Wybory, wybory i po wyborach. Kolejne „święto demokracji” za nami, a efektem drugie 5 lat rządów Andrzeja Dudy. Jak zawsze wybory nie tylko są ciekawe ze względu na przebieg i wynik, ale także ze względu na szereg społecznych i publicznych konsekwencji. Towarzyszące emocje takim wydarzeniom pozwalają uchwycić prawdziwe podziały, różnice ideologiczne i polityczne etc. Interesującą dla nas kwestią jest także ocena zachowania i decyzji Konfederacji, jak również samego stanowiska nacjonalistów wobec wyborów, zwłaszcza w kontekście 2 tury wyborów. Nie mam zamiaru pokusić się o pełną analizę wyborczą, ale skupić chciałem się na kilku interesujących nas aspektach i zjawiskach.
Klasizm
Swego czasu na murach polskich miast popularne było graffiti „walka klas trwa”. Dziś termin ten kojarzy się z ustrojem słusznie minionym. I właściwie tylko z nim. Przecież mamy liberalizm, demokrację, wolny rynek, gdzie tu miejsce na walkę klas rodem z koncepcji staruszka Marksa? A kto powiedział, że walka klas musi być marksistowska i prowadzona akurat z punktu widzenia determinizmu dziejowego i sprawiedliwości?
Walka klas trwa i jest to walka prowadzona przez intelektualne oraz ekonomiczne elity obecnego systemu przeciwko tym, którzy są biedni, poszkodowani przez system, marginalizowani i wykluczeni. Okres wyborczy, a właściwie powyborczy daje zazwyczaj aż nadto dowodów na powyższe twierdzenie.
Już kilka minut po publikacji wstępnych wyników mogliśmy się dowiedzieć, że na Andrzeja Dudę głosowała wieś i małe miasteczka, głównie ludzie starsi i w średnim wieku, a także – o zgrozo! – ludzie z wykształceniem podstawowym lub średnim, oraz ci generalnie gorzej sytuowani materialnie.
Swego czasu w numerze „Nowego Obywatela” poświęconym peryferiom padło kapitalne stwierdzenie – prawdziwy rasizm III RP to ten skierowany wobec wsi, małym miejscowościom i ich mieszkańcom. To ich samozwańcze elity intelektualne i moralne obecnego systemu uznały za gniazdo zabobonu, reakcji, zacofania, oraz – jakżeby inaczej – nieporadności, „roszczeniowości” i braku chęci do pracy. Wypadnie nam się w pełni zgodzić z tym twierdzeniem. III RP to państwo walki klas. Ta jednak narzucona została przez elity wszystkim tym, którzy są na dole, a w pierwszej linii tym, którzy ponieśli i ponoszą koszty zbrodniczych „reform” Balcerowicza i jego następców. Pisaliśmy już zresztą o tym w „Szturmie” nieraz. Elita to ci nowocześnie, wykształceni, oświeceni, otwarci i tolerancyjni. Ciemna masa ze wsi i małych miast, bez studiów, koneksji i znajomości to hołota, pełna religijnej dewiacji, ograniczenia, uprzedzeń i zacofania.
Tak długo jak owi „homo sovieticus” (wprowadzeniem tego terminu wedle liberalnej wykładni do obiegu publicznego ks. Józef Tischner na zawsze zhańbił swe nazwisko) głosowali tak jak im narzucały media, partie, telewizje i wszelkie autorytety, tak długo mówiono o sukcesie transformacji demokratycznej w Polsce. W końcu jednak w roku 2015 PiS wyczuwając doskonale nastroje społeczne postawił na kampanię skierowaną nie do „młodych i przedsiębiorczych”, ale do milionowych mas, które od kilku dekad były właściwie nieobecne w polityce, historii i dyskusji. Co więcej, PiS nie tylko obiecał określone reformy socjalne, ale także je zrealizował! Tym samym upodmiotowieniu uległo kilka, a może i kilkanaście milionów Polaków i Polek, którym nie tylko przywrócono godność, zabezpieczono w niemałym stopniu byt, ale przede wszystkim pokazano, że ich głosy liczą się tak samo, jak głosy młodych, wykształconych magistrów filozofii, kulturoznawstwa i innych jakże potrzebnych kierunków. Tego właśnie najbardziej nie mogą przeboleć elity. Tego, że do tej pory powolni im potomkowie chłopów pańszczyźnianych śmieli się zbuntować i nie wybrać po raz kolejny demokratycznej, liberalnej i europejskiej partii – Platformy, a „faszystowską” i „autorytarną” – Prawo i Sprawiedliwość. Od tego czasu nienawiść klasowa na stałe zagościła w mediach liberałów – NaTemat, Gazecie Wyborczej, Najwyższy Czas i inne publikatory prawie codziennie wylewają swoje histerie na ciemny lud, który daje się „przekupić”. Bo przecież kiedy liberałowie głosują na swoje partie oczekując, że te zrealizują ich postulaty, to wcale nie jest przekupstwo. Podobnie jak każda inna sytuacja, gdy ktoś głosuje na daną opcję polityczną, bo uznaje że na tym skorzysta – na polu ekonomicznym, kulturowym czy jakimkolwiek innym. Jednak w liberalizmie wrogiem numer jeden w ramach walki klas są ci biedniejsi, gorzej wykształceni, mieszkający poza aglomeracjami. Ci, którzy jako tacy ponoszą koszty funkcjonowania systemu oraz bogacenia się wąskiej elity. Nic więc dziwnego, że w ramach utrzymania status quo, to oni są atakowani, gdy choć trochę zdołają podnieść głowę.
Tegoroczne wybory wykazały kumulację takich klasistowskich podziałów i stanowisk szeroko rozumianego obozu opozycji, w tym także lewicy (sic!). Wyborców PiSu nazwano „ciemną biomasą”, tym samym odbierając ludziom tym nawet pozór człowieczeństwa, postulowano podział Polski na dwa odrębne kraje (oświeconą Polskę Trzaskowskiego i zabobonną Polskę Dudy), sugerowano odebranie prawa głosu tym „głupszym” i „gorzej wykształconym”. Okazuje się, że kiedy w 2007 czy 2011 ludzie wybierali PO, to był objaw dobrze działającej demokracji, a gdy w 2015, 2019 i 2020 wybierają PiS wówczas już są nie rozumiejącymi ekonomii i polityki roszczeniowcami, których przekupiono obietnicami reform socjalnych. Jakżeż nieludzki musi być liberalizm w oczach samych liberałów, że obietnica 500 zł na dziecko, czyli kwoty cokolwiek niewielkiej, starczyć ma do zagłosowania na tą czy inną partię.
Wszelkie autorytety po wygranej Dudy dostały wręcz histerii. Ktoś publicznie deklaruje, że nie będzie kupował produktów od polskich rolników – w końcu oni śmieli głosować inaczej niż im nakazano. Ktoś znowu, kto swego czasu był piłkarską legendą, stwierdza, że to „niebezpieczne”, że ci gorsi, gorzej wykształceni, sytuowani, z małych miejscowości decydują o tym, kto zostaje głową państwa. Liberałowie, którzy mają swoje gęby pełne demokratycznych frazesów nie mogą nie wylać z siebie nienawiści na tych, którzy…spełniają swój rzekomo demokratyczny „obowiązek”. Za co? Za to, że ci głosują w demokratycznych wyborach. Znowuż na jednym z liberalnych portali pojawia się znaczący nagłówek „mieszkańcy dużych miast najbardziej niezadowoleni z wyniku wyborów”. Chciałoby się dodać „i co z tego?”. Oczywiście, tytuł jasno wskazuje, że to ci dobrze zarabiający, najlepiej w zagranicznych korporacjach, z dyplomami magistrów nikomu niepotrzebnych prywatnych uczelni, są kastą, która wedle liberalnych elit ma być głosem sumienia i rozsądku, ale przede wszystkim ma mieć decydujący głos w polityce. Wyobrażacie sobie tytuł „mieszkańcy wsi najbardziej niezadowoleni z wyniku wyborów”? No właśnie, tak niezbyt. Może w „Szturmie” albo „Nowym obywatelu”, ale na pewno nie w głównym nurcie.
Mentalność folwarczna to tutaj słowo klucz. Starczy zerknąć na histerie Sławka Sierakowskiego z KryPola, który nie mógł wprost nie wyrazić szoku i histerii z tego, że to głównie na terenach wiejskich i małomiejskich skoczyła frekwencja w drugiej turze względem pierwszej. Co, służba i małorolni z czworaków śmieli głosować inaczej niż jaśnie panowie z dworków, salonów i sal bankietowych? No cóż, nie od dziś wiadomo, że „Krytyka polityczna” to żadna lewica, tylko liberalizm w najgorszym, drobnomieszczańskim wydaniu. Słów pogardy na to szkoda.
Słyszy się od czasu do czasu, że powinniśmy wprowadzić cenzus w głosowaniu – wykształcenia, wynagrodzenia lub majątku, wiedzy o państwie. No cóż, choćby z powodu członkostwa w ONZ czy UE jest to po prostu niemożliwe i doprowadziłoby to do natychmiastowej izolacji Polski na arenie międzynarodowej. Co ciekawe propozycje takie padają często z ust tych, którzy PiSowi zarzucają to, że… doprowadza do izolacji Polski. O grotesko.
No dobrze, ale co właściwie daje wykształcenie takiego, że ktoś kto nie ma matury czy magistra, miałby stać się obywatelem gorszego rodzaju? Znamy setki, jak nie tysiące przykładów na to, że wykształcenie nie jest jakoś specjalnie skorelowane z poziomem etycznym i moralnym człowieka. Obsada oficerska Einsatzgruppen to przykład skrajny, ale wymowny. Czemu fakt, że ktoś nie posiada określonego papierka, w dzisiejszych czasach straszliwie już zdezawuowanego, ma warunkować to, że nie będzie w stanie on nawet elementarnie wpływać na politykę? Przecież polityka cały czas będzie dotykać jego i determinować szereg czynników życiowych. Tymczasem w imię fanatycznego wręcz klasizmu postuluje się tu i ówdzie odebranie ludziom tego prawa. A przecież chodzi nie o faktyczne predyspozycje do oddania głosu, ale o wykluczenie określonego typu wyborców z procesu politycznego. Identyczna sytuacja jest z postulatem cenzusu materialnego czy podatkowego, tu jednak podaje się to bez ideologicznych usprawiedliwień, a wprost się stwierdza, że ci biedniejsi powinni być tak jak kiedyś ludźmi gorszej kategorii.
Test znajomości konstytucji? Egzamin z zasad funkcjonowania państwa? To naprawdę niezbędne do stwierdzenia czy ktoś utożsamia się z tym, czy innym kandydatem? A czy ludzie korzystający z komunikacji miejskiej wiedzą jak skonstruowany jest tramwaj albo autobus? Oczywiście, że nie, co nie przeszkadza im w używaniu tegoż i ocenie komfortu jazdy. Co da nam to, że zakujemy na przysłowiową blachę artykuły Konstytucji? Nie czyni nas to ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, ani tym bardziej nie wpływa to na nasze uwarunkowania, które nakazują popierać daną opcję polityczną. Zresztą, czemu akurat znajomość konstytucji ma warunkować prawo głosu? Może znajomość całego prawa? Albo wszystkich głównych szkół ekonomicznych? Warunki takie możemy mnożyć i szybko dojdziemy do założeń, jakie przyświecały twórcom republikańskiej formy USA – w skrócie to: rządzą elity i technokraci, a zwykli ludzie trzymają się od polityki jak najdalej.
Myśl taka, charakterystyczna dla części prawicy, nie jest jednak zbieżna z ideą kierowania się interesem narodowym czy postulatem uczciwości w ramach aparatu władzy. Klasizm, dzielenie Narodu na lepszych i gorszych wedle arbitralnie dobranych kategorii, a tak naprawdę ze względu na dokonywane wybory polityczne to ślepa uliczka. Kiedy mówimy o solidaryzmie narodowym, tym samym odwołujemy się do idei Narodu organicznego, Narodu opartego na solidnych więzach i Narodu, który tworzy silną całość. Stąd wszelkie dzielenie ze względu na histerie wyborcze, liberalne zaczadzenie czy poczucie wyższości musi być dla nas jako nacjonalistów obce.
Polityka?
Innym zupełnie zagadnieniem jest sam stosunek do wyborów. Jedni podchodzą do wyborów niczym kibice do spraw klubowych – czyli fanatycznie popierają swoich kandydatów. Siłą rzeczy w tych wyborach był to Krzysztof Bosak, przedstawiciel liberalno-populistycznej Konfederacji. Z drugiej strony mamy postawę abnegacji wyborczej, swoistego obrażenia się na demoliberalizm. Nie pójście na wybory urasta tu do rangi aktu oporu wobec wrogiego Narodowi systemu. Czy faktycznie?
Wybory to tylko jeden z tysięcy elementów liberalnego państwa, w którym tkwimy i funkcjonujemy. Od pracy, przez urzędy, komunikację miejską, po setki innych elementów – każdy i każda z nas codziennie porusza się w demoliberalizmie. Wybory oczywiście są tu dość skrajnym przykładem, bo przecież w tych udziału brać nie trzeba. Jednak przecież, jeśli odstawimy pewną retorykę na bok, okazuje się, że choć kandydaci to bez wyjątku tacy lub inni liberałowie, to jednak liberał liberałowi nierówny. Naprawdę nie widzielibyście różnicy, gdyby kilka tygodni temu wygrał Trzaskowski? No właśnie, wówczas najpewniej prawica ogłosiłaby prawdziwe pospolite ruszenie, a krzykom oburzenia i sprzeciwu nie byłoby końca.
Polityka będzie się działa i będzie na nas wpływać bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. Pytanie czy nie lepiej do tematu podchodzić elastycznie i w określonych wypadkach jednak zagłosować? Nie mówię, że konkretnie na Bosaka, akurat do tego kandydata i jego libertyńskiego obozu bardzo mi daleko. Nawet jeśli mamy wybrać przysłowiowe mniejsze zło, to przecież zawsze jest lepsze wyjście niż głos na zdeklarowanych zwolenników lgbt, ludzi finansowanych przez międzynarodowe siły etc. Wspominamy jako nacjonaliści często Ernsta Jüngera i jego słynny cytat o nie oddawaniu głosu. Mało kto pamięta, że Jünger po latach przyznał, że jak najbardziej chodził na wybory i głosował na DNVP – przeciwko NSDAP. I ciężko mieć do niego o to pretensje. Dziecinne obrażanie się na demoliberalizm raczej nie posunie nas do jego obalenia, a brednie o tym, że głosując tym samym legitymizujemy ten system ciężko brać na poważnie. Czyli nie głosując tym samym odbieramy demoliberalizmowi jego legitymizację? Ciężko w to uwierzyć patrząc na stabilność obecnego ustroju, a łączna liczba nacjonalistów w Polsce każę sądzić, że to czy wszyscy zagłosują czy nie, w skrajnie niewielkim stopniu wpłynie na frekwencję i ewentualny spadek zaufania do obecnej formy państwa.
Nie twierdzę, że zawsze należy głosować, czasami faktycznie nie mamy na kogo, lub kandydaci niczym się nie różnią. Jeśli jednak możemy wybrać opcję, która oznacza przynajmniej przedłużenie czasu, do chwili przejęcia władzy przez sorosowych liberałów, to uważam, że powinniśmy być skłonni do „zniżenia się” do udziału w wyborach. Korona z głowy nam z tego powodu nie spadnie, a być może wygrywamy w ten sposób czas konieczny na przygotowanie się do nowego etapu walki narodowej.
Konfederacja
Udział Konfederacji w wyborach to odrębna sprawa, dla nas o tyle istotna, że to na Konfederację orientuje się politycznie część środowiska narodowego. Najciekawszym aspektem nie jest dla nas 1 tura wyborów, gdyż tu od początku było właściwie wszystko wiadome, ale zachowanie Konfederacji po 1 turze.
Bardzo szybko, bo już 2 dni po 1 turze Konfederacja wydała oficjalny komunikat, że nie popiera żadnego kandydata, a udział w 2 turze i wybór kandydata pozostawia swoim wyborcom. Cóż za straszliwy błąd!
Konfederacja bez jakiejkolwiek gry, bez żadnej walki oddała cały swój elektorat KO i PiSowi do walki o przeciąganie wyborców Bosaka na swoją drogę. I to w sytuacji gdy były prawie 2 tygodnie aby móc rozliczyć i wyjaśnić obu kandydatów. Konfederacja mogła najzwyczajniej wejść w grę wobec Trzaskowskiego i Dudy, oczekując konkretnych deklaracji, obietnic lub też grając na skompromitowanie obu kandydatów, wykazując, że nie są to godni reprezentacji Narodu. Trzaskowskiego można było przecież grillować o kwestie rodzinne, np. uzależniając poparcie od jasnej deklaracji niepopierania postulatów lgbt. Dudę można było próbować zmusić do deklaracji twardszej postawy wobec USA i Izraela, albo chociaż do obietnicy nie wprowadzania euro w Polsce. Tego niestety nie zrobiono, pozwalając obu sztabom przez 2 tygodnie rywalizować o wyborców Bosaka. I to bez udziału Konfederacji. Swoich wyborców aż tak duża ta ostatnia jednak nie ma i jak się wydaje, powinna bardziej ich szanować – niczym słabszy zespół starający się grać swoje na połowie boiska przeciwnika. Tu niestety oddano walkowerem swój elektorat. To nie Konfederacja stawiała warunki kandydatom, a to oni przeciągali zwolenników Bosaka na swoją stronę umizgiwaniem się do liberalizmu ekonomicznego czy patriotyzmu Konfederacji.
Jak się wydaje powodem takiego zachowania Konfederacji była świadomość jej liderów o jednym z największych problemów tej partii. Otóż jeśli spojrzymy na elektorat Biedronia, Kamysza, Hołowni to przytłaczająca większość tegoż zagłosowała na Trzaskowskiego. Tymczasem elektorat Bosaka podzielił się prawie równo na tych, którzy poparli Dudę, i tych którzy wybrali jego kontrkandydata. Podobnie w wypadku tych, którzy na jesieni poparli Konfederację, aż 2/3 poparło Trzaskowskiego. Powód tego leży w genezie Konfederacji – jest to przecież miks środowisk narodowego i liberalnego. A więc można uznać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że liberalna część zwolenników Konfederacji wybrała Trzaskowskiego, narodowa część zaś Dudę. I właśnie dlatego Konfederacja prawie natychmiast ucięła wszelkie kwestie dotyczące 2 tury. Obawiano się po prostu, że w razie wciągnięcia partii do walki obu kandydatów 2 tury o jej głosy, wyjdzie na jaw jak bardzo jest to niespójne i niekompatybilne środowisko. W ten sposób prolongowano, na być może nawet kilka lat, nieuchronny konflikt i konieczność ustalenia czy Konfederacja ma być ostatecznie tworem liberalnym czy narodowym. To co było na krótką metę powodem sukcesu Konfederacji (dostanie się do Sejmu), na dłuższy dystans może determinować poważny kryzys tej partii, włącznie z jej rozpadem. Okazuje się, że circa połowa jej elektoratu naprawdę uwierzyła, że ekonomia jest najważniejsza, PiS to „socjalizm” i w imię walki z tymże „socjalizmem” ludzie ci gotowi są wspierać kandydata otwarcie popierającego postulaty lgbt. To nie tylko potwierdza prawdę, że liberalizm to rak w każdej postaci, ale także to, że poszczególne opcje liberalne (korwiniści, KO) nie są od siebie aż tak dalekie. Kwestie moralne i etyczne dla obu odłamów liberalizmu nie istnieją, liczy się tylko gospodarka w jak najbardziej neofolwarcznym modelu.
Oczywiście, Konfederacja to partia młoda i ma czas na wyklarowanie swego modus operandi, ale nie ma co udawać, że między ideą narodową a ideą liberalną występujące jakieś poważniejsze punkty wspólne, poza politycznymi dezyderatami obecności w parlamencie. Trudno o to mieć do polityków pretensje, pytanie jednak jak długo środowisko narodowe współtworzące Konfederację będzie się godzić na rezygnację z kolejnych swoich postulatów, oraz jak długo Konfederacja da radę opierać się tylko na mglistych postulatach silnego państwa, uczciwego i prostego gospodarowania, patriotyzmu etc. Prędzej czy później partię tą czeka decyzja wyboru ostatecznego kierunku: narodowo-wspólnotowy czy liberalno-indywidualistyczny. Niestety dotychczasowe działania i przemiany Konfederacji każą sądzić, że twór ten wybierze drugi wariant. I znów środowisko narodowe, pozbawione trwałych fundamentów działania i poparcia społecznego, pozostanie na lodzie.
Wybory, wybory
Nie bójmy się analizować wybory jak każde inne polityczne zjawisko naszego kraju. Jest ono o tyle ciekawe, że powoduje iż pewne procesy i działania stają się dużo intensywniejsze i zauważalne, przez co dużo łatwiej uchwycić pewne zależności, poglądy czy zachowania. Nie mając póki co własnego, narodowego kandydata, musimy chociaż w tym stopniu wykorzystać ten okres.
Grzegorz Ćwik