Współczesną „policję myśli” trudno namierzyć, jako że często szuka ona przykrycia w postaci kojących słów, jak „demokracja” oraz „prawa człowieka”. Chociaż każde państwo członkowskie UE uwielbia chełpić się swoją konstytucyjnością, rzadko które podejmuje się debaty na temat niejasności w jego kodeksie karnym. W ostatnim roku, w czerwcu i listopadzie Komisja Europejska przeprowadziła bardzo słabo nagłośnione mityngi w Brukseli i Strasburgu, których historyczne znaczenie dla przyszłego stanu wolności wypowiedzi mogłoby przyćmić swą wagą nawet wprowadzenie waluty euro.
Dyskutowane jest wprowadzenie nowych regulacji, które miałyby zwalczyć rosnącą podejrzliwość społeczeństw względem funkcjonalności Unii Europejskiej jako tworu zamieszkałego przez wiele ras. Podążając za wydarzeniami takimi jak 11 września oraz w obliczu zawoalowanych antyizraelskich komentarzy w części amerykańskiej oraz europejskiej prasy, pragnieniem KE jest kontrolować ewentualne szkody poprzez kontrolowanie procesu myślowego. Jeżeli nowe prawo, zafundowane nam przez KE w odniesieniu do „zbrodni z nienawiści” przejdzie przez Parlament Europejski, to sądownictwo każdego z państw członkowskich, w którym dokonano „werbalnego ataku” nie będzie już dłużej nosiło znamion władnej instytucji. Procedury prawne oraz „właściwe” ukaranie będą należeć do ponadnarodowych sądów Unii Europejskiej. Jeżeli proponowane zmiany przyjęte zostaną przez Radę Ministrów UE staną się one obowiązującym prawem we wszystkich państwach członkowskich UE; od Grecji po Belgię, od Danii po Portugalię. Zgodnie z niejasną definicją słownictwa „zbrodni nienawiści”, „podsycania do nienawiści rasowej”, każdy skazany za tak chorobliwie określone przewiny w kraju „A” przynależnym do Unii, będzie mógł zostać ukarany grzywną lub uwięziony w kraju członkowskim „B”.
W rzeczywistości tak się już dzieje. Gdyby spojrzeć przez lupę, to proklamowanie tego nowego unijnego prawa wydaje się być bardzo podobne do zmian stosowanych w kodeksie karnym martwego już ZSRR. Przykładowo, komunistyczne sądownictwo obecnie zdemontowanej już Jugosławii przez całe dekady posiłkowało się podobnym meta-językiem prawnym, jak chociażby w paragrafie mówiącym o „wrogiej propagandzie” Kodeksu Karnego, art. 133. Owa semantyczna abstrakcja pasowała idealnie do każdego podejrzanego – nieważne, czy był on odpowiedzialny za fizyczne ataki na państwowość komunistyczną, czy tylko opowiedział publicznie dowcip o komunizmie.
Na chwilę obecną Wielka Brytania cieszy się najwyższym poziomem swobód obywatelskich w Europie; Niemcy najniższym. Parlament brytyjski ostatnio obalił podobną propozycję dot. „przestępstw nienawiści” sponsorowaną przez rozmaite grupy nacisku. Jednakże rozliczne przypadki napastowania osób w podeszłym w wieku i o brytyjskim pochodzeniu w angielskich miastach przez obce, zazwyczaj azjatyckie gangi, albo unikają jakiegokolwiek nagłośnienia albo nie podążają za nimi żadne kroki prawne. Kiedy obcy podejrzany, oskarżany o przestępstwo kryminalne staje przed sądem, zazwyczaj orzeka swoją niewinność lub deklaruje się „ofiarą rasowych uprzedzeń” w obliczu często wystraszonych, bezradnych sędziów. A zatem niezależnie od relatywnych swobód w Zjednoczonym Królestwie, istnieje tam pewien poziom de facto auto-cenzury. Proponowana przez UE regulacja zamieni de facto w de iure. Mogłoby jeszcze wzmóc rasową przemoc, biorąc pod uwagę iż potencjalne ofiary obawiałyby się mówić o własnej krzywdzie ze strachu przed ukaraniem za „mowę nienawiści”.
Od 1994 roku, Niemcy, Kanada i Australia wzmacniały swoje prawa wymierzone w niepokorne światopoglądy, zwłaszcza przeciw rewizjonistom i nacjonalistom. Kilkuset obywateli Niemiec, w tym pewien odsetek wysokiej klasy naukowców, zostało oskarżonych o podżeganie do nienawiści rasowej bądź negowanie Holokaustu, na podstawie przedziwnego neologizmu prawnego w postaci Artykułu 130 („Volksverhetzung”) z niemieckiego Kodeksu Karnego. Na podstawie tej ubogo opisanej a jednocześnie nadrzędnej konstrukcji prawnej można z łatwością postawić jakiegokolwiek dziennikarza bądź profesora w stan oskarżenia, jeżeli odważy się on/ona zaprzeczyć annałom nowożytnej historii lub jeśli wyrazi choćby krytycyzm odnośnie wzrastającej liczby pozaeuropejskich imigrantów.
W Niemczech, w przeciwieństwie do Anglii i Ameryki, istnieje długowieczna tradycja prawna, głosząca iż wszystko co nie zostało wyraźnie dozwolone, jest zakazane. W krajach anglosaskich praktyka prawna zakłada coś zgoła odwrotnego. To może być powód, dla którego Niemcy przyjęły tak łykowate prawa zakazujące domniemanego bądź rzeczywistego negowania Holokaustu. W grudniu zeszłego roku, amerykański historyk żydowskiego pochodzenia Norman Finkelstein, podczas swej wizyty w Niemczech, zaapelował do niemieckiej klasy politycznej, aby przestała odgrywać rolę ofiary grup nacisku nazywanych przez niego „przedsiębiorstwem holokaustu”. Zauważył przy tym, że tak bezwzględne usposobienie Niemców tylko prowokuje skrywany antysemityzm. Jak można było się spodziewać, nikt nie zareagował na apel Finkelsteina, ze strachu przed łatką antysemity. Zamiast tego niemiecki rząd dzięki swoim podatnikom zgodził się w zeszłym roku zapłacić kolejne 5 miliardów euro na rzecz ok. 800 000 osób ocalałych z Holokaustu. Ta cisza to cena za intelektualną cenzurę, obecną w demokracjach. Gdy dyskusje na niektóre tematy są zakazane, klimat frustracji potęgowany pojedynczymi aktami terroryzmu wciąż narasta. Czy jakikolwiek zachodni kraj, który zabrania swobodnie wypowiadać rozmaite poglądy – niezależnie od tego, jak zwariowane mogłyby być – może nazywać się demokracją?
Chociaż Ameryka chełpi się swoją Pierwszą Poprawką, to wolność słowa na uczelniach wyższych i w mediach poddawana jest dydaktycznej auto-cenzurze. Wyrażanie politycznie niepoprawnych opinii może zrujnować kariery lub naruszyć status tych, którzy wystarczająco naiwnie wierzą w swoje prawa i ufają Pierwszej Poprawce. To narastająca praktyka pośród uważanych profesorów w USA, przyznawać swoim studentom będącym przedstawicielami mniejszości rasowych pozytywne oceny, aby tylko uniknąć problemów w swoim gronie (to w najlepszym przypadku) lub uniknąć wyrzucenia z uczelni (to w przypadku najgorszym).
W podobnym tonie, zgodnie z prawem Fabiusa-Gayssota, zaproponowanym przez francuskiego posła-komunistę i przyjętym w 1990 roku, osoba wyrażająca publicznie wątpliwości co do nowożytnej dogmatyki o antyfaszystowskich ofiarach ryzykuje poważną grzywną lub uwięzieniem. Spora liczba pisarzy i dziennikarzy z Francji i Niemiec popełniła samobójstwo, utraciła swe stanowiska lub zmuszona była prosić o polityczny azyl w Syrii, Szwecji czy Ameryce.
Podobne środki represyjne zostały niedawno wprowadzone w multikulturowej Australii, Kanadzie oraz Belgii. Wielu polityków nacjonalistycznych ze wschodniej Europy, zwłaszcza Chorwatów, pragnących odwiedzić swoich rodaków w Kanadzie lub Australii, nie może uzyskać wiz do tych krajów z powodu ich rzekomo ekstremistycznych poglądów. Na chwilę obecną Rosja oraz inne kraje postkomunistyczne nie są poddawane tak restrykcyjnej kontroli myśli, jaka istnieje w USA czy UE. A jednak w obliczu wzrastającej presji z Brukseli i Waszyngtonu, to może się zmienić.
Przeciwnie do rozpowszechnionych przekonań, terror państwowy (totalitaryzm) jest nie tylko produktem brutalnej ideologii wyznawanej przez grupkę bandytów. Strach obywatelski, samozaparcie się oraz intelektualna rezygnacja tworzą idealny grunt dla totalitarnych pokus. Intelektualny terroryzm napędzany jest popularnym poglądem, że w jakiś sposób sprawy same się ułożą. Narastająca apatia społeczna oraz coraz silniejsza auto-cenzura akademicka tylko wzmacniają ducha totalitaryzmu. Zasadniczo duchem totalitaryzmu jest brak jakiegokolwiek ducha.
Dr Tomislav Sunić