W polskim społeczeństwie, a także pośród tych, którzy uważają się za najlepszą tkankę narodu, za istną awangardę, czyli pośród polskich narodowców, widać pewne bardzo niepokojące objawy czegoś, co można by określić z jednej strony mianem narodowego masochizmu, a z drugiej – jakiegoś przedziwnego wstrętu do krwi i wszystkiego, co wiąże się z jakąkolwiek formą agresji. Gdybym był Juliusem Evolą, to rzekłbym zapewne, że Polacy są lunarni. I niestety nie ma to nic wspólnego z kobiecością spod znaku starotestamentowej Judyty, hinduskiej bogini Kali czy takowych europejskich heroin jak św. Joanna d’Arc czy królowa Izabela Kastylijska, lecz z tym, co potocznie kojarzy nam się z płcią piękniejszą, a jednocześnie słabszą (drogie Czytelniczki, mówię „potocznie” więc nie czujcie się urażone!) czyli byciem delikatnym kwiatkiem który łatwo można rozdeptać.
My Polacy chyba po prostu lubimy (przepraszam, że ujmę to tak bezpośrednio ale skoro laureat Nike Szczepan Twardoch może rzucać najgorszymi przekleństwami i jest za to hołubiony, to ja nie będę gorszy) dostawać w dupę. Piszę sobie ten tekścik w nocy 28 grudnia i akurat wczoraj była kolejna rocznica powstania wielkopolskiego. Powstania dość oryginalnego jak na nasze standardy bo jakimś cudem (albo raczej – dzięki najlepszym cechom poznaniaków) Polakom udało się w nim wygrać. Jak to się katuje Polaków takim powstaniem warszawskim, które to bohatersko udało nam się przegrać, dziesiątki tysięcy ludzi zginęło pod bombami Luftwaffe bądź w masowych egzekucjach organizowanych przez RONA i chłopaków Oskara Dirlewangera, no ale stanęliśmy dzielnie do boju, przy skrajnej dysproporcji sił i bez większych szans na wygraną (chyba, że ktoś na poważnie wierzył w możliwość polsko-sowieckiej współpracy ale po wszystkich doświadczeniach jakie z Krajem Rad mieliśmy, to chyba trzeba było być skrajnym idiotą by w takową wierzyć), no ale stanęliśmy do boju, ofiara krwi została na narodowym ołtarzu złożona, panteon bohaterów przyjął kolejne tysiące herosów i mamy powód do dumy. Już Dmowski pisał o tym, że (cytuję z pamięci) „myśmy odbiegli od innych narodów do tego stopnia, że gdy inni celebrują zwycięstwa, my świętujemy porażki” a nie dane mu było dożyć II wojny światowej. Żył jednak w realiach II RP, a za sanacji podobnym kultem otaczano ostatnich żyjących powstańców styczniowych – bohaterów zrywu przegranego. Nie mówię by o tych wszystkich tragicznych wydarzeniach nie pamiętać, nie mówię by nie palić świeczek, ale chyba jednak o wiele zdrowsze jest obchodzenie zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej przez Rosjan (żeby była jasność – ja wiem, że prawdziwa Rosja to walczyła w ROA a nie w Armii Czerwonej, niemniej jednak dla współczesnego Iwana, po kilkudziesięciu latach istnienia ZSRR i powszechnej narodowej dumie z mocarstwowości Związku Sowieckiego, jestem w stanie niejako zrozumieć ich odczucia), święta niepodległości przez Amerykanów, rocznicy odbicia Krajiny przez Chorwatów w 1995 roku czy rewolucji islamskiej przez Irańczyków, gdzie wszystkie te wydarzenia celebrowane są przez cały naród (w końcu dla wielu Polaków nasz 11 listopada to po prostu dzień wolny od pracy) niż ogólnopolska martyrologia z okazji 1 sierpnia. Naprawdę, chyba żadna rocznica nie jest tak obchodzona w Polsce jak akurat ta. Dziwi mnie, że nie ma wtedy dnia wolnego, to już by była wisienka na torcie.
Zapewne pisałem już w „Szturmie” kiedyś o tym, że w moim odczuciu polscy narodowcy, zwłaszcza niektórzy, wykorzystują skrajnie instrumentalnie w tym celu, by ukierunkować niechęć swego elektoratu na wrogiej według nich grupie narodowościowej, jaką mieliby być Ukraińcy. Nie chcę tutaj już nawet pisać o tej nieszczęsnej Ukrainie, wojnie, nacjonalistach, pułku Azow i Prawym Sektorze i o tym wszystkim, choć i tak już coś czuję, że w komentarzach mi się oberwie – niestety niespecjalnie mnie to obchodzi, swoje zdanie mam i go nie zmienię. Chcę jednak zwrócić uwagę na coś szalenie istotnego, o czym nikt zapewne nigdy nie pomyślał – w jaki sposób dzisiaj mówi się o Wołyniu? W wielkim skrócie historia wygląda tak, że ukraińscy partyzanci oraz chłopi przyszli, spalili wsie, Polaków brutalnie zamordowali, koniec. Cóż, generalnie tak to wyglądało. A teraz zastanówmy się – czy budowanie polskiej tożsamości narodowej na czymś takim jest zdrowe?
Podczas II wojny światowej hitlerowskie Niemcy wymordowały 6 milionów Żydów (przypominam, że nie tylko negowanie nazistowskich zbrodni, co naturalnie jest kretynizmem, ale i zaniżanie tej liczby, jest karalne – na szczęście darcie Biblii w tym kraju uchodzi na sucho i to najlepiej pokazuje, jakie to dobra prawne chroni nasze prawo karne), co doprowadziło do powstania w 1948 roku Państwa Izrael. Wbrew pozorom ci, którzy przeżyli Holokaust, nie byli witani w państwie żydowskim ciepło i serdecznie – aż do procesu Eichmanna ofiary narodowych socjalistów traktowane były jako swoiste „ofiary losu” które nie potrafiły się postawić agresji, były skrajnym przeciwieństwem tego, czego syjoniści wymagali od „nowego Żyda” czyli narodowej dumy i gotowości walki za swój kraj. Cokolwiek nie sądzić o tym, co wyprawiają Izraelskie Siły Obrony (sama nazwa jest już kpiną) względem Arabów – była w tym jakaś logika. Jeśli ktoś liczy na to, że Polacy, niczym obecni Izraelczycy bądź wielkie kancelarie prawne z Nowego Jorku będą w stanie coś, przepraszam za określenie, ugrać na naszym narodowym cierpieniu – to jest w błędzie. Cokolwiek nie sądzić o syjonizmie – przyjęta przez niego polityka była zbyt chłodna i brutalna, ale zbudowana na logicznych i sensownych przesłankach.
Polacy nie są ofiarami losu. Podczas rzezi wołyńskiej nie każda wieś padała ofiarą gwałtu. Powstawały formacje samoobrony które potrafiły skutecznie ochronić swych najbliższych. Były akcje odwetowe i nie ma się czego wstydzić, że były. Jeśli – jak najbardziej słusznie – przypominamy o Wołyniu, to róbmy to w taki sposób, by Polacy, przy całej potworności tej historii, byli w stanie myśleć o swoich przodkach z dumą. Tak jak to uczą teraz Żydów o Holokauście – tak, mordowano nas, gnano do komór gazowych, ale nie zapominajmy o powstaniu w gettcie warszawskim i wielodniowym oporze, który miał pozwolić nam wybrać sposób, w jaki umrzemy – czyli z podniesioną głową a nie na kolanach. Naród, który chce być narodem wielkim, narodem silnym powinien znaleźć narrację, która nawet największą klęskę i tragedię potrafi opisać w sposób, który wywoła płacz nad ofiarami, ale nie będzie budził przeświadczenia, że jesteśmy ofiarami losu niezdolnymi się bronić i nadającymi się tylko do tego, by zagnać nas pod ścianę bądź do niewolniczej pracy.
Dziwi mnie święte oburzenie niektórych osób na mój ostatni tekst, gdzie próbowano mi wmówić usprawiedliwianie Państwa Islamskiego oraz wmawianie mi, że stawiając znak równości pomiędzy okrucieństwami Europejczyków i Arabów obrażam cywilizację łacińską. Nie ma co się oszukiwać – wielkie imperia powstawały zawsze przez podbój, a silniejsi narzucali swą wolę słabszym. Z punktu widzenia humanitarno-pacyfistycznego to Europa jest skąpana we krwi, jej historia to historia przemocy, rzezi i niewoli. Nie ma co się oszukiwać, Rzymianie Kartaginę zrównali z ziemią, Hiszpanie podobnie postąpili w Ameryce Południowej z Aztekami. Piękno, a europejska cywilizacja piękno niosła, wymaga ofiary, często niewinnej. Oczywiście możemy tkwić w przesądach o pokoju i spokoju, możemy nasz nacjonalizm rozmienić na jakąś narodową ideę świętego spokoju zadowolonego z siebie mieszczaństwa, ale to droga słabości i powolnego upadku. Dzisiaj doskonale objawia się to w stosunku do uchodźców – wielu Polaków nie chce co prawda przyjmować niechcianych gości w naszych stronach, ale przecież tam są kobiety i dzieci, przecież nie można ich wszystkich deportować, przecież nie można użyć siły przeciw inwazji, to byłoby niehumanitarne, to byłoby okrutne! Jeśli naród nie jest w stanie atakować, to prędzej czy później nie będzie też w stanie się bronić. Dlatego zachęcam – nie czarujmy się, że świat zawsze jest delikatny i łagodny, wręcz przeciwnie. Nie oszukujmy się, że Europa to nie jest historia krwawych walk na arenach, historia legionistów, wikingów i krzyżowców, że to nie jest historia ucisku i brutalności – bo jest. I nie zamierzam za to nigdy nikogo przepraszać.
Często najróżniejsza pipi-prawica i katolicy-celebryci potępiają dobrych amerykańskich chrześcijan, którzy z bronią w ręku walczą z aborcją w swoim kraju. Mordowanie nienarodzonych w USA jest prawem konstytucyjnym i szanse na zmianę tego stanu na gruncie prawnym są, niestety, zerowe. Oczywiście, należy edukować i mówić ludziom, że tak nie wolno – ale co czynić, gdy są głusi na nasze napomnienia? Ostatni jednak atak, w którym zginął policjant oraz dwoje cywilów (kimkolwiek by nie byli) spotkał się z krytyką nawet wśród wielu polskich „radykałów”. Cóż, to, że z rzeźnikami w białych kitlach w Stanach nie można dyskutować już inaczej niż za pomocą kul karabinowych to dla czytelników „Szturmu” zapewne rzecz oczywista, jest to nic innego jak obrona konieczna, zachowanie przysługujące każdemu wolnemu człowiekowi, by chronić nie tylko siebie, ale również innych, przed przemocą i gwałtem. Jeśli istota ludzka rozpoczyna się wraz z chwilą połączenia się plemnika z komórką jajową to nie ma żadnej różnicy między zabójcą na zlecenie strzelającym z Dragunova a aborterem używającym ssaka. Jeden i drugi uczynił z zabijania niewinnych osób zawód, miejsce jednego i drugiego jest w celi śmierci a jeśli państwo nie reaguje na naruszanie podstawowych praw, to moralnym obowiązkiem jest uczynić wszystko, by zapobiec złu. W Stanach antyaborcyjne podziemie wytoczyło przeciw krwawemu przemysłowi śmierci istną wojnę – i miało ku temu pełne prawo. Na tej wojnie przeciwnikiem jest nie tylko ginekolog w białym kitlu (zbrodnie ludobójców w czarnych uniformach to pestka w porównaniu z aborcyjnym Holokaustem dokonywanym przez panów doktorów w owych białych kitlach, Holokaust który odbywa się na naszych oczach i który pochłania co roku dziesiątki milionów ofiar) ale również każdy kto go pomaga – również ochroniarze, a także ci którzy wspierają przemysł Zagłady. Jeśli ktoś uważa Armię Boga i innych amerykańskich bohaterów za zbrodniarzy to powinien zacząć wstydzić się za Armię Krajową, która strzelała nie tylko do rzeźników pokroju Franza Kutschery, ale i do ludzi którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili lecz uwikłani byli w system terroryzujący mieszkańców GG. Jeśli terror działaczy pro-life sprawi, że ludzie będą bali się chociażby przychodzić do tego typu miejsc – to będzie to wielkie zwycięstwo cywilizacji życia. A jeśli ktoś uważa, że takie kroki to „przesada” to ciekaw jestem czy nie chwyciłby za broń w sytuacji, gdyby jego rodzina była w śmiertelnym niebezpieczeństwie ze strony jakiegoś zbója który chce najbliższym poderżnąć gardła – no bo jeśli nie to chyba jednak dzieci nienarodzone przestajemy traktować jako takie same osoby ludzkie jak Ty czy ja. Ale wtedy przestańmy gadać o ochronie życia.
Oczywiście nie chcę tutaj nawoływać do tego, by Polacy nagle pokochali krew i przemoc, by każdy z czytelników zszedł na ścieżkę bezprawia i okrucieństwa – rozbraja mnie jednak naiwna wiara w jakiś narodowy pacyfizm, zachwyt nad rycerskością naszych przodków przy jednoczesnym odrzuceniu tego, w jaki sposób swe bohaterstwo nie raz objawiali. I na zakończenie powiem tak – nigdy nie dostałem żadnego mandatu i mam nadzieję, że nie dostanę oraz z politowaniem myślę o osobach, dla których najważniejszą rzeczą jest dać komuś (najlepiej policjantowi, co nie? W końcu każdy policjant to „pies” a jak Cię okradną to chwytaj człowieku za łom, samemu znajdź złodzieja i samemu wymierz sprawiedliwość) po mordzie ale polecam zaśmiać się w twarz każdemu kto powie wam, że jest antysystemowcem a jednocześnie wzdryga się na myśl o koktajlach Mołotowa, a od najgorszych wyzywa nie tylko pospolitych chuliganów (których miejsce jest za kratkami), ale też i ludzi, którzy takich prostych, spokojnych ludzi jak ja kiedyś-kiedyś, przy pewnej okazji, stosując może mało kulturalne, ale być może jedyne słuszne w tamtej sytuacji środki uchronili przed nieusprawiedliwioną niczym przemocą. Nie wzywam nikogo by szedł ich śladem ale na pewno nie będę mówił, że nie mieli mózgu.
Michał Szymański