Szturm

Szturm

środa, 30 grudzień 2015 21:18

Samozaoranie nacjonalizmu

Środowisko nacjonalistyczne w Polsce pomimo niewątpliwego wzrostu ilościowego i jakościowego ma podstawowy mankament, który w przyszłości może zahamować jego rozwój. Mam na myśli praktycznie całkowity brak umiejętności i chęci dyskutowania z innymi nurtami ideowymi. Byłoby to jeszcze zrozumiałe, gdyby ruch nacjonalistyczny przedstawiał jakość myśli na poziomie zbliżonym do przedwojennego. Niestety tak nie jest. Ferment ideowy krąży stale wokół tych samych zagadnień od szeregu lat. Jedni zapatrzeni są w Międzywojnie i usilnie próbują szukać zastosowania dla dorobku przedwojennych narodowych radykałów we współczesności. Inni inspiracji szukają w produktach zagranicznych, najczęściej będących efektem konkretnej specyfiki społeczno-politycznej, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że proste „kopiuj-wklej” nie ma szans na powodzenie, bo nacjonalizm musi być efektem dążenia typowo polskich elit, które przekonają i następnie poprowadzą masy. Bywa też tak, że polscy nacjonaliści szukają w nurtach zupełnie niezwiązanych z nacjonalizmem, często doznając pozornego „olśnienia” i sposobu na wyprowadzenie środowiska z intelektualnego marazmu. Jedynie nieliczni nacjonaliści próbują tworzyć coś nowego, pozostając jednocześnie w stałej łączności z „bazą”, jaką w obecnej sytuacji jest duch przedwojnia i realność współczesności, nowych wyzwań, nowych zależności.

Wydaje się, że przyczyną tego braku chęci do prawdziwego dialogu z organizacjami, ruchami czy konkretnymi ludźmi związanymi z innymi ideami, szkołami myślenia, ale będących produktem polskiej specyfiki był jeszcze do niedawna strach. Strach przed słabością idei nacjonalistycznej czy dyskusją na poziomie głębszym niż tylko typowe nacjonalistyczne poklepywanie się po pleckach. To smutne, ale niestety prawdziwe, że przez ostatnich 25 lat nasze środowisko niezbyt szczególnie interesowało się czymkolwiek co ma związek z funkcjonowaniem państwa, polityki, spraw międzynarodowych, UE itd. Efektem tego braku zainteresowania było powstanie typowych zaklęć w stylu – „To nieistotne czym jest i jak funkcjonuje UE, przecież i tak chcemy z niej wyjść”; „Zlikwidujemy to, zlikwidujemy tamto i wszystkim będzie się żyło lepiej”; „Chcemy Wielkiej Polski czyli… Wielkiej Polski”. Prawdopodobnie z perspektywy obserwatora naszego środowiska to musi wyglądać dość komicznie. Problem oczywiście zaczyna się znacznie głębiej, bo już na poziomie metapolitycznym, ale dzisiaj nie o tym.

Wielokrotnie widzę jak z lubością kwitujemy dyskusje prostymi sformułowaniami. Z liberałami nie rozmawiamy, bo to „liberały”. Z patriotyczną lewicą nie rozmawiamy, bo to przecież „komunizm”. I tak właściwie to z nikim nie rozmawiamy, bo przecież jesteśmy najwspanialsi i nie potrzebujemy dyskusji z kimkolwiek. Wszyscy są źli i głupi, za to my jesteśmy wspaniali i wszechwiedzący. Bardzo proste i wygodne, ale tak naprawdę to raczej prostackie i wygodnickie. Rozumiem, że jeszcze jakiś czas temu można było się obawiać, że słabo przygotowani i niemerytoryczni, będziemy skazani na porażkę w każdej dyskusji. Nie oszukujmy się, tak było i pewnie w wielu przypadkach nadal tak jest. Jednak dalsze kiszenie się w swoim gronie tylko nam szkodzi. Debatowanie z ludźmi o innych niż nasze poglądach nie jest czymś niebezpiecznym, o ile sami jesteśmy przekonani co do swojej wiedzy i wiary w NR. Nie mówię to o współpracy politycznej, bo to jest droga donikąd. Budowanie różnych frontów jedności narodowej już przerabialiśmy i wypadałoby żebyśmy się wreszcie nauczyli, że najwyższy czas budować swoją podmiotowość, a nie liczyć na szczęśliwy zbieg okoliczności, że ktoś nam pomoże w osiągnięciu celów wyborczych, „a po nas to choćby i potop”.

Dlatego potrzebny jest nam prawdziwy dialog. Ten w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, a nie usilne poszukiwanie punktów stycznych, tak żeby dojść do wniosku, że wszystkim chodzi o to samo i w poczuciu utrzymania dobrego samopoczucia móc wrócić do swoich spraw. Dialogos, to słowo pochodzenia starogreckiego i właściwie składa się z dwóch słów – dia i logos, czyli „przez” i „rozum”. W tej konfiguracji oznacza rozmowę, czyli „spotkanie rozumów”. Żeby doszło do spotkania rozumów muszą być obecne przynajmniej dwa „rozumy”. W przeciwnym razie to będzie nic innego niż monolog, który niczego nowego nie wniesie dla obu stron. Jedna niczego nowego się nie dowie, druga i tak nic nie zrozumie. Rozum jest kompilacją wiedzy i inteligencji. I właśnie dziś potrzebujemy dialogować z ludźmi wywodzącymi się z innych kręgów ideowych, nie dla przyjemności, ale dla własnego dobra. Wyłącznie droga konfrontacji swoich wyobrażeń i poglądów prowadzić może do zbliżania się do Prawdy. Zaś zamykanie się w świecie swoich urojeń to prosta droga do zbłądzenia na manowce i życia w przekonaniu o dojściu do jakiejś tam prawdy, nie mającej zbyt wiele wspólnego z Prawdą.

Czas powiedzieć sobie dość, zebrać się na odwagę i zacząć w pełni wykorzystywać możliwości jakie mamy. Nie ma znaczenia, że nie zawsze będziemy mieli rację, to nie konkurs z punktami przyznawanymi za każdą wygraną debatę, tylko długofalowy proces wykuwania podmiotowości nacjonalizmu w Polsce. Nie da się „wyhodować” nacjonalizmu w warunkach laboratoryjnych i kiedy już będziemy uważali, że mamy efekt finalny wypuścić go, żeby podbił świat. Trzeba o tym pamiętać.

Wydaje mi się, że obecnie naszym największym wrogiem nie są mityczni socjaliści czy liberałowie, tylko my sami. Nasza bierność i niechęć do wysiłku intelektualnego to realny problem, a nie cudactwa Korwin-Mikkego czy innego Zandberga. Niedawno miałem okazję przysłuchiwać się debacie na Uniwersytecie Wrocławskim między obrońcami i atakującymi tezę „Polska tylko dla Polaków”. Wyszedłem z niej pod ogromnym wrażeniem kunsztu dobierania argumentów w wykonaniu działacza partii Razem. Chciałbym żeby kiedyś środowisko nacjonalistyczne z taką swobodą operowało argumentami w dyskusji z dowolnym interlokutorami. Póki co droga do tego daleka. Jesteśmy na etapie „masakrowania” i „orania” tych czy tamtych. Jednak jeśli dziś zaczniemy myśleć o sobie poważnie to w nieodległej przyszłości będzie nas stać na wejście w rolę partnera w dyskusji, a nie chłopców do bicia.

 


P.S. Do tej pory nie było okazji, żeby zrobić to publicznie, więc chciałbym się poprawić. Mój dobry kolega został niedawno prezesem Stowarzyszenia Koliber. Kamil – gratuluję i szczerze życzę powodzenia!

Aleksander Krejckant

środa, 30 grudzień 2015 21:17

Lunarni Polacy

W polskim społeczeństwie, a także pośród tych, którzy uważają się za najlepszą tkankę narodu, za istną awangardę, czyli pośród polskich narodowców, widać pewne bardzo niepokojące objawy czegoś, co można by określić z jednej strony mianem narodowego masochizmu, a z drugiej – jakiegoś przedziwnego wstrętu do krwi i wszystkiego, co wiąże się z jakąkolwiek formą agresji. Gdybym był Juliusem Evolą, to rzekłbym zapewne, że Polacy są lunarni. I niestety nie ma to nic wspólnego z kobiecością spod znaku starotestamentowej Judyty, hinduskiej bogini Kali czy takowych europejskich heroin jak św. Joanna d’Arc czy królowa Izabela Kastylijska, lecz z tym, co potocznie kojarzy nam się z płcią piękniejszą, a jednocześnie słabszą (drogie Czytelniczki, mówię „potocznie” więc nie czujcie się urażone!) czyli byciem delikatnym kwiatkiem który łatwo można rozdeptać.

My Polacy chyba po prostu lubimy (przepraszam, że ujmę to tak bezpośrednio ale skoro laureat Nike Szczepan Twardoch może rzucać najgorszymi przekleństwami i jest za to hołubiony, to ja nie będę gorszy) dostawać w dupę. Piszę sobie ten tekścik w nocy 28 grudnia i akurat wczoraj była kolejna rocznica powstania wielkopolskiego. Powstania dość oryginalnego jak na nasze standardy bo jakimś cudem (albo raczej – dzięki najlepszym cechom poznaniaków) Polakom udało się w nim wygrać. Jak to się katuje Polaków takim powstaniem warszawskim, które to bohatersko udało nam się przegrać, dziesiątki tysięcy ludzi zginęło pod bombami Luftwaffe bądź w masowych egzekucjach organizowanych przez RONA i chłopaków Oskara Dirlewangera, no ale stanęliśmy dzielnie do boju, przy skrajnej dysproporcji sił i bez większych szans na wygraną (chyba, że ktoś na poważnie wierzył w możliwość polsko-sowieckiej współpracy ale po wszystkich doświadczeniach jakie z Krajem Rad mieliśmy, to chyba trzeba było być skrajnym idiotą by w takową wierzyć), no ale stanęliśmy do boju, ofiara krwi została na narodowym ołtarzu złożona, panteon bohaterów przyjął kolejne tysiące herosów i mamy powód do dumy. Już Dmowski pisał o tym, że (cytuję z pamięci) „myśmy odbiegli od innych narodów do tego stopnia, że gdy inni celebrują zwycięstwa, my świętujemy porażki” a nie dane mu było dożyć II wojny światowej. Żył jednak w realiach II RP, a za sanacji podobnym kultem otaczano ostatnich żyjących powstańców styczniowych – bohaterów zrywu przegranego. Nie mówię by o tych wszystkich tragicznych wydarzeniach nie pamiętać, nie mówię by nie palić świeczek, ale chyba jednak o wiele zdrowsze jest obchodzenie zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej przez Rosjan (żeby była jasność – ja wiem, że prawdziwa Rosja to walczyła w ROA a nie w Armii Czerwonej, niemniej jednak dla współczesnego Iwana, po kilkudziesięciu latach istnienia ZSRR i powszechnej narodowej dumie z mocarstwowości Związku Sowieckiego, jestem w stanie niejako zrozumieć ich odczucia), święta niepodległości przez Amerykanów, rocznicy odbicia Krajiny przez Chorwatów w 1995 roku czy rewolucji islamskiej przez Irańczyków, gdzie wszystkie te wydarzenia celebrowane są przez cały naród (w końcu dla wielu Polaków nasz 11 listopada to po prostu dzień wolny od pracy) niż ogólnopolska martyrologia z okazji 1 sierpnia. Naprawdę, chyba żadna rocznica nie jest tak obchodzona w Polsce jak akurat ta. Dziwi mnie, że nie ma wtedy dnia wolnego, to już by była wisienka na torcie.

Zapewne pisałem już w „Szturmie” kiedyś o tym, że w moim odczuciu polscy narodowcy, zwłaszcza niektórzy, wykorzystują skrajnie instrumentalnie w tym celu, by ukierunkować niechęć swego elektoratu na wrogiej według nich grupie narodowościowej, jaką mieliby być Ukraińcy. Nie chcę tutaj już nawet pisać o tej nieszczęsnej Ukrainie, wojnie, nacjonalistach, pułku Azow i Prawym Sektorze i o tym wszystkim, choć i tak już coś czuję, że w komentarzach mi się oberwie – niestety niespecjalnie mnie to obchodzi, swoje zdanie mam i go nie zmienię. Chcę jednak zwrócić uwagę na coś szalenie istotnego, o czym nikt zapewne nigdy nie pomyślał – w jaki sposób dzisiaj mówi się o Wołyniu? W wielkim skrócie historia wygląda tak, że ukraińscy partyzanci oraz chłopi przyszli, spalili wsie, Polaków brutalnie zamordowali, koniec. Cóż, generalnie tak to wyglądało. A teraz zastanówmy się – czy budowanie polskiej tożsamości narodowej na czymś takim jest zdrowe?

Podczas II wojny światowej hitlerowskie Niemcy wymordowały 6 milionów Żydów (przypominam, że nie tylko negowanie nazistowskich zbrodni, co naturalnie jest kretynizmem, ale i zaniżanie tej liczby, jest karalne – na szczęście darcie Biblii w tym kraju uchodzi na sucho i to najlepiej pokazuje, jakie to dobra prawne chroni nasze prawo karne), co doprowadziło do powstania w 1948 roku Państwa Izrael. Wbrew pozorom ci, którzy przeżyli Holokaust, nie byli witani w państwie żydowskim ciepło i serdecznie – aż do procesu Eichmanna ofiary narodowych socjalistów traktowane były jako swoiste „ofiary losu” które nie potrafiły się postawić agresji, były skrajnym przeciwieństwem tego, czego syjoniści wymagali od „nowego Żyda” czyli narodowej dumy i gotowości walki za swój kraj. Cokolwiek nie sądzić o tym, co wyprawiają Izraelskie Siły Obrony (sama nazwa jest już kpiną) względem Arabów – była w tym jakaś logika. Jeśli ktoś liczy na to, że Polacy, niczym obecni Izraelczycy bądź wielkie kancelarie prawne z Nowego Jorku będą w stanie coś, przepraszam za określenie, ugrać na naszym narodowym cierpieniu – to jest w błędzie. Cokolwiek nie sądzić o syjonizmie – przyjęta przez niego polityka była zbyt chłodna i brutalna, ale zbudowana na logicznych i sensownych przesłankach.

Polacy nie są ofiarami losu. Podczas rzezi wołyńskiej nie każda wieś padała ofiarą gwałtu. Powstawały formacje samoobrony które potrafiły skutecznie ochronić swych najbliższych. Były akcje odwetowe i nie ma się czego wstydzić, że były. Jeśli – jak najbardziej słusznie – przypominamy o Wołyniu, to róbmy to w taki sposób, by Polacy, przy całej potworności tej historii, byli w stanie myśleć o swoich przodkach z dumą. Tak jak to uczą teraz Żydów o Holokauście – tak, mordowano nas, gnano do komór gazowych, ale nie zapominajmy o powstaniu w gettcie warszawskim i wielodniowym oporze, który miał pozwolić nam wybrać sposób, w jaki umrzemy – czyli z podniesioną głową a nie na kolanach. Naród, który chce być narodem wielkim, narodem silnym powinien znaleźć narrację, która nawet największą klęskę i tragedię potrafi opisać w sposób, który wywoła płacz nad ofiarami, ale nie będzie budził przeświadczenia, że jesteśmy ofiarami losu niezdolnymi się bronić i nadającymi się tylko do tego, by zagnać nas pod ścianę bądź do niewolniczej pracy.

Dziwi mnie święte oburzenie niektórych osób na mój ostatni tekst, gdzie próbowano mi wmówić usprawiedliwianie Państwa Islamskiego oraz wmawianie mi, że stawiając znak równości pomiędzy okrucieństwami Europejczyków i Arabów obrażam cywilizację łacińską. Nie ma co się oszukiwać – wielkie imperia powstawały zawsze przez podbój, a silniejsi narzucali swą wolę słabszym. Z punktu widzenia humanitarno-pacyfistycznego to Europa jest skąpana we krwi, jej historia to historia przemocy, rzezi i niewoli. Nie ma co się oszukiwać, Rzymianie Kartaginę zrównali z ziemią, Hiszpanie podobnie postąpili w Ameryce Południowej z Aztekami. Piękno, a europejska cywilizacja piękno niosła, wymaga ofiary, często niewinnej. Oczywiście możemy tkwić w przesądach o pokoju i spokoju, możemy nasz nacjonalizm rozmienić na jakąś narodową ideę świętego spokoju zadowolonego z siebie mieszczaństwa, ale to droga słabości i powolnego upadku. Dzisiaj doskonale objawia się to w stosunku do uchodźców – wielu Polaków nie chce co prawda przyjmować niechcianych gości w naszych stronach, ale przecież tam są kobiety i dzieci, przecież nie można ich wszystkich deportować, przecież nie można użyć siły przeciw inwazji, to byłoby niehumanitarne, to byłoby okrutne! Jeśli naród nie jest w stanie atakować, to prędzej czy później nie będzie też w stanie się bronić. Dlatego zachęcam – nie czarujmy się, że świat zawsze jest delikatny i łagodny, wręcz przeciwnie. Nie oszukujmy się, że Europa to nie jest historia krwawych walk na arenach, historia legionistów, wikingów i krzyżowców, że to nie jest historia ucisku i brutalności – bo jest. I nie zamierzam za to nigdy nikogo przepraszać.

Często najróżniejsza pipi-prawica i katolicy-celebryci potępiają dobrych amerykańskich chrześcijan, którzy z bronią w ręku walczą z aborcją w swoim kraju. Mordowanie nienarodzonych w USA jest prawem konstytucyjnym i szanse na zmianę tego stanu na gruncie prawnym są, niestety, zerowe. Oczywiście, należy edukować i mówić ludziom, że tak nie wolno – ale co czynić, gdy są głusi na nasze napomnienia? Ostatni jednak atak, w którym zginął policjant oraz dwoje cywilów (kimkolwiek by nie byli) spotkał się z krytyką nawet wśród wielu polskich „radykałów”. Cóż, to, że z rzeźnikami w białych kitlach w Stanach nie można dyskutować już inaczej niż za pomocą kul karabinowych to dla czytelników „Szturmu” zapewne rzecz oczywista, jest to nic innego jak obrona konieczna, zachowanie przysługujące każdemu wolnemu człowiekowi, by chronić nie tylko siebie, ale również innych, przed przemocą i gwałtem. Jeśli istota ludzka rozpoczyna się wraz z chwilą połączenia się plemnika z komórką jajową to nie ma żadnej różnicy między zabójcą na zlecenie strzelającym z Dragunova a aborterem używającym ssaka. Jeden i drugi uczynił z zabijania niewinnych osób zawód, miejsce jednego i drugiego jest w celi śmierci a jeśli państwo nie reaguje na naruszanie podstawowych praw, to moralnym obowiązkiem jest uczynić wszystko, by zapobiec złu. W Stanach antyaborcyjne podziemie wytoczyło przeciw krwawemu przemysłowi śmierci istną wojnę – i miało ku temu pełne prawo. Na tej wojnie przeciwnikiem jest nie tylko ginekolog w białym kitlu (zbrodnie ludobójców w czarnych uniformach to pestka w porównaniu z aborcyjnym Holokaustem dokonywanym przez panów doktorów w owych białych kitlach, Holokaust który odbywa się na naszych oczach i który pochłania co roku dziesiątki milionów ofiar) ale również każdy kto go pomaga – również ochroniarze, a także ci którzy wspierają przemysł Zagłady. Jeśli ktoś uważa Armię Boga i innych amerykańskich bohaterów za zbrodniarzy to powinien zacząć wstydzić się za Armię Krajową, która strzelała nie tylko do rzeźników pokroju Franza Kutschery, ale i do ludzi którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili lecz uwikłani byli w system terroryzujący mieszkańców GG. Jeśli terror działaczy pro-life sprawi, że ludzie będą bali się chociażby przychodzić do tego typu miejsc – to będzie to wielkie zwycięstwo cywilizacji życia. A jeśli ktoś uważa, że takie kroki to „przesada” to ciekaw jestem czy nie chwyciłby za broń w sytuacji, gdyby jego rodzina była w śmiertelnym niebezpieczeństwie ze strony jakiegoś zbója który chce najbliższym poderżnąć gardła – no bo jeśli nie to chyba jednak dzieci nienarodzone przestajemy traktować jako takie same osoby ludzkie jak Ty czy ja. Ale wtedy przestańmy gadać o ochronie życia.

Oczywiście nie chcę tutaj nawoływać do tego, by Polacy nagle pokochali krew i przemoc, by każdy z czytelników zszedł na ścieżkę bezprawia i okrucieństwa – rozbraja mnie jednak naiwna wiara w jakiś narodowy pacyfizm, zachwyt nad rycerskością naszych przodków przy jednoczesnym odrzuceniu tego, w jaki sposób swe bohaterstwo nie raz objawiali. I na zakończenie powiem tak – nigdy nie dostałem żadnego mandatu i mam nadzieję, że nie dostanę oraz z politowaniem myślę o osobach, dla których najważniejszą rzeczą jest dać komuś (najlepiej policjantowi, co nie? W końcu każdy policjant to „pies” a jak Cię okradną to chwytaj człowieku za łom, samemu znajdź złodzieja i samemu wymierz sprawiedliwość) po mordzie ale polecam zaśmiać się w twarz każdemu kto powie wam, że jest antysystemowcem a jednocześnie wzdryga się na myśl o koktajlach Mołotowa, a od najgorszych wyzywa nie tylko pospolitych chuliganów (których miejsce jest za kratkami), ale też i ludzi, którzy takich prostych, spokojnych ludzi jak ja kiedyś-kiedyś, przy pewnej okazji, stosując może mało kulturalne, ale być może jedyne słuszne w tamtej sytuacji środki uchronili przed nieusprawiedliwioną niczym przemocą. Nie wzywam nikogo by szedł ich śladem ale na pewno nie będę mówił, że nie mieli mózgu.

 


Michał Szymański

W czasach gdy islam w Europie już nie tylko nacjonaliści postrzegają jako zagrożenie, pojawia się pogląd, iż islam w swojej istocie jest zły i wszyscy muzułmanie są z tego powodu negatywnie postrzegani. Często prowadzi to osoby wierzące do proizraelskich sympatii i braku zrozumienia dla sytuacji rozgrywającej się na Bliskim Wschodzie i o jej przyczynach. Od lat to głównie nacjonalistów oskarża się o tzw. islamofobię, nienawiść i strach przed religią Bliskiego Wschodu. Jednak te oskarżenia nie mają dużo wspólnego z rzeczywistością. Polscy nacjonaliści od dawna sympatyzowali z muzułmanami i nie chodzi tylko o polskich Tatarów, a uzbrojonych w kałasznikowy walczących religijnych fanatyków.

 

Libański Hezbollah (Partia Boga) przez europejskich nacjonalistów jest postrzegany jako współczesny wzór. Nacjonalistyczny, religijnie fundamentalistyczny, osiadły na tradycji i kulturze. Uważany często za ugrupowanie najbardziej zbliżone współcześnie do rumuńskiej Żelaznej Gwardii. Kontroluje on całe w Libanie całe obszary pozostające poza kontrolą państwa. Prócz działalności zbrojnej i ideologicznej prowadzą też szeroką działalność socjalną wspierając potrzebujących. Prowadzą między innymi cztery nowoczesne szpitale. Pomoc na tak szeroką skalę jednak nie byłaby możliwa bez wsparcia sojuszniczych rządów Syrii i Iranu.

 

To drugie państwo jest szczególnie bliskie wielu nacjonalistom ze względu na antyimperialistyczną politykę wobec USA i Izraela, połączenie szyickiego fanatyzmu z nacjonalizmem; ideę rewolucji, która w Iranie się ziściła. Proamerykański, skorumpowany, świecki rząd, który stosował masowe represje wobec rodaków został obalony przez irańskich nacjonalistów. Studenci, związkowcy, żołnierze razem stanęli przeciw niesprawiedliwości, która niewoliła ich naród. Do dziś idea rewolucji jest w Iranie żywa i obecna w codziennym życiu.

 

Niektórzy jednak starają się uprościć temat i dzielą muzułmanów na lepszych i gorszych posługując się dzieleniem na szyitów i sunnitów. Jest to absolutnie błędna droga. Przecież Palestyńczycy, z którymi w Europie solidaryzuje się większość nacjonalistów, a także działaczy mniej lub bardziej skrajnej lewicy są w większej części sunnitami i na tym odłamie islamu opierają się tam główne fundamentalistyczne ugrupowania. Nacjonalizm wśród Palestyńczyków jest główną drogą do odzyskania niepodległości i wyrwania się spod wpływów Izraela. Obecnie dwa największa ugrupowania, które mają wpływ na życia Palestyńczyków w Strefie Gazy to nacjonalistyczny świecki Fatah, oraz islamski Hamas, które stale konkurują ze sobą. Jednak zamiast tych powyższych chciałbym przedstawić dużo radykalniejszą nawet od Hamasu i bezkompromisową organizację, która opiera się na fundamentalizmie religijnym i nacjonalizmie. Tą organizacją jest Palestyński Islamski Dżihad.

 

Organizacja ta podobnie jak Hamas wywodzi się z Bractwa Muzułmańskiego. W latach 70. wśród Palestyńczyków stawała się popularna idea zbrojnego dżihadu przeciw Izraelowi. Główny wpływ na taką sytuację byli studenci palestyńscy, którzy studiowali w Egipcie, gdzie stykali się z islamskim radykalizmem. Dwóch takich studentów Fathi Szikaki i Abd al-Aziz Awda nie zgadzało się z nieangażowaniem Bractwa w zbrojny opór, dlatego założyli w 1980 roku Palestyński Islamski Dżihad. Główną różnicą między Bractwem, a PID jest założenie, że niekwestionowanym priorytetem jest walka zbrojna i poprzez tą walkę ustanowienie niepodległego państwa palestyńskiego, a dopiero potem poszerzanie wartości islamu w narodzie. Politykę Bractwa krytykowali za brak rewolucyjnego ducha.

 

Według ideologów Islamskiego Dżihadu Bractwo Muzułmańskie obrało ścieżkę wiary, a palestyńscy nacjonaliści ścieżkę dżihadu, zaś oni zdołali połączyć obie drogi. Islamski dżihad uważa, że tylko po unicestwieniu Izraela może powstać Wolna Palestyna i zapanować islam. Według ideologów PID właściwa interpretacja Koranu prowadzi do poglądu, że Palestyna jest miejscem religijnej i historycznej konfrontacji muzułmanów z odwiecznymi wrogami, Żydami. Nie chodzi jednak o unicestwienie narodu żydowskiego, lecz pozbawienie go wszelkiego bytu politycznego. Aż do rozpoczęcia się procesu pokojowego w latach 90., który przez nich został uznany za zdradę, utrzymywał ze świeckim Fatahem bardzo dobre stosunki. Co ciekawe, ugrupowanie najbardziej sceptyczne było wobec ruchów marksistowskich. Warto zauważyć też, że PID jako jedyna sunnicka organizacja silnie wspierała szyicką rewolucję w Iranie i nawet przejęła część jej ideologii. Jej ideolog Szikaki wręcz gloryfikował Chomeiniego w swoich pracach, a nawet uznawał za duchowego przywódcę szyitów i sunnitów co było dla innych ugrupowań jak Hamas nie do zaakceptowania ideologicznie. Z tego powodu Hamas odmówił współpracy z PID co skierowało to ugrupowanie na silniejsze kontakty z Iranem i Hezbollahem. Przejęto także retorykę o małym (Izraelu) i dużym szatanie (USA).

 

Od swojego powstania Islamski Dżihad jest organizacją silnie zakonspirowaną, oraz uważaną za elitarną. Przed wybuchem pierwszej intifady była jedną z najbardziej aktywnych grup działających zbrojnie przeciw Izraelowi, głównie poprzez walkę partyzancką i zamachy bombowe. Początkowo nie przyznawano się do ataków, ze względu na odwetowe działania izraelskich sił, jednak z powodów propagandowych w okresie późniejszym już zaczęto ujawniać swoją działalność. W okresie Pierwszej Intifady (1987-91) PID znacznie się rozwinęło, jednak jego przywódcy i sztab przenieśli się do Damaszku. Islamski Dżihad potępiał wszystkie rozmowy pokojowe, która uważał za zdradę i w czasie ich trwania starał się je zerwać, aktywnie tocząc walkę z okupantem. Ogromnym ciosem było zamordowanie przez Mosad jednego z założycieli i lidera organizacji Szikakiego, na Malcie w 1995 roku, przez co pozbawione charyzmatycznego przywódcy ugrupowanie zaczęło tracić na znaczeniu.

 

Dopiero w 2000 roku doszło do ponownego zbliżenia z Fatahem, gdy PID dołączył do Narodowych i Islamskich Sił Zbrojnych, a jego przedstawiciele przystąpili do Rady Głównej Organizacji Wyzwolenia Palestyny. W czasie drugiej intifady ugrupowanie było bardzo aktywne i przeprowadzało liczne zamachy. W 2005 roku działacze PID odmówili podpisania rozejmu z Izraelem, na który zgodziła się większość ugrupowań, w tym Hamas. Jako jedyna organizacja z liczących się sił politycznych wśród Palestyńczyków odmówiła udziału w wyborach do Palestyńskiej Rady Legislacyjnej oświadczając, że nie będzie brało udziału w wyborach, dopóki są one kontrolowane przez siły okupacyjne.

 

W przeciwieństwie do innych ugrupowań palestyńskich jak Hamas, Islamski Dżihad nie prowadził wcześniej szerokiej działalności socjalnej ani religijnej, tylko skupiał się wyłącznie na polityce i zbrojnej walce, mimo że był obecny w meczetach, oraz na uniwersytetach. Obecnie PID kontroluje dziesiątki organizacji religijnych, posiada meczety, szkoły, placówki medyczne. Niektóre placówki edukacyjne są zamykane przez władze Autonomii Palestyńskiej za wyjątkowy radykalizm polityczny. PID organizuje także obozy letnie dla około 10 tysięcy palestyńskich dzieci. Teoretycznie struktura ugrupowania jest scentralizowana i jego sztab znajduje się w Damaszku, jednak większość zakonspirowanych komórek na terenach okupowanych działa z dużą samodzielnością.

 

Od Hamasu odróżnia PID także pogląd, że zniszczenie Izraela i wyzwolenie Palestyny musi się dokonać rękami Palestyńczyków; Hamas liczy w takiej wojnie przede wszystkim na siły zewnętrzne. Obie organizacje mają również skrajnie inny pogląd na szyicką rewolucję w Iranie. Hamas skupia się na rozwinięciu struktur, szerzeniu propagandy i budowania tożsamości palestyńskiej, bądź szerzeniu wiary, PID zaś nawołuje do walki zbrojnej od zaraz. Podobnie jak Hamas, w przyszłym państwie palestyńskim chce zaprowadzić prawo szariatu bez zmuszania do nawrócenia Palestyńczyków innej wiary na sunnizm. Ostatecznie pomiędzy dwoma ugrupowaniami dochodziło do współpracy wojskowej jak i gwałtownych starć o wpływy.

 

Szyicka ideologia męczeństwa została przejęta od Hezbollahu przez PID w latach 80. Samobójcze ataki bombowe, także przejęte przez Hamas, miały ogromny wpływ propagandowy, oraz miały siać strach pośród Żydów, którzy mieli się nie czuć bezpieczni nigdzie. Jak mówił jeden z liderów PID: „Jeśli nasze żony i dzieci nie są bezpieczne od izraelskich czołgów, ich (rodziny) nie będą bezpieczne od naszych żywych bomb.” Samobójcy męczennicy stali się symbolem palestyńskiej walki i poświęcenia dla wiary i niepodległości.

 

Po konflikcie w 2012 roku PID ponownie zaczął rosnąć w siłę. Ze względu na to, że Hamas chwilowo określił się w czasie syryjskiej wojny domowej po stronie opozycji wobec rządów Bashara Al-Asada, Iran odciął dla niego wsparcie i podwyższył je dla PID. Wedle ostatnich informacji Iran odciął finansowanie dla PID ze względu na niepotępienie interwencji Arabii Saudyjskiej w Jemenie, gdzie szyici powstali przeciwko sunnickiemu rządowi. Obecnie PID nadal toczy walkę zbrojną przeciwko Izraelowi, jednak nie angażuje się w konflikt syryjski, pozostając w dobrych stosunkach z rządem oraz libańskim Hezbollahem. Przez Unię Europejską, USA, Australię, Nową Zelandię i Kanadę Palestyński Islamski Dżihad jest uznawany za organizację terrorystyczną.

 

Łatwo jest Palestyński Islamski Dżihad, podobnie jak Hamas czy Hezbollah umieścić na liście organizacji terrorystycznych, w imię wielkiej wojny z „terroryzmem” (tej wojny, która wywołała ataki na WTC, czy dzięki której powstało Państwo Islamskie). Propaganda polityczna w USA jest tak silna, że nawet radykalni amerykańscy patrioci są nastawieni pozytywnie do państwa Izrael, nie dostrzegając, że właśnie jego działania eskalują konflikty na Bliskim Wschodzie, a walczących z Izraelem, czy amerykańskim wojskiem postrzegają jedynie jako prymitywnych terrorystów, zapominając że Amerykanie sami walczyli o niepodległość i wolność. Podobnie część Polaków zapomina, że jeszcze niedawno, w czasie II wojny światowej, polskie podziemie uchodziło za terrorystów i jego działania nie różniły się tak naprawdę mocno od współczesnych ugrupowań uchodzących za terrorystyczne (ataki bombowe na obiekty cywilne, porwania, egzekucje jeńców).

 

Jeśli usłyszymy głupiutki slogan nie mający nic wspólnego z rzeczywistością: „Nie każdy muzułmanin jest terrorystą, ale każdy terrorysta jest muzułmaninem” to zwracając uwagę, że istnieje wiele radykalnych ugrupowań religijnych terrorystycznych; chrześcijańskich czy buddyjskich, dokonujących masowych mordów na muzułmanach, warto wspomnieć, że „terrorysta-muzułmanin” niekoniecznie jest naszym wrogiem, a i może być nawet sprzymierzeńcem, zwłaszcza nacjonalista, któremu nie zależy na tym, by jego rodacy uciekali do Europy, a budowali silne islamskie państwa narodowe na miejscu.

 

Witold Jan Dobrowolski

 

Źródła:

 

arząbek J. „Palestyńczycy na drodze do niepodległości.”, wyd. Trio. Warszawa 2012

 

Krawczyk A. „Terroryzm ugrupowań fundamentalistycznych na obszarze Izraela w drugiej połowie XX wieku”, wyd. Uniwersytet Śląski w Katowicach Wydział nauk Społecznych Instytut Historii, Katowice 2007

 

http://www.counterextremism.com/threat/palestinian-islamic-jihad

 

 

 

środa, 30 grudzień 2015 21:03

Błękitne noce OAS

Błękitne noce OAS

 

W nocy błękitnej, w gwiaździstej nocy

Byłem przed laty młody, kwitnący.

Nieubłaganie, niepowstrzymanie

Wszystko minęło w dali, w tumanie...

Serce ostygło, oczy przekwitły

 


(Sergiusz Jesienin)

 


 29 grudnia 2015 roku minie – albo też minęła, bo tak prawdopodobnie będzie to wyglądać z perspektywy czytelników, którzy natrafią na ten tekst – dziesiąta rocznica śmierci pułkownika Pierre Chateau-Joberta. Postać ta zapewne nie jest w Polsce znana, nawet w kręgach politycznej prawicy czy badaczy najnowszej historii Francji. Cóż, nie jest to aż tak niezwykłe – ostatecznie przecież życie Chateau-Joberta nie zmieniło biegu dziejów, przynajmniej nie samo w sobie, wzięte z osobna.

 

 Pułkownik Chateau-Jobert – alias Conan – był jednak przez całe swe dorosłe życie częścią większych ruchów, wydarzeń i idei, a te jak najbardziej wstrząsnęły historią. Był zresztą osobowością nietuzinkową, także – a może w szczególności – na tle Organizacji Tajnej Armii, do której zgłosił akces, gdy ta rozpoczęła swoją trudną, bolesną i poniekąd też obłędną walkę o ocalenie francuskości Algierii Francuskiej.

 

 Chateau-Jobert przeżył na tym padole 94 lata. Z tego okresu działalność w ramach OAS to mały wycinek, dwa, może trzy lata (trochę więcej, jeśli doliczyć okres pobytu poza granicami ojczyzny, a to z powodu wyroku śmierci, jaki zaocznie nań wydano). A jednak wydaje się, że to właśnie OAS – bardziej może nawet niż walka w gaullistowskich siłach Wolnej Francji i bardziej niż dowodzenie spadochroniarzami w Indochinach czy podczas kryzysu sueskiego – można postrzegać jako najważniejszy, przełomowy czas w życiu tego człowieka.

 

 Twarzy OAS było wiele. Roger Degueldre, szef tyleż legendarnego, co i brutalnego Komando Delta, został przez kogoś opisany (chyba trafnie) jako „człowiek cechujący się pierwotnymi instynktami i lojalnością”. Nie był ideologiem, a raczej zawodowcem trzymającym się złożonej przysięgi – w taki sposób, w jaki uważał za słuszne. Może nawet za wszelką cenę – przy czym mamy tu na myśli zarówno cenę zapłaconą ostatecznie przez niego, jak i tę, która przypadła w udziale licznym ofiarom Delty, niekiedy być może dobieranym pochopnie.

 

 Jean-Marie Bastien-Thiry – słynny „Didier” z zamachu w Petit-Clamart. Oto ideowiec o chłopięcej, sympatycznej twarzy i spojrzeniu, w którym zdaje się przebijać jakaś nieokreślona zaduma. To oblicze zupełnie inne niż u Degueldre'a, który mógłby grać rolę komandosa-twardziela w hollywoodzkim filmie wojennym (ale nie musiał niczego grać – był kimś takim w prawdziwym życiu). Bastien-Thiry prezentuje się też diametralnie inaczej niż George Watin z jego oddziału szturmowego. Watina zwano „Kulawym”, ale równie dobrze mógłby występować jako „Brzydki”, co staje się zrozumiałe, gdy spojrzy się na jego szeroką szczękę, gęste brwi i złowrogie wejrzenie. „Kulawy” jeszcze po wielu latach ochoczo fotografował się w Ameryce Południowej z rozrysowanymi planami zamachu i symbolicznie potarganymi fotografiami de Gaulle'a, deklarując, że żałuje tylko niepowodzenia operacji.

 

 Ale Bastien-Thiry to również fanatyk, choć powodowany raczej głębokim, bardzo elementarnym poczuciem sprawiedliwości niźli personalną złością. Jest „namiętny na zimno” (jak Bolesław Piasecki według Wasiutyńskiego), planując kolejne zamachy po niepowodzeniu pierwszego – nawet w celi śmierci. Jest przy tym żarliwie wierzący i nie waha się w roku 1962, w apogeum XX stulecia, przywoływać tomistycznych argumentów na temat dopuszczalności tyranobójstwa, co do których można by sądzić, że przechowały się jedynie w głębinach myśli hiszpańskich karlistów, a to i tak tylko teoretycznie. Bastien-Thiry jawi się tu jako człowiek z innego czasu, zagubiony błędny rycerz, chłopiec na wyprawie o uratowanie księżniczki.

 

 Albert Spaggiari – to co prawda postać, która w OAS sytuowała się raczej na uboczu, ale zarazem człowiek, który wsławił się w następnej dekadzie napadem (tzw. skokiem stulecia) na bank Societe Generale w Nicei (rzecz była przynajmniej trzy razy przenoszona na kinowy ekran). Ba, Spaggiari wsławił się też brawurową ucieczką z gmachu sądu, eskapadą do Ameryki Południowej, graniem na nosie francuskiej policji przez długie lata, jak też i wzięciem ślubu kościelnego przy asyście nie kogo innego, jak x. Filipa Laguerie SSPX. Był więc Spaggiari (którego słynnej akcji przyświecało motto „Bez nienawiści, bez przemocy, bez broni”) wcieleniem archetypu złodzieja – zawadiaki, włamywacza – dżentelmena, który może drażnić, ale równocześnie staje się obiektem sympatii. Z drugiej strony, są i tacy, którzy doszukują się w skoku na Societe Generale drugiego dna. Jeden z internetowych autorów pozwolił sobie nawet na taki komentarz: „Oto jak francuska opinia publiczna wciąż postrzega Spaggiariego – trochę jako komedianta, trochę jako śmiałego złodzieja. W rzeczywistości był politycznym ekstremistą na wojnie z nowoczesnym społeczeństwem, gotowym do sfinansowania tej wojny poprzez przestępstwo”.

 

 OAS miała także wiele innych twarzy. Generałowie tacy jak Salan czy Jouhaud, to wojskowi, dla których głównym wątkiem była chęć ochrony imperium, zbudowanego mozolnie przez Francję na przestrzeni wieków. W pewnym sensie byli – lub mogli być – prawicowi (choć Salan w swoim czasie był socjalistą, a podobno nawet masonem), ale nie to było tu kluczem. Postrzegali siebie raczej jako strażników pewnego etosu imperialnego – koncepcji Francji wielu ras, kultur i narodów, z dominującą pozycją metropolii, ale bez pogardy dla ludów tubylczych, które miały być traktowane raczej w sposób paternalistyczny, w każdym razie póki pozostawały lojalne.

 

 To trochę paradoksalne, bo przecież właśnie OAS uchodzi powszechnie za organizację nacjonalistyczną, by nie rzec – „skrajnie nacjonalistyczną”. Tymczasem okazuje się, że to właśnie koncepcja narodu forsowana przez generała de Gaulle'a była znacznie bardziej nacjonalistyczna, bo stawiająca na jednolity etnicznie, kulturowo i religijnie naród francuski, skoncentrowany na swojej działce (tj. na Francji kontynentalnej). W tej sytuacji bojowcy OAS jawili się jako postaci anachroniczne, zgoła archaiczne, nie rozpoznające ducha czasów.

 

 Chateau-Jobert należał do tych członków OAS, którzy reprezentowali bardzo konkretną formację ideową – czy wręcz doktrynę. Nie było to wcale takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że w OAS skupiały się rozmaite nurty bardzo szeroko pojętej prawicy – od chadeków (jak G. Bidault) po narodowych rewolucjonistów (D. Venner, J. J. Susini). Po drodze byli różnego sortu konserwatyści, faszyści, legitymiści, ale także – jeśli chodzi o samą Algierię – masy pieds-noir, kolonów, czyli francuskich osadników, od roku 1830 mieszkających w Oranie, Algierze czy Konstantynie.

 

 Wracając do Chateau-Joberta, to idea, którą proponował, została później wyłożona przezeń w kilku książkach, m.in. w „Doktrynie akcji kontrrewolucyjnej” czy „Głosie kraju prawdziwego”. Nie twierdzimy przy tym, że koncepcje tego „ostatniego rycerza kontrrewolucji” (określenie prof. Bartyzela) były specjalnie oryginalne. Wydaje się, że opierały się na znanych motywach – takich jak katolicka nauka społeczna papieży, nacjonalizm integralny w typie Maurrasa czy korporacjonizm gospodarczy. Do tego naturalnie dochodziły też specyficzne warunki okresu Zimnej Wojny – czyli widmo komunizmu, nie tyle majaczące, co wręcz straszące dniem i nocą. W tym aspekcie myśl Chateau-Joberta była nie tylko „kontrrewolucyjna” w sensie czystej doktryny, ale również w odniesieniu do praktycznych technik zwalczania lewicowej guerilli, partyzantki i terroryzmu, pod które to określenia swobodnie podpadał choćby algierski Front Wyzwolenia Narodowego.

 

 Prawdą jest jednak też i to, że to samo można powiedzieć o OAS. Ale to akurat żadna tajemnica. Tak jak niemiecki Werwolf próbował (nieudolnie zresztą) wzorować się na strukturze i koncepcji państwa podziemnego, opracowanej przez AK – tak OAS postanowiła kopiować rozwiązania FLN. Oficerowie, którzy zgromadzili się w Organizacji, mieli już zresztą pewne doświadczenie w tego typu działalności. Oto bowiem już w latach 50. teoretycy (i praktycy) francuskiej wojskowości (tacy jak choćby legendarny Roger Trinquier) zmuszeni byli zastanowić się nad tym, jak pokonać wroga, który ani myśli kulturalnie umówić się bitwę „jutro, po szkole, w piaskownicy, bez teczek” – a zamiast tego stosuje ataki terrorystyczne, skrytobójstwa, terror wobec ludności cywilnej, tortury czy groźby.

 

 Z grubsza odpowiedź, jaką dał Trinquier (i nie tylko on), była taka, że trzeba dostosować swe własne działania do tego, co „proponują” terroryści. To właśnie nowoczesna wojna, „modern warfare” (by użyć określenia, które jest anglojęzycznym tłumaczeniem książki Trinquiera). W tej wojnie areną nie są pola bitewne, na których dokonywałoby się stutysięcznych manewrów. Przeciwnie, tu areną mogą być kawiarnie, szkoły, mieszkania prywatne, małe wioski, górskie kryjówki. Protagoniści to zdeterminowane jednostki, niewielkie grupy, będące częścią większych siatek. Zanika rozróżnienie na żołnierzy i cywilów – przeciwnik może rano być ideologiem piszącym artykuły do propagandowych czasopism, w ciągu dnia niepozornym mieszkańcem miasta, zaś wieczorem – terrorystą podkładającym bomby.

 

 OAS skorzystała z tego podejścia i rozwinęła je w sposób tyleż twórczy, co i desperacki. Tym należy tłumaczyć to, że obiektem ataków Organizacji stali się już nie tylko autentyczni, aktywni bojownicy FLN (czy uzbrojeni funkcjonariusze państwa francuskiego), ale też proniepodległościowi czy po prostu lewicowi dziennikarze, myśliciele, propagandyści i nauczyciele (casus sześciu nauczycieli, rozstrzelanych przez OAS 15 marca 1962 roku; wśród nich był m.in. pisarz Mouloud Feraoun).

 

 W ostateczności, jak się wydaje na podstawie dostępnych źródeł, OAS sięgała też po „czysty” terror, tzn. skierowany w stronę osób przypadkowych, niezaangażowanych, w szczególności muzułmanów (ostrzały dzielnic, samochody-pułapki). Tego typu działania, będące działaniami równocześnie rozpaczliwymi i cynicznymi (bo obliczonymi na eskalację napięcia i chaosu), trudno oczywiście usprawiedliwiać na gruncie etyki katolickiej (i nie tylko). Możemy jednak wrócić do kwestii pozostałych ataktów.

 

 Otóż w naszym kraju wszyscy dobrze pamiętamy, że ofiarami wyroków Polskiego Państwa Podziemnego były nie tylko osoby bezpośrednio i zbrojnie zaangażowane w walkę z AK (i Polakami ogólnie), jak np. gestapowcy, SS-mani czy żołnierze Wehrmachtu. W istocie surowe wyroki ferowano także w przypadku wszelkiej maści kolaborantów (szmalcowników, propagandzistów, donosicieli) – i były to zapewne wyroki nieproporcjonalnie ostre w stosunku do tych, jakie mogłyby zostać wydane przed wojną w podobnych sytuacjach. Dlaczego? Dlatego, że sytuacja była ekstremalna, zmuszała do dokonywania prostych rozróżnień, do trzymania dyscypliny wyjątkowo ścisłej. Co więcej, koncepcja wysługiwania się okupacyjnej armii niemieckiej – z jakichkolwiek powodów – nie była czymś, co PPP mogłoby traktować jako „jeden z możliwych poglądów” czy „temat pod dyskusję”. Przeciwnie, wszelkie tego typu działania traktowane były po prostu jako zdrada, z całym – potężnym przecież – bagażem, jaki niesie ze sobą to słowo.

 

 Otóż analogicznie było w przypadku OAS. Z perspektywy ludzi zaangażowanych w tę formację, akceptacja niepodległości Algierii (przynajmniej w wydaniu forsowanym przez komunistyczno-islamistyczny FLN, akceptowanym zarazem przez de Gaulle'a) nie była jakąś opcją mieszczącą się w „dyskursie”, ale po prostu zjawiskiem ekstremalnie niedopuszczalnym, niwelującym integralność państwa francuskiego, a do tego powiązanym ze światowym komunizmem. W tej optyce ktoś, kto dobrowolnie wybierał tę właśnie stronę i służył jej – choćby słowem czy piórem – stawał się wyklęty, obciążony infamią. Nie zawsze z powodu bezpośredniej szkodliwości swoich działań, ale z powodu zasady ogólnej.

 

 Tym można tłumaczyć także zamach na bankiera Lafonda, rozegrany w okolicznościach trochę mglistych. Z jednej strony OAS była zirytowana tym, że Lafond – katolicki, prawicowy biznesmen – nieoczekiwanie ogłosił się zwolennikiem niepodległości Algierii, a do tego (jak twierdzono) opłacał się rozmaitym partiom i organizacjom, w tym lewicowym. Z drugiej strony, było też tak, że Lafond nie zechciał świadczyć na korzyść Jeana-Marii Bastien-Thiry podczas jego procesu. Nie podziałały dwie groźby wysłane przez Organizację, zatem został wykonany wyrok.

 

 Wykonawcą był nie mający nawet 30 lat Jean de Brem – gorliwy prawicowiec, katolik i żołnierz. Takich jak on było więcej, by wspomnieć choćby Chateau-Joberta (u którego de Brem był adiutantem) czy kapitan Filip Le Pivain, który – jak podaje br. Franciszek Maria od Aniołów w swej książce – zginął z różańcem w ręku od kuli wystrzelonej przez policjanta tłumiącego zamieszki.

 

 Nawiasem mówiąc, tenże kapitan Le Pivain wykonał – trochę podobnie jak de Brem – wyroki śmierci na „odstępcach”, tj. na Michelu Leroy i Rene Villardzie (niektóre źródła podają, że udział w tych egzekucjach brał również Degueldre). Leroy był działaczem radykalnego ugrupowania nacjonalistycznego, Jeune Nation (Młody Naród), Villard dowodził natomiast formacją France-Résurrection, jak najbardziej związaną ze sprawą Algierii Francuskiej. A jednak część osób w obrębie OAS – w szczególności żyjący jeszcze Jean Jacques Susini, któremu przypisuje się wydanie ostatecznego rozkazu fizycznej eliminacji obu aktywistów – uznała, że Leroy i Villard prowadzili niedopuszczalne, kompromisowe rozmowy z rządem, mające rzekomo wygenerować jakieś połowiczne rozwiązanie problemu algierskiego (w formie podziału terytorium). Dla niektórych ludzi w OAS wniosek był oczywisty: to zdrada i działanie na szkodę tak OAS, jak i całej (szeroko pojętej) spawy. Dla niektórych, bo godne uwagi jest to, że od zabójstwa Leroya i Villarda odcinał się Salan, który po latach zapewniał np., że Villard lojalnie służył Algierii Francuskiej i nigdy nie był zdrajcą.

 

 Co nam to przypomina ? Cóż, znowu można się odwołać do rodzimego podziemia okresu drugiej wojny światowej, przy czym mamy tu na myśli zarówno AK, jak i NSZ (wraz z formacjami poprzedzającymi, jak ZJ czy NOW) czy inne formacje, z lewicowymi włącznie. Nie jest żadną tajemnicą, że także i w tym środowisku dochodziło do brutalnych porachunków, by wspomnieć tylko egzekucje dokonane na Widerszalu i Makowieckim w obrębie AK (a następnie na ich egzekutorze, Andrzeju Popławskim ps. « Sudeczko ». Inny przykład to śmierć Stanisława Nakoniecznikoff-Klukowskiego, zlikwidowanego w ramach porachunków wewnątrz NSZ. Co więcej, w niektórych przypadkach dochodziło prawdopodobnie do ewidentnych pomyłek, nie mówiąc już o niewspółmierności ferowanych wyroków do prawdziwych czy rzekomych przewin.

 

 Można takie bratobójcze konflikty (czy w AK, czy w OAS) uznać za przejaw megalomanii sprawców, za tragiczny skutek manii na punkcie zdrady, za dowód na bezsens obsesji ideowej nieskazitelności, ale mimo wszystko pozostaje także odmienny punkt widzenia. Znów wracamy do tego, że w skrajnych sytuacjach postawy i decyzje w naturalny sposób się polaryzują. Zdrada – choćby potencjalna, choćby « częściowa » (ale czy można częściowo zdradzić ? częściowo to można być w ciąży, chciałoby się rzec złośliwie) – jest dla organizacji zagrożeniem na tyle poważnym, że musi być eliminowana bezwzględnie. Nie zmienia to zresztą faktu, że chyba nigdzie nie ma tylu rozłamów, tylu samozwańczych wodzów i działań na własną rękę – co w organizacjach partyzanckich, terrorystycznych i ogólnie podziemnych. Nic dziwnego: skoro ponad legalizmem (o ile w ogóle funkcjonuje jakiś organ, który mógłby być depozytariuszem legalności) staje czystość ideowa, zaś nikt nie narzeka na jej brak – u siebie samego, rzecz jasna (podobnie jak nikt nie uważa, by brakowało mu rozumu).

 

 Naturalnie zdajemy sobie sprawę z tego, że formalnie błędny (na gruncie logiki) byłby argument, iż działania OAS były (choćby tylko co do zasady) uprawnione, ponieważ brali w nich udział gorliwi katolicy. Z drugiej strony, prawdziwe życie nigdy nie opiera się jedynie na prostych tautologiach logicznych, ale też i na całej masie argumentów zawodnych, które zresztą logicy też próbują formalizować. A zatem fakt, że porządni, wykształceni, dobrze uformowani ludzie byli gotowi angażować się w OAS – może być pewną przesłanką co do tego, że działania te mogły cieszyć się aprobatą czy choćby akceptacją ich spowiedników czy przewodników duchowych. Trudno sądzić, by ówczesny katolik o konserwatywnych inklinacjach, oficer i człowiek świadomy, pociągał za spust w sposób zupełnie bezrefleksyjny, kierując się jedynie młodzieńczym porywem serca. A przynajmniej – by każdy przypadek był taki.

 

 Byli zresztą księża – jak słynny ojciec Georges de Nantes czy ks. Georges Grasset (tu i ówdzie zwany nawet „kapelanem OAS”), którzy wprost opowiadali się nie tylko po stronie ideału Algierii Francuskiej, ale i po stronie OAS – nawet jeśli de Nantes odżegnywał się od tych aktów przemocy, dla których nie było dostatecznego uzasadnienia.

 

 Ogólnie jednak OAS była dość osamotniona w swojej walce. Cała ta sprawa miała zresztą w sobie jakiś klimat zachodzącego słońca i kończącego się dnia. Oto bowiem niespełna dziesięć lat wcześniej Francuzi zrezygnowali z obecności w Indochinach, porzucając tamtejszych swoich sprzymierzeńców, a w szczególności katolików. Dla ludzi takich jak Salan czy Chateau-Jobert była to hańba, którą jednak wówczas jeszcze znieśli, przełknęli z niekłamaną goryczą. Nie chcieli jednak tej porażki powtarzać w Algierii, na co dodatkowy wpływ miały dwa fakty. Po pierwsze, Algieria traktowana była jako część Francji, nie jako kolonia (ten argument był nader często używany w propagandzie OAS), po drugie – FLN został właściwie rozbity i przynajmniej w teorii było możliwe (przynajmniej przy użyciu dostatecznej siły) utrzymanie francuskiego panowania. Jak długo? Tego nikt nie wie.

 

 Lajos Marton, Węgier biorący udział w zamachu na de Gaulle'a w Petit Clamart, przyznawał, że złość na generała nie byłaby tak duża, gdyby potrafił choćby i zrezygnować z Algierii – ale w sposób płynny, stopniowy, bezbolesny i rozsądny. De Gaulle wybrał jednak cięcie, które okazało się nader bolesne – biorąc pod uwagę masakry, jakich FLN dokonywał na pieds-noirs, a jeszcze bardziej na harkis, czyli członkach oddziałów algierskich, wcześniej walczących po stronie Francji. Co gorsza, stroną do negocjacji był dlań właśnie FLN – czyli lewicowi terroryści, a nie jakakolwiek inna formacja, która być może lepiej reprezentowałaby ludność tubylczą czy też ogół ludności.

 

 Wreszcie, last but not least, de Gaulle był traktowany przez OAS jako zdrajca, bo faktycznie zdradził. Jest znaną rzeczą to, że to właśnie wojskowi tacy jak Salan pomogli mu w przejęciu władzy we Francji, ponieważ liczyli m.in. na to, że upora się z Algierią. Mało tego: pozwalał im tak myśleć i czynił w tym kierunku pewne gesty. To, co stało się później, musiało być szokiem dla kolonów z Oranu, ale i dla oficerów – szczególnie że niektórzy z nich (jak Chateau-Jobert czy Salan) byli z de Gaullem jeszcze od czasów Wolnej Francji i Resistance.

 

 I to właśnie nie kto inny, jak sam de Gaulle nauczył ich, że w sytuacji skrajnej, w sytuacji powszechnej zdrady, w konieczności ratowania kraju – można sprzeciwić się oficjalnym zwierzchnościom cywilnym i wojskowym w imię wyższych, podstawowych wartości. OAS zresztą, poniekąd trochę złośliwie, intensywnie nawiązywała w swojej propagandzie do wzorców zaczerpniętych z Resistance, począwszy od samej nazwy ugrupowania (Tajna Armia to przecież właśnie armia francuskiego podziemia). Podobnie CNR – cywilne, quasi-rządowe ramię OAS – przyjęła czy wręcz przejęła nazwę Narodowej Rady Oporu, ukonstytuowanej w roku 1943.

 

 De Gaulle został zaatakowany własną bronią, ale tym razem nie był skory do przyznania OAS jakiejś racji. Przeciwnie, był raczej wściekły na zbuntowanych oficerów – tyleż dlatego, że poczuł się dotknięty ich brakiem lojalności wobec niego jako osoby, ale też (nie odmawiajmy mu tego) z powodów politycznych, ideologicznych. De Gaulle sądził po prostu, że Francja nie potrzebuje już Algierii, że nie jest w stanie jej utrzymać, że nie jest w stanie funkcjonować dłużej jako imperium z terenami zamorskimi, że musi skupić się na swoich sprawach. O tym już zresztą mówiliśmy. Problem w tym – co też wspomnieliśmy – że z tego klinczu wyszedł w wyjątkowo złym stylu.

 

 Trzeba wreszcie uwzględnić to, że z perspektywy ówczesnej prawicy francuskiej, sprawa Algierii była nie tylko kwestią kolonialną, ale elementem szerszej układanki geopolitycznej i ideologicznej, włącznie z niemal apokaliptyczną konfrontacją na linii Rewolucja (ZSRR, Chiny, komunizm) – Kontrrewolucja (do której niestety, siłą rzeczy, trzeba było włączyć kapitalistyczny Zachód czy USA z rozmaitymi tego brzydkimi konsekwencjami, por. Operacja Gladio). Tak czy inaczej, dziś wiemy, że wojna atomowa nie wybuchła, ZSRR się rozpadł, a komunizm w ścisłym tego słowa znaczeniu generalnie nie zajął państw Zachodniej Europy po roku 1945 (np. nie zajął Francji czy Hiszpanii).

 

 W roku 1962 nie było to takie oczywiste. Nie było to oczywiste w czasie wojny w Korei i wojny (amerykańskiej) w Wietnamie, w czasie walk z lewicową guerillą w Argentynie doby junty Videli, w czasie przewrotu Pinocheta – i w wielu innych momentach. Dla ludzi z OAS była to – tak przynajmniej można wnosić, znając mentalność niektórych z nich – prosta droga: dzisiaj Oran, Algier i Konstantyna w rękach FLN, jutro Francja w rękach komunistów, kołchozy w Prowansji, łagry w Normandii (na przykład). W takim układzie konflikt nabierał dodatkowego znaczenia i wyższej rangi, a odpowiedzialność de Gaulle'a stawała się jeszcze większa.

 

 Inną kwestią jest to, że o ile obrona Algierii Francuskiej, a następnie działania sabotażowe na jej terenie (mające już tylko utrudnić rozwój nowemu państwu, które zresztą wkrótce samo pogrążyło się we własnych konfliktach) – to coś, co można zrozumieć i nawet zaakceptować, o tyle same ataki na de Gaulle'a grzeszyły brakiem roztropności. Dziś trudno uwierzyć, że ktoś – jak Bastien-Thiry i jego ludzie – mógł w roku 1962 naprawdę wierzyć, że eliminacja de Gaulle'a doprowadzi do przejęcia władzy przez imperialnie nastawioną prawicę, w szczególności zaś, że jakiekolwiek znaczenie w ewentualnych przetasowaniach miałaby OAS-owska CNR. Wystarczy wziąć pod uwagę fakt, jak wątłe było poparcie dla OAS i sprawy Algierii we Francji kontynentalnej, tj. w metropolii – i zarazem, jak silne były wpływy lewicy wszelkiego rodzaju, włącznie z komunistami.

 

 To może przykre, ale z perspektywy ówczesnego antykomunisty, nawet zaangażowanego w OAS, z perspektywy jego dobrze pojętego interesu, rządy de Gaulle'a same w sobie były czymś lepszym niż możliwa alternatywa. O ile bowiem sama walka w obronie Algierii miała pewien sens (przynajmniej jako samoobrona wspólnoty kolonów), o tyle pozbawienie gaullizmu jego głowy nie musiało być korzystne. Wbrew pozorom, nie jest to tak niezwykła sytuacja – po raz kolejny można tu przywołać kwestię polską okresu drugiej wojny. Zwalczanie przejawów okupacji niemieckiej było oczywiście słuszne i pożyteczne – ale już przedwczesna śmierć Hitlera w wyniku zamachu (np. tym, którego dokonał Stauffenberg) byłaby z perspektywy polskich interesów zjawiskiem negatywnym (ponieważ umożliwiłaby Niemcom zawarcie separatystycznego pokoju z państwami zachodnimi, podczas gdy dla nas korzystniejsze było wykrwawienie się Rzeszy, do czego nieuchronnie prowadził ją Hitler).

 

 Naturalnie analogia nie jest pełna – nie tylko dlatego, że de Gaulle był oczywiście postacią, którą trudno byłoby porównywać z monstrum takim jak Hitler, ale też dlatego, że we Francji chodziło nie o wykrwawienie się reżimu gaullistowskiego, ale raczej o pełnienie przezeń – siłą rzeczy – roli katechonicznej. De Gaulle był jaki był, mówiąc kolokwialnie, ale stanowił jakąś centroprawicową zaporę przed komunizmem.

 

 Dzisiaj jednak to już wszystko przeszłość. Romantyczny czar „błękitnych nocy” (takim mianem francuska prasa określała serie nocnych zamachów bombowych OAS) przeminął, wybrzmiała „Operacja Rock and Roll” (120 eksplozji w ciągu dwóch godzin w marcu 1962 roku), a Algierię Francuską czy OAS opiewają już tylko podstarzali nostalgicy w rodzaju pieśniarza Jeana-Pax Mefreta. Za generałem Marcelem Bigeardem (który brał udział w wojnie algierskiej lat 50., ale do OAS nie przystąpił) można tylko westchnąć: Adieu, ma France.

Roch Witczak

 

Patrząc na wydarzenia w naszym kraju nie można odnieść innego wrażenia jak to, że demokracja została totalnie ośmieszona. Błazenada i panika jaką uprawiają coraz bardziej ci, którzy niedawno stracili swe posady budzić może jedynie gromki śmiech. Straszenie „majdanem” jest śmieszniejsze jeszcze bardziej. Demokracja i jej wyborczy czynnik miały powodować u nas stabilizację – powodują jednak wyłącznie chaos. Wybory miały wskazywać zwycięzców i przez co miało być jasne kto rządzi – okazało się to jednak bardziej skomplikowane. Establishment broniący swych wpływów pokazuje, że demokratyczny jednak nie jest – z ich ust płynie jedyne przesłanie – demokracja jest piękna, wtedy kiedy wygrywamy tylko my. Musimy zadać też sobie zasadnicze pytanie oglądając codzienny telewizyjny cyrk – czy o tę demokrację warto walczyć, czy jednak warto ją zakopać jako niechlubny moment naszej historii? W najbliższym i dalszym czasie nie zanosi się na to, żeby w Polsce do władzy doszli nacjonaliści. Nie zanosi się także na objawienie jakiegoś narodowego wodza, za którym pójdą masy narodu. Pomimo ośmieszonej demokracji, dla nas chyba warto zostawić ten status quo. Dlaczego? A dlatego, że gdy oni się żrą w swoim demoliberalnym raju, my mamy większe pole do popisu. Jeżeli byśmy na tym w przyszłości zyskali to rzecz jasna demoliberalizm jest jedną z pierwszych kwestii, które trzeba usunąć.

Co nas czeka w najbliższym czasie? To co i parę lat temu, kiedy rządziło PiS. Panikę i nieustanne ataki medialne ich przeciwników. Znowu to będziemy narażeni na cyrk i będziemy widzami żałosnych wystąpień. To co musimy zachować, to czujność. Człowiek jest bardzo podatny na otaczające go emocje, a będąc bombardowanym 24h – jest podatniejszy jeszcze bardziej. To czego musimy unikać, to wdania się w konflikt. Nie możemy być brani za opcję żadnej ze stron. To ich sprawa, to ich zabawa – patrzmy na to z boku, myśląc jak to sprawnie wykorzystać. A trzeba to wykorzystywać nawet w najmniejszym promilu, pokazywać własną alternatywę. Kiedy znajomi będą Ci polecali rządowe i opozycyjne gazety – Ty wskaż im „Szturm”. Nie jest już tak, że nie mamy nic do zaprezentowania, trzeba chwalić się tym co mamy i sprytnie to promować. Nie ma też co czekać, że wszystko to upadnie, ot tak. Zapewne każdy z nas ma znajomych, którzy są bardzo zaangażowani w ten konflikt, bądź z pozycji siedzącej na kanapie, którejś ze stron kibicują. To nasze zadanie, żeby zaczęli kibicować wyłącznie nam. Demokracja ośmieszona to demokracja osłabiona, w której otwierają się przeróżne drzwi. Spróbujmy.


Największym draństwem jakie uprawia opozycja i czym musi się brzydzić nawet przypadkowy przechodzień, to błaganie Zachodu o pomoc i „unormowanie”sytuacji w kraju. Zapamiętajmy ich nazwiska! Biegając i błagając stolice obcych państw o pomoc, jakby działo się coś tragicznego – nie poniżają oni wyłącznie samych siebie, ale cały nasz kraj. To oni są największym zagrożeniem dla Polski. Lata władzy i prosperity zdemoralizowały ich do reszty. Nie cofną się nawet o krok, żeby do tego wrócić. To ludzie bez godności, sięgający po wszystkie środki, aby do tej władzy dojść. Co najlepsze – mówiąc że walczą o demokrację – stali się jej największym zagrożeniem.
Pamiętajmy, że mówiąc o naszym nie mieszaniu się w ten cyrk – nie bądźmy też bierni. Nacjonaliści teraz, właśnie w tej chwili muszą być wszędzie. Ulice, internet, głównie portale społecznościowe – gdzie tak naprawdę w tamtym roku przeniosła się „walka”. Bądźmy wszędzie, nie odpuszczajmy tematu, jak to się czasem dzieje „bo nas to nie dotyczy”. Demoliberalizm, nie jest naszym rajem, ale na nim o ironio, właśnie możemy nabyć „więcej sił”. Bo cóż tu dużo mówić – jesteśmy wciąż słabi – więc musimy korzystać z każdej okazji, żeby trafiać do ludzi. „Szturm” na pewno jak dotąd będzie propagował nowoczesny nacjonalizm. Jak to było napisane w jednym z naszych tekstów - „nasza propaganda będzie nieubłagana!”.

 

Czas przejść do drugiego tematu z tytułu tekstu – koniec roku, a co najważniejsze ponad rok „Szturmu”!. A więc pokrótce – rozpoczynając ten projekt nie wiedzieliśmy czy się uda, czy w ogóle ruszymy. Jak widać warto było zaryzykować, a „Szturm” wychodzi stale co miesiąc – dając Wam dawkę odtrutki na tę rzeczywistość. Nie wiedzieliśmy też jaki będzie odbiór – a z miesiąca na miesiąc grono naszych czytelników rośnie. Z tego miejsca chciałem Wam podziękować, bo bez Was nie mielibyśmy motywacji do wydawania kolejnych numerów. Bez Was liczba nas czytających by nie rosła. To dzięki naszej wspólnej pracy i promocji o „Szturmie” słyszy coraz więcej osób. Kontynuujmy to także w przyszłym roku, ciężką pracą musimy trafić do jeszcze szerszego grona Polaków, niech wiedzą, że mają do czytania coś innego niż bzdety establishmentu. Także jeszcze raz w imieniu moim i redakcji – dziękujemy! A także przy kończącym się roku życzymy Wam w tym nadchodzącym 2016 roku wielu sukcesów w życiu osobistym, szczęścia i powodzenia w walce o tą lepszą Polskę. „Szturm” to przyszłość!



Krzysztof Kubacki

 

Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 14 2015 PDF MOBI EPUB

  1. Na początek prosiłbym, żebyście napisali parę słów o sobie. Czym są Raido, Azione Punta Zero, Fronte della Tradizione, czym się różnią, co je łączy?

Przede wszystkim chcemy wam podziękować za możliwość zaprezentowania się polskim działaczom. Jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie, Comunità Militante Raido powstała 21 kwietnia 1995 r., nieprzypadkowo w rocznicę założenia Rzymu. Jednak zanim przyjęliśmy tę nazwę, hierarchię i określony kierunek polityczny przez około dwa lata Raido było nieformalną grupą działaczy pochodzących z różnych grup politycznych, zarówno instytucjonalnych jak i pozaparlamentarnych, których łączyło przekonanie że w działalności politycznej brakuje wymiaru duchowego i prawdziwego odniesienia do Tradycji.

Raido jest grupą, w której działacze mają możliwość wzrastać i realizować swoje duchowe, życiowe i polityczne powołanie w środowisku spójnym i hierarchicznym, a więc tradycyjnym. Szkoła ta ma nauczyć działaczy doskonałości wobec Wizji świata i stylu życia, do którego się odwołujemy.

Poza „formacją działaczy” celem zasadniczym Raido jest budowa Frontu Tradycji. Jest to projekt, którego celem jest stworzenie solidnej organizacji inspirowanej Tradycją, złożonej z różnych grup lub jednostek, z których każda ma swój specyficzny rys działalności politycznej i organizacyjnej.

czwartek, 19 listopad 2015 12:15

Jeden europejski front tu i teraz!

Niedawne wydarzenia z Paryża wywołały lawinę histerii w tzw. mediach europejskich oraz na salonach politycznych, żyrujących swoją władzę od Waszyngtonu, wielkich korporacji i banków. Wbrew wszelkim pozorom, ci ludzie wcale nie obawiają się terroryzmu islamskiego – lecz w pełni uzasadnionej nań reakcji. Wiedzą bowiem o swoim poziomie odpowiedzialności za to, co stało się z Europą, najpierw totalnie wyniszczoną moralnie i kulturowo po zakończeniu wojny, a mniej więcej od lat 70., poddawaną systematycznemu ludobójstwu na jej rodzimych mieszkańcach, czyli białych Europejczykach. Wystarczy spojrzeć na te wszystkie komentarze medialne dotyczące zamachu, ISIS, islamskiego ekstremizmu etc., wypowiadane przez etatowe „autorytety”. Po zatkaniu uszu i odetkaniu ich po 15 minutach ci sami ludzie mówią już o „zatrważającym wzroście poparcia dla skrajnej prawicy”, „narastającym zagrożeniu faszyzmem i antysemityzmem” itp. Po części są to pewnie inkantacje „na odpędzenie groźby”, po części paranoiczny strach przed realiami. Któż bowiem jest temu wszystkiemu naprawdę winien? Prezydent Francji Hollande sam przystawia sobie pistolet do głowy mówiąc, że Francuzów w Paryżu zamordowali inni Francuzi.

W październiku tego roku miałem zaszczyt uczestniczyć w kongresie Junge Nationaldemokraten, na terenie niemieckiej Saksonii, organizowanym pod hasłem „Rekonkwista Europy”. Brały w nim udział organizacje z całego Starego Kontynentu. Gdy niemieccy koledzy wygłaszali dla nas, Polaków, specjalne podziękowania za przybycie, poczułem, iż rzeczywiście coś się zmienia. Podczas tego wydarzenia, wśród rzeszy nacjonalistów europejskich nie dało się odczuć żadnych animozji. Były za to długie dyskusje, w których pojawiały się rozbieżności, było ich całkiem sporo, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował! Tak jakby bez słów i wspólnych deklaracji wszyscy przyjęli już powszechnie obowiązujący aksjomat, brzmiący mniej więcej tak: wszystko jest mniej ważne od tego, abyśmy wspólnie ze swych rąk ułożyli zaciśniętą pięść, która zmiażdży naszych wrogów i ocali Europę. Żeby jednak być w pełni uczciwym dopiszę, że od samego początku naturalnie wielu uczestników kongresu mówiło o tym wprost i bez ogródek. Po pewnym czasie mówili to wszyscy. Tak przemawia młode pokolenie europejskiego nacjonalizmu, chyba w końcu wolne od spadku lat 1939-1945.

Podczas naszych niekończących się dyskusji mieliśmy okazję jako Polacy, uciąć sobie dłuższą pogawędkę z Finami. Reprezentowali Nordycki Ruch Oporu. Jeden z nich powiedział: „Musimy całkowicie przeciąć to, co wiąże nas z przeszłością, ponieważ System zawsze będzie jej używał do dzielenia nas.” Wtedy powiedziałem sobie w duchu: „w tym szaleństwie jest metoda”, lecz później zacząłem się przyglądać temu bliżej. Skonfundowany zapytałem samego siebie: czy naprawdę historia relacji między Europejczykami jest wyłącznie historią bratobójczych wojen? Otóż to nieprawda, bo gdy w 1919 roku Bela Kun urządzał krwawe polowanie na Węgrów, naszym bratankom w sukurs przybyły wojska ich niekoniecznie najukochańszego sąsiada – Rumunii. Kiedy rok później Polacy zdeptali bolszewicką bestię pod Warszawą, ich wiktorię opiewali Niemcy, którzy odcinali odnóża tej samej gadziny w podpalonym od „rewolucji” Berlinie. Europejscy nacjonaliści prowadzili później boje z komunistycznym internacjonalizmem jeszcze bardzo długo. Przypadki wzajemnego wspierania się nie były odosobnione, ani epizodyczne. A przeszłość bardziej zamierzchła? Warna, Lepanto, Wiedeń?

Odrębną sprawą pozostają „wzajemne kłótnie krzywd”, które w świetle obecnych okoliczności powinny zostać do odwołania zawieszone. Żaden naród europejski nie ma w stu procentach czystego rachunku, nawet jeśli poziom „zbrodniczości” poszczególnych nacji był bardzo różny. Nie chodzi przecież o to, by zapominać, lecz by wyciągać wnioski. I przede wszystkim skupić się na tym, co teraz. A teraz mamy do czynienia ze zmasowanym atakiem na nas wszystkich ze strony kolejnego rozdania międzynarodowych, anty-ludzkich ideologii, z których islamizm jest najbardziej widoczną, ale akurat najmniej potężną (międzynarodowa mafia bankowa, lobby syjonistyczne, to nadal dzierżyciele korony).

Jedyna ze spraw bieżących, która nas jeszcze skutecznie dzieli, to Ukraina. To, jak globalistom, oligarchom i bankierom z obu stron udało się rozegrać przeciw sobie nacjonalistów, zerwać więzi zaufania przy okazji konfliktu na Ukrainie, powinno nam służyć za cierpką lekcję – my, europejscy nacjonaliści, nie mamy przyjaciół poza sobą. Jeśli będziemy dalej się rozbijać o „Putina”, granice jałtańskie, poszczególne chrześcijańskie denominacje, durnowatą wojenkę „Słowianie kontra Germanie”, pogaństwo, garnitury i kurtki lotnicze, to nie zdołamy pospieszyć na ratunek naszemu kontynentowi, który tak naprawdę leży na łopatkach od 1945 roku. Teraz jest już dobijany.

Co natomiast dzieje się nad Wisłą? Polska dokonała najprawdopodobniej zmiany czysto kosmetycznej. Oto bowiem podstawiła sobie tym razem Sikorskiego na miejsce Mikołajczyka, odwrotnie niż raz się zdarzyło. O ile bowiem poprzednik prezydenta Dudy wraz z całym rządem był typowym Mikołajczykiem – w kwestiach stricte dyplomatycznych wywracali się o własne nogi, ośmieszali siebie i wszystkie urzędy – o tyle ich następcy mają już wyraźne „szlify” i nie są nimi lewe papiery z Harvardu: są tam poligloci, ludzie umiejący się prezentować – pachnie to wyraźnie wyrobionym Sikorskim. W swoim serwilizmie wobec zaoceanicznych potęg Sikorski i Mikołajczyk nie różnili się wcale. Polacy jednak największą uwagę ze wszystkich narodów świata przykuwają do oficjalnej otoczki, do gestów i symboli. „Godnie prezentujący się prezydent” z rządem podejmującym kilka słusznych decyzji (walka z patologią w edukacji etc.) z pewnością wystarczą na kilka lat milionom rodaków rozczarowanych niszczycielskimi rządami PO. Jednak my musimy wpasowywać się w ogólnoeuropejski trend pro-nacjonalistyczny i nie pozwolić, aby pociąg rewolucji odjechał bez nas.

Wbrew pozorom to, co się przed nami odsłania, wygląda na wielką szansę. Centroprawicowy rząd będzie skutecznie pożerał swoich demoliberalnych konkurentów z pozostałych naczelnych partii, dostatecznie skompromitowanych dziesięcioleciami plądrowania majątku narodowego. Sam jednak, w końcu zacznie się potykać, nie poradzi sobie raczej z nadchodzącą zmianą rzeczywistości, ową bałkanizacją Europy, którą od tak dawna wieści Tomislav Sunić. Wkrótce przestaną liczyć się te wszystkie „demokratyczne” i „prawo-człowiecze” brednie, a bękarty szkoły frankfurckiej spod znaku „człowieka bezprzymiotnikowego” i „jednej, ludzkiej rasy” spłoną na stosach przyszykowanych przez „biednych, wymagających pomocy przybyszów”. Wtedy i oficjalna nowomowa neobolszewizmu, jakim jest globalizm, którą posługują się również „prawicowi” akolici salonów, rozpryśnie się na drobiny. Wraz z nią nastąpi niechybna delegitymizacja proamerykańskiej prawicy. Chyba, że ta zacznie się w tempie błyskawicznym „orbanizować”, co utrudni nam znacznie sprawę, ale krajowi wyjdzie na dobre.

Samo przejęcie władzy, niezależnie od ww. warunków, „uchodźców” etc. oczywiście i tak wymagałoby konsolidacji na wielką skalę, aby nie skończyć jak ofiary jakiejś obrzydliwej „pro-unijnej” junty. Bądźmy jednak realistami – żaden naród europejski nie ma w sobie tak głęboko zakorzenionych instynktów anarchistycznych, jak Polacy. Czeka nas więc ciężka i bardzo mozolna praca nad samym tworzeniem struktur. Pozostaje nadzieja, że się nam opłaci, tak jak pokoleniu Piłsudskiego i Dmowskiego. I Polska, po 76 latach, wreszcie zmieni swój kolonialny status. Tylko bowiem poprzez walkę o własną ojczyznę możemy wesprzeć wysiłki na rzecz obrony Europy.

Daniel Kitaszewski

 

Niepodległość, słowo będące łatwiej do zdefiniowania kiedyś niż obecnie. Kiedyś bowiem klarownie oznaczało niezależność państwa od formalnego wpływu innych jednostek politycznych albo potencjalną suwerenność. Warto przypomnieć sobie jak doszło do uzyskania przez nasz kraj niepodległości oraz jak jej stan można ocenić obecnie.

Wiadomo, że po 123 latach Polska odzyskała w 1918 roku swą niepodległość. Jednak zdarzenia historyczne, które się na ten fakt złożyły, zaczęły się dziać zdecydowanie wcześniej. Jednym z tych wydarzeń na arenie międzynarodowej, które dało Polsce realne szanse na odzyskanie niepodległości był wybuch I wojny światowej. Albowiem skłócone mocarstwa rozbiorowe i znalezienie się jednego z nich (Rosji) w przeciwnym bloku wojskowym, zapowiadało, że ,,karta polska” będzie ważna w czasie działań wojskowych. Polscy politycy upatrując zwycięzców po jednej lub po drugiej stronie konfliktu, rozpoczęli swoje działania w tym kierunku. Wśród zwolenników zawarcia sojuszu z Rosją oraz innymi państwami ententy był także Roman Dmowski, który odgrywał wśród nich główną rolę. Natomiast reprezentanci drugiej orientacji czyli sojuszu z Austrią widzieli szansę Polaków w wystawieniu podczas wojny własnych sił zbrojnych. Niepisanym przywódcą tych polityków został Józef Piłsudski.

Jednak żadne z tych trzech mocarstw rozbiorowych nie zakładało, przystępując do wojny, wyzwolenia narodu polskiego, lecz wykorzystanie go do swoich celów. W innych państwach takich jak Francja, Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania, polscy działacze przypominali wielokrotnie o prawach swojego narodu do własnego bytu państwowego. Takimi osobami byli Henryk Sienkiewicz czy Ignacy Jan Paderewski. Co ciekawe, ustanowiony w 1916 roku tzw. Akt 5 listopada, przykuł uwagę zachodnich polityków jeśli chodzi o sprawę polską[1]. Także wybuch rewolucji w Rosji oraz zmienna sytuacja na froncie, te dwa czynniki spowodowały, że zarówno ententa oraz państwa centralne szczególną uwagę zwróciły na polskich żołnierzy walczących w ich armiach. Komitet Narodowy Polski w Paryżu intensywnie zabiegał o to, aby państwa zachodnie uznały za jeden z celów wojny lub warunków pokoju odbudowę państwa polskiego. Pierwsza tego typu deklaracja została zawarta w 13 punkcie orędzia prezydenta USA, Woodrowa Wilsona, w styczniu 1918 roku. Po jego ogłoszeniu owy trzynasty punkt uznali za słuszny premierzy Francji, Wielkiej Brytanii oraz Włoch. Kiedy latem tego samego roku klęska państw centralnych była w zasadzie pewna, sprawą otwartą było przejęcie władzy na ziemiach polskich. Dlatego Rada Regencyjna ogłosiła przygotowania do wyborów do Sejmu. Większość polskiego społeczeństwa przystąpiło do spontanicznego usuwania okupantów niemieckich i austriackich. W Krakowie zawiązała się Polska Komisja Likwidacyjna, w Cieszynie Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego i ogłosiła przyłączenie Śląska Cieszyńskiego do Polski, natomiast w Poznaniu tworzyła się Polska Rada Ludowa. Brakowało tylko rządu, więc korzystając z tej okazji działacze lewicy niepodległościowej oraz POW, na początku listopada w Lublinie ukonstytuowali Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim na czele, deklarując zasady ustroju nowo powstałego państwa. Kiedy 10 listopada do Warszawy przyjechał Józef Piłsudski, premier rządu lubelskiego oraz dowódca POW oddali się do jego dyspozycji, a Rada Regencyjna powierzyła mu władzę wojskową. 11 listopada kiedy zostało podpisane zawieszenie broni na froncie zachodnim, kończące działania wojenne. Nasz kraj odzyskał niepodległość – lecz tylko symbolicznie, gdyż samo tworzenie się struktur państwowych, uchwalenie Konstytucji (dopiero w marcu 1921 r.) oraz obrona jego granic, trwało aż do 1921 roku[2]. Inną kwestia były plebiscyty dotyczące Śląska oraz Warmii i Mazur.

II Rzeczpospolita, targana dwoma kryzysami ekonomicznymi oraz zamachem stanu, utrzymała swoją niepodległość do 1 września 1939 roku, kiedy to rozpoczęła się II wojna światowa. Doprowadzeniem do owej wojny z Niemcami można śmiało winić jednego człowieka Józefa Becka, ówczesnego ministra spraw zagranicznych, który o swoich poczynaniach z opóźnieniem informował prezydenta, oraz marszałka Polski, czyli Edwarda Rydza-Śmigłego. Jak dla mnie nie był on bohaterem lecz zdrajcą, gdyż nie działał wedle racji stanu II RP. Prawdziwym bohaterstwem wykazało się przez te dwadzieścia lat polskie społeczeństwo. Polacy mogli poszczycić się wieloma osiągnięciami, czyli upowszechnieniem oświaty, unowocześnieniem gospodarki, wychowaniem specjalistów z rożnych dziedzin, oraz nowym pokoleniem, które wyrastało w poczuciu przywiązania do swojego narodu oraz państwa.

Kiedy oficjalnie II Wojna Światowa się skończyła, pomimo heroicznej postawy Polaków w kraju i za granicą, rząd polski w Londynie nie był w stanie zmienić losów Europy i wpłynąć w sposób decydujący na powojenny kształt Polski. Zachodni alianci oddali inicjatywę w kwestii polskiej Stalinowi, dokonując przy tym na naszym narodzie aktu nikczemnej zdrady. O kształcie polskich granic na konferencji w Poczdamie (wcześniej w Jałcie i Teheranie) decydowali alianci a nie sami Polacy.

To oznaczało jedno – brak ponownego odzyskania przez nas niepodległości. Zamianę niemieckiego okupanta na sowiecki ZSRR. Rządy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a co za tym idzie jego postanowienia, na przestrzeni lat 1945-1989 w większym ,bądź też mniejszym stopniu były uzależnione do decyzji jakie zapadały w Moskwie, a nie tylko w Warszawie . Mimo iż już w czerwcu 1956 roku naród się jawnie zbuntował, nie przyniosło to pożądanych rezultatów. Kolejne strajki miały miejsce w latach 1968 (manifestacje studenckie), 1970 (manifestacje stoczniowców), 1976 (strajki w Radomiu, Ursusie i Płocku) oraz w 1980 (ponowny strajki na wybrzeżu). Kiedy powstał NSZZ ,,Solidarność”, naród pomału zaczynał wierzyć w to, że zajdą jakieś zamiany i Polska tę utraconą niepodległość odzyska. Jednak kiedy 13 grudnia gen. Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, który trwał do lipca 1983 roku, ogromna fala represji spadła na działaczy oraz zwolenników NSZZ ,,Solidarność. Jednak w 1988 roku polscy robotnicy po raz kolejny zaczęli strajkować. Żądali nie tylko reform gospodarczych, ale i powtórnej rejestracji NSZZ ,,Solidarność”.

Moim skromnym zdaniem przyjęcie propozycji gen. Czesława Kiszczaka do wspólnego spotkania przy ,,okrągłym stole” było ze strony przedstawicieli NSZZ ,,Solidarność” ogromnym błędem. Dlaczego? Dlatego, że skutkiem tych pertraktacji było podzielenie się władzą z przedstawicielami tamtejszych władz. Rewolucja która została zapoczątkowana, nie została skończona poprzez najzwyklejsze wydanie polskiemu narodowi przedstawicieli tychże władz. Pragnienie polskiego narodu – życia w faktycznie niepodległym państwie, legło w gruzach.

Teraz mówi się o 26 latach wolności naszego narodu. Tej wolności, niezależności i samodzielności nigdy nie było. A kolejne ekipy rządzące od 2005 roku, już jawnie oddawały atrybuty naszej jeszcze iluzorycznej ,,suwerenności”, wprowadzając nasz kraj do Unii Europejskiej a wcześniej do NATO, na co nawet pozwoliła konstytucja, gdyż zapis w art. 90 ust. 1 jasno mówi iż : „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach”. Teraz pomimo iż, nasze państwo istnieje wedle prawa międzynarodowego, posiada sejm, senat, premiera, ministrów oraz prezydenta, prowadzi politykę ogłupiania i manipulowania narodem, który w większości naiwnie wierzy, iż żyje w niepodległym państwie. Jednak prawda jest inna, Ci przedstawiciele, których ten naród wybiera, nie kierują się dobrem własnego narodu, lecz wykonują polecenia z Berlina, Brukseli czy Waszyngtonu. Więc krótko mówiąc, obecny stan niepodległości Polski jest jedną wielką iluzją. Jeżeli nic z tym nie zrobimy, to za parę czy kilkanaście lat, będziemy światkami ponownych rozbiorów państwa w którym żyjemy. Polska tak naprawdę niepodległa była wtedy, kiedy tworzyła granice oraz zręby państwowości po 123 latach niewoli. Ta niepodległość trwała tylko 21 lat.

Co my możemy zrobić? Sprawić, aby nasz kraj odzyskał, najpierw pełną suwerenność a potem niepodległość? Po pierwsze – uświadamiać tych, którzy nadal są manipulowani rządową propagandą. Po drugie – obnażać wszelkie kłamstwa i błędy polityków. No i po trzecie – wyciągnąć wnioski z porażki niedokończonej rewolucji społecznej przeprowadzonej przez NSZZ ,,Solidarność”. Te czynności, tak mi się przynajmniej zdaje, sprawią, że nasz naród zacznie myśleć, co potem sprawi, że jawnie zbuntuje się przeciwko rządzącym, przeprowadzając, bezkompromisową i zapewne obłożoną wieloma ofiarami faktyczną rewolucję.    

     

Kacper Sikora

 

 

[1] Alicja Dybkowska Jan Żaryn Małgorzata Żaryn, Polskie dzieje od czasów najdawniejszych do współczesności, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, s. 215 - 218

[2] Ibidem, s.222-236

czwartek, 19 listopad 2015 12:11

Niewolnicy konsumpcji

            Każdy z nas, bez względu na wyznawane poglądy, w mniejszym lub większym stopniu ma chęci zaspokajania potrzeb. Chęć „potrzebowania” jest nierozłączną kwestią ludzkiego istnienia. Określa się to przeważnie jako atrybut wolności – dostęp do potrzeb XXI w. to czas, kiedy człowiek w państwach demoliberalnych uważa się i będzie się uważać za człowieka wolnego. Niestety jest to, jak się okaże w poniższym tekście, złudna imitacja wolności. Powodem jest konsumpcja, która tworzy z nas wtórnych niewolników.

 

Pierwotne potrzeby

 

            Podstawą egzystencji człowieka pozostają oczywiście potrzeby, takie jak posilenie się, wydalanie, sen czy proces prokreacji. Powyższe wynikają z zasad czysto biologicznych. Ostatnia potrzeba, jaką jest prokreacja, w dzisiejszych czasach traci na znaczeniu. Wystarczy spojrzeć na społeczeństwa zachodnich demokracji, które wydają na świat mniej dzieci. Główną przyczyną braku chęci posiadania dzieci w Polsce jest kwestia finansowa. Większość rodziców nie stać na to w obecnych czasach w ojczyźnie. Przeszukując Internet można napotkać informacje na temat tego, iż np. polskie matki posiadają więcej dzieci w Wielkiej Brytanii, niż miałoby to mieć miejsce w Polsce. Na Wyspach sytuacja jest dogodna ze względu na „socjal”.

 

Powyższe podstawowe potrzeby to nie kwestia wolności tylko przetrwania człowieka, co postaram się udowodnić w dalszej części tekstu. Dobrym przykładem, który warto tu przedstawić, to kwestia odpoczynku. Oprzemy się na podstawowej wiedzy w tej kwestii, z Wikipedii – nie jest to dobre źródło, ale wystarczające w tej tematyce. Człowiek bez 72 godzin snu nie jest w stanie normalnie funkcjonować. W tym wypadku potrzeba snu dla człowieka to od 6 do 9 godzin snu na dobę. To samo tyczy się to posilenia pod względem przetrwania. Człowiek bez jedzenia może egzystować miesiąc, natomiast bez wody 7 dni. Z racji tego, biorąc pod uwagę powyższe rozważania, bezapelacyjnie dojść tu trzeba do wniosku, że potrzeby podstawowe to nie kwestia wtórnego zniewolenia, a dosłownie przetrwania człowieka w wymiarze biologicznym i psychicznym.

 

Potrzeby samorealizacji

 

Oczywiście są też potrzeby innych szczebli w życiu ludzkim. Pierwsze z nich określimy jako samorealizacja. Objawia się ona w postaci rozwijania swojego hobby lub pasji. Jedni stają się muzykami, poetami, pisarzami, inni grafikami komputerowymi, jeszcze inni rozwijają swoje kulinarne zdolności. Drudzy tworzą piękne malunki na murach, stając się w ten sposób graficiarzami, a trzeci chodzą na siłownie rozwijając swoją tężyznę fizyczną i wygląd sylwetki. Inni mogą rozwijać swoje survivalowe zdolności. Listę samorealizacji można nieustannie powiększać. Oczywiście samorealizacja to proces w czasie wolnym, którego np. współczesny prekariusz będzie miał problem wygospodarować. Powodem tego jest brak czasu i niewolnicza praca za małe zarobki dla obcych antynarodowych korporacji. Inna grupa ludzi w demoliberalnym systemie nie samorealizuje się, ponieważ jest na to zbyt leniwa. Bierze wszystko to, co jest „podane na talerzu”, nie poszukuje i nie rozwija swoich zdolności, które mogą dać mu wewnętrzną satysfakcje w sferze psychicznej i duchowej. Wpływ na to ma także zjawisko konsumpcji. Problemem w samorealizacji może być również brak funduszy.

 

Granie w gry komputerowe to także element samorealizacji. Posłuży w tym akapicie, jako jeden z przykładów jej ścieżki. Osoba grająca na komputerze ucieka do wirtualnego świata. Gracz może dawać pieniądze dla korporacji. Przykładem jest opłacanie konta na grach online, by mieć lepsze przedmioty, szybsze doświadczenie itd.. To ta negatywna cecha wirtualnego świata. Samorealizacja jest tutaj zachwiana. Jednostka chce „na skróty” osiągnąć cel. Gry komputerowe mają oczywiście pozytywne aspekty rozwoju osobowego. Mogą one wpływać na rozwój jednostki w wymiarze podejmowanych działań. Dobre w tym wymiarze są gry taktyczne, strategiczne, czy gry typu cRPG (computer-Role-Playing-Game).

 

Potrzeby ekonomiczne i finansowe

 

Kolejnym szczeblem potrzeb omawianych w tym tekście, pozostaje kwestia ekonomii i finansów. Człowiek bez funduszy czuje dyskomfort. Z tego powodu może popadać w stany lękowe i depresyjne. W konsekwencji chęci posiadania, zaciąga kredyty, pożycza pieniądze od znajomych. Sytuacja ekonomiczna na rynku pracy niejednego człowieka w Polsce wpycha w sytuacje bez wyjścia. To studnia bez dna, to obraz niejednego Polaka we współczesnych czasach. Zablokowane konta, nachodzenie wierzycieli na domostwa, problem ubóstwa, utrata dachu nad głową, zajęcie majątku przez komornika. Najgorszym jednak w tym przypadku będzie utrata jakiejkolwiek możliwości spłacenia długów i wyrzucenie na bruk. W ten sposób bezdomność na polskich ulicach powraca „do łask”. Z drugiej strony nadmiar pieniędzy może przyczyniać się do dezintegracji społecznej jednostki i jej braku empatii na problemy społeczne. Najlepszym przykładem będą współcześni politycy demoliberalnego systemu. Dla nich jedzenie luksusowych potraw, jak „ośmiorniczki”, nie jest niczym wyjątkowym, skoro mają na to fundusze. Uważają, że im się należy to należy z góry, ze względu na pełnione funkcje społeczne. W ich mniemaniu nie jest to nic złego. W ten sposób stawiają siebie wyżej niż naród, skoro sami zostali wysłani w demokracji pośredniej, aby służyć dla obywateli.

Opisywane zjawisko wywodzi się jeszcze z dawnych czasów, kiedy władza i lud byli oddzieleni grubą kreską. Politycy zapominają, że zostali teoretycznie wybrani przez naród do koordynowania działań państwowych… „(…) by żyło się lepiej wszystkim.”

 

Potrzeby… niepotrzebne. Niewolnictwo w imię konsumpcji

 

Istnieją także potrzeby, które człowiekowi nie są niezbędne do funkcjonowania, jednakże system wmawia mu, programuje go, by daną czynność lub rzecz musiał zrobić, lub musiał posiadać. I tutaj przechodzimy do sedna pojęcia w tytule artykułu, jakim są „Niewolnicy Konsumpcji”.

Demoliberalny system, jako ostoja współczesnego kapitalizmu i neoliberalizmu, spowodował w konsekwencji, że człowiek stał się marionetką zachcianek i niechcianek systemu. To nie wina człowieka, że jest on atakowany z każdej strony reklamami, promocjami, pięknymi opakowaniami, kolorami i innymi podprogowymi sygnałami. Gorzej, jeśli człowiek, pod wpływem tej manipulacji w imię konsumpcji, stanie się jej niewolnikiem. Najbardziej dobitnym przykładem w tej materii pozostaje otwieranie hipermarketów czy innych markowych sklepów, gdzie człowiek bije się z innym o kawałek materiału czy mięsa, trwa na te produkty promocja. Przykro jest patrzeć, jak do wtórnego zezwierzęcenia może dojść w człowieku.

Oczywiście napędzana chęć posiadania może zaistnieć w innych sferach życia. Chciałbym tutaj poruszyć niecodzienny temat w kręgach nacjonalistycznych. Chodzi o kwestie seksu, który stał się przez konsumpcję towarem, produktem na sprzedaż i kupno. Nie chodzi mi tutaj o kwestie prostytucji czy filmów porno tylko o to, iż w obecnych nam czasach seks wszędzie nas otacza. Jest widoczny w reklamach, zdjęciach na profilach „labadziarowatych” dziewczynek próbujących zaistnieć w wirtualnej społeczności dla śliniących się zezwierzęconych niespełnionych mężczyzn. Seks stał się czymś publicznym. Najbardziej w tej sferze cierpią dzieci. Nie chodzi o kwestie pedofilii, a seksualizacji
(nie mylić z seksualnością to dwa zupełne inne pojęcia). Przykład seksualizacji najprościej przedstawić w sytuacji, kiedy własna matka kupuje ciuchy dla córeczki, by ta wyglądała jak gwiazda muzyki pop. Niestety strój celebrytki współcześnie najczęściej przypomina strój prostytutki. Konsumpcyjny świat napędza samych nastolatków do „bycia sexy”. Ktoś powie: „Co w tym złego? Trzeba być trendy”. To kwestia mody napędzanej przez korporacje, które chcą zarabiać na kreowaniu wizerunku. Mody, która za jakiś czas się zmieni. W ten sposób młoda dziewczyna kupuje elementy stroju wyjściowego, które zakrywają mniejsze części ciała. To samo tyczy się wysublimowanej stylistyki mody męskiej. Kilka lat temu popularny był trend „homoseksualnego image’u”. Dzisiaj został zamieniony na męskich brodaczy. W tej sytuacji zadać trzeba pytanie. A jeśli modne będzie za kilka lat noszenie gumowego dildo na czole to w ramach tej mody założysz to czy nie?

 

Kwestia mody - przykład francuskich flag na Facebooku

 

13 grudnia 2015 r. w Paryżu doszło do zamachów terrorystycznych, w wyniku których zginęła znaczna liczba osób. Po tych wydarzeniach, dwa dni później, na Facebooku zaistniała możliwość ustawienia sobie na zdjęciu profilowym francuskiej flagi państwowej. Jest to specjalny podprogowy sygnał, by „politować się” nad ofiarami, odwrócić uwagę od głównego problemu, jakim jest masowy problem uchodźców, pośród których znajdują się terroryści państwa islamskiego. Dobitne w tej tematyce jest przykład „mema” (obrazek internetowy z tekstem) z chłopakiem, który ustawia sobie zdjęcie profilowe. Znajduje się tam komentarz. Treść w nim zawartą sparafrazować można w taki sposób: „Nie wiem, po co ustawiam tę flagę, ale wszyscy tak robią, więc i ja tak zrobię, będę przez to bardziej trendy”.

 

Świadomość problemu

 

Najważniejsza w moich rozważaniach jest świadomość pewnych faktów. Świadomość, iż ktoś będzie na nas zarabiał, często kosztem naszego zdrowia fizycznego, psychicznego oraz pojemnością portfela. Głównie są to korporacje żerujące na niejednych narodach i społeczeństwach. Określić je tu trzeba mianem antynarodowych. Dotyczy to szerokiej gamy sfery życia: ubrań, elektroniki, pokarmu, wystroju wnętrz czy omówionego we wcześniejszym akapicie seksu. Gdy człowiek uświadomi swoje wewnętrzne zmęczenie, wynikające z psychicznego wrzasku, wtedy przebudzi się z letargu. Ten krzyk określić tutaj trzeba w trzech wyrazach: „MUSISZ TO MIEĆ”. To „musisz to mieć”, zamienić powinien na: „JEŚLI BĘDĘ TEGO CHCIAŁ, TO BĘDĘ TO POSIADAŁ”. Wtedy stanie się jednostką uwolnioną od „Niewolnictwa Konsumpcji”.

Obecna manipulacja w imię konsumowania, obrosła do takiego stopnia, że czasami człowiek uznaje to za normalną kolej rzeczy. Później nastaje wielkie zdziwienie posiadania rzeczy, które po pewnym czasie wyrzucamy i są nam niepotrzebne. Dotyka to praktycznie każdego z nas.

Jak bronić się przed tym, aby nie stać się niewolnikiem konsumpcji? Pierwszym krokiem jest świadomość opisywanego zjawiska. Nie dać mydlić sobie oczu. Uważnie słuchać ludzi, w jaki sposób do nas mówią i co robią – czy to w telewizji, czy w realnym świecie. Drugim krokiem jest luźne podchodzenie do telewizji, mediów i reklam. Kwestionowanie „papki propagandowej” postawą wyśmiania, jeśli wyczujemy manipulacje. Trzecim krokiem „kontrola promocji” podawane nam w „ładnym opakowaniu” przez telefon czy bombardowane w hipermarketach. Patrzeć na skład produktów spożywczych, a nie na ich cenę. Przykładem będzie produkt za 2 złote i 99 gr, który wcześniej kosztował 3 zł i 10 gr, a w składzie sama chemia z etykietką „E”. Powinniśmy, jako ludzie o aspiracjach narodowych, kupować produkty od lokalnych wytwórców, np. na targu. Wspierać polski rynek. A jeśli kupujemy w markecie – patrzeć na kod kreskowy odpowiedni dla polskich wytwórców. Po trzecie, rozpisanie w swoim wewnętrznym „ja” i odpowiedzenie sobie w danej sytuacji na podstawowe pytania: „Czy naprawdę jest mi to potrzebne do życia i funkcjonowania?”, „czy nie wyrzucę tego czasem za jakiś czas do śmietnika?”, „czy poczuje się przez to naprawdę lepszy?”, „czy rozgłos i wielkie show są mi potrzebne dla zaspokojenia mojego ego?”, „do czego prowadzi ta ścieżka w moim życiu?”

Wewnętrzna potyczka z konsumpcją w obecnych czasach w demoliberalnym systemie wydaje się być walką z wiatrakami. Nie zmienia to faktu, że każdy z nas, chociaż przez chwilę, zwłaszcza jako nacjonalista, powinien zastanowić się nad tą kwestią. Ten proces oporu wyrobi w nas pewne waloru duchowej tarczy przeciwko niszczącemu nas we współczesnych czasach systemowi. Pozwoli nam samodzielnie podejmować decyzje, a nie żyć w wykreowanym przez korporacje świecie.

 Patryk Płokita