Samozaoranie nacjonalizmu

Środowisko nacjonalistyczne w Polsce pomimo niewątpliwego wzrostu ilościowego i jakościowego ma podstawowy mankament, który w przyszłości może zahamować jego rozwój. Mam na myśli praktycznie całkowity brak umiejętności i chęci dyskutowania z innymi nurtami ideowymi. Byłoby to jeszcze zrozumiałe, gdyby ruch nacjonalistyczny przedstawiał jakość myśli na poziomie zbliżonym do przedwojennego. Niestety tak nie jest. Ferment ideowy krąży stale wokół tych samych zagadnień od szeregu lat. Jedni zapatrzeni są w Międzywojnie i usilnie próbują szukać zastosowania dla dorobku przedwojennych narodowych radykałów we współczesności. Inni inspiracji szukają w produktach zagranicznych, najczęściej będących efektem konkretnej specyfiki społeczno-politycznej, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że proste „kopiuj-wklej” nie ma szans na powodzenie, bo nacjonalizm musi być efektem dążenia typowo polskich elit, które przekonają i następnie poprowadzą masy. Bywa też tak, że polscy nacjonaliści szukają w nurtach zupełnie niezwiązanych z nacjonalizmem, często doznając pozornego „olśnienia” i sposobu na wyprowadzenie środowiska z intelektualnego marazmu. Jedynie nieliczni nacjonaliści próbują tworzyć coś nowego, pozostając jednocześnie w stałej łączności z „bazą”, jaką w obecnej sytuacji jest duch przedwojnia i realność współczesności, nowych wyzwań, nowych zależności.

Wydaje się, że przyczyną tego braku chęci do prawdziwego dialogu z organizacjami, ruchami czy konkretnymi ludźmi związanymi z innymi ideami, szkołami myślenia, ale będących produktem polskiej specyfiki był jeszcze do niedawna strach. Strach przed słabością idei nacjonalistycznej czy dyskusją na poziomie głębszym niż tylko typowe nacjonalistyczne poklepywanie się po pleckach. To smutne, ale niestety prawdziwe, że przez ostatnich 25 lat nasze środowisko niezbyt szczególnie interesowało się czymkolwiek co ma związek z funkcjonowaniem państwa, polityki, spraw międzynarodowych, UE itd. Efektem tego braku zainteresowania było powstanie typowych zaklęć w stylu – „To nieistotne czym jest i jak funkcjonuje UE, przecież i tak chcemy z niej wyjść”; „Zlikwidujemy to, zlikwidujemy tamto i wszystkim będzie się żyło lepiej”; „Chcemy Wielkiej Polski czyli… Wielkiej Polski”. Prawdopodobnie z perspektywy obserwatora naszego środowiska to musi wyglądać dość komicznie. Problem oczywiście zaczyna się znacznie głębiej, bo już na poziomie metapolitycznym, ale dzisiaj nie o tym.

Wielokrotnie widzę jak z lubością kwitujemy dyskusje prostymi sformułowaniami. Z liberałami nie rozmawiamy, bo to „liberały”. Z patriotyczną lewicą nie rozmawiamy, bo to przecież „komunizm”. I tak właściwie to z nikim nie rozmawiamy, bo przecież jesteśmy najwspanialsi i nie potrzebujemy dyskusji z kimkolwiek. Wszyscy są źli i głupi, za to my jesteśmy wspaniali i wszechwiedzący. Bardzo proste i wygodne, ale tak naprawdę to raczej prostackie i wygodnickie. Rozumiem, że jeszcze jakiś czas temu można było się obawiać, że słabo przygotowani i niemerytoryczni, będziemy skazani na porażkę w każdej dyskusji. Nie oszukujmy się, tak było i pewnie w wielu przypadkach nadal tak jest. Jednak dalsze kiszenie się w swoim gronie tylko nam szkodzi. Debatowanie z ludźmi o innych niż nasze poglądach nie jest czymś niebezpiecznym, o ile sami jesteśmy przekonani co do swojej wiedzy i wiary w NR. Nie mówię to o współpracy politycznej, bo to jest droga donikąd. Budowanie różnych frontów jedności narodowej już przerabialiśmy i wypadałoby żebyśmy się wreszcie nauczyli, że najwyższy czas budować swoją podmiotowość, a nie liczyć na szczęśliwy zbieg okoliczności, że ktoś nam pomoże w osiągnięciu celów wyborczych, „a po nas to choćby i potop”.

Dlatego potrzebny jest nam prawdziwy dialog. Ten w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, a nie usilne poszukiwanie punktów stycznych, tak żeby dojść do wniosku, że wszystkim chodzi o to samo i w poczuciu utrzymania dobrego samopoczucia móc wrócić do swoich spraw. Dialogos, to słowo pochodzenia starogreckiego i właściwie składa się z dwóch słów – dia i logos, czyli „przez” i „rozum”. W tej konfiguracji oznacza rozmowę, czyli „spotkanie rozumów”. Żeby doszło do spotkania rozumów muszą być obecne przynajmniej dwa „rozumy”. W przeciwnym razie to będzie nic innego niż monolog, który niczego nowego nie wniesie dla obu stron. Jedna niczego nowego się nie dowie, druga i tak nic nie zrozumie. Rozum jest kompilacją wiedzy i inteligencji. I właśnie dziś potrzebujemy dialogować z ludźmi wywodzącymi się z innych kręgów ideowych, nie dla przyjemności, ale dla własnego dobra. Wyłącznie droga konfrontacji swoich wyobrażeń i poglądów prowadzić może do zbliżania się do Prawdy. Zaś zamykanie się w świecie swoich urojeń to prosta droga do zbłądzenia na manowce i życia w przekonaniu o dojściu do jakiejś tam prawdy, nie mającej zbyt wiele wspólnego z Prawdą.

Czas powiedzieć sobie dość, zebrać się na odwagę i zacząć w pełni wykorzystywać możliwości jakie mamy. Nie ma znaczenia, że nie zawsze będziemy mieli rację, to nie konkurs z punktami przyznawanymi za każdą wygraną debatę, tylko długofalowy proces wykuwania podmiotowości nacjonalizmu w Polsce. Nie da się „wyhodować” nacjonalizmu w warunkach laboratoryjnych i kiedy już będziemy uważali, że mamy efekt finalny wypuścić go, żeby podbił świat. Trzeba o tym pamiętać.

Wydaje mi się, że obecnie naszym największym wrogiem nie są mityczni socjaliści czy liberałowie, tylko my sami. Nasza bierność i niechęć do wysiłku intelektualnego to realny problem, a nie cudactwa Korwin-Mikkego czy innego Zandberga. Niedawno miałem okazję przysłuchiwać się debacie na Uniwersytecie Wrocławskim między obrońcami i atakującymi tezę „Polska tylko dla Polaków”. Wyszedłem z niej pod ogromnym wrażeniem kunsztu dobierania argumentów w wykonaniu działacza partii Razem. Chciałbym żeby kiedyś środowisko nacjonalistyczne z taką swobodą operowało argumentami w dyskusji z dowolnym interlokutorami. Póki co droga do tego daleka. Jesteśmy na etapie „masakrowania” i „orania” tych czy tamtych. Jednak jeśli dziś zaczniemy myśleć o sobie poważnie to w nieodległej przyszłości będzie nas stać na wejście w rolę partnera w dyskusji, a nie chłopców do bicia.

 


P.S. Do tej pory nie było okazji, żeby zrobić to publicznie, więc chciałbym się poprawić. Mój dobry kolega został niedawno prezesem Stowarzyszenia Koliber. Kamil – gratuluję i szczerze życzę powodzenia!

Aleksander Krejckant