej z lat 1922-1923, trzeba zrozumieć jej genezę. Oliwą do ognia był tzw. „Traktat 1921”, inaczej zwany też „Traktatem angielsko-irlandzkim” (ang. „Treaty 1921”, „Anglo-Irish Treaty”, oficjalnie „ Articles of Agreement for a Treaty Between Great Britain and Ireland”, irl. „Conradh Angla-Éireannach”). Owy dokument był porozumieniem kończącym irlandzką wojnę o niepodległość z lat 1919-1921.
Ważne były tu zdarzenia jego podpisania. Warto je szerzej przedstawić. Rozmowy w kwestii porozumienia między Brytyjczykami, a Irlandczykami rozpoczęły się już w lipcu 1919 r. Główne rokowania trwały od października do grudnia 1921 r., w Londynie. Irlandzka delegacja składała się z pięciu osób. Kolejno byli to: Art Ó Griobhtha (Artur Griffith), Micheál Ó Coileáin (Michael Collins), Riobárd Bartún (Robert Barton), Eudhmonn O’dugáin (Eamonn Duggan) oraz Seórsa Ghabháin Ui Dhubhthaigh (George Gavan Duffy). Natomiast przedstawicielami brytyjskiej strony dyplomatycznej byli: premier D. L. George, Austin Chamberlain, Birkenhead, W.S. Churchill, L. Worthington-Evans, H. Greenwood oraz G. Hewart.
Jedna i druga strona nieugięcie broniła swoich racji podczas obrad. Irlandczycy chcieli zachować pełną niezależność i integralność swojej ojczyzny domagając się m. in. „statusu wieczystej neutralności”. Natomiast strona brytyjska miała obawy, iż Irlandia zostanie w przyszłości wykorzystana przez obce mocarstwa jako „baza wypadowa”. Wspomnieć warto, iż takie sytuacje miały już miejsce w historii. Zrobiła tak już I Republika Francuska w 1798 r. oraz II Rzesza w 1916 r. Z racji tego obawy miały „dziejową podkładkę”. (Tylko, że te przytoczone państwa zostały „wykorzystane” przez Irlandczyków w walce o swoją niepodległość - w tamtym czasie Brytyjczycy nie potrafili tego zrozumieć). Wielka Brytania naciskała głównie, w tym danym momencie, na zawarcie wspólnego morskiego systemu obrony.
Główną i najważniejszą kwestią do opisania z okresu rokowań pozostaje ugięcie się irlandzkiej dyplomacji pod presją zbrojną. Chodzi dokładnie o argument użycia siły przez Brytyjczyków, jeśli przedstawiciele dyplomatyczni „Dail Eirean” (ówczesny irlandzki jednoizbowy parlament) oraz „Sinn Fein” (irl. „My Sami” - partia polityczna, która w czasie wojny anglo-irlandzkiej stała się siłą dominującą w walce o niepodległość) nie przyjmą traktatu bez zastrzeżeń. Padły słowa ultimatum, iż jeśli strona irlandzka odmówiłaby podpisania traktatu będzie to równoznaczne z zerwaniem zawieszenia broni, a Wielka Brytania wypowie Irlandii wojnę o podłożu totalnym. W tym celu użyto by prawdopodobnie ciężkiego sprzętu. Chodzi tu o czołgi, wozy bojowe, artylerie, samoloty, itd.
L. George i reszta angielskiej dyplomacji zastosowała tutaj blef. Wielka Brytania gospodarczo po I Wojnie Światowej ekonomicznie się załamała. Jako państwo nie posiadała już siły na taki krok, ale skąd irlandzka dyplomacja miała to w tamtym momencie wiedzieć? W pamięci utkwiło irlandzkiej delegacji, iż Imperium Brytyjskie przez ponad 600 lat gnębiło Irlandczyków jak tylko mogło. Nie chcieli oni „powtórki” z represji. Pamiętali niedawno konflikt o niepodległość z lat 1919-1921. Wywalczyli taką wolność, na jaką ich było stać w danym momencie. Tak sobie przynajmniej tłumaczyli np. Michael Collins. Chcieli w tym wypadku przejść do pragmatycznej formy oporu i czekać na nowy czas walki. Myśleli, iż Irlandia musi się stać formą pośrednią ku niepodległości. Według nich rodząca się suwerenność musiała „odetchnąć” po ostatnim konflikcie z lat 1919-1921. Wycieńczona IRA nie była gotowa na kolejny konflikt, zwłaszcza totalny.
W konsekwencji takich słów brytyjskiej dyplomacji, z dociśniętą „mentalną śrubą”, irlandzka delegacja podpisała traktat pokojowy 6 grudnia 1921 r. Owy dokument został ratyfikowany przez deputowanych irlandzkich z Dail Eirean 7 stycznia 1922 r. 64 głosów było za, a przeciwko 57. Ta minimalna różnica w głosowaniu podkreślała powstający późniejszy spór. Ten podział widoczny był już pośród narodu irlandzkiego, na popierających traktat, i jego przeciwników.
Radykalny podział był już widoczny po samym wspomnianym głosowaniu. Chodzi o zachowanie pewnego bardzo ważnego człowieka, związanego mocno ze sprawą Irlandzką. Lider irlandzkich republikanów, stojący na czele „podziemnej” Republiki z lat 1919-1921 - Eamon de Valera oświadczył, iż nie uznaje wyników głosowania. Zrezygnował on w tym wypadku z funkcji prezydenta Republiki. Opuścił on miejsce w Dail Eireann wraz ze swoimi zwolennikami. Ogólnie rzecz ujmując, Sinn Fein, IRA oraz powstające irlandzkie, niezależne struktury państwowe, podzieliły się na dwa obozy: zwolenników i przeciwników „Treaty 1921”, co w konsekwencji doprowadziło do wojny domowej.
Co zawierał owy traktat, że stał się kością niezgody? Kilka zapisów, które ideowo opluwały irlandzki republikański nacjonalizm i dążenie do suwerenności. Pierwszy z nich to podział administracyjny wyspy na Irlandię Północną i Irlandię Południową, a więc rozdarcie kraju i brak integralności państwowej. Prowincja Ulster, zdominowana przez rojalistycznych protestantów - Oranżystów, w ramach tego dokumentu miała szansę „oderwać się legalnie” od macierzy. Co tak się stało i trwa to do chwili obecnej. Drugą kwestią pozostaje przyjęcie nowej formy państwowości - „Dominium”. W Irlandii forma takiej struktury miała być kalką już istniejących „tworów państwowych” na wzór ówczesnej chociażby Kanady czy Australii. Trzecią ważną kwestią pozostawała zachowana przysięga wierności wobec króla i prawa monarchy do mianowania gubernatora. Walcząc o republikańskie wzory, zapis o monarchii, Irlandczykom po prostu „wypalał oczy”. Czwartą kwestią pozostaje zobowiązanie skarbu irlandzkiego do spłacenia części brytyjskiego długu wojennego. Piąty i ostatni zapis to obecność wojsk brytyjskich w nowo powstałym tzw. „Wolnym Państwie Irlandzkim” (irl. „Saorstat”) w postaci brytyjskiej marynarki wojennej ze swoimi bazami w kilku portach. Tak w „telegraficznym skrócie” wyjaśniłem najważniejsze zapisy „Treaty 1921”. To one właśnie stały się problematyczne w interpretacji i doprowadziły do podziału na zwolenników i przeciwników traktatu, w konsekwencji doprowadzając do wznowienia działań wojennych.
Na dobrą sprawę, podział na popierających traktat i jego negacje odcisnęło swoje piętno na społeczeństwo Irlandzkie. Za traktatem byli parlamentarzyści, działacze polityczni i część ochotników IRA tzw. „Traktatowi” oraz część działaczy Sinn Fein tzw. „Traktatowej”. Nie można zapominać w tym miejscu o tzw. „Drugim zgromadzeniu Dail Eirean” także popierającym ten dokument. Wyżej wymienieni stworzyli podwaliny pod państwowość przyszłego Saorstat, np. ta część IRA popierających traktat przekształciła się w Armię Narodową. Oprócz tego za traktatem był kler (Kościół Katolicki oficjalnie popierał traktat). Jeśli chodzi o warstwy społeczne w Irlandii, które popierały traktat to głównie posiadacze ziemscy i przedsiębiorcy. Z ważniejszych person związanych z irlandzką niepodległością za „Treaty 1921” wymienić trzeba m.in. M. Collinsa, A. Griffitha oraz E. O’Duffy’ego. (Ten ostatni założył w latach ’30 XX w. w Irlandii tzw. zgrupowanie „Błękitnych Koszul”, które nawiązywało bezpośrednio do włoskiego faszyzmu).
Gdy już przedstawiliśmy obóz „pro-traktatowy”, czas przejść do antagonistów. Przeciwnicy traktatu stworzyli obóz niejednolity. Określa się ich w historii jako „anty-traktatowi” albo „Republikanami”. Przeciwko traktatowi była tzw. „Sinn Fein anty-traktatowa”, devalerażyści (osoby związane z E. de Valerą, które zawiązały „podziemny” rząd republikański) oraz tzw. „IRA anty-traktatowa”. Nie można zapominać w tym miejscu o irlandzkiej lewicy związanej z ugrupowaniami robotniczymi. Chodzi m.in. o dawnych „działaczy” Jamesa Connolly’ego. Z osób niepopierających traktatu, oprócz wcześniej wspomnianego E. de Valery, wymienić trzeba: Liam’a Lynch’a, Rory’a O’Connor’a, Liam’a Mellowes’a, Tom’a Barry’ego, Seal’a MacBride’a, Peadar’a O’Donnell’a oraz Cathal’a Burgh’a.
Na dobrą sprawę, za początek konfliktu z lat 1922-1923 uznać trzeba polityczny rozłam po głosowaniu, ze stycznia 1922 r., natomiast działania zbrojnie miały miejsce trochę później, bo od czerwca 1922 r. Ogólnie wojnę domową w Irlandii podzielić trzeba na 3 fazy.
Pierwsza miała miejsce od 28 czerwca 1922 r. do 5 lipca 1922 r. Tutaj działania były podobne do tych, które miały miejsce podczas Powstania Wielkanocnego (1916), a więc walki głównie w stolicy Irlandii, w Dublinie. Pod koniec czerwca i na początku lipca 1922 r. oddziały Armii Narodowej (AN) wdarły się do kompleksu Czterech Sądów. Owy budynek okupowany został przez IRA anty-traktatową. AN dokonało ataku na bagnety. Doszło do pożaru i wybuchu wspomnianego budynku. Do dzisiaj trwają spekulacje, co było przyczyną zniszczenia: ostrzał artylerii czy sabotaż republikanów? W wyniku pożaru spalono dużą część archiwów historycznych. Pomimo ataku Armii Narodowej, republikanie nie chcieli początkowo strzelać do rodaków. Dopiero w późniejszym czasie w geście samoobrony rozpoczęła się wymiana ognia. 5 lipca 1922 r. doszło do kapitulacji m.in. przypłaconą samobójczą śmiercią Cathal’a Burgh’a - jednego z przywódców anty-traktatowych. Biegł on w geście desperacji na oddział Armii Narodowej przy O’Connell Street. Ciężko ranny, wieczorem zmarł on w Mater Hospital.
Druga fazę oszacować można od 5 lipca 1922 r. do 19 sierpnia 1922 r., gdzie siły Saorstat napadały na republikańskie fortyfikacje na zachodzie i południu Irlandii. Tutaj za przykład posłuży prowincja Munster. W tym miejscu wojna przyjęła formę partyzancką z elementami wojny pozycyjnej. (Republikanie ustawiali linię okopów pomiędzy miastami: Limerick, Tipperary, Waterford). Armia Narodowa używała w działaniach pojazdów opancerzonych, lotnictwa oraz artylerii. Ponadto robiła ona desanty ze statków. Anty-traktaktowi również używali pojazdów opancerzonych - głównie zdobyte na przeciwniku. Teren południowo-zachodni zielonej wyspy, w czasie wspomnianej wojny domowej, określa się w irlandzkich dziejach mianem „Republiki Munsteru”.
Trzecia faza miała miejsce od 19 sierpnia 1922 r. do 23 maja 1923 r. Charakteryzowała się typowymi walkami partyzanckimi, porównywalnymi do tych z okresu wojny o niepodległość Irlandii z lat 1919-1921. Był to najdłuższy okres i najbardziej brutalny. Saorstat zaostrzył represje wobec osób posiadających broń palną. Oprócz tego w tym czasie pojawiły się pierwsze egzekucje republikanów. Pierwsze miały miejsce w listopadzie 1922 r. Warto wspomnieć, iż w tym okresie IRA anty-traktatowa niszczyła linie telegraficzne oraz tory kolejowe. Ich działacze napadali na sklepy oraz poczty. Nie zyskało to żadnego poparcia pośród ludności cywilnej. Jak widać, trzecia faza irlandzkiej wojny domowej, w pewien sposób przypomina losy „Żołnierzy Wyklętych” z polskiej historii. Nie bez przyczyny o tym mówię. Chcę bardziej zobrazować czytelnikowi formę walk z tego okresu.
W ostatecznym rozrachunku, konflikt ten przegrała strona anty-traktatowa. Przy słabym zapleczu logistycznym, sprzęcie oraz braku poparcia ludności cywilnej skazana była na porażkę. Widząc do czego doprowadza wojna domowa i rozlew krwi, E. de Valera w maju 1923 r. rozkazał działaczom anty-traktatowej IRA zaprzestać walk. Rozpoczęła się polityczna walka o suwerenność Irlandii.
Warto w tym miejscu zastanowić się, dlaczego siły Saorstat w ogóle zaangażowały się w walkę z ugrupowaniami anty-traktatowymi. Czy można określić ich mianem „brytyjskich kolaborantów”? Wszelkie działania Armii Narodowej doszukać się trzeba w nacisku brytyjskim, który polegał na słownych groźbach m.in. W. Churchilla, że jeśli siły Saorstat przegrają, a siły anty-traktatowe zwyciężą, to będzie równoznaczne z odrzuceniem traktatu i wznowieniem działań wojennych z Imperium Brytyjskim. Oprócz tego naciskano, aby nie doszło do negocjacji z republikanami w czerwcu 1922 r., a więc na początku zbrojnych zmagań. Postawiło to władze Saorstat w patowej sytuacji. Oprócz tego Brytyjczycy wspierali siły Wolnego Państwa Irlandzkiego m.in. w przeciągu pół roku (1922 r.) dostarczono ponad 3500 granatów, 11900 karabinów, 4200 rewolwerów oraz 79 CKMów z amunicją, która mogła wystarczyć dla 5 tyś żołnierzy. I tutaj warto się zatrzymać. Ważna rzecz w historii tej wojny. Lider popierających traktat - M. Collins zrobił coś wbrew Brytyjczykom, nawet ich o tym nie informując. Mianowicie przerzucił on część broni dla działaczy IRA w Irlandii Północnej, aby walczyć z lojalistami. Dojść można do wniosku, iż Ulster próbowano zdobyć siłą, albo broń wysłano w innym celu - w tworzeniu samoobrony przed bojówkami oranżystów. Nie zmienia to faktu, iż tak jak bohater narodowy - anty-traktatowy C. Burgha, tak i pro-traktatowy - M. Collins, stracił życie podczas tego konfliktu. Siły anty-traktatowe dokonały na nim udanego zamachu. Miało to miejsce dnia 22 sierpnia 1922 r., we wsi „Béal na mBláth”. Jak do tego doszło? Przejeżdżał on w tym czasie autem. Czający się w pobliżu partyzanci z anty-traktatowej IRA rozpoznali go. Doszło do strzelaniny. W wyniku wymiany ognia, M. Collins dostał w głowę. Zmarł na miejscu.
Na koniec pozostaje krótkie podsumowanie. Okres wojny domowej w Irlandii jest czasem trudnym do opisania i zrozumienia. Szacuje się, iż wyżej opisany konflikt pochłonął więcej ofiar, niż wcześniej wojna o niepodległość Irlandii z lat 1919-1921. W morzu bratobójczej przelanej krwi, Irlandczycy nauczyli się walczyć nie z karabinem w ręku - między sobą, a politycznie - o swoją suwerenność. Ostatecznie, ta owa „polityczna walka” została wygrana dopiero w 1949 r. Dla południowych hrabstw nastał czas pełnej niepodległości. W tym czasie ogłosiły one, że stają się wymarzoną przez okres prawie 200-stu lat „Republiką Irlandzką”.
Bibliografia:
Collins M., „The Path to Freedom”, wyd. The Talbot Press, Dublin 1922.
Cottrel P., “The war for Ireland 1913-1923, wyd. Osprey Publishing, New York 2009.
Donnelly J., “Encyklopedia of Irish History & Culture”, wyd. Thomson Gale, 2004.
Grzybowski, S., „Historia Irlandii, wyd., zakład narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2003.
Klimkiewicz S., „Republika Irlandii”, wyd. KAW, 1979.
Moody T.W., Martin F.X., „Historia Irlandii”, Poznań 1998.
„Nowe Konstytucje, XIII. Konstytucja Wolnego Państwa Irlandzkiego”, przeł. J. Makowski, wyd. nakład Księgarni F. Hoesicka, Warszawa 1925.
O’Brien B., „IRA”, wyd. Wiedza Powszechna, Warszawa 2001.
Ó hEithir B., „Historia Irlandii”, wyd. Wiedza Powszechna, Warszawa 2000.
Jan Kuśmierczyk - „Tragedia Germanii”
Natura bywa zarówno wrogiem człowieka (co objawia się np. w fatalnych ostatnimi czasy warunkach pogodowych), jak i jego najlepszym przyjacielem - a nawet budulcem jego potęgi, jeżeli temu uda się ją ujarzmić i korzystać z jej zasobów według własnej woli. Ale Natura to nie tylko zjawiska atmosferyczne i otaczający nas ekosystem - mam tu również na myśli wszystko to, co jest pierwotne i naturalne dla poszczególnych jednostek, jak i całych mas ludzkich. Narody również posiadają swoją naturę - i gdy zostają od niej odcięte, gdy zostają wyzute z tego, co stanowiło o ich sile i wyjątkowości, zwyczajnie umierają. Nie inaczej sytuacja wygląda w przypadku naszych zachodnich sąsiadów.
Często w naszym środowisku podejmuje się problem ogarniętego liberalnym nowotworem Zachodu - niegdyś zdobywcy i panowie świata, a dziś jakby bezbronni starcy, którzy w najlepszym wypadku mogą wspominać dawne dni chwały, chyląc się ku swej trumnie. Często wysuwane są tezy, iż Francja przy obecnej koniunkturze, zostanie krajem islamskim przed II połową XXI wieku. Słyszałem również głosy o tym, iż w najbliższym czasie Szwecja stanie się państwem Trzeciego Świata, a rodzący się najczęściej w Zjednoczonym Królestwie chłopcy o imieniu "Mohammed", już niedługo zadepczą tam anglosaskich tubylców. Być może to wszystko prawda i faktycznie jesteśmy dziś świadkami upadku Okcydentu, co wywołuje u mnie mieszane uczucia - ale nie tego ma mój tekst dotyczyć. Przy tych wszystkich narodowych tragediach, największy żal - o dziwo, gdyż nigdy nie darzyłem sympatią ludu zza Odry - budzi we mnie dramat Teutonów, którzy każdego dnia muszą obserwować postępującą zagładę swojej tożsamości i aplikowanie w jej miejsce czegoś zupełnie sprzecznego z germańską naturą. I jako, że ich przykład będzie tu najlepszy (najbardziej wyrazisty), to właśnie nim posłużę się w moim tekście.
Naród niemiecki rodził się w wojennym zamęcie wieków średnich, jego wojownicza i butna mentalność wykluwała się z chaosu, jaki ogarnął świat europejski po upadku zachodniego Rzymu. Obok podbijającej kontynent wiary chrystusowej i kierującej swój wzrok na wschód potęgi władców frankijskich, to właśnie naturalne cechy, tożsame poszczególnym ludom zamieszkującym rejon oznaczany niegdyś na rzymskich mapach jako "Magna Germania", złożyły się na spoiwo, które ukształtowało kulturę wspólną dla całego środkowo-germańskiego etnosu i pozwoliło wieki później wyrosnąć z niej Niemcom we współczesnym rozumieniu tego słowa. O jakich cechach mowa? Przede wszystkim o tych, których my - Polacy - byliśmy w stanie doświadczać ze strony Niemców w ciągu ostatnich stuleci, a o czym pisywali już rzymscy historycy i podróżnicy. Dla przykładu, łaciński pisarz Publiusz Korneliusz Tacyt, opisywał około 98 roku n.e. niemal z zachwytem panującą w ówczesnym społeczeństwie północnych sąsiadów Rzymu, ścisłą monogamię oraz cnotliwość ogółu (zatem zdyscyplinowanie i karność ludności), co bardzo kontrastowało z szerzącym się już wówczas w jego ojczyźnie rozluźnieniem moralnym i klęski archetypu zdrowej rodziny wobec prymitywnych, hedonistycznych żądz. Podkreślał także wojownicze i zdobywcze postawy Germanów, ale szczególnie interesujący jest inny fragment jego dzieła:
"Sam przychylam się do poglądów tych, którzy sądzą, że plemiona Germanii, nie wchodząc w związki małżeńskie z innymi ludami, zawsze były ludem odrębnym, czystym i podobnym tylko do siebie. Stąd też, wśród takiej masy ludzi, wygląd ciał jest jednakowy u wszystkich. Dzikie, niebieskie oczy, rude włosy, ciała potężne,wytrzymałe tylko w ataku. Wytrwałość w pracy wymagającej wysiłku już nie ta sama; źle też znoszą pragnienie i upały, do chłodu i głodu - pod takim niebem i na takiej ziemi - przywykli".
Cytat ten pozwala uzmysłowić sobie, jak bardzo zamkniętym, hermetycznym oraz przywiązanym do swojej etniczności i kultury społeczeństwem, były ludy z północy Europy (prawdopodobnie nie tylko Germanie). Ta oraz wiele innych myśli Tacyta przyczyniły się do popularyzacji jego dzieła w kręgach nacjonalistów niemieckich w XIX wieku, a zwłaszcza nieco później - w środowisku narodowych socjalistów, którzy całymi garściami pragnęli czerpać z Antyku, widząc w jego dziedzictwie jakby ogień prometejski dla współczesnych im, mrocznych czasów. Europejskie ruchy faszystowskie i "faszyzujące" jednak poniosły wówczas klęskę, do której przyczyniło się wiele poważnych błędów zarówno myślenia, jak i działania, nad którymi postaram pochylić się w innym artykule - w każdym razie nie zatrzymały one tego, co i tak nieuniknione. W XXI wieku dalsza liberalizacja Europejczyków jest nieunikniona i niestety - odcisnęła swoje piętno nawet na ruchach pretendujących do bycia spadkobiercami tamtych "żołnierzy politycznych".
W XX wieku nacjonalizm niemiecki próbował angażować wszystkie siły witalne narodu do walki z jego powolnym obumieraniem i dekadencją - mamy tu zdecydowanie chyba najbogatszą gamę wspomnianych wcześniej ruchów, które kreowały i wcielały w życie własną wizję przyszłych Niemiec i Europy. Od nacjonalizmu klasycznego, konserwatywnego (popularnego szczególnie w kręgach arystokracji i sentymentalistów, cierpiących mentalnie i fizycznie po upadku II Rzeszy), przez strasserowski "Czarny Front" (przodujący w północnych Niemczech ruch robotniczy, dążący do budowy państwa ludowego), aż po niesławny, aczkolwiek najsilniejszy wówczas hitleryzm i jego rewolucyjne podejście do kwestii całości cywilizacji europejskiej. Lista nazwisk ideologów niemieckiego nacjonalizmu (np. Oswald Spengler i jego "biologiczne spojrzenie na zagadnienie kultury", jak pisał o nim Feliks Koneczny; bracia Strasser, którzy sformułowali bardzo konkretny program socjalny, przyświęcający ich ruchowi) jest jednak niewielką karteczką w porównaniu ze spisem wielkich ludzi kultury, sztuki, filozofii, teologii i innych dziedzin, jakich Germania dała gatunkowi ludzkiemu. Wiele wspaniałych osiągnięć i cała ta spuścizna, jaką Niemcy pozostawili Europie, wywołuje konsternację, gdy patrzy się na roztaczający się przed nami obecnie obraz tragedii tego narodu.
Niemcy są całkowicie oderwani od swojej natury - już nie są wojownikami i zdobywcami, po klęsce III Rzeszy denazyfikacja skutecznie wybiła im z głów ich pierwotną, charakterystyczną dlań mentalność. Zgniła obyczajowość, luźne podejście do kwestii seksualności, wyparcie archetypu rodziny przez prym ruchów LGBT, feministycznych i "pro-choice" - jest to coś zupełnie obce prastaremu etnosowi germańskiemu i co za tym idzie, burzące jego tradycyjne zdyscyplinowanie i wywołujące chaos ideologiczny, w którym ten nie potrafi się odnaleźć. O ile narody np. Europy Wschodniej są w stanie przezwyciężyć dyktat poprawności politycznej dzięki nie dającym się zaburzyć, naturalnym (chciałoby się rzec "plemiennym") instynktom, o tyle przeciętny Teuton ma tak zakorzeniony strach przed nacjonalizmem, przed zdrowym egoizmem narodowym... przed samym sobą i własną tożsamością wręcz, iż niemożliwym zdaje się jakiekolwiek odbudowanie jego dawnej tak jednostkowej, jak i kolektywnej siły. Współczesny nacjonalizm zaodrzańskich sąsiadów, odwołujący się do tradycji historycznych i będący faktyczną "alternatywą dla Niemiec", jest zepchnięty na margines, natomiast rzekomy "nacjonalizm" pokroju partii 'AfD' opiera się wyłącznie na ksenofobii, nie zaś dążeniu do naprawy społeczeństwa i negacji liberalizmu. Dodać do tego wszystkiego całkowitą uległość wobec prawdziwej inwazji obcych ras ludzkich i łamiącą się demografię tubylców (która w konsekwencji prowadzi do wymierania samego etnosu, a więc ostatniego bastionu niemieckiej normalności), a można wysnuć mniej lub bardziej smutną tezę, iż jesteśmy naprawdę świadkami zagłady Niemców, jakich znaliśmy z podręczników historii, lub nawet z osobistych relacji z nimi. Wystarczy spojrzeć na przeciętnego obywatela Okcydentu - jest on przyzwyczajony do swych wygód, nie zależy mu na przedłużaniu gatunku (a więc tego, do czego dąży przecież każda istota żywa); mężczyźni bywają zniewieściali, a kobiety zliberalizowane do granic możliwości.
W tej "antyniemieckiej histerii", jaką zaszczepia się młodym Niemcom, nie chodzi już tylko o niechęć do niesławnej III Rzeszy - wszystko, co tradycyjnie germańskie, wojownicze (II Cesarstwo, Prusy, także czasy zamierzchłe) jest przyszłym pokoleniom skutecznie obrzydzane. W RFN hołubi się jedynie historyczne akcenty demokratyczne, republikańskie oraz liberalne. Gdy zaś słyszy się wypowiedzi bardziej lub mniej znanych polityków z kraju naszych sąsiadów (np. Gregor Gysi mówiący o tym, że "mniejszy przyrost naturalny jest dobry, bo doprowadzi do wyginięcia elektoratu nazistów") i porównuje je z tym, co propagują w Polsce środowiska 'Gazety Wyborczej', czy 'Krytyki Politycznej' - wówczas nasuwa się spostrzeżenie, iż faktycznie komuś bardzo zależy na obrzydzeniu Europejczykom sobie ich samych. Należy wprawdzie zdać sobie dobrze sprawę z tego, że państwo niemieckie w całej swej historii występowało jako byt opozycyjny względem Polski i wręcz nieustannie mu zagrażający - ja zaznaczę przy tym, że będąc pesymistycznie nastawionym do przyszłości całego Okcydentu, nie rozpaczam bardzo z powodu germańskiej słabości... Ale ta ruina niegdyś wielkiego imperium, ta tragedia dawniej tak dumnego i karnego narodu, to postępujące, ciche ludobójstwo całego etnosu (gdzie nawet młodzi nacjonaliści są konsumpcjonizmem tak skażeni, iż nie wyobrażają sobie życia swoich przodków, bez codziennych wygód) - to wszystko tak bardzo mnie przeraża i zasmuca, iż skłania do wyciągnięcia z tego jakichś wniosków.
Historycznie narody słowiańskie mimo wielkiego potencjału, znajdując się zbyt daleko od głównych, europejskich ośrodków cywilizacyjnych w Italii i Helladzie, nie dokonały tak wielu osiągnięć jak ludy germańskie, czy romańskie. Dzisiaj jednak oczy całego świata są skierowane właśnie na wschód Europy, który w odróżnieniu od Okcydentu, nie pozwolił konsumpcyjnym trendom wyprzeć swej Natury. Pierwotne, ludzkie atawizmy (takie jak dążenie do 'zdobywania' u mężczyzn, czy wspólne dla obu płci myślenie o przyszłym założeniu rodziny) są tu wciąż obecne. Nie da się też ze słowiańskiego umysłu wykarczować przywiązania do Tradycji i religii - wystarczy wybrać się do świątyni katolickiej, czy prawosławnej w dniu jakiegokolwiek ważniejszego święta, by się o tym przekonać. Oddolny, społeczny nacjonalizm jest wręcz zakorzeniony w polskim społeczeństwie, bo choć przez brak pewnej świadomości politycznej nie przekłada się on często na wyniki wyborcze, czy liczebność partii o takim profilu - to jednak duma z bycia Polakiem, przywiązanie do symboli narodowych i hucznego obchodzenia ważnych dat historycznych (a nawet zwykła, NATURALNA u Słowian niechęć do obcych z innych kręgów kulturowych)... to wszystko świadczy o tym, że posiadamy wciąż coś, co tak żywotni i ekspansywni kiedyś Germanie, dawno już utracili.
My - polscy nacjonaliści - niezależnie od być może różniących nas poglądów gospodarczych, religijnych, czy geopolitycznych - nie możemy popełnić błędu naszych zachodnich sąsiadów. Taki apel może wydawać się absurdalny - wszak wszyscy sprzeciwiamy się antypolskiej propagandzie etc. etc.. Nie jest jednak już tak bezsensowny, gdy zważy się na fakt, że pomimo naszych radykalnych poglądów, wszyscy wciąż jesteśmy tymi samymi ludźmi, ulegamy tym samym pokusom co wszyscy ludzie, mamy te same słabości. Przesiadujemy na portalach społecznościowych, zamiast zająć się czymś naprawdę pożytecznym, uzależniamy się od nich (o głupocie palenia flag 'Facebooka' nawet szkoda mi się tu zająknąć); korzystamy z dobrodziejstw napojów alkoholowych, czy wyrobów tytoniowych (które w nadmiernych ilościach niszczą nasz organizm), zamiast uprawiać jakikolwiek sportu. Zdarza się także, że sami (oczywiście jedynie prywatnie, nie na forach naszych organizacji itd.) relatywizujemy surowe, tradycjonalistyczne podejście do seksualności, czy ogółem obyczajowości. To wszystko postępuje wprawdzie powoli, ale w całym społeczeństwie, więc jeżeli już teraz nie zaczniemy zwalczać własnych słabości (a więc tego, co w ludzkiej naturze jest akurat szkodliwe), nie podejmiemy buntu wobec modernistycznego trybu życia, to nic nam nie zostanie po naszych poglądach. Bo czym jest nacjonalista, który nie potrafi przeżyć jednej nocy na leśnym łonie? Kim jest mężczyzna, który nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa swojej rodzinie? Kim jest kobieta, która nie chce być żoną i matką? Kim jest orędownik walki za Polskę, który nie potrafi zadać ciosu w obronie swoich racji? Słowianie to tradycyjnie ludy żywotne, liczebne, raczej defensywne i bardzo gościnne (czego dowodzi nasza historia), ale też waleczne, dumne i niepokorne - pielęgnujmy także i te cechy!
Dążmy do tego, do czego zostaliśmy stworzeni - Europa Narodów zatriumfuje dopiero wtedy, gdy jej ludzie odbudują swoją więź z samą istotą boskiego stworzenia. Dążmy do NATURY!
Jan Kuśmierczyk
Grzegorz Ćwik - „Narodowy anarchizm”
Pośród rozlicznych nurtów i idei bazujących na możliwie szeroko rozumianym nacjonalizmie, znaleźć można często idee wykraczające (teoretycznie lub też i praktycznie) poza „czysty”, w sensie ideowym narodowy radykalizm. Mam tu przede wszystkim na myśli swoiste łączenie myślenia w kategoriach narodowych z koncepcjami stojącymi w niejakiej opozycji do niego, to jest opierające się na innej gradacji wartości – jak socjalizm, komunizm czy anarchizm. Ostatni spośród wymienionych na polskim gruncie obecnie praktycznie nie funkcjonuje. Żadna organizacja de facto nie odwołuje się do tej idei, poza dosłownie paroma blogami (z bardzo nieregularnymi aktualizacjami) myśl ta w polskim nacjonalizmie nie funkcjonuje. Nie jest celem niniejszego tekstu analiza powodów tego stanu rzeczy. Postaram się znaleźć odpowiedzi na inne pytania. Mianowicie czy narodowy anarchizm może stanowić inspirację dla polskiego nacjonalizmu, jakie jego elementy mogą być użyteczne i możliwe do implementacji w państwie nacjonalistycznym, oraz które aspekty wydają się być utopijne czy wręcz niebezpieczne.
Narodowy anarchizm – co to jest?
Rozważania wypada zacząć od samej definicji narodowego anarchizmu, choćby z faktu, iż jest to niezwykle efemeryczna i niszowa idea. Ponadto chciałbym uniknąć ewentualnych nieporozumień i zapowietrzeń co bardziej „twardogłowych” nacjonalistów (przynajmniej do momentu, aż przeczytają tekst). Na potrzeby niniejszego tekstu uważam, że spokojnie możemy uznać wikipedyczną definicję, która definiuje narodowy anarchizm jako idee, która optuje za:
„ […] likwidacją państwa i ustroju kapitalistycznego. W zamian proponują wprowadzenie hierarchicznych komun z gospodarką opartą na dystrybucjonizmie. Anarchonacjonaliści opowiadają się także za segregacją rasową. Często z tego powodu uważa się narodowy anarchizm za odmianę faszyzmu, jednak sami anarchonacjonaliści odrzucają faszyzm z powodu jego etatyzmu”.
Kilka niezbędnych słów uzupełnień. W wielu kwestiach anarchonacjonaliści nawiązują do idei „czystego” anarchizmu, wśród których wymieniłbym:
Traktowane państwa i jego agend oraz instytucji jako wroga per Se
Poparcie dla idei demokracji uczestniczącej (najpełniej przedstawionej w książce „Bez państwa” Rafała Górskiego)
Posługiwanie się kategoriami klasowymi w dyskusji o kwestiach społeczno-ekonomicznych
Wrogość wobec mediów, polityków, partii i całego tradycyjnego systemu demoliberalnego opartego o parlamentaryzm
Generalnie większość opowiada się za kolektywnymi, lewicowymi rozwiązaniami w tychże aspektach (całkowicie umyślnie pomijam anarchonacjonalistów zbliżających się do idei wolnorynkowych i anarchokapitalistycznych)
Mamy więc do czynienia z ideą zarówno niezwykle radykalną i rewolucyjną, jak i trudną do zaklasyfikowania. Narodowy anarchizm czy może Anarchistyczny nacjonalizm? Nie ma co przeczyć prostemu faktowi, że zarówno w teorii jak i praktyce postulaty narodowego anarchizmu są mniej lub bardziej sprzeczne. Nie chodzi nawet o ten czy inny postulat, ale o same wartości i kategorie pojęciowe, jakimi się ten nurt posługuje. Naród czy anarchia? To pytanie w tym wypadku jest nie tylko istotne, ale i ciężkie do odpowiedzi.
Nie determinuje to jednak tego, czy sama idea stanowić może wartościowy wkład w rozwój rodzimej myśli narodowej. Zacznijmy od głównego trzonu myśli anarchonacjonalistycznej, czyli od państwa.
Państwo – Twój wróg!
Każdy człowiek w myśl narodowego anarchizmu (jak i zwykłego) powinien być wolny. Wolność zaś jest zagarniana, ograniczana i permanentnie łamana przede wszystkim przez instytucję państwa. To fundamentalna różnica w pojmowaniu tego aspektu w stosunku do większości nacjonalistów. Zazwyczaj przyjmuje się bowiem w naszym środowisku, że państwo rządzone jest obecnie przez skorumpowanych, zaprzedanych polityków popieranych przez takie same media czy służby, ale sytuacja ta może się zmienić. Wystarczy, że do władzy dojdą ideowi, niezwiązani ze „starymi układami” ludzie, a wszelkie kwestie (geopolityczne, gospodarcze) jak za dotknięciem magicznej różdżki zaczną wykazywać tendencję zwyżkową. Narodowy anarchizm stwierdza co innego – państwo jest systemem opresyjnym na wielu płaszczyznach: podatkowym, urzędowym, edukacyjnym, militarnym, karnym itp. Ale opresyjność wynika nie z systemu czy partii, jakie w danej chwili obowiązują. Wynika to z samej definicji państwa, która wiąże się z oczywistym takim wypadku podziałem na rządzących i rządzonych. Tak długo jak państwo będzie istnieć, niezależnie od tego przez kogo i jak rządzone, tak długo Naród nie może być wolnym. W takim ujęciu bowiem wolny Naród to zbiór wolnych jednostek. Nie zmieni tego dojście do władzy „naszych ludzi” (abstrahując już całkowicie od tego kim mieliby oni być), bo przyjmując rolę rządzących z całym dobrodziejstwem inwentarza (policja, prokuratury, sądy, służby etc.) automatycznie sami staną się elementem opresji wobec Narodu.
Co w zamian? Wolne komuny, czyli dobrowolne związki o charakterze terytorialnym. Oparte na tradycyjnych wartościach (w ujęciu moralnym), dystrybucjonizmie w kwestiach ekonomicznych i hierarchicznej strukturze społecznej. Co do wielkości takich lokalnych społeczności spotkałem się już z najróżniejszymi pomysłami co do ich wielkości – od kilku osiedli mieszkaniowych do całych hrabstw, landów czy województw.
Zaczynając od końca – sama idea tego co powinno zastąpić państwo wykazuje spore sprzeczności. Bo jak połączyć hierarchiczność komuny z likwidacją dychotomii „rządzący-rządzeni”? Hierarchia oznacza, że ktoś musi stać na jej szczycie, czyli być tak czy inaczej rozumianym przywódcą. Ponadto co jeśli taki związek nie zechce oprzeć się na zasadach dystrybucjonizmu, lub część jego członków nie wykaże „dobrowolnych” chęci bycia członkiem kolektywu? Niestety, jak w wypadku głównonurtowego anarchizmu, takie pytania zostają bez odpowiedzi. Czy to jednak znaczy, że samo uznanie państwa za wroga jest do odrzucenia?
Moim zdaniem zdecydowanie nie. Przekrojowe spojrzenie na Polskę po roku 1945 wykazuje jednoznacznie, że państwo nasze w sposób konsekwentny i systematyczny stanowi treść jak i formę działań sprzecznych z szeroko pojmowanym rozwojem Narodu. Czy to komuniści, czy liberałowie (zarówno post-komuniści jak i solidarnościowcy) za pomocą państwa realizowali swoje doraźne cele, kosztem rządzonych przez siebie mas. Kolejne partie, koalicje i rządy, choć różniące się w szczegółach, reprezentowały i reprezentują ten sam, oligarchiczny i antynarodowy element. Wyzysk i opresja realizowane są i objawiają się na różnych płaszczyznach: korupcja, niesprawiedliwy system podatków, bardzo niski standard edukacji i służby zdrowia, źle działające sądy, niewydolne urzędy, niskie płace, łamanie praw pracowniczych. Fundamentalnym elementem analizy tej sytuacji, a jest ona permanentną, jaki proponuje nam narodowy anarchizm, to fakt, że taki stan rzeczy wynika właśnie z samej definicji państwa. Siłą rzeczy ludzie stojący u władzy, lub mający z nią daleko posunięte kontakty, dzięki wykorzystaniu struktur i instytucji państwowych, mogą utrzymywać i umacniać swoja pozycję. Pod względem oceny moralnej człowieka jako gatunku dość to pesymistyczna analiza, nie o tym jednak traktuje ten tekst. Dla nas wystarcza konstatacja, że faktycznie można w sposób obiektywny stwierdzić, iż państwo per se stanowi zarówno formę, jak i treść układu, który od kilkudziesięciu lat ogranicza zdrowy i prawidłowy rozwój Narodu. Niezmiennie od tego, kto w danej chwili rządzi, wygrywa kolejne wybory – państwo na obecną chwilę, w swym funkcjonowaniu niezależne od woli Narodu, stanowi element nam wrogi.
Bez państwa?
Anarchonacjonaliści (jak i przede wszystkim „zwykli” anarchiści) z powyższego stwierdzenia wychodzą prosto do wniosku o konieczności likwidacji instytucji państwa jako takiego. Jak wiadomo to niezwykle utopijny postulat, by nie rzec całkowicie nierealny do zrealizowania (na obecną chwilę). Oczywiście, najważniejszym elementem oceny jakiegokolwiek postulatu dotyczącego kwestii ustrojowej (i szerzej – politycznej) jest ocena wpierw jego zasadności i korzyści dla Narodu, a dopiero potem kwestia osądzenia jak długo potrwa jego realizacja. Dla nas w tym wypadku istotnym elementem jest proponowana alternatywa, a najważniejszym pytaniami:
Czy państwo można „odbić”, przejąć tak by realizowało konsekwentną i systematyczną politykę narodową?
Czy państwo jako takie jest formą, która powinna trwać?
Co do tego, co miałoby zastąpić państwo, to cały nurt anarchizmu, tak przecież radykalny, proponuje pomysł niezwykle mglisty i trudny do uchwycenia. Wolny kolektyw, kooperacja, lokalna społeczność – to bardzo ładnie brzmi, jednak w gruncie rzeczy nie mówi kompletnie nic. Na jakich zasadach taka kooperatywa miałaby funkcjonować, jakie i przez kogo ustanowione prawo miałoby tam funkcjonować, kto i w jaki sposób pełniłby publiczne urzędy. Tu najbliżej sensownego i kompletnego programu był chyba Rafał Górski w bardzo wartościowej (choć pisanej z nie-nacjonalistycznego punktu widzenia) książce „Bez państwa” (szerzej do jego koncepcji nawiążę niżej). Większość jednak anarchonacjoalistów zadowala się sloganami i powierzchownymi twierdzeniami, na zasadzie „jakoś to będzie”, „rewolucja zwycięży” etc. Twarde trzymanie się koncepcji o konieczności likwidacji państwa jest tu niejako aksjomatem, ale czy słusznie?
Po pierwsze pamiętać trzeba, że w nacjonalistycznej doktrynie i praktyce państwo to swoista emanacja Narodu oraz Jego najpełniejsze upodmiotowienie. Rozwój Narodu na wszelkich płaszczyznach (ekonomicznej, społecznej, międzynarodowej) najpełniej może być realizowany właśnie w ramach organizmu państwowego. Oczywiście, samo państwo opierać powinno się o wartości narodowe, a to możliwe będzie dopiero gdy obecny system parlamentarno-oligarchiczny z wszechwładnym kapitalizmem zostanie obalony. Ponadto pamiętać warto, iż sama tożsamość narodowa mogłaby zostać poważnie zagrożona, gdyby ludzie tworzący jeden Naród nagle zaczęli żyć w odrębnych formach organizacyjnych i terytorialnych. Starczy wspomnieć jak ogromne (nieprzezwyciężone całkowicie do dziś) podziały występowały między Polakami z różnych zaborów po odzyskaniu Niepodległości.
Rzeczą najbardziej zadziwiającą w rozumowaniu anarchonacjonalistów jest swoisty dysonans między wykazaniem (skądinąd bardzo słusznym) elementów wrogich Narodowi a jednoczesnym proponowaniem rozwiązania (likwidacja państwa), które dla tych wrogich struktur jest wprost wymarzone.
Po pierwsze spojrzeć musimy na nasze położenie geopolityczne i sytuację międzynarodową. Trywialnym zdaje się stwierdzenie, że Polska znajduje się na styku interesów dwóch imperializmów: rosyjskiego i niemieckiego (zwanego dla niepoznaki „europejskim”). Ponadto pamiętać trzeba o bezustannym wpływie polityki amerykańskiej. Żaden z tych czynników nie może być uznany za korzystny dla nas, gdyż z założenia Berlin, Moskwa i Waszyngton dążą (skutecznie niestety) do wasalizacji Polski i podporządkowania jej polityki swoim interesom. Jeśli więc 40-milionowe państwo ma obecnie (głównie dzięki skorumpowanym elitom) tak duży problem z ochroną swojej suwerenności, to cóż powiedzieć o sytuacji gdy zamiast Polski istniałoby kilka czy kilkanaście struktur o dużo mniejszej ludności, powierzchni i sile. Rozgrywanie takich „wolnych komun” między sobą byłoby dla Rosji czy Stanów Zjednoczonych niezwykle prostym zadaniem. W kontekście zaś pojawiających się głosów separatystycznych (głównie na Śląsku), rozbicie Polski na szereg pomniejszych organizmów, dla wielu krajów (Niemcy, Czechy) jawi się wprost jako wymarzone rozwiązanie.
Podobnie sytuacja wygląda z elementem polityki równie szkodliwym, tzn. z wpływem zachodniego kapitału, głównie banków, wielkich korporacji i grup wpływu. Mówimy tu o strukturach dysponujących często funduszami wielokrotnie większymi niż obecny budżet Polski. Do tego zachodnie elity finansowe ściśle współpracują z rządami swoich krajów przy realizacji długofalowych działań w naszej części Europy, a te zazwyczaj są dla nas niekorzystne. Drenaż polskiego pieniądza, monopol rynkowy, upadek rodzimego przemysłu, ogromna emigracja zarobkowa – to najważniejsze ze skutków działań zachodnich koncernów i banków. Aby postawić tamę temu szukać trzeba rozwiązań ponadpaństwowych, przede wszystkim w ramach projektu Międzymorza. Utopijny projekt likwidacji państwa i jego struktur ogromnie ułatwiłby zachodniemu kapitałowi wyzysk polskiego Narodu, z przyczyn identycznych jakie wymieniłem w poprzednim akapicie. Tylko bowiem silne i sprawnie oraz odpowiedzialnie zarządzane państwo może ochronić Polaków przed całym szeregiem negatywnych skutków działań zagranicznych kapitalistów na polskim gruncie.
Kwestią, która w utopijnych rozważaniach wszelkiej maści anarchistów nie istnieje, jest sam proces likwidacji struktur państwowych. Pomijając już na jakiej drodze miałoby to się stać (rewolucja, referendum, reformy po wygraniu wyborów?...), pozostaje kwestia „masy upadłościowej”. Państwo bowiem to między innymi ogromna rzesza urzędników i ludzi zatrudnianych w szeroko rozumianej budżetówce. Bardzo często są to osoby pracujące w tym segmencie od wielu lat. Likwidacja państwa oznacza bowiem, że zasadnicza większość tych ludzi straci pracę, jak również będzie miało ogromny problem ze znalezieniem nowego zatrudnienia. O ile jeszcze nauczyciele, lekarze i inni przedstawiciele podobnych profesji najpewniej zachowaliby swoje posady (co też nie jest pewne), to co z ludźmi pracującymi w urzędach, ministerstwach, wszelkich strukturach ogólnopaństwowych? Co z Wojskiem Polskim i żołnierzami (a mówimy tu o grupie ponad 100 tysięcy ludzi)? W tym kontekście realizacja postulatu anarchonacjonalistów jawi się jako permanentna pauperyzacja sporej części społeczeństwa.
Takich praktycznych problemów związanych z przekształceniem państwa w szereg mniejszych organizmów z pewnością wystąpiłoby dużo więcej – kwestia waluty, systemu podatkowego, stosunku do organizacji międzynarodowych, sytuacji dyplomatycznej, etc. Można śmiało uznać, że praktyczna realizacja tego najważniejszego postulatu narodowego anarchizmu doprowadziłaby do ogromnego uszczerbku na wielu płaszczyznach funkcjonowania Narodu, jak również ułatwiłaby działanie elementów ex definitione wrogich interesom Polski i Polaków.
Państwo jest (będzie) nasze
Czy powyższe rozważania oznaczają, że Narodowy Anarchizm należy a priori odrzucić jako nieprzydatny prąd w nacjonalizmie? Moim zdaniem absolutnie nie. Po pierwsze jak widzimy, narodowy anarchizm bardzo trafnie wykazuje jakie są zagrożenia dla prawidłowego, zdrowego funkcjonowania Narodu:
Skorumpowane elity kontrolujące państwo
Wszechwładza urzędników, polityków, aparatu represji (policja, wymiar sprawiedliwości)
Brak faktycznego wpływu ludzi na politykę państwa i jego funkcjonowanie
Imperializmy (zarówno wschodnie jak i zachodnie), których dążenia są zagrożeniem dla Polaków
Jeśli odrzucimy jednak błędną koncepcję zakładającą brak państwa, to co nam pozostaje w kontekście koncepcji anarchonacjonalizmu? Otóż, wbrew pozorom, jest kilka bardzo wartościowych koncepcji, które moim zdaniem na stałe powinny zagościć w naszym postrzeganiu nowoczesnego nacjonalizmu.
Poniższe spostrzeżenia i koncepcje zakładają generalnie sytuację, w której nacjonaliści sprawują władzę, lub przynajmniej mają ogromny wpływ na jego politykę. Nie jest moim zadaniem rozważyć na jakiej drodze mogłoby do tego dojść (to temat na osobny artykuł albo i kilka artykułów), jednak jak się wydaje możliwe jest to na drodze parlamentarnej lub też poprzez tworzenie alternatywnych struktur społecznych i organizacyjnych (uznajmy je za konkurencyjne dla obecnych struktur państwa). To drugie wiąże się bezpośrednio z koncepcjami anarchonacjonalizmu i były oraz są nadal realizowane gł. w krajach Ameryki Południowej (Meksyk, Argentyna). Także w ramach takiego rozwiązania realizowane były praktycznie koncepcje, które uważam za wartościowe, jak choćby demokracja uczestnicząca.
Najbardziej wartościowym elementem, jak również dla nas chyba najważniejszym, jaki powinniśmy „wyciągnąć” z narodowego anarchizmu, to kwestia ustroju polityczno-społecznego. Proponowanym przez anarchonacjonalistów rozwiązaniem (także „zwykli” anarchiści nawiązują do tego pomysłu) jest demokracja uczestnicząca. Może być to rozwiązanie faktycznie oddające instytucję państwa w ręce Narodu, oraz ułatwiające realizację interesu i celów tegoż. Generalnym założeniem demokracji uczestniczącej jest kolektywne podejmowanie decyzji dotyczących najważniejszych kwestii związanych głównie z kwestiami lokalnymi. Te wypracowywane są na drodze kilkustopniowych form prowadzenia dyskusji i rozmów na konkretne tematy – tzn. dyskusje i rozmowy realizowane są najpierw na poziomie lokalnym, następnie zaś koordynowane i konsultowane są „wzwyż”, a więc w szerszym, ponad-lokalnym zakresie. Decyzje podejmowane są poprzez głosowania. Bardzo ważne jest funkcjonowanie elementów przedstawicielstwa – tutaj zazwyczaj pojawia zapomniana w Polsce instytucja instrukcji „wyborczych” (trafniejsza nazwa to instrukcja do glosowania czy instrukcja do reprezentacji). Najważniejsze w tych formach działania kwestie, jakie są omawiane a następnie decydowane to: podatki, budżety i ich przeznaczenie, prace budowlane, funkcjonowanie lokalnych społeczności, kontrola władzy i urzędników, pomoc społeczna i socjalna. Demokracja uczestnicząca z bardzo pozytywnym skutkiem wprowadzana była przede wszystkim w szeregu miejscowości w Brazylii, z których najsłynniejsza to Porto Allegre. System demokracji uczestniczącej funkcjonował tam przez kilkanaście lat i walnie przyczynił się do poprawy stanu miasta w wielu aspektach: infrastruktury, budownictwa, szkolnictwa, sprawności funkcjonowania urzędów i instytucji państwowych, kontroli tychże czy w kwestii walki z korupcją i nepotyzmem. Także liczne inne przykłady wykazują, że demokracja uczestnicząca nie tylko szybko może zostać wdrożona, jak i z powodzeniem być realizowana, mimo zmieniających się fluktuacji partyjnych. Co ciekawe, we wszystkich wypadkach kiedy system ten był wprowadzany, spotykał się szybko z przeciwdziałaniem władz centralnych i próbami ograniczenia lub wręcz likwidacji tej formy przedstawicielstwa i zarządzani. Nie powinno to nas dziwić, wszakże w ten sposób ludzie nie tylko uświadamiają sobie, że sami mogą sukcesywnie i skutecznie wpływać na swoje położenie, ale także zdobywają narzędzia walki z patologiami systemu parlamentarno-oligarchicznego (czyli da facto kapitalistycznego). Przede wszystkim chodzi o kontrolę władzy czy pełną jawność działań polityków i funkcjonariuszy państwowych. Elementy gdzie nacjonaliści mogliby wykorzystać takie mechanizmy to choćby nadzór nad organami ścigania i wymiarem sprawiedliwości czy kontrola przetargów, które jak powszechnie wiadomo stanowią dla grup wpływu sposób na niezwykle proste defraudowanie naszych pieniędzy. Ponadto kolektywne współdziałanie w ramach demokracji uczestniczącej, dyskusje, poznawanie wzajemnie (szczególnie w ramach konfrontacji interesów różnych klas społecznych) służyć może rozwojowi prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Temat ten zresztą wiąże się z innym zagadnieniem, czyli z edukacją, która w tym kontekście jawi się jako kwestia zasadnicza. Idzie o to, aby ludzie posiadali zarówno odpowiednią wiedzę jak i umiejętności funkcjonowania w demokracji uczestniczącej. Jako, że te 3 kwestie (kontrola władzy, jawność władzy, edukacja) uważam za integralnie związane z pozytywnymi aspektami anarchonacjonalizmu, pozwoliłem sobie rozwinąć je poniżej.
Na sposób funkcjonowania państwa i relacje na linii aparat urzędniczy-obywatele wpływa w ogromnym stopniu to, jak społeczeństwo może kontrolować poczynania władzy. Na prawicy niestety rozpowszechnione są oczekiwania aby model ustrojowy przekształcać w kierunku bardziej scentralizowanym, a co za tym idzie bardziej opresyjnym wobec obywateli. Dość powszechna jest naiwna wiara w to, że zmiana prezydenta czy partii rządzącej na opcję uważaną za bardziej narodową (lub jak obecnie „narodową”) wystarczy do naprawy patologicznego stanu państwa polskiego. W myśl tego rozumowania wszelkie negatywne kwestie z tym związane: korupcja, nepotyzm, niekompetencja, niewydolna władza administracyjna i podatkowa czy wszelkie bezduszne i bezsensowne przepisy magicznie znikną, gdy ta czy inna partia uzyska większość w wyborach. Niestety, tak nie będzie. Wszelkie patologie wynikają przede wszystkim nie z faktu bycia u władzy konkretnej opcji politycznej (choć czasem to je potęguje), ale z uwarunkowań systemowych, prawnych i ustrojowych. Podstawowym problemem jest właśnie brak kontroli Narodu ( a więc Suwerena) nad osobami czy to sprawującymi władzę, czy to będącymi częścią administracji.
Do konkretnych postulatów zaliczyć można w tej materii:
Rozliczanie urzędników i polityków za realizację konkretnych planów, zamierzeń i obietnic.
Wprowadzenie w ramach modelu demokracji uczestniczącej instytucji wspomnianych wyżej instrukcji wyborczych czy raczej instrukcji do reprezentacji. Chodzi oczywiście o konkretne zalecenia do realizacji określonych działań i podjęcia działań w myśl uzgodnionych przez ogół obywateli decyzji.
Odpowiedzialność polityków i urzędników za podejmowane decyzje: karna i finansowa.
Możliwość podjęcia decyzji o odwołaniu osoby sprawującej publiczne funkcje w wypadku gdy jej postawa nie spełnia wymagań (brak kompetencji, uczciwości, etc.).
Szczególnie ważny dla nas, nacjonalistów, wydaje się postulat kontroli nad działaniami organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, czyli elementów państwa przegniłych i upolitycznionych w stopniu wysokim. Sensownym rozwiązaniem mogłoby być tworzenie równoległych, obywatelskich struktur na wzór lokalnych grup dbających o utrzymanie bezpieczeństwa.
Oczywiście takich postulatów w ramach kontroli władzy powinno być więcej, powyższe zaś to tylko najważniejsze i najciekawsze propozycje. Dyskusja o tym jak konkretnie kontrolować władzę przebiegać zaś powinna w myśl zasady, że zajmowanie jakiegokolwiek stanowiska publicznego bez należytej narodowej i obywatelskiej kontroli prowadzić musi do patologii i korupcji.
Elementem integralnie związanym z powyższym jest drugi wspomniany postulat anarchonacjonalistów, czyli kwestia jawności sprawowania władzy i funkcjonowania administracji. Chodzi o to, mówiąc kolokwialnie, aby szeroko rozumiane procesy ustrojowe, polityczne etc. nie funkcjonowały „za naszymi plecami” i przez to wbrew interesom Narodu, lub przynajmniej niezgodnie z nimi. Faktycznie i konsekwentnie funkcjonujące społeczeństwo obywatelskie nie kończy się na oddaniu głosu w wyborach, podobnie jak nie kończy się w ten sposób demokracja. To tylko jeden, niewielkie w gruncie rzeczy, aspekt szerszego zagadnienia. Skoro mamy wybierać i wybieramy od prawie 30 lat swoich reprezentantów, to oczywistym jest że muszą oni sprawować swoje obowiązki w sposób jawny i klarowny. Nie tylko chodzi tu o możliwość kontrolowania tego co i jak robią (patrz poprzedni akapit), ale też o możliwość aktywnego współuczestniczenia w polityce ogółu obywateli. Jeśli bowiem uznamy to za ważny postulat (ja, podobnie jak anarchonacjonalizm, tak uznaję, stąd ten paradygmat przyjmuję w całym tekście), a świadome narodowych interesów, obowiązków i praw obywatelskie społeczeństwo uznamy za swoisty ideał, to kwestia kontroli władzy i polityki staje się oczywistością. Rozliczne afery korupcyjne, przykłady nepotyzmu, popularnego „kolesiostwa” to oczywiście kwestie znane każdemu, ale co dla nas ważne – nie dotyczą one jakiejś konkretnej partii czy opcji politycznej, ale wszystkich polityków. Władza jak widać faktycznie korumpuje, a to co w myśl anarchonacjonalizmu możemy przeciwstawić temu, to powiązane ze sobą schematy kontroli i jawności władzy i ogółu aparatu państwowego.
Ostatnia kwestia jaką chciałem w ramach tego podpunktu poruszyć, to edukacja. Temat na łamach nacjonalistycznej publicystyki przewija się często, w różnych kontekstach. W kontekście demokracji uczestniczącej, jak i myśli anarchonacjonalistycznej ważne jest dla nas przede wszystkim to jak edukacja przygotuje człowieka do funkcjonowania w narodowym społeczeństwie obywatelskim. Często bowiem, by nie rzec permanentnie, narzekamy na to jak w praktyce funkcjonuje demokracja (w wydaniu parlamentarno-kapitalistycznym), jakie ludzie podejmują wybory, jak mocno wpływają na decyzje wyborcze populizmy i marketing polityczny, jak ludzie dają sobą manipulować. Częstym zjawiskiem jest idący w parze z ignorancją i zwykłym brakiem wiedzy, swoisty fanatyzm i zacietrzewienie w popieraniu konkretnej partii, osoby etc. Rzadko jednak zadajemy sobie pytanie z czego to wynika. Moim zdaniem jest to w dużej mierze efekt marnej jakości edukacji, która nie spełnia ani funkcji społecznej (nie przygotowuje do świadomego uczestniczenia w życiu Narodu), ani funkcji erudycyjnej i poznawczej (przede wszystkim nie uczy umiejętności analitycznego myślenia i krytycznego podejścia do otrzymywanych komunikatów medialnych, społecznych etc. ). Przyczyn tego jest wiele i choć daleki jestem zwykle od pochopnego zrzucenia winy na spiskowe teorie dziejów, to nie ma co się łudzić – partiom i politykom taki stan rzeczy odpowiada. Człowiek źle wyedukowany i pozbawiony nawyków krytycyzmu i trzeźwo-rozsądkowego podejścia do rozmaitych zagadnień, to wprost wyśniony odbiorca kolejnych reportaży, artykułów, newsów a ostatnio także – memów, „internetowych prawd”, blogerów i wszelkiej maści hochsztaplerów.
Oczywiście decyzje, które warunkowane są głównie emocjami podejmujemy codziennie, na rozmaitych polach naszego życia: w pracy, w sprawach rodzinnych i wielu innych. Trudno więc oczekiwać aby w sprawach publicznych i politycznych kierować się wyłącznie rozumem, co zwłaszcza wśród nacjonalistów wydaje się trudne. Zresztą, sensowna dawka emocjonalności zdaje się być nieodzowna dla nas, choćby dla zachowania swoistego idealizmu w myśleniu i postępowaniu. Rzecz jednak w tym, aby odpowiednie pod względem merytorycznym, kadrowym i ideowym szkolnictwo było w stanie przygotować młodego człowieka do świadomego i niezależnego od antynarodowych czynników. Zmiana stanu rzeczy w tej materii wydaje się oczywiście procesem ogromnie czasochłonnym i pracochłonnym, jednak tak w optyce anarchonacjonalistycznej jak i jakiejkolwiek innej związanej z myślą narodową, jest wprost nieodzowna.
Na koniec rozważań w tym i tak długim wywodzie chciałem wspomnieć tylko o dwóch elementach pojawiających się w myśli anarchonacjonalistów jak i zwykłych anarchistów, które zdają się wartościowe i mogłyby wnieść sporą wartość dodaną dla naszej myśli narodowej. Mam tu na myśli ideę straight edge oraz ekologii i dbałości o środowisko naturalne. Jako, że elementy te pojawiają się i w innych nurtach nacjonalizmu, tutaj tylko w paru słowach napomknę o nich.
Straight edge już od ładnych paru lat jest obecny w naszym środowisku, choćby w postaci hasła „sport, zdrowie, nacjonalizm”. Najistotniejszym elementem jest tutaj uznanie trzeźwości i bycia „czystym” za korzyści samej w sobie, a używek (gł. alkoholu i narkotyków) za czynniki osłabiające Naród z jednej strony, a ułatwiające manipulację nim z drugiej. Głównym aspektem, który się tu uwidocznia jest dbałość o swoje zdrowie, kontrolę nad swoim życiem i sprzeciw wobec narzuconych przez normy kulturowe wzorców zachowań.
Także ekologia od jakiegoś czasu jest stałym elementem dyskursu narodowego, choć nie zajmuje należytej jej pozycji. Dla nas najważniejszą konstatacją jest stwierdzenie, że środowisko naturalne nie jest czynnikiem dla Narodu zewnętrznym, ale integralnym polem, na którym ten Naród funkcjonuje. Dbałość choćby o stan czystości wód, walkę z zanieczyszczeniem powietrza, emisjami trujących gazów etc. to w gruncie rzeczy działania zwiększające kondycję Narodu i polepszające jego warunki bytowania.
Zakończenie
Narodowy anarchizm, jak postarałem się wykazać w powyższym tekście, jest ideą która stanowić może ożywczy i konstruktywny wkład w rodzimą myśl nacjonalistyczną. Nie można oczywiście przyjmować jej w całości a priori, a krytyczna analiza z punktu widzenia nacjonalizmu każe nam odrzucić część (i to część dla niej zasadniczą) jej postulatów. Jednak nawet w takim układzie anarchonacjonalizm przedstawia dla nas realną wartość, a najważniejsze dla nas jego postulaty, które warto moim zdaniem włączyć do dyskusji o polskim nacjonalizmie to:
Demokracja uczestnicząca jako propozycja rozwiązań ustrojowych.
Narodowe społeczeństwo obywatelskie jako sposób praktycznego funkcjonowania Narodu w sprawach publicznych i występowania wobec władzy i państwa.
Kontrola władzy i aparatu państwowego
Jawność sprawowania władzy
Konieczność radykalnego poprawienia stanu edukacji
Straight edge i ekologia
Mam oczywiście świadomość, że niniejszy artykuł wyczerpuje temat Narodowego Anarchizmu w niewielkim stopniu, wiele kwestii potraktowano skrótowo, czy wręcz ograniczyłem się tylko do wspomnienia o nich. Mimo to mam nadzieję, że skłoni on czytelników do refleksji i przemyśleń nad sensownością zapożyczenia z anarchonacjonalizmu szeregu konkretnych rozwiązań.
Grzegorz Ćwik
Tomasz Kosiński - „Szlezwik – Holsztyn w cieniu bomb – szkice z dziejów Landvolkbewegung”
Szlezwik – Holsztyn w cieniu bomb – szkice z dziejów Landsvolkbewegung
Po zakończeniu pierwszej wojny światowej rolnicy Republiki Weimarskiej znajdowali się w bardzo ciężkiej sytuacji. Wprowadzenie „marki rentowej” w 1923 roku w celu zahamowania hiperinflacji nie przyniosło dostatecznego rozwiązania. W latach 20. XX wieku rolnicy weimarscy stanęli przed poważnym dylematem. Wziąć kredyt, aby inwestować w nowe technologie upraw i hodowli, maksymalizować produkcję, czy próbować przeczekać niekorzystną sytuację gospodarczą. Ostatecznie większość pożyczyła duże sumy pieniędzy na niekorzystnych warunkach, aby unowocześnić gospodarstwa. W 1927 roku nikt nie spodziewał się kryzysu i spadku wartości pieniądza. Co więcej w tym samym roku pojawił się nieurodzaj, jakiego nie było od lat.
Sytuacją najpoważniej byli wystraszeni rolnicy w Szlezwiku-Holsztynie. Regionie słynącym z hodowli bydła. Rolnicy nie byli w stanie spłacić rat kredytów, ani odsetek od nich. Nie wspominając o zapłaceniu podatków. Postanowili zorganizować się w ruch społeczny, ponieważ tradycyjne związki rolnicze nie reprezentowały ich interesów. W styczniu 1928 roku doszło do masowych protestów, w których udział wzięło około 100 tysięcy rolników. Zwrócili się do rządu o pomoc w celu rozwiązania problemu. Bezskutecznie. W związku z tym doszło do radykalizacji ruchu i zmian na szczeblu kierowniczym. Zwolenników pomocy rządowej, zaczęli zastępować ludzie żądający zniszczenia znienawidzonego Weimaru. Na czele ruchu stanął charyzmatyczny Claus Heim.
Zreorganizowano ruchu, zdobyto środki finanse, wydawano prasę organizacji Das Landvolk redagowany przez Bruna von Salomona (brat znanego pisarza Ernsta von Salomona). Ruch przybrał formę organizacyjną, której nie posiadał do tej pory. Został powołany oddział paramilitarny Wachvereiningungen. Symbolem ruchu stała się czarna flaga z umieszczonym na niej czerwonym mieczem oraz białym pługiem . Została zaprojektowana przez Petera Petersena. Miała nawiązywać do tzw. „wojen chłopskich” w feudalnych Niemczech oraz symbolizować determinację chłopów do walki o ziemię. Organizację cechował silny antykapitalizm, spółdzielczość oraz nacjonalizm.
W 1928 roku Claus Heim nawoływał do biernego oporu w postaci m.in. niepłacenia podatków, czy rat kredytów. Wierzyciele, którzy zjawiali się, aby odebrać swoją należność spotykali się ze zbrojnym oporem. W niedługim czasie dołączono do tego akty sabotażu oraz działania o charakterze terrorystycznym.
19 listopada 1928 roku w Beidenfleth (Szlezwik – Holsztyn) dwóch urzędników zjawiło się, aby przejąć woły należące do jednego z rolników. Natrafili na opór 200 uzbrojonych chłopów. Po wezwaniu policji doszło do starć, w których 55 osób zostało aresztowanych. Ostatecznie skonfiskowane woły zostały odkupione przez społeczność chłopską. Na przełomie 1928 i 1929 roku doszło do rozłamu w ruchu ludowym. Część działaczy postanowiła odejść od przemocy, natomiast pozostała (skupiająca w swych szeregach m.in. byłych członków Freikorps) postanowiła chwycić za broń.
6 kwietnia 1929 roku w niewielkiej miejscowości Wesselburen kilku członków Landsvolkbewegung obrzucało granatami dwa gospodarstwa rolne, których właściciele występowali przeciwko ruchowi. 6 września tego samego roku dokonano zamachów bombowych na budynki należące do Landratów oraz urzędy skarbowe m.in. w Szlezwiku, Niebüll i Lüneburg. Podłożono również ładunki w prywatnych domach urzędników. Po tych działaniach wielu przywódców Landvolkbewegung na czele z Clausem Heimem zostało aresztowanych.
Proces toczył się w dniach 26 sierpnia – 31 października 1930 roku. Heim był sądzony wraz z 13 towarzyszami. Według relacji nie chciał współpracować z władzą, odmawiał jakichkolwiek zeznań. Ernst von Salomon pisał: Siedział w celi bez ruchu. Nie poszedł na spacer, jadł tylko suchy chleb, był dla nich wzorem przeciwnika systemu, nie rozmawiał z jego przedstawicielami, byli dla niego jak powietrze… Został skazany na 7 lat więzienia. Warto zauważyć, że działania Landvolkbewegung były potępiane przez rosnącą w siłę NSDAP. W obronie ludowców stanął Czarny Frony Otto Strassera wraz ze swoimi zwolennikami (m.in. gauleiterami NSDAP np. Otto Teschlaw gauleiter Hanoweru). Organy prasowe Frontu poświęcały wiele uwagi sprawie procesu.
W 1931 roku przedstawiciele NSDAP próbowali pozyskać Heima. Oferowali mu miejsce na liście wyborczej obiecując, iż w razie dostania się do Reichstagu wyjdzie na wolność. Odpowiedź, której udzielił werbującemu go naziście była krótka: Wolę iść do więzienia niż dla Ciebie do Reichstagu! W 1932 roku powołano komitet mający na celu uwolnienie przywódcy Landvolkbewegung, w jego działalność zaangażowali się m.in. Ernst Niekisch, Ernst Junger, Otto Strasser, Walther Stennes (dowódca SA). We wrześniu tego samego roku Heim wyszedł na wolność dzięki amnestii ogłoszonej przez Landtag. Postanowił wskrzesić ruch. Bez efektu. Ostatecznie Claus Heim zrezygnował z działalności politycznej, co więcej po dojściu nazistów do władzy trafił na listę osób „niewygodnych”. Od 1939 roku przebywał w areszcie domowym. Po II wojnie światowej wycofał się z jakiejkolwiek działalności publicznej. Zmarł 1 stycznia 1968 roku.
Landvolkbewegung był ruchem ludowym powstałym w celu zjednoczenia chłopów, którzy znaleźli się w tragicznym położeniu w związku z Wielkim Kryzysem Gospodarczym. Początkowo miał charakter pokojowy, jednak zignorowanie postulatów przez władze doprowadziły do skrajnej radykalizacji. Wraz z aresztowaniem liderów działalność organizacji zakończyła się. Mimo wsparcia ze strony Czarnego Frontu i narodowych bolszewików bez wsparcia finansowego Landvolkbewegung skazany był na upadek. Wielu działaczy zasiliło szeregi NSDAP, lider Claus Heim do końca pozostał przeciwnikiem Hitlera.
Działalność ruchu stała się inspiracją dla powieści Ernsta von Salomona Die Stadt oraz Hansa Falladasa Bauen, Bonzen und Bomben.
Tomasz Kosiński
Dr Tomislav Sunić - „Intelektualny terroryzm przeciw wolności słowa”
Współczesną „policję myśli” trudno namierzyć, jako że często szuka ona przykrycia w postaci kojących słów, jak „demokracja” oraz „prawa człowieka”. Chociaż każde państwo członkowskie UE uwielbia chełpić się swoją konstytucyjnością, rzadko które podejmuje się debaty na temat niejasności w jego kodeksie karnym. W ostatnim roku, w czerwcu i listopadzie Komisja Europejska przeprowadziła bardzo słabo nagłośnione mityngi w Brukseli i Strasburgu, których historyczne znaczenie dla przyszłego stanu wolności wypowiedzi mogłoby przyćmić swą wagą nawet wprowadzenie waluty euro.
Dyskutowane jest wprowadzenie nowych regulacji, które miałyby zwalczyć rosnącą podejrzliwość społeczeństw względem funkcjonalności Unii Europejskiej jako tworu zamieszkałego przez wiele ras. Podążając za wydarzeniami takimi jak 11 września oraz w obliczu zawoalowanych antyizraelskich komentarzy w części amerykańskiej oraz europejskiej prasy, pragnieniem KE jest kontrolować ewentualne szkody poprzez kontrolowanie procesu myślowego. Jeżeli nowe prawo, zafundowane nam przez KE w odniesieniu do „zbrodni z nienawiści” przejdzie przez Parlament Europejski, to sądownictwo każdego z państw członkowskich, w którym dokonano „werbalnego ataku” nie będzie już dłużej nosiło znamion władnej instytucji. Procedury prawne oraz „właściwe” ukaranie będą należeć do ponadnarodowych sądów Unii Europejskiej. Jeżeli proponowane zmiany przyjęte zostaną przez Radę Ministrów UE staną się one obowiązującym prawem we wszystkich państwach członkowskich UE; od Grecji po Belgię, od Danii po Portugalię. Zgodnie z niejasną definicją słownictwa „zbrodni nienawiści”, „podsycania do nienawiści rasowej”, każdy skazany za tak chorobliwie określone przewiny w kraju „A” przynależnym do Unii, będzie mógł zostać ukarany grzywną lub uwięziony w kraju członkowskim „B”.
W rzeczywistości tak się już dzieje. Gdyby spojrzeć przez lupę, to proklamowanie tego nowego unijnego prawa wydaje się być bardzo podobne do zmian stosowanych w kodeksie karnym martwego już ZSRR. Przykładowo, komunistyczne sądownictwo obecnie zdemontowanej już Jugosławii przez całe dekady posiłkowało się podobnym meta-językiem prawnym, jak chociażby w paragrafie mówiącym o „wrogiej propagandzie” Kodeksu Karnego, art. 133. Owa semantyczna abstrakcja pasowała idealnie do każdego podejrzanego – nieważne, czy był on odpowiedzialny za fizyczne ataki na państwowość komunistyczną, czy tylko opowiedział publicznie dowcip o komunizmie.
Na chwilę obecną Wielka Brytania cieszy się najwyższym poziomem swobód obywatelskich w Europie; Niemcy najniższym. Parlament brytyjski ostatnio obalił podobną propozycję dot. „przestępstw nienawiści” sponsorowaną przez rozmaite grupy nacisku. Jednakże rozliczne przypadki napastowania osób w podeszłym w wieku i o brytyjskim pochodzeniu w angielskich miastach przez obce, zazwyczaj azjatyckie gangi, albo unikają jakiegokolwiek nagłośnienia albo nie podążają za nimi żadne kroki prawne. Kiedy obcy podejrzany, oskarżany o przestępstwo kryminalne staje przed sądem, zazwyczaj orzeka swoją niewinność lub deklaruje się „ofiarą rasowych uprzedzeń” w obliczu często wystraszonych, bezradnych sędziów. A zatem niezależnie od relatywnych swobód w Zjednoczonym Królestwie, istnieje tam pewien poziom de facto auto-cenzury. Proponowana przez UE regulacja zamieni de facto w de iure. Mogłoby jeszcze wzmóc rasową przemoc, biorąc pod uwagę iż potencjalne ofiary obawiałyby się mówić o własnej krzywdzie ze strachu przed ukaraniem za „mowę nienawiści”.
Od 1994 roku, Niemcy, Kanada i Australia wzmacniały swoje prawa wymierzone w niepokorne światopoglądy, zwłaszcza przeciw rewizjonistom i nacjonalistom. Kilkuset obywateli Niemiec, w tym pewien odsetek wysokiej klasy naukowców, zostało oskarżonych o podżeganie do nienawiści rasowej bądź negowanie Holokaustu, na podstawie przedziwnego neologizmu prawnego w postaci Artykułu 130 („Volksverhetzung”) z niemieckiego Kodeksu Karnego. Na podstawie tej ubogo opisanej a jednocześnie nadrzędnej konstrukcji prawnej można z łatwością postawić jakiegokolwiek dziennikarza bądź profesora w stan oskarżenia, jeżeli odważy się on/ona zaprzeczyć annałom nowożytnej historii lub jeśli wyrazi choćby krytycyzm odnośnie wzrastającej liczby pozaeuropejskich imigrantów.
W Niemczech, w przeciwieństwie do Anglii i Ameryki, istnieje długowieczna tradycja prawna, głosząca iż wszystko co nie zostało wyraźnie dozwolone, jest zakazane. W krajach anglosaskich praktyka prawna zakłada coś zgoła odwrotnego. To może być powód, dla którego Niemcy przyjęły tak łykowate prawa zakazujące domniemanego bądź rzeczywistego negowania Holokaustu. W grudniu zeszłego roku, amerykański historyk żydowskiego pochodzenia Norman Finkelstein, podczas swej wizyty w Niemczech, zaapelował do niemieckiej klasy politycznej, aby przestała odgrywać rolę ofiary grup nacisku nazywanych przez niego „przedsiębiorstwem holokaustu”. Zauważył przy tym, że tak bezwzględne usposobienie Niemców tylko prowokuje skrywany antysemityzm. Jak można było się spodziewać, nikt nie zareagował na apel Finkelsteina, ze strachu przed łatką antysemity. Zamiast tego niemiecki rząd dzięki swoim podatnikom zgodził się w zeszłym roku zapłacić kolejne 5 miliardów euro na rzecz ok. 800 000 osób ocalałych z Holokaustu. Ta cisza to cena za intelektualną cenzurę, obecną w demokracjach. Gdy dyskusje na niektóre tematy są zakazane, klimat frustracji potęgowany pojedynczymi aktami terroryzmu wciąż narasta. Czy jakikolwiek zachodni kraj, który zabrania swobodnie wypowiadać rozmaite poglądy – niezależnie od tego, jak zwariowane mogłyby być – może nazywać się demokracją?
Chociaż Ameryka chełpi się swoją Pierwszą Poprawką, to wolność słowa na uczelniach wyższych i w mediach poddawana jest dydaktycznej auto-cenzurze. Wyrażanie politycznie niepoprawnych opinii może zrujnować kariery lub naruszyć status tych, którzy wystarczająco naiwnie wierzą w swoje prawa i ufają Pierwszej Poprawce. To narastająca praktyka pośród uważanych profesorów w USA, przyznawać swoim studentom będącym przedstawicielami mniejszości rasowych pozytywne oceny, aby tylko uniknąć problemów w swoim gronie (to w najlepszym przypadku) lub uniknąć wyrzucenia z uczelni (to w przypadku najgorszym).
W podobnym tonie, zgodnie z prawem Fabiusa-Gayssota, zaproponowanym przez francuskiego posła-komunistę i przyjętym w 1990 roku, osoba wyrażająca publicznie wątpliwości co do nowożytnej dogmatyki o antyfaszystowskich ofiarach ryzykuje poważną grzywną lub uwięzieniem. Spora liczba pisarzy i dziennikarzy z Francji i Niemiec popełniła samobójstwo, utraciła swe stanowiska lub zmuszona była prosić o polityczny azyl w Syrii, Szwecji czy Ameryce.
Podobne środki represyjne zostały niedawno wprowadzone w multikulturowej Australii, Kanadzie oraz Belgii. Wielu polityków nacjonalistycznych ze wschodniej Europy, zwłaszcza Chorwatów, pragnących odwiedzić swoich rodaków w Kanadzie lub Australii, nie może uzyskać wiz do tych krajów z powodu ich rzekomo ekstremistycznych poglądów. Na chwilę obecną Rosja oraz inne kraje postkomunistyczne nie są poddawane tak restrykcyjnej kontroli myśli, jaka istnieje w USA czy UE. A jednak w obliczu wzrastającej presji z Brukseli i Waszyngtonu, to może się zmienić.
Przeciwnie do rozpowszechnionych przekonań, terror państwowy (totalitaryzm) jest nie tylko produktem brutalnej ideologii wyznawanej przez grupkę bandytów. Strach obywatelski, samozaparcie się oraz intelektualna rezygnacja tworzą idealny grunt dla totalitarnych pokus. Intelektualny terroryzm napędzany jest popularnym poglądem, że w jakiś sposób sprawy same się ułożą. Narastająca apatia społeczna oraz coraz silniejsza auto-cenzura akademicka tylko wzmacniają ducha totalitaryzmu. Zasadniczo duchem totalitaryzmu jest brak jakiegokolwiek ducha.
Dr Tomislav Sunić
Witold Dobrowolski - „Nacjonalista oczami przeciwników politycznych”
Nacjonaliści w oczach demoliberalnych i lewicowych środowisk najczęściej przedstawiani są jako niewykształcona, pełna nienawiści i fobii młodzież. Nazywano i nazywa się ją „faszystami” jako epitetem wpisując się w propagandę stalinowską. A przecież przy całej piszącego te słowa autora sympatii do idei faszyzmu (faszyzm to poezja jak mawiał Robert Brasillach) to w polskim szeroko pojętym środowisku nacjonalistów jednak w pełni utożsamiającą się z tą ideą osobę trudno spotkać, a co dopiero organizację. Na podstawie wielu artykułów, wypowiedzi, reportaży, konferencji, oraz badań można będąc nacjonalistą łatwo dojść do wniosku, że środowiska ideowo wrogie, a równocześnie będące w głównym nurcie z niepodważalną siłą w polityce kreują obraz nacjonalisty nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Zaś badania datowane przez różne instytucje UE przeprowadzane są bez jakichkolwiek wywiadów środowiskowych wśród nacjonalistów, większość owych środowisk z góry dochodzi do wniosku, że wie z czego wynika wzrost nastrojów nacjonalistycznych, czyli braku odpowiedniej edukacji, warsztatów równości w szkołach, ogólnie rzecz biorąc przyczyną tendencji narodowych jest ciemnogród i katolicki szariat.
W tym kontekście w pewien sposób pozytywnym zaskoczeniem mogła być dyskusja zorganizowana przez środowiska związane z radiem TOK FM w Muzeum Żydów Polskich w Warszawie pod nazwą: Tożsamość Nacjonalisty. Uczestnikami dyskusji byli prof. Wojciech Burszta, kierownik Katedry Antropologii Kultury w Instytucie Kulturoznawstwa SWPS Uniwersytet Humanistycznospołeczny, oraz dr Anna Wójcik - asystentka naukowa w Poznańskim Centrum Praw Człowieka Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. Całość spotkania zaczęła się od profesjonalnie warsztatowo nakręconych wywiadów z rzekomo przypadkowymi osobami, które pytano o pojęcia nacjonalizmu, patriotyzmu, o odczucia w stosunku do nacjonalistów. Oczywiście wszystkie trzy osoby wypowiadały się na temat nacjonalizmu negatywnie, jedna będąca młodym człowiekiem, imigrantem z Armenii postrzega nacjonalistów jako grupę organizującą marsze, na których agresywnie propagują swoje zdanie, a w prywatnych dyskusjach nie są merytoryczne, nigdy nie szukają kompromisu. Z jednej strony można się zgodzić z tym, że pojęcie nacjonalizm kojarzy się w Polsce głównie negatywnie w przeciwieństwie do krajów anglosaskich, czy przykładowo wschodniego sąsiada Polski, Ukrainy gdzie pojęcie nacjonalizmu jest często stosowane jako synonim do patriotyzmu. Z drugiej strony jednak po tych wywiadach dosyć jasne było, że dyskusja miała z góry określać nacjonalizm negatywnie co można się było spodziewać od samego początku. Pytanie brzmiało czy poziom będzie odbiegał od przekazów medialnych?
Okazuje się, że tak. Podczas dyskusji podniesiono sprawy, które często umykały „ekspertom” antyfaszystowskim, czy liberalnym dziennikarzom stale zajmujących się problematyką nacjonalizmu. Zwrócono uwagę na fakt odmienności polskiej tradycji nacjonalistycznej od innych nacjonalizmów europejskich, oraz na argumenty chrześcijańskich nacjonalistów jakoby czynnikiem samoograniczającym przekierowanie ideologii w stronę rasistowską (w sensie biologicznym), czy zbrodniczą jest Bóg będący najważniejszym celem. Dobro narodu i sam naród jest dopiero na drugim miejscu. Dyskutujący posiłkują się tutaj reportażem Gazety Wyborczej, którego autorka weszła na kilka miesięcy w struktury Obozu Narodowo-Radykalnego. Przedstawia on nacjonalistów jako mocno związanych z przedsoborowym katolicyzmem, opozycyjnym do współczesnego, liberalizującego się Kościoła Katolickiego. Sami dyskutujący co ciekawe przyznali, że reportaż był na niskim poziomie, osobiście podejrzewam, że tekst studentki dziennikarstwa, która go pisała opublikowany został wyłącznie z powodu potrzeby chwili przed Marszem Niepodległości. Dyskutujący dodali w tej kwestii jeszcze, że nacjonaliści chrześcijańscy polscy wierzą w wyjątkowość narodu polskiego jako tworu boskiego i w jego dziejową misję wywyższając go ponad inne. Oczywiście prawda jest zgoła inna, a takie myślenie istnieje raczej na marginesie świadomego nacjonalizmu w Polsce i postrzegane jest negatywnie.
Główny problem polegał na utożsamianiu nacjonalizmu z szowinizmem przed uczestników dyskusji. Nieodłączną cechą nacjonalisty jest duma z bycia Polakiem i nienawiść do obcych, mniejszości etnicznych, a fundamentem jego ideologii jest nienawiść. Nacjonalista nie jest w stanie odpowiedzieć na to kim jest, ale na to kim nie jest np. brudnym Cyganem, roznoszącym choroby Żydem. To tylko kilka z wielu wypowiedzi, które padły. Równocześnie wspomina się o tęsknocie wśród młodego, radykalizującego się pokolenia za wojną, która miałaby rozwiązać wiele problemów trapiących Europę. Oczywiście dyskutujący nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że w polskim nurcie nacjonalistycznym rozwija się idea wolna od szowinizmu na wzór współczesnych europejskich nacjonalizmów i jest ona obecna w środowisku od lat 90-tych, tak samo sprzeciw wobec wojen między europejskimi narodami, z których korzyści czerpać może tylko garstka polityków, czy oligarchów kosztem tysięcy żyć.
Pojawiło się też dosyć żenujące stwierdzenie, że narodowcy dzielą ludzi na Polaków, nie-Polaków i byłych Polaków, z czego do tego trzeciego typu miałby między innymi wg. ONR należeć Piłsudski. Trudno jednak będąc przy zdrowych zmysłach odmawiać narodowości ( z którą się przecież Europejczycy rodzą) osobom, które są wrogami politycznymi. Równocześnie sam przykład Piłsudskiego jest po prostu skrajnie głupi. Trudno odmawiać ogromnych zasług jego osoby dla Polski nawet z pozycji narodowych, czy endeckich będących przecież często w totalnej opozycji do Sanacji.
Dyskutujący dostrzegają jednak, że nieprawdą jest stereotyp nacjonalistów jako środowiska niewykształconych, prymitywnych dobrze zbudowanych mężczyzn o ogolonych głowach. Zwrócono uwagę na niemałą ilość młodych kobiet w organizacjach, oraz manifestacjach organizowanych przez środowiska narodowe. Wspomniano o tym, że nacjonaliści są na wielu elitarnych kierunkach studiów i kształcą się czytając literaturę polityczną i historyczną. Jako przykład dosyć głośnego podczas fali imigrantów w 2015 roku tytułu podano „Obóz Świętych” Raspaila mocno propagowany w owym czasie w środowisku.
Najważniejszą rzeczą którą dostrzegli dyskutujący o czym przeważnie nie mówi się w mediach, czy w polskiej publicystyce liberalnej i lewicowej jest problematyka multikulturalizmu. Ten model społeczeństwa się w Europie Zachodniej i Środkowej się nie przyjął. Nie zdał egzaminu, pomijając już przyczyny tego stanu rzeczy to zwraca się uwagę na forsowanie tego systemu mimo jego kompromitacji co drastycznie zwiększyło nastroje nacjonalistyczne w Europie. Obecnie w sondażach wyborczych we Francji króluje Front Narodowy (dyskutowano o nim jako przykładzie sprzyjającej homoseksualistom i środowiskom żydowskim skrajnej prawicy), w Austrii ma szanse wygranej w grudniowej II turze przedstawiciel narodowej prawicy, Alternatywa dla Niemiec wyrosła na jedną z głównych sił politycznych w Niemczech, w USA zwyciężył wybory Trump będący pewnym symbolem populistycznej prawicy łamiącej poprawność polityczną. Dyskutujący zastanawiali się, czy po prostu nie jest to naturalny w historii odruch pokoleniowy, gdy pod koniec lat 60-tych lewicowa młodzież zatrzęsła konserwatywnym i tradycyjnym fundamentem społeczeństw, tak teraz ma miejsce coś dokładnie odwrotnego. Wśród publiczności pojawiły się też dwa ważne głosy. Jeden skrytykował całą dyskusję za utożsamianie nacjonalizmu z szowinizmem, oraz zauważył, że nacjonalizm posiada też wiele pozytywów. Przywołał też przykład Izraela jako państwa nacjonalistycznego, czym w pewien sposób zaszachował prowadzących dyskusję, którzy próbowali zmienić temat tłumacząc się nieznajomością tematyki żydowskiego nacjonalizmu. Drugi głos przedstawiający się jako osoba przyjaźniąca się z narodowcami stwierdził, że nie można dziś w Polsce mówić o nacjonalizmie, bowiem to co istnieje jest jedynie wydmuszką tej ideologii. Sami narodowcy nie wiedzą czego chcą, nie posiadają żadnej alternatywy i rozwiązań ustrojowych, ani nawet ideologii. Traktują nacjonalizm jako hobby. Co by nie napisać to jest to smutną prawdą dotyczącą ogromnej części szeroko pojętego środowiska nacjonalistów w Polsce, o czym zresztą zdarzało mi się wspomnieć w moich poprzednich tekstach.
Podsumowując spotkanie w Muzeum Żydów Polskich będące dyskusją naukową miało o wiele wyższy poziom, niż narracja dotycząca środowiska nacjonalistycznego w sieci, czy w prasie lewicowej i liberalnej. Mimo oczywistości, że środowiska organizujące takie konferencje będą w stosunku do nacjonalizmu uprzedzone to nadal w wielu aspektach kierują się stereotypami, bądź obrazem kreowanym przez osoby nazywane w środowisku „gimbopatriotami”, których w szeroko pojętym ruchu narodowym jest niestety dużo i z braku poważnego podejścia do formacji ideowej to zjawisko nie będzie ograniczone jeszcze długo. Tego typu wydarzenia miałyby o wiele wyższy poziom, gdy do dyskusji na temat nacjonalizmu będzie się zapraszać właśnie nacjonalistów co jest bardzo rzadkie. Nawet w ostatnim czasie miała miejsce konferencja na Uniwersytecie Warszawskim zatytułowana: „Dlaczego nacjonalizm jest zagrożeniem dla pokoju”, następnie gadające głowy miały się ze sobą zgadzać jakim to zagrożeniem jest straszliwym. Inną kwestią jest, że gdyby środowiska organizujące tego typu wydarzenia miały na tyle siły, by wgłębić się w publicystykę i publikacje nacjonalistyczne co nie jest trudne czego przykładem jest „SZTURM”, dostępny dla wszystkich w sieci to obraz nacjonalisty na pewno przybrałby inny kształt, niż ten stereotypowy przedstawiany w dyskursie tych środowisk.
Witold Jan Dobrowolski