Niedawne wydarzenia z Paryża wywołały lawinę histerii w tzw. mediach europejskich oraz na salonach politycznych, żyrujących swoją władzę od Waszyngtonu, wielkich korporacji i banków. Wbrew wszelkim pozorom, ci ludzie wcale nie obawiają się terroryzmu islamskiego – lecz w pełni uzasadnionej nań reakcji. Wiedzą bowiem o swoim poziomie odpowiedzialności za to, co stało się z Europą, najpierw totalnie wyniszczoną moralnie i kulturowo po zakończeniu wojny, a mniej więcej od lat 70., poddawaną systematycznemu ludobójstwu na jej rodzimych mieszkańcach, czyli białych Europejczykach. Wystarczy spojrzeć na te wszystkie komentarze medialne dotyczące zamachu, ISIS, islamskiego ekstremizmu etc., wypowiadane przez etatowe „autorytety”. Po zatkaniu uszu i odetkaniu ich po 15 minutach ci sami ludzie mówią już o „zatrważającym wzroście poparcia dla skrajnej prawicy”, „narastającym zagrożeniu faszyzmem i antysemityzmem” itp. Po części są to pewnie inkantacje „na odpędzenie groźby”, po części paranoiczny strach przed realiami. Któż bowiem jest temu wszystkiemu naprawdę winien? Prezydent Francji Hollande sam przystawia sobie pistolet do głowy mówiąc, że Francuzów w Paryżu zamordowali inni Francuzi.
W październiku tego roku miałem zaszczyt uczestniczyć w kongresie Junge Nationaldemokraten, na terenie niemieckiej Saksonii, organizowanym pod hasłem „Rekonkwista Europy”. Brały w nim udział organizacje z całego Starego Kontynentu. Gdy niemieccy koledzy wygłaszali dla nas, Polaków, specjalne podziękowania za przybycie, poczułem, iż rzeczywiście coś się zmienia. Podczas tego wydarzenia, wśród rzeszy nacjonalistów europejskich nie dało się odczuć żadnych animozji. Były za to długie dyskusje, w których pojawiały się rozbieżności, było ich całkiem sporo, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował! Tak jakby bez słów i wspólnych deklaracji wszyscy przyjęli już powszechnie obowiązujący aksjomat, brzmiący mniej więcej tak: wszystko jest mniej ważne od tego, abyśmy wspólnie ze swych rąk ułożyli zaciśniętą pięść, która zmiażdży naszych wrogów i ocali Europę. Żeby jednak być w pełni uczciwym dopiszę, że od samego początku naturalnie wielu uczestników kongresu mówiło o tym wprost i bez ogródek. Po pewnym czasie mówili to wszyscy. Tak przemawia młode pokolenie europejskiego nacjonalizmu, chyba w końcu wolne od spadku lat 1939-1945.
Podczas naszych niekończących się dyskusji mieliśmy okazję jako Polacy, uciąć sobie dłuższą pogawędkę z Finami. Reprezentowali Nordycki Ruch Oporu. Jeden z nich powiedział: „Musimy całkowicie przeciąć to, co wiąże nas z przeszłością, ponieważ System zawsze będzie jej używał do dzielenia nas.” Wtedy powiedziałem sobie w duchu: „w tym szaleństwie jest metoda”, lecz później zacząłem się przyglądać temu bliżej. Skonfundowany zapytałem samego siebie: czy naprawdę historia relacji między Europejczykami jest wyłącznie historią bratobójczych wojen? Otóż to nieprawda, bo gdy w 1919 roku Bela Kun urządzał krwawe polowanie na Węgrów, naszym bratankom w sukurs przybyły wojska ich niekoniecznie najukochańszego sąsiada – Rumunii. Kiedy rok później Polacy zdeptali bolszewicką bestię pod Warszawą, ich wiktorię opiewali Niemcy, którzy odcinali odnóża tej samej gadziny w podpalonym od „rewolucji” Berlinie. Europejscy nacjonaliści prowadzili później boje z komunistycznym internacjonalizmem jeszcze bardzo długo. Przypadki wzajemnego wspierania się nie były odosobnione, ani epizodyczne. A przeszłość bardziej zamierzchła? Warna, Lepanto, Wiedeń?
Odrębną sprawą pozostają „wzajemne kłótnie krzywd”, które w świetle obecnych okoliczności powinny zostać do odwołania zawieszone. Żaden naród europejski nie ma w stu procentach czystego rachunku, nawet jeśli poziom „zbrodniczości” poszczególnych nacji był bardzo różny. Nie chodzi przecież o to, by zapominać, lecz by wyciągać wnioski. I przede wszystkim skupić się na tym, co teraz. A teraz mamy do czynienia ze zmasowanym atakiem na nas wszystkich ze strony kolejnego rozdania międzynarodowych, anty-ludzkich ideologii, z których islamizm jest najbardziej widoczną, ale akurat najmniej potężną (międzynarodowa mafia bankowa, lobby syjonistyczne, to nadal dzierżyciele korony).
Jedyna ze spraw bieżących, która nas jeszcze skutecznie dzieli, to Ukraina. To, jak globalistom, oligarchom i bankierom z obu stron udało się rozegrać przeciw sobie nacjonalistów, zerwać więzi zaufania przy okazji konfliktu na Ukrainie, powinno nam służyć za cierpką lekcję – my, europejscy nacjonaliści, nie mamy przyjaciół poza sobą. Jeśli będziemy dalej się rozbijać o „Putina”, granice jałtańskie, poszczególne chrześcijańskie denominacje, durnowatą wojenkę „Słowianie kontra Germanie”, pogaństwo, garnitury i kurtki lotnicze, to nie zdołamy pospieszyć na ratunek naszemu kontynentowi, który tak naprawdę leży na łopatkach od 1945 roku. Teraz jest już dobijany.
Co natomiast dzieje się nad Wisłą? Polska dokonała najprawdopodobniej zmiany czysto kosmetycznej. Oto bowiem podstawiła sobie tym razem Sikorskiego na miejsce Mikołajczyka, odwrotnie niż raz się zdarzyło. O ile bowiem poprzednik prezydenta Dudy wraz z całym rządem był typowym Mikołajczykiem – w kwestiach stricte dyplomatycznych wywracali się o własne nogi, ośmieszali siebie i wszystkie urzędy – o tyle ich następcy mają już wyraźne „szlify” i nie są nimi lewe papiery z Harvardu: są tam poligloci, ludzie umiejący się prezentować – pachnie to wyraźnie wyrobionym Sikorskim. W swoim serwilizmie wobec zaoceanicznych potęg Sikorski i Mikołajczyk nie różnili się wcale. Polacy jednak największą uwagę ze wszystkich narodów świata przykuwają do oficjalnej otoczki, do gestów i symboli. „Godnie prezentujący się prezydent” z rządem podejmującym kilka słusznych decyzji (walka z patologią w edukacji etc.) z pewnością wystarczą na kilka lat milionom rodaków rozczarowanych niszczycielskimi rządami PO. Jednak my musimy wpasowywać się w ogólnoeuropejski trend pro-nacjonalistyczny i nie pozwolić, aby pociąg rewolucji odjechał bez nas.
Wbrew pozorom to, co się przed nami odsłania, wygląda na wielką szansę. Centroprawicowy rząd będzie skutecznie pożerał swoich demoliberalnych konkurentów z pozostałych naczelnych partii, dostatecznie skompromitowanych dziesięcioleciami plądrowania majątku narodowego. Sam jednak, w końcu zacznie się potykać, nie poradzi sobie raczej z nadchodzącą zmianą rzeczywistości, ową bałkanizacją Europy, którą od tak dawna wieści Tomislav Sunić. Wkrótce przestaną liczyć się te wszystkie „demokratyczne” i „prawo-człowiecze” brednie, a bękarty szkoły frankfurckiej spod znaku „człowieka bezprzymiotnikowego” i „jednej, ludzkiej rasy” spłoną na stosach przyszykowanych przez „biednych, wymagających pomocy przybyszów”. Wtedy i oficjalna nowomowa neobolszewizmu, jakim jest globalizm, którą posługują się również „prawicowi” akolici salonów, rozpryśnie się na drobiny. Wraz z nią nastąpi niechybna delegitymizacja proamerykańskiej prawicy. Chyba, że ta zacznie się w tempie błyskawicznym „orbanizować”, co utrudni nam znacznie sprawę, ale krajowi wyjdzie na dobre.
Samo przejęcie władzy, niezależnie od ww. warunków, „uchodźców” etc. oczywiście i tak wymagałoby konsolidacji na wielką skalę, aby nie skończyć jak ofiary jakiejś obrzydliwej „pro-unijnej” junty. Bądźmy jednak realistami – żaden naród europejski nie ma w sobie tak głęboko zakorzenionych instynktów anarchistycznych, jak Polacy. Czeka nas więc ciężka i bardzo mozolna praca nad samym tworzeniem struktur. Pozostaje nadzieja, że się nam opłaci, tak jak pokoleniu Piłsudskiego i Dmowskiego. I Polska, po 76 latach, wreszcie zmieni swój kolonialny status. Tylko bowiem poprzez walkę o własną ojczyznę możemy wesprzeć wysiłki na rzecz obrony Europy.
Daniel Kitaszewski