Szturm1

Szturm1

niedziela, 31 styczeń 2021 16:26

Jan Piasecki - Cena jaką przyjdzie zapłacić

Rewolucja za oknem nabiera coraz większego rozmachu. Przewartościowaniu ulegają nie tylko dotychczasowe dogmaty ale przede wszystkim sposób myślenia społeczeństwa. Przekaz kierowany do młodzieży jest nie tylko zbanalizowany i zmanipulowany, ale skrajnie wulgarny. Ta kulturowa demoralizacja trwa w najlepsze, upośledzając intelektualnie całe pokolenie, które jeszcze nie weszło w dorosłe życie. To młodzież w wieku 16-18 lat współcześnie aspiruje do roli arbitra w sprawach polityczno- społecznych, o których nie ma zielonego pojęcia. Zawodowi rewolucjoniści tworzą sobie pretorian rewolucji, którzy odegrają finalnie rolę pożytecznych idiotów, czyli bezkształtnych mas podążających za utopijnymi i fałszywymi hasłami. Historia znów zatacza koło. Przez co najmniej 200 lat nawiedzające Europę rewolucje w identyczny niemal sposób tworzyły sobie tłumy popleczników, które ślepe nienawiścią reagowały emocjonalnie i gwałtownie na każde podrzucane im hasła. Już teraz widzimy nie tylko wulgarne i wyzywające zachowanie młodzieży, ale przede wszystkim język jakim ona się posługuje. Ciężko jest opisać poziom tej nowomowy, ponieważ dotychczas z tak skrajną degeneracją nie mieliśmy do czynienia. Kultura niestety odchodzi do lamusa, a na widownię wkracza kulturowy i językowy prostak, który w narcystycznym tańcu zaczyna odgrywać rolę clowna. Czarna wizja przewiduje iż właśnie ten clown będzie w przyszłości decydował o tym jaki kształt będzie mieć nasz kraj. Skala tej degrengolady przeraża tym bardziej, że jeśli poczytamy wpisy i komentarze przysłowiowych już „Julek” i „Oskarów” to w najlepszym wypadku ogarnie nas pusty śmiech, a w większości przypadków przerażenie i pytanie- w którym momencie nastąpił ten kryzys człowieczeństwa?

 

Wyobraźmy sobie teraz, że to właśnie pokolenie będzie sędzią, który na mocy internetowego wpisu, donosów i hałaśliwych haseł będzie stygmatyzował każdego, kto nie podziela jego poglądów. Dla wielu z nas skończy się to nie tylko internetową banicją ale zapewne także utratą pracy bądź alienacją społeczną. Czy jesteśmy na to gotowi na odparcie tej bezideowej furii? Trzeba się uzbroić w siłę spokoju i argumentów, które przeciwstawi się jak tama tej nowej fali- nowego, upadłego człowieka. Siła rozumu i ducha przeciwko furii i bezmyślności. Nie będzie to łatwa droga, ale jedyna którą możemy podążać. Wytrwała praca, uświadamianie oraz samodyscyplina, to cechy które będą mogły nas uratować. Nawet jeśli będą trwały tylko ostatnie bastiony, wiedzmy że cywilizacja nasza jeszcze nie zginęła, a my sami mamy na swoich barkach nie tylko jej przyszłość, ale i przeszłość. Naszą rolą jest uratować dla świata nie tylko duszę ale i rozum.

 

Fides et ratio.

 

 

 

Jan Piasecki

 

Zielona prawica

 

  

Przyczynkiem do tego tekstu będzie mini recenzja książki Jakuba Wiecha „Globalne ocieplenie, podręcznik dla Zielonej Prawicy”. Nie jest moim celem płynięcie w mesjanizmy ratowania świata, gdzie na bezdroża irracjonalizmu zawędrowały ruchy lewicowe. Z kolei innym biegunem tej samej aberracji intelektualnej zainteresowała się prawica, niestety infekując przy okazji ruchy nacjonalistyczne jak i tradycjonalistyczne. I niestety większość szkodliwych tez na temat ekologii i więzi z naturą przywędrowało wraz z anglosaskim neoliberalizmem. A autor owej, przyznać muszę pożytecznej publikacji staje w obronie ideologii, która bankrutuje w wielu sferach, nie tylko w zielonym punkcie.


Zacznijmy jednak od zalet, bo jest za co chwalić autora. Przede wszystkim za język. Przystępny, ciekawy, bez przeintelektualizowania i wywyższania się nad czytelnikiem swoją erudycją i wiedzą ekspercką. Innymi słowy napisane do prostego człowieka, nawet czytanie wykresów i danych, które uwiarygadniają proces globalnego ocieplenia jest jasny i klarowny. Do tego wszędobylskie odnośniki do wiarygodnych źródeł. Tym razem prawicowiec zrobił „risercz” a sami wiemy jak biednie on wypada w publicystyce liberalnych konserwatystów.


Już w pierwszym rozdziale jak wspomniane wcześniej zostało pojawia się masa badań i dowodów oraz historia badań nad klimatem i jego zmianami. Trudno tu oprzeć się zdroworozsądkowym stwierdzeniom jak to, że naukowcy żyjący w różnych częściach świata, z różnymi przekonaniami i poglądami filozoficznymi i politycznymi, o innym systemie wartości musieliby zawiązać spisek antyprawicowy i antywęglowy. Wspomniana została też sprawa dziury ozonowej i podobnego konsensusu, który okazał się zbawienny dla naszej planety przez globalne ograniczenie freonów. 


Wiech zgrabnie używa danych uznanych instytutów i są one zatrważające.  Od lat 60 ubiegłego wieku obecność CO 2 wzrosła w ciągu 60 lat prawie dwukrotnie więcej niż w ciągu 800... tysięcy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Źródło:
https://climate.nasa.gov/vital-signs/carbon-dioxide/ 

 

 

 

lat. Tak dokładnie. 800 tysięcy lat. W tym czasie Ziemia miała swoje naturalne cykle, oziębienia i ochłodzenia, CO 2 rosło i malało, były nawet epoki małych epok lodowcowych (autor za kilkoma naukowcami zlodowacenie w XVI- XVII wieku przypisuje również działaniu antropogenicznemu) i cieplejszych okresów. Na które już wtedy rodzące się cywilizacje miały rzeczywiście niewielki wpływ. Nadal cykle przebiegały zgoła naturalnie. Jednak XX wiek i XXI przyspieszyły ocieplanie się planety w ciągu 60 lat dwukrotnie. Ta wartość rośnie constans. A teraz właściwie powinien zacząć się okres ochładzania, gdyż aktywność słońca nie jest najwyższych lotów. Nadal jednak jest coś nie tak. I widzimy to gołym okiem. Krótkie zimy, susze, małe opady, piekielne upały w lato.

 

 

 

Oszalali sceptycy, czy płatni cynicy?

 

 

 

Niestety sceptycy nie śpią, a dowód na brak ocieplenia to śnieg, choćby leżący jeden dzień w roku. Mylenie zjawiska pogodowego z klimatem i totalna ignorancja oraz antynaukowe bzdury motywowane a jakże inaczej  - rachunkiem ekonomicznym. Prawica w pigułce. Zaczadzona oparami anglosaskich zaklęć z lat 80, przyjmująca każdą spiskową teorię dziejów jako prawdę objawioną i próbująca stać się reprezentantem tradycyjnych wartości, liberalna i chadecka prawica bez własnej tożsamości, którą przejęła od jankesów rusza z walcem, który ma rozjechać lewackie brednie o zmianie klimatu. Antropogenicznej znaczy się. I tu Wiech rozprawia się z jej mitami.


Na początku kasa, tak właśnie Drogi Czytelniku. Moda na negacje i walka o prawa paliw kopalnych przyszła z Zachodu, konkretnie z amerykańskich przedsiębiorstw wydobywczych i przemysłowych. A raczej za ich potrzebami finansowymi. Ograniczenie CO2 postawiłoby przemysłowców w sytuacji małej opłacalności. Stworzono na przykład Komitet dla Konstruktywnego Jutra, w skład którego wchodzili głównie wolnorynkowi konserwatyści. Sama instytucja finansowana  była przez Peabody Energy. Oczywiście instytut zajmował się zawodowo negacją zjawiska, a naukowo nie zajmował się wcale klimatem. Podobnie jak większość publicystów zrzeszonych w różnych redakcjach i fundacjach koliberalnych oraz stowarzyszeniach działających na rzecz wielkiego przemysłu i kapitału nie miała żadnego wykształcenia eksperckiego. Podobnie jest z polską prawica. Niestety problem też polega na tym, że naukowcy nie mają warsztatu dziennikarskiego, z tego tez powodu ich twarde tezy, tłumaczone często przez nich samych nie są językiem zrozumiałym dla mas. Nie mają też przebicia. Do tego dochodzi nowolewicowy szał neofitów ekologicznych, którzy wybiórczo traktują analizy i recepty naukowe i wykorzystują jak zwykle ideologicznie jakiś zaistniały fakt, którego nie da się negować.


Naukowcy w takim razie posiadają niechcianego lewackiego adwokata, który jest agitatorem własnych tez i przekłamań, ale zawdzięcza to tzw. konserwatystom na pasku materializmu. Z tym, że polska prawica nie ma za sobą wielkiego kapitału węglowego, nie ma braci Koch. Małpuje najzwyczajniej amerykańskie wzorce i żyje słowami Reagana z lat 80-tych o wulkanie co to niby kilkukrotnie miał wystrzelić ilość CO2 równą produkcji ludzkości przez stulecia. Okazuje się, że największe erupcje produkują nie wiele więcej niż Polska przez kilka miesięcy. Kompleks wobec Zachodu wśród przepełnionej dumą narodową prawicy wciąż jest mocny i trwały. Do tego stopnia, gdy przy próbach kopii staje się wierną karykaturą swego idola.


Kolejnym poza pieniędzmi motywem negacji jest walka z wszechobecnym lewactwem. Żeby to jeszcze polegało na narzuceniu sensownej kontr-narracji i rzeczywistej blokadzie nihilistycznych prądów liberalnych, ale akurat w tej materii konserwatyści wolą prześcigać się z lewicą w antyfaszyzmie i antyrasizmie. Problem więc nie polega na zbijaniu antyskutecznych recept na rozwiązanie problemu, który istnieje, a  na całkowitej negacji zaistniałego faktu. Podobnie zresztą gdy konserwatyści nie chcieli zauważać wyzysku robotników czy klas społecznych poniżej arystokracji co skończyło się katastrofami rewolucyjnymi i pogrzebaniem świata Tradycji. Autor przytacza tu przykłady szału prawicowców na sam fakt skojarzenia czegoś z lewą stroną. Czy będą to prawa pracownicze czy właśnie sprawy klimatyczne.


Mocno dostaje się znawcy na wszystkim Korwinowi-Mikke i prawicy spiskologicznej. Właściwie napędzana przez populistów koliberalnych strona spiskowa sama tworzy własny ruch społeczność i niczym kręgi na wodzie obejmuje swym zasięgiem coraz większe grono. Wystarczy zasiać wątpliwość, aby stworzyć ateistę. Taka sama metoda i to hojnie finansowana działa w kręgach konserwatywnych z naciskiem na liberalne. Do tego dochodzi bagatelizacja problemu typu: jak będzie cieplej to będzie mi lepiej, bo lubię ciepło ewentualnie wg Tomasza Sommera zmiany antropogeniczne są wpisane w ewolucje i naturę. Bo przecież jakby miało być inaczej to Bóg inaczej by świat stworzył, prawda?


Wiech poświęca kilka zwięzłych stron lobby politycznemu, przy którym polska afera Rywina to przysłowiowe waciki. Grube miliardy idą na finansowanie kampanii negacjonistycznych przez przemysł emisyjny, wrzuca tu całą masę reportaży i dowodów, całkiem jawnych na finansowanie publicystyki prawicowej w USA, która jak wiadomo ma wpływ na neoliberalne nastroje republikańskie w Polsce. Do tego nastroje sceptyczne podbudowywane są idiotyczną polityką nowolewicowych ruchów ekologicznych, które również finansowane przez rozmaite siły polityczne wręcz jaskrawie działają w interesie ideologicznym bądź wrogim tradycjonalistom. A przepisy na rozwiązanie problemu są dalekie ord realiów i zupełnie nietrafione. Przykładem jest manipulowanie przy informacjach na temat energii atomowej. Czy to dotyczące wypuszczenia wody z Fukushimy do morza, która jak się okazało nie zagrażała środowisku ale także hiperbolizacja katastrof elektrowni jądrowych, które wyrządziły mniej szkód niż katastrofa zapory wodnej Banquaioo w Chinach w 1975 na rzece Huai. Autor obszernie również opisuje niejasne finansowanie lewicowych organizacji ekologicznych przy okazji wspomnieć należy o częstym nabieraniu wody w usta, gdy sprawcą katastrof są środowiska zbliżone lub wspierające ideowo. W  sprawie polskiego atomu silnie przeciwko lobbuje rząd niemiecki oraz Zieloni, którzy nie ukrywajmy w tym kraju mają mocne poparcie. Publikuje się fałszywe raporty, o czym pisze autor w książce, a także manipuluje danymi na rzecz hegemonii energetycznej Niemiec. I prym w tym wiodą także wspomniani Zieloni. Chociażby w raporcie dotyczącym hipotetycznej awarii elektrowni z reaktorem AP1000 gdzie scenariusz symulacji nie został sprecyzowany, a obliczenia dokonano zwyczajnie hiperbolizując wszystkie parametry i założenia. Czyli odegrano zwyczajową nadmuchaną szopkę, którą straszy się niemieckie społeczeństwo i całą Europę[1] .


Nic dziwnego, że Greenpeace wraz z innymi odnogami ekolewactwa jest wodą na młyn wszelkiej maści sceptyków, którzy przy takich aktywistach wychodzą na zdroworozsądkowych, a przynajmniej zdolnych przyjąć coś na „chłopski rozum”. Do tegoż rozumu odwołują się także spłycone i nastawione na prymitywny przekaz media, które dawno już pożegnały się z misją informacyjną i dociekania prawdy, a usadowiły na pozycjach obozów politycznych stając się tubą propagandową tych lub owych. Lud wtedy kupuje tanią propagandę lub w razie dezinformacji wybiera drogą poszukiwacza spisków. A problem nie znika, istnieje i jest coraz większy.


Kolejny mit prawicy głosi, że wielkie kraje jak Chiny czy bogate jak Emiraty Arabskie nie przejmują się ekologią i robią swoje więc musimy brać przykład. Twarde dane psują taką retorykę z mchu i paproci. Chiny są największym producentem energii fotowoltaicznej, wytwarzają w ten sposób 34 GW w porównaniu do USA, które ma jedynie 11 GW, mają niesamowicie wielki system rozbudowy zapór wodnych oraz sieć energii wiatrowej  a do tego dywersyfikują swoje źródła jak mogą i chcą to zrobić w jak najkrótszym na swoje możliwości czasie.[2] Celem jest wyłączenie elektrowni węglowych. Może nawet nie chodzi władzom chińskim o czyste powietrze i ogród rajski, jednakże z pewnością niezależność energetyczna byłaby olbrzymim atutem. Podobnie jak w krajach arabskich, które prawicowy Europejczyk odsądzi od czci i wiary w kwestiach eko, w czym w dużej mierze kulturowo miałby rację, o tyle znów pustynie zapełniają się alternatywą dla elektrowni emisyjnych w postaci ogromnych generatorów energii ze słońca. [3]


Środowisko konserwatywne niestety infekuje swoją myślą i teoriami spiskowymi, w ramach obrony oblężonej twierdzy również nacjonalistów i podobne środowiska. Nie da się uciec od cienia prawicy. Pozostaje więc prostować to od środka, jak spróbował Jakub Wiech. Niestety tu muszę wstrzymać się z pochwałami gdyż autor uległ prawicowej modzie na neoliberalizm. Otóż on także wierzy, że neoliberalizm podobnie jak u marksistów komunizm wymaga kilku korekt by wyjść z ludzką twarzą. Ile razy już to słyszeliśmy. Powołał się także na historyczne autorytety prawicowców: Reagana i Thatcher. W pierwszym przypadku jest to spora niekonsekwencja, gdyż to z postreaganowskiej prawicy wywodzi się największe środowisko denialistów, o których sam wspomina w swojej książce, pomijając fakt, że i sam prezydent USA jest propagatorem mitu z wulkanem. Pomimo zasłużonej, ale też wymuszonej inicjatywy z ograniczeniem freonu. W kolejnym przypadku przywołuje cytat premier Wielkiej Brytanii jakoby chciała dbać o środowisko. A jakieś działania oprócz gadania? Niezbyt. Margaret Thatcher była takim samym zakładnikiem wielkiego kapitału jakim są wspomniani wolnorynkowi konserwatyści amerykańscy. Prywatyzowanie pracy wcale nie pomogło rozwiązać problemu środowiskowego, przypomnijmy że oszalały outsourcing przenosił produkcję masowa na niespotykaną skalę do krajów trzeciego świata np. w Azji, gdzie dziś mamy największych trucicieli, z których wyłamują się dopiero Chiny.


Jakub Wiech niestety typowo dla polskiej prawicy żyje jeszcze mentalnie w czasach żelaznej kurtyny, wierzy w neoliberalizm walczący z sowieckim Imperium Zła (tu zaczyna się również wyliczanka katastrof ekologicznych w czerwonych państwach, gdzie komuniści doprowadzili do wyniszczeni nawet całych ekosystemów jak Jezioro Aralskie), jakby było to usprawiedliwienie wobec anglosaskiej liberalnej prawicy. Trudni przyjąć taką optykę, komunizm zbankrutował, Chiny niezależnie jak je oceniać mają dalekosiężny plan zmian, a imperium liberalne jak USA, które jest wzorcem polskiej prawicy nadal zostaje w tyle.


Wiech nie wyczerpał tematu sięgając tylko do źródeł anglosaskich, wielu jest myślicieli po stronie tradycjonalistycznej i narodowej, którzy są zarówno przeciwnikami neoliberalizmu co za tym idzie nie chodzą na pasku libertariańskich przemysłowców. Są też niewygodni chadeckiej narracji szukającej kompromisu w liberalnym pluralizmie. Wspomnieć tu należy Guilliama Faye`a związanego z Nowa Prawicą francuską czy fińskiego myśliciela  Penttiego Linkolę, a z polskiego podwórka uznanego działacza endeckiego i promotora taternictwa oraz ochrony przyrody Jana Gwalberta Pawlikowskiego.

Nowa, stara nadzieja

 

Obóz konserwatywny w Polsce prawie od zawsze cechował się zamiłowaniem do warcholstwa, natomiast tożsamość nadawały mu prądy myśli obcej i stąd zapewne wziął się kompleks poddaństwa w wielu kwestiach. Nie jest jednak najgorzej gdyż są przykłady, na których można budować swój założycielskie mit w postulatach ekologicznych. Inspirować się obcym należy i owszem o czym w książce wspomina Wiech.
Należy także uzmysłowić sobie, że wieź z naturą była czymś harmonijnym wręcz symbiotycznym dla tradycjonalistów. Tradycja zresztą to przekazywanie kultury kolejnym pokoleniom, które ją nadal twórczo rozwijają, a  sama kultura nazwę swą bierze od uprawiania ziemi, która naturalnie związana była z cyklicznością przyrody.  Tak jesteśmy częścią tej wielkiej kreacji lub jak kto woli środowiska naturalnego. Niezbywalną i nieodłączną, może najbardziej rozwiniętą ewentualnie dostaliśmy pod opiekę własny zbiornik z tlenem i od naszej uwagi i troskliwości zależy ile nam posłuży.

 

Tradycjonalizm jest nierozerwalnie związany z harmonijnym zespoleniem z naturą, nie jej materialistycznym wyzyskiwaniem i eksploatacją, ale symbiotycznym korzystaniem z dóbr. Człowiek nie tylko wywalczył sobie swój świat w starciu z jej siłami by ją sobie podporządkować, ale by rozumieć. Korzystać i współistnieć. Nasza europejska Tradycja zawiera wiele rytuałów poświęconych należnej czci odwiecznym siłom a także zawiera w sobie ziarno szacunku dla życia, przeciwstawiającego się entropii. Właściwie to modus operandi chrześcijaństwa i nacjonalizmu. Życie, które jest w pewien sposób cudem we wszechświecie, w którym jest wszystko martwe. Natura jest życiem, tradycja kultywuje więc wzmacnianie woli przetrwania i ma umacniać kolejne pokolenia, lecz nie w formie skrajnych materialistów którzy pragną zniszczyć wszystko dla zysku.  Nasza cywilizacja powstała na gruncie odrzucenie niszczycielskiej barbarzyńskiej hordy, a wręcz oparta została na przeciwstawianiu się temu jako złu. Dzisiejszy barbarzyńcą jest więc ten, który pragnie łupów-zysków, kosztem życia-natury.

 

Pierwszym think tankiem prawicowym w Polsce, który na poważnie zaczął przypominać o korzeniach ekotradycjonalizmu jest chadecki co prawda Klub Jagielloński. Jakub Wiech w swojej książce nie raz nawiązywał do publikacji KJ. Znalazło się tam sporo kulturowych mitów założycielskich, a raczej odrestaurowujących zapomnianych i zakopanych przez materializm zielonych idei. Brak w nich oszalałego fanatyzmu lewicowych ekologów. Natomiast mity owe przypominają o nierozerwalnym związku wspólnot skupionych wokół rdzenia Tradycji z otaczającą je naturą. O symbiozie będącej wynikiem naturalnego dostosowania do naszych małych kosmosów.


Ucząc się metapolityki od rywali KJ jak i Wiech słusznie sięgają po popkulturowe zapożyczenia i sięgają do nurtu, który dziś rozpala wyobraźnię miliardów reżyserów, widzów i prozaików. Do fantastyki. Gatunku, który najmocniej dominuje w popkulturze i ma znaczący wpływ, przez który dziś sączy się prądy ideologiczne. Niestety często szkodliwe, ale na zjawisko „woke culture” potrzebny jest osobny tekst. Tymczasem Wiech jak i autorzy serii artykułów z Klubu Jagiellońskiego pt. „Zielony konserwatyzm” posiłkują się arcydziełami klasyków fantasy jak C.S. Lewis czy mistrz J.R.R. Tolkien.


Władca Pierścieni wywarł niebagatelny wpływ na kulturę, nie muszę jednak wracać do truizmu i tłumaczenia fenomenu twórczości Tolkiena.  Z pewnością dzieło ma w sobie elementy ekologii integralnej będącej odpowiedzią Kościoła Katolickiego na zaniedbania i zagrożenia dla przyrody. Cała mitologia tolkienowska z jasnym podziałem na dobro i zło wyrasta wokół bujnego istnienia życia i przyrody, a tego co mu zagraża. Zauważmy, że wspomniane w tekstach Wojnara z KJ białe drzewa są symbolem sił porządku jak Gondor, wszędzie gdzie rozkwita flora i fauna tam istnieje porządek stworzony przez Eru i jego Ainurów.[4]  Istnieją też cywilizacje, które wykorzystują naturę jako schronienie lub życiodajne źródło, jednak jej nie eksploatując. Tu na myśl przychodzą elfie królestwa wręcz symbiotycznie zespolone z otaczającą je zieloną harmonia. Nawet krasnoludy inaczej rozumiejące potęgę natury i mające swe zgubne dla siebie materialistyczne popędy, które czasem okazują się ich karą za chciwość szanują potęgę gór i na swój sposób kochają to co dostały na użytkowanie. Sama rasa krasnoludów jest wręcz ostrzeżeniem, że człek honorowy i szlachetny może stać się ofiarą własnej chciwości  jak w przypadku Morii czy Ereboru. Było to istotne ostrzeżeni przed eksploatacją Ziemi. Balroga z pewnością można interpretować jako siły natury, które zresztą reprezentowali jako Valarowie, duchy ognia. O tyle Smaug był już symbolem chciwości bo i takie były tolkienowskie smoki, wyhodowane przez Morgotha by niewolić i manipulować istotami żywymi oraz chciały posiadać skarby dla samego celu posiadania. Nie robiły z tym nic użytecznego,  ale dzięki temu mogły zapaść w sen z marzeniami na górze złota. Wręcz uosobienie bezwstydnego bogactwa i marnotrawienia środków ku uciesze wybranych i na tyle silnych by posiadać zasoby oraz wykorzystywać dla przyjemności własnych. Nawet orkowie, którzy byli sługami mrocznych władców nie mogły korzystać ze skarbów zdobytych przez smoki, nawet gdy brały w tym udział jak chociażby w Dzieciach Turina gdzie wojska Morgotha zdobyły Nargothrond. Nie można ulec wrażeniu, ze Tolkien w osobie Saurona czy Morgotha oraz orków zawarł niszczycielska moc materializmu. Mroczni władcy sami porzucili swoją półboska formę by zając się sprawami ziemskimi. Ich krainy to dymiące od kuźni i wyjałowione miejsca, z których buchały kłęby dymu czy to z wulkanów czy z zakładów rzemieślniczych gdzie produkowano oręż by prowadzić kolejne wojny. Przecież to oddanie krajobrazu industrialnego w konwencji fantasy. Orkowie niszczyli lasy i wyjaławiali podbite ziemie. Po przejściu armii Saurona zostawała wypalona pustka. Pajęczyca Sheloba wysysała życie i światło z drzew zostawiając je martwymi, była wręcz uosobieniem trującej śmierci, jej jad zalewał całe krainy jak Gorgoroth gdzie życie nie istniało. Takiej symboliki znajdziemy u Tolkiena pełno. Życie kontr entropie, natura, która buntuje się przeciwko zapędom Isengardu w lesie Fangorn czy w końcu odrodzenie drzewa w Gondorze gdy powrócił prawowity władca.


Kolejny chwalebnym przykładem są powieści C.S Lewisa i tu szybka paralela do tolkienowskich drzew gdzie Drzewo Protekcji chroniło Narnię przed nadejściem Białej Czarownicy.[5] Kolejnym podobieństwem, będącym tez dualizmem natury świata jak dobro i zło są zielone krainy Narnii od lodowatych i posępnych Kar i Samotnych wysp rządzonych przez Czarownicę. Tonące w dosłowniejszym niż tolkienowskie biblijnym symbolizmie powieści Lewisa przenicowane są integralna ekologią, już sam, a Narnia jest wręcz rajskim ogrodem, na którą czekają siły zła.  Uosobieniem symbiotycznego połącznie człowieka z naturą i to właśnie ludzie są potrzebni by obronić Narnię przed zakusami Krętacza, czarownicy i innych zagrożeń. Człowiek występuje to w roli odpowiedzialnego pasterza, jednak kierowanego ręką boską  uosabianą przez Aslana.
Tyle dość popkultury, która jakby dobrze poszukać zasypuje nas przykładami zespolenia Tradycji z naturą. Nadaje nam rolę jej pasterza. Gdy siły złą są destrukcją i jałowieniem przyrody oraz entropią. Klub Jagielloński w odróżnieniu od poszukującego kapitalizmu z ludzką twarzą Wiecha posługuje się zasłużoną dla polskich Tatr i będącym pionierem ochrony przyrody w Polsce, postacią Jana Gwalberta Pawlikowskiego.  Twórca polskiej ekologii, bo takim z pewnością można go nazwać związany był z galicyjską Ligą Narodową, a także mocno krytykował konserwatywnych Stańczyków i grupy stawiające egoizm klasowy ponad solidaryzmem narodowym[6]. Endek można by rzec ludowy. Więcej łączyło go z konserwatywną rewolucją niż dzisiejszą neoendecją realizującą postulaty koliberałów. O samej naturze pisał: „Hasło powrotu do przyrody to nie hasło abdykacji kultury – to hasło walki kultury prawdziwej z pseudokulturą, to hasło walki o najwyższe kulturalne dobra”[7] . Podpierał się też słusznie w odróżnieniu od konserwatystów i realistów endeckich mitologią jedności człowieka z naturą powstałą w romantyzmie, bazując chociażby na Panu Tadeuszu, poza tym był wielkim znawcą i komentatorem twórczości Juliusza Słowackiego. Był zapalonym taternikiem i kontestatorem konsumpcyjnego zdobywania szczytów. Brzydził się „filisterstwem” elita przyjeżdżających na wypoczynek w góry dla panującej ówcześnie mody. Dzisiejsze porównania z kulturą konsumpcjonizmu drinka i parasolki z widokiem na morze lub Tatry albo piramidy nie są przesadą wobec tego co krytykował. To on zainicjował powstanie pierwszej polskiej organizacji zajmującą się ochroną przyrody i walczył o utworzenie tatrzańskiego rezerwatu przyrody.


Gawlikowski szukał złotego środka pomiędzy utylitarnym podejściem do przyrody i korzystaniem z dzikiej natury bez większej ingerencji w nią. Z jednej strony walczył z komercjalizacją Tatr i budowaniem schronisk będących komfortowymi hotelami, gdyż w swym duchu uważał, ze poznać świat natury należy raczej po spartańsku. Z drugiej daleki był od bambinizmu i uważał, że należy szukać pewnego kompromisu z naturą, ale poprzez jej zrozumienie. Oddajmy mu znowu głos: „Człowiek pierwotny żył w zespole z przyrodą, stanowił z nią jedność i nie zdawał sobie sprawy, jak ona jest mu drogą. Potem oddalił się od niej, zatęsknił i poczuł ku niej miłość. Zapragnął powrotu… Ale ten powrót nie jest przywróceniem stosunku pierwotnego, wytworzył on stosunek zgoła nowy. […] Stan dawny minął bezpowrotnie, ten co przyjdzie, będzie zgoła czymś innym”   - pisał w swoim dziele Kultura i natura.


Z jednej strony przeciwnik kolejek linowych i komfortowych schronisk, z drugiej propagator zdobywania szczytów w starym stylu, poszanowania dla dzieła stworzenia mocy znajdujących się w górach. Paralele z Juliusem Evolą i jego Medytacjami na szczytach przychodzą same. Włoski myśliciel widział we wspinaczce wysokogórskiej coś samo-transcendentnego  a poprzez fizyczny rygor wręcz nadludzkiego. Nie bez powodu zauważał, że szczyty gór były siedzibami mitycznych bóstw.


Będąc przy myślicielach krążących wokół świata tradycji integralnej nie sposób pominąć Guillaume Faye`a, który w swoich książkach przestrzegał przed konwergencją katastrof. Jednym z takich kataklizmów miał być kryzys ekologiczny występujący między 2010 a 2020 rokiem. Wizjonerstwo Faye`a nie polegało na wróżeniu z fusów, tylko zwyczajowemu przyglądaniu się alarmujących komunikatów naukowych. Duchowy założyciel Alt Rightu i ex-członek antyliberalnej Nowej Prawicy nie ulegał wolnościowym mirażom anglosaskich przemysłowców i grubo uderzał w kapitalizm będący przyczyną wielu wymienionych katastrof.  Za główną przyczynę zanieczyszczenia Ziemi podawał materializm leżący u podstaw zarówno liberalizmu jak i komunizmu. Choć uważał, że sama planeta poradzi sobie z kryzysem to tymczasem sami prowadzimy się na krawędź wyginięcia. Na ile apokaliptyczna jest to wizja nie będę się rozwodził, innego zdania z kolei był Fin Linkola, który twierdził, że ludzkość rozrosła się ponad miarę, a w swym materialistycznym pędzie nie zna umiaru w konsumpcji przez co wyniszcza Ziemię. Wiele jego uwag wydaje się kontrowersyjnymi, aczkolwiek nie sposób nie zauważyć, że dziś rynek produkuje potrzeby, a nie ludzie.


Wiech jak i KJ przytaczają do tego wypowiedzi hierarchów katolickich, a także cytaty z Pisma Świętego, które świadczą o opiekuńczej, a nie eksploatacyjnej wobec przyrody roli człowieka. Ziemia była nam poddana w opiekę. Za tym zgodni są papieże jak i hierarchowie. Co więc szkodzi katolickiemu konserwatyście w Polsce by nie czynić chociażby z ferm futerkowych polskiej tradycji jak to przebija się w propagandzie chociażby neoendeckiej? Podobnego fikołka intelektualnego uczyniono z węgla nazywając czarnym polskim zlotem.


Wnioski?

Chciałoby się zażartować, że zachłyśnięta prawica pławiąca się w ideach wolnościowych takich nie wyciągnie, ewentualnie wyjrzy za okno w styczniu i stwierdzi, ze skoro spadł śnieg to wszystko gra.  Z naszej strony warto zwrócić uwagę, ze wymienieni twórcy i myśliciele myśli konserwatywnej, tradycjonalistycznej czy narodowej co można określić zbiorczo prawicową, krytykują materializm leżący u podwalin zmiany podejścia człowieka do natury. Niegdyś rytm życia wyznaczały jej siły, dzisiaj zawracamy rzeki i przelewamy zbiorniki jezior. Nie w trosce o przyszłość, nie w roli opiekuna i pasterza, ale nadzorcy niewolników i bezwzględnego barbarzyńskiego zdobywcy. Choć to może hiperbola, bo próbujemy również się w tej materii cywilizować. Niestety w Polsce nadal jak w wielu aspektach obóz konserwatywny nie posiada własnej tożsamości i małpuje dawno przebrzmiałe hasełka przemysłowców zza oceanu.


Prawica musi powrócić,  jak pisał Pawlikowski,  do natury inną drogą niż człowiek pierwotny od niej odszedł. Dbanie o przyrodę i duchowe z nią związanie jest spójną i integralną częścią Tradycji, której bronimy. Pod względem mentalnym musimy wyzbyć się nowobogackiego filisterstwa i odnaleźć w sobie Spartanina, odważnego zdobywcę, lecz nie plądrującego najeźdźcę.


Oprócz działalności na rzecz codziennej ochrony przyrody aktywiści powinni zacząć interesować się wielkimi projektami energetycznymi. W interesie narodowym leży nasza suwerenność, a energetyka jest jednym z jej fundamentów w zglobalizowanym świecie. Warto zainteresować się energią atomową i z naszej strony promować jako alternatywę wobec kurczących się i tak i coraz mocniej trujących nasz kraj elektrowni węglowych. Przy okazji zwalczać mity i manipulacje lewaków, którzy jak się okazuje często są również opłacani podobnie jak koliberalni zwolennicy wielkiego przemysłu. Atom naprawdę nie jest zagrożeniem, natomiast brak własnych autonomicznych ośrodków energetycznych w erze Nord Streamu 2 i coraz większego zanieczyszczenia już tak.


Promowanie fotowoltaniki dla gospodarstw domowych jest rozwiązaniem świetnym. Ogranicza smog, zapewnia produkcje energii na poziomie obywatelskim i obniża znacznie jej koszty. W Polsce znajdują się już coraz lepsze fabryki modułów PV, niestety zalewane przez chińszczyznę, co prawda topową. Poza tym samodzielna produkcja energii w małych gospodarstwach na użytek społeczny jest nowoczesnym nawiązaniem do dystrybucjonizmu. Przynajmniej ten element może do nas po latach powrócić. Zwłaszcza, ze Polska ma najlepsze warunki magazynowania nadwyżek wyprodukowanej energii na terenie całej Europy i nasze prawodawstwo w tej materii już teraz jest naprawdę świetne. Płacimy tylko 20 % kosztów zużycia, gdyż państwo w okresie zimowym udostępnia nam swoją energię, czyli robi za magazyn. Koszty wysokie nie są, a atom plus OZE to krok do samowystarczalności energetycznej i... czystego powietrza, którego w Polsce niestety brakuje.


O co możemy walczyć jako obywatele? Nic tak nie przekonuje do zainteresowania ochrona przyrody jak jej aktywne poznawanie. Należy się jednak wystrzegać jej przesadnej komercjalizacji, co możemy zauważyć po polskich ośrodkach wypoczynkowych. Zakopane jest już legendarne jeżeli chodzi o mcdonaldyzację turystyki i kpinę z jej ochrony. Obcowanie z dziką przyrodą wzorem nauczania Pawlikowskiego  nie powinno być ułatwione, a słuchać myśli evoliańskiej powinno pozwolić nam odkryć w sobie rzeczy nieodkryte. Nie mówię tu tylko o górach. Powinniśmy jednak unikać deifikacji natury i bambinizmu. Tak człowiek powinien się z nią znów zespolić, ale na innych warunkach. Te w Polsce są niestety uciążliwe, co prawda nadleśnictwa utworzyły całkiem niedawno stale poszerzane obszary dla chociażby bushcraftowców,[i] jednak nie da się ukryć, że w obszarach do zwiedzania poruszamy się korytarzami. Do tego wysoka komercjalizacja sprawia, że turystyka w Polsce staje się mało budżetowa co tam idzie mniej spontaniczna. Co prawda z roku na rok rośnie, jednak nadal w  formie mniej aktywnej, a głównie modnej i zachęcającej do robienia tony zdjęć na social media.


Tu z pomocą przychodzą kraje skandynawskie. „Alemansratten” czyli w dosłownym tłumaczeniu prawo wszystkich ludzi ustalone zostało na wcześniej panującym prawie zwyczajowym, według którego każdy człowiek może obozować w dowolnym miejscu w odległości 150 metrów od domostw prywatnych. Nawet na prywatnych gruntach. Oczywiście uświadczymy tereny grodzone, jednak bardzo rzadko i nie przyjdzie do nas gospodarz ze strzelbą lub sztachetą, żeby oznajmić iż jest to teren prywatny. Oczywiście w określonych miejscach dochodzą restrykcje co do palenia ognisk, np. w rezerwatach jednakże w Skandynawii czuć, że natura jest rzeczą wspólna dla wszystkich. I obywatele tych krajów rzeczywiście są z nią zżyci. Na szlakach możemy natknąć się na darmowe schroniska, domki otwarte całorocznie gdzie są zostawione zasoby jak drewno, zapałki, czasem jakiś turysta dzieli się co jest tam w dobrym zwyczaju swoimi drobnymi rzeczami jak herbata, świece itp. Nie oznacza to, ze szlaki są ułatwiane. Zazwyczaj zamiast domków mamy po prostu wiatkę, która osłania nas przed wiatrem i żadnego innego miejsca noclegowego. Schroniska są rzadkie, a na większych i dłuższych szlakach musimy posiłkować się namiotem. Sprawia to, że przez nawet setki kilometrów nie uświadczymy cywilizacji.. I turystyka w Skandynawii na tym nie cierpi, wręcz przeciwnie co roku amatorzy długich wędrówek w dziczy kursują tam masowo, nie mówiąc o sportach zimowych. Z punktu widzenia obywatela, prawo do kontaktu z naturą wynikające z Tradycji jak w Skandynawii, a zresztą i w każdym europejskim kraju jest czymś zgoła naturalnym i jako nacjonaliści powinniśmy odblokować nasze szlaki ze złogów niewłaściwie pojmowanej własności prywatnej. W ślady Skandynawów poszła już Szkocja. Czas na Polskę.


Ważnym aspektem, któremu nacjonaliści poświęcali czas i uwagę w zakresie działań ekologicznych są prawa zwierząt. Niestety czas batalii o fermy futerkowe określił stronę polskiej prawicy. Nie wspomnę już o Konfederacji, która wzorem pobratymczych anglosaskich liberałów zwyczajnie brała za to pieniądze. Konserwatyści w Polsce doprowadzili też hodowlę przemysłową do rangi „tradycji”. Nowej, świeckiej oczywiście bo jakiej. Przemysłowa hodowla zwierząt nigdzie nie jest tradycją, a anomalią wyrosła na skrajnie materialistycznym pojmowaniu życia istot żywych. Nie licuje ani z katolicyzmem, gdzie sama nauka Franciszka z Asyżu już od średniowiecza miażdży dzisiejsze postprotestanckie liberalne dogmaty prawicy. To jest wręcz kuriozum, że szafujący na wszystkie strony katolicyzmem i powołujący się na nauki Kościoła ludzie wręcz bronią coś, co jest raczej na łonie ich wiary potępiane bądź krytykowane. I wcale nie tylko przez co trzeba przyznać modernistycznego, ale także eko papieża Franciszka, ale w źródłach jak Pismo Święte czy nauczanie patrona ekologii Franciszka. Hodowla przemysłowa jest nie tylko niezdrowa i nadprodukcje żywność, ergo wytwarza zasoby ponad stan i komercjalizuje życie zwierząt, ale także nasze zdrowie. W Skandynawii wspomnianej wcześniej nie istnieje. I można nadymać się, ze to z powodu lewackości, jednak nie widzę niczego konserwatywnego w mechanicznym traktowaniu istot żywych. Zwłaszcza gdy mówimy już o przemyśle, który hoduje je jedynie po to by hołdować próżności ludzi majętnych. Hodowla przemysłowa drobiu i bydła oraz trzody chlewnej również jest godna potępienia.


Z tekstu jasny wynika, ze powodem wyniszczenia i zaburzenia równowagi dzisiejszego środowiska naturalnego jest chęć nadprodukcji i zysku, wypływająca ze skrajnie materialistycznych ideologii. Tym samym wracamy do punktu wyjścia, duch musi zwyciężyć nad materią, a wtedy wszystko wróci na swoje naturalne harmonijne tory.

 

 Miłosz Jezierski

 

[1]    https://www.energetyka24.com/skazeni-manipulacja-raport-zielonych-wymierzony-w-polski-atom-jest-skrajnie-nierzetelny-analiza

 

[2]    https://kb.pl/porady/chiny-liderem-inwestycji-w-odnawialne-zrodla-energii-na-swiecie/

 

[3]    https://globenergia.pl/fotowoltaika-imponujace-projekty-na-bliskim-wschodzie/

 

[4]    https://klubjagiellonski.pl/2020/06/06/ekologia-integralna-j-r-r-tolkiena/

 

[5]    https://klubjagiellonski.pl/2021/01/26/ekologia-w-opowiesciach-z-narnii-i-innych-dzielach-c-s-lewisa/

 

[6]    https://klubjagiellonski.pl/2020/12/15/zielony-konserwatysta-z-galicji-o-janie-gwalbercie-pawlikowskim/

 

[7]    http://www.malopolska24.pl/index.php/2013/08/ojciec-polskiej-ekologii/

 

[8]     https://www.bdl.lasy.gov.pl/portal/mapy

 

Nie sposób mówić o parterowych sportach walki w Rosji bez wspominania historii Iwana Maksymowicza Poddubnego. Był on wielkim siłaczem i zapaśnikiem. Rozsławił Rosję na światowej arenie parterowych sportów walki. Został uznany za bohatera narodowego. Nazywano go „Mistrzem mistrzów”.

 

Młodość

 

Iwan Maksymowicz Poddubny urodził się 26 września 1871r. we wsi Krasjonowka na Ukrainie. Jego ojciec Maksym Poddubny był wiejskim siłaczem. Podobno potrafił przenieść jednocześnie dwa worki ważące po pięć pudów każdy. Kiedy mężczyźni ze wsi zbierali się, by spróbować swoich sił w zapasach z pasami (борба на кушаках), nikt nie  zdołał go pokonać.

 

Również jego syn Iwan był ponadprzeciętnie wysokim i silnym chłopcem. W wieku 15 lat dorównał ojcu w sile. W tym czasie rodzina Poddubnych przeprowadziła się do sąsiedniej wsi Boguduchowka.

 

Iwan, jako najstarszy syn, został na mocy prawa zwolniony z obowiązkowej 25-letniej służby w carskiej armii. W wieku 22 lat opuścił dom rodzinny w poszukiwaniu pracy. Trafił do Sewastopola na Krymie, gdzie zatrudnił się w porcie jako tragarz przy rozładunku statków. Każdego roku przyjeżdżał na święta do rodziców i przywoził zarobione pieniądze.

 

Jednak pewnego roku Iwan nie przyjechał. Jego matka Hanna po długim oczekiwaniu zaczęła się niepokoić. Wysłała więc do Sewastopola swojego męża, by sprawdził co dzieje się z Iwanem. Maksym pojechał. Gdy wrócił przez kilka dni chodził smutny i do nikogo się nie odzywał. W końcu usiadł za stołem i powiedział do swojej żony: „Hanno, nasz syn Iwan porzucił pracę w porcie. Wstąpił do cyrku i odszedł w świat”.

 

Cyrkowy zapaśnik

 

Wielka kariera Iwana Poddubnego zaczęła się, gdy pracując w porcie zaprzyjaźnił się z dwoma kadetami szkoły morskiej Antonem Prieobrażeńskim i Wasilijem Wasiliewem. Obydwaj byli bardzo silni i interesowali się zapasami. Zaczęli uczyć Iwana tej sztuki walki. Szybko robił on postępy i po krótkim czasie pokonał obu swoich nauczycieli.

 

Jakiś czas później Poddubny udał się do Teodozji, gdzie stacjonował wtedy słynny cyrk Bezkrownego. Specjalizował się on w pokazach walk zapaśniczych. Każdy mógł spróbować swoich sił w walce z cyrkowymi siłaczami. W cyrku zatrudnieni byli najlepsi zapaśnicy tamtych czasów m.in. ogromny Polak Piotr Jankowski zwany Papaszą  i Estończyk Georg Lurich.

 

Iwan postanowił spróbować. Niestety, z trudem zajął przedostatnie miejsce. Jako człowiek prawdziwie silny nie załamał się jednak. Zaczął trenować coraz więcej.

 

W następnym roku cyrk zorganizował zawody w zapasach rusko-szwajcarskich (русско-швейцарская борба). Iwan zobaczył, że niewiele różnią się one od tradycyjnych zapasów z pasami, które trenował w rodzinnej wsi. Jedynie zamiast pasów zawodnicy posiadali skórzane rzemienie z pętlami. Chwytając za nie należało obalić przeciwnika.

 

Iwan postanowił spróbować znowu. Tym razem pokonał wszystkich przeciwników i został przyjęty do cyrku. Poddubny ważył wtedy 120 kg. Szybko zdobył serca publiczności. Potrafił wygrać ze wszystkimi cyrkowymi zawodnikami. Tylko naszego rodaka ważącego 150 kg Piotra Jankowskiego nigdy nie zdołał pokonać.

 

„Mistrz mistrzów”

 

W tym czasie dużą popularność zaczęły w Rosji zdobywać zapasy w stylu klasycznym nazywane wtedy francuskimi. Poddubny, który był najlepszym zawodnikiem w zapasach rusko-szwajcarskich został zaproszony przez Towarzystwo Atletyczne do Sankt-Petersburga. Tam zaczął uczyć się nowego stylu pod kierunkiem francuskiego trenera Jeana de Paris.

 

W 1903r. Paryskie Towarzystwo Sportowe i prestiżowy francuski magazyn „Sport” zorganizowały Mistrzostwa Świata w Zapasach. Zaprosiły na nie grupę rosyjskich zapaśników, w tym również Poddubnego.

 

W mistrzostwach startowało aż 130 zawodników, w tym m.in. Belg Omer de Boulon, Duńczyk Jens Pedersen, Francuz Raul Le Bouchet i Polak Stanisław Zbyszko-Cyganiewicz. Poddubny bez problemu wygrał 11 pierwszych walk. Dwunastym przeciwnikiem był Raul Le Bouchet zwany Rzeźnikiem nie tylko dlatego, że bezlitośnie rozkładał swoich przeciwników lecz także dlatego, że w młodości naprawdę pracował w rzeźni.

 

Iwan atakował ostro. Jednak Francuz wyślizgiwał się z każdego chwytu. Okazało się, że nasmarował on ciało tłustym olejkiem używanym przez zawodników tureckich sztuk walki. Co 5 minut przerywano walkę i wycierano Le Boucheta ręcznikiem. Niewiele to jednak pomogło. Cały pojedynek trwał 30 minut. Podduby przegrał jednym punktem.

 

Ta porażka nie złamała Iwana. Pozostał on w Paryżu do końca mistrzostw. Oglądał walki, podpatrywał zawodników, trenował z najlepszymi i wciąż uczył się nowych technik.

 

W 1905r. w Paryżu odbyły się kolejne mistrzostwa. Tym razem Le Bouchet obawiał się, że uczciwie nie wygra z Poddubnym. Zaproponował mu więc łapówkę za celowe przegranie walki. Rosjanin odmówił i wygrał.

 

W końcu doszło do finału. Poddubny zwyciężył w nim „Żelaznego” Jensa Pedersena. Rosjanin zdobył serca paryskiej publiczności.

 

Tak zaczęła się światowa kariera Poddubnego. Wygrywał on kolejne mistrzostwa m.in. w Nicei, Florencji, Wenecji, Turynie, Mediolanie i Palermo. Dwukrotnie zdobył mistrzostwo Afryki w Tunisie i Algierze. Został najlepszym zapaśnikiem na świecie. Nadano mu przydomek „Mistrz mistrzów”.

 

Tymczasem Raul Le Bouchet zaczął winić Rosjanina za wszystkie swoje porażki i wynajął bandytów, by dokonali na niego zamachu. Poddubny uszedł z życiem tylko dzięki własnej sile i sprawności fizycznej. Bandyci zażądali od Raula pieniędzy za nieudany zamach, a gdy odmówił, zatłukli go na śmierć metalową pałką.

 

W 1910r. Iwan Poddubny zakończył karierę jako niepokonany. Powrócił wraz z żoną w rodzinne strony, gdzie kupił dom i ziemię. Jednak już w 1913r. powrócił na matę.

 

Poddubny, który był gorliwym prawosławnym i lojalnym carskim patriotą bardzo przeżył tragedię Rewolucji Październikowej i późniejszą Wojnę Domową. Pomimo zawirowań politycznych nie przerwał jednak występów. Od 1922r. reprezentował najpierw moskiewski, a później petersburski cyrk. Później wyjechał do Niemiec. Tam w 1925r. zapoznał się z chicagowskim promotorem Jackiem Pfeferem, który zaproponował mu kontynuację kariery w USA.

 

W Stanach Zjednoczonych

 

W USA królowały wtedy zapasy w stylu wolnym. Iwan musiał więc w wieku ponad 50 lat znów uczyć się wszystkiego od nowa.

 

Na wszystkich amerykańskich galach zapaśniczych Poddubny rozkładał wszystkich swoich przeciwników. Jednak miał już wtedy prawie 60 lat i siły powoli zaczynały go opuszczać. Było mu coraz trudniej walczyć z młodymi przeciwnikami. W końcu przegrał na punkty z mistrzem świata w zapasach w stylu wolnym Joe Stakerem.

 

W 1927r. Poddubny zdecydował się skończyć karierę i wrócić do swojej ojczyzny Rosji, za którą bardzo tęsknił. Gdy jego parowiec wpływał do portu na nabrzeżu witały go tłumy ludzi. Grała orkiestra.

 

Starość

 

Iwan Poddubny zamieszkał wraz z żoną w kurorcie Jejsku. Codziennie ćwiczył ciężarami w swoim ogrodzie.

 

Komunistyczne władze szybko zapomniały o wielkim bohaterze. Rodzina Poddubnych żyła w biedzie. Szczególnie ciężki był dla nich okres okupacji hitlerowskiej. Pomimo ubóstwa Iwan odmówił podjęcia pracy jako trener niemieckich sportowców. Wielki bohater, legenda zapasów, Iwan Maksymowicz Poddubny zmarł 7 sierpnia 1949r.

 

 

Jakub Ignaczak 

Moje ulubione wykłady na studiach polonistycznych bardzo często były związane z zagadnieniami teorii literatury. Szczególnie ciekawą sprawą jest rozpatrywanie twórczości w połączeniu z biografią jej autora. Część teoretyków nie jest w stanie oddzielić tych relacji, ale jest również szkoła, która zakłada, że powinniśmy je zawsze interpretować osobno. W niniejszym tekście skupię się właśnie na relacji autor-dzieło.

 

Na pewno nie raz mieliście pewien dysonans, który pojawiał się podczas oceny konkretnego dzieła kulturalnego. Może on działać w dwóch różnych kierunkach. Z jednej strony spodobał nam się sam nośnik kultury - książka, obraz, film itd., ale sama postać autora była daleka od tego, co nam bliskie. Z drugiej strony możemy kogoś lubić za to, że jest wartościowym człowiekiem, nie oznacza to jednak, że jego artyzm będzie czymś interesującym i wartym uwagi. I tu pojawia się pytanie, nad którym pochylają się krytycy literaccy od wielu lat - czy możemy oddzielić samą pracę od osoby, którą ją stworzyła? W historii literatury znajdziecie reprezentantów obu prądów, którzy próbowali przekonać czytelników do swoich racji. Postaram się ukazać najważniejsze argumenty obu stron.

  

 

Autor i jego dzieło - całość nierozdzielna

 

Pierwsza grupa, w której przodowali przede wszystkim rosyjscy lingwiści, zakładała, że nie możemy odczytywać dzieła bez zagłębienia się w psychologiczne i biograficzne aspekty twórcy. Każde dzieło było interpretowane jako treść, ale osadzone i związane z konkretną sytuacją społeczną, epoką i doświadczeniem autora. Badacze twierdzili bowiem, że "siła", która napędza twórcę do pisania - tematyka, kreacja miejsc czy postaci jest odbiciem tego, co autor doświadczył i widział. Nie ma możliwość, by artysta "stanął" niejako z boku swojej pracy i potrafił stworzyć ją bez własnych myśli, odczuć czy stereotypów. Dodatkowo ważny jest również aspekt całego otoczenia, w którym powstał konkretnych nośnik kultury. Idąc takim tokiem myślenia ciężko będzie nam docenić dobrą literaturę czy film, które stworzone zostały przez osobę niebędącą nam blisko, chociażby światopoglądowo. Minusem takiego myślenia jest również w pewien sposób ograniczenie twórcy, który nie może oddzielić się od stworzonej fikcji i zawsze będzie łączony ze światem przedstawionym w swoim dziele. Współcześni lingwiści zarzucają owej szkole całkowite niezrozumienie teorii literackiej oraz narzucenie celowej ułomności wobec ludzkiej kreacji, która nie może istnieć sama w sobie.

  

 

"Ja sobie, dzieło sobie"

 

Druga grupa, skrajnie odmienna skupiona szczególnie w zachodnich kręgach lingwistycznych - oddzielała dzieło i autora całkowicie. Nie brano pod uwagę ani otoczenia, ani biografii twórcy. Próbowano oddzielić całkowicie relacje autor-dzieło. Autor był tylko częścią procesu, który po odczytaniu dzieła przez czytelnika, zmieniał całkowicie znaczenie. Nie zastanawiano się "co autor miał na myśli", nie łączono jego życia prywatnego ani doświadczeń z treścią, którą stworzył. W całym akcie ważniejszy był czytelnik, który tak naprawdę jako odbiorca, nadawal treści różne znaczenia. Idąc tą drogą możemy jasno stwierdzić, że współczesne dzieło, które nam się podoba, może zostać oddzielne od autora, którego możemy nie lubić. I odwrotnie. Tej grupie zarzucono pewien sposób relatywizowania działań niektórych twórców, doceniania osób, które miały talent, ale często były osobami niemile widzianymi w społeczeństwie. Dzięki temu zachowało się sporo treści kultury, które mogły zostać zniszczone ze względu na życie twórcy.

 

  

Która strona jest nam bliższa?

 

Jak to zawsze bywa obie szkoły próbowały przekonać jak największe rzesze ludzi do własnego sposobu interpretacji. Myślę, że obiektywnie oceniając oba podejścia, większy sukces osiągnęli zachodni lingwiści, szczególnie dlatego, że akcentowali rolę czytelnika - odbiorcy, czyli każdego z nas. Mimo to także współcześnie bardzo często szukamy i to raczej się nie zmieni, połączeń między fabułą i fikcją a życiem twórcy. Zarówno w dawnych dziełach, jak i we współczesnej kulturze. Nie jest niczym złym, że próbujemy dowiedzieć się więcej na temat swoich ulubionych autorów. I kiedy okazuje się, że ich życie, wybory czy poglądy są dla nas bliskie, łatwiej jest nam ich promować i częściej chwalimy się tymi odkryciami. Jednak ograniczenie się do wyboru ludzi, których podziwiamy, sprawia, że omija nas wiele odkryć muzycznych, literackich czy filmowych. Warto zatem zabawić się w lingwistę i odrzucić postawę autora i skupić się na samej treści. Wcale nie oznacza to, że aprobujemy drogę twórcy. Kultura ma to do siebie, że ma nam coś "dawać" - naukę, estetykę. I od osób, które myślą zupełnie inaczej, możemy się wiele nauczyć.

 

Wybierajcie zatem kulturę, która Was rozwija na różnych płaszczyznach, bez zbędnego interpretowania wszystkiego dokoła, wyciągajcie własne wnioski i po prostu czerpcie z niej przyjemność. Wiem, że bywa to trudne, sama czasami denerwuje się, kiedy kolejny twórca, którego cenię, zaczyna eksponować postawy, które mnie odrzucają, ale wyciągam z jego twórczości to, co daje mi nowe spojrzenie — także do kontrargumentacji z osobami o innych poglądach. To bardzo cenne lekcje, których nie powinniśmy sobie odmawiać.

 

 

 

Adrianna Gąsiorek

 

niedziela, 31 styczeń 2021 14:27

Monika Dębek - Miłość niejedno ma imię

"Spójrz tylko Bracie w górę

 

Orzeł unosi się tam

 

Bo to jest przecież polskie niebo

 

To jest Twój kraj...”

  

 

Miłość to uczucie, które towarzyszy w życiu każdego człowieka. Często od początku życia, aż do samej śmierci. Najprościej ujmując, jest to typ relacji międzyludzkich, zachowań oraz postaw. To właśnie ona od wielu wieków jest inspiracja dla wielu artystów, malarzy, poetów itd.

 

Religia chrześcijańska definiuje miłość jako dążenie do dobra. Uznawana jest za jedną z najważniejszych cnót.

 

Miłość określana jest także jako głębokie uczucie do drugiej osoby, któremu bardzo często towarzyszy głębokie pożądanie. Jest to także poczucie silnej więzi między osobami, łącząca ludzi bardzo dla siebie bliskich.

 

Istnieje bardzo wiele rodzajów miłości. Nie jest to tylko uczucie do rodziców, rodzeństwa, rodziny. Nie jest to także tylko uczucie skierowane do osoby ukochanej, z którą jest się w związku. Kochać można na różne sposoby.

 

Jednym z najpiękniejszych rodzajów miłości jest ta do Ojczyzny, jest ona najwyższym dobrem dla człowieka. Osoba kochająca swoją Ojczyznę jest w stanie poświęcić dla niej bardzo wiele, na czele ze swoim życiem. Prawdziwy nacjonalista jest zawsze w stanie gotowości, aby stanąć do walki za swój kraj.

 

Osoba ludzka kochająca krainę swoich ojców, na każdym kroku pielęgnuje tradycje, kulturę, czy język swojego narodu. Rodacy są dla niego najbardziej bliskimi ludźmi i to z nimi łączą go najgłębsze relacje.

 

Nacjonalista wbrew istniejącym stereotypom i negatywnym opiniom jest człowiekiem posiadającym w sobie bardzo wiele miłości.

 

W encyklopediach można odnaleźć definicje nacjonalizmu, jednak żadna z nich nie jest tak naprawdę pełna i nie oddaje jego charakterystyki. Media także nie są obiektywnym źródłem definicji. Wręcz są bardzo kłamliwe i przedstawiają go w bardzo negatywnym świetle.

 

Wokół niego istnieje bardzo wiele różnego rodzaju mitów tworzonych przez wrogów ojczyzny z wielu różnych środowisk.

 

Najbardziej obiektywna definicja nacjonalizmu moim zdaniem, to określenie, że jest to miłość do swojego kraju, połączona z czynnym działaniem na jej rzecz. Nie jest zatem biernością i tylko uczuciem.

 

Nacjonalizm nie jest także chwilowym zauroczeniem, związanym ze swoją Ojczyzną. Zauroczenie mija prędzej czy później i po jego zakończeniu trzeba zderzyć się z twardą, rzeczywistością. Nacjonalista więc jest osobą kierującą się dojrzałą miłością. Jest w stanie poświęcić dla swojego kraju bardzo wiele, nawet życie. Zna doskonale zalety, ale także wiele wad swojej nacji. Przeciwstawia się nim i pracuje, aby każdego dnia je zmniejszać. Nawet jeżeli uważani jesteśmy za wariatów, spotykamy się codziennie z wieloma negatywnymi opiniami, musimy z tym walczyć. Wiemy, że Ojczyzna nasza nie jest doskonała, jednak mimo tego dla nas jest najpiękniejsza i w codziennej prozie staramy się przeciwstawiać jej wrogom.

  

Miłość niejedno ma imię. Miłość do Ojczyzny to jednak jeden z tych najpiękniejszych jej rodzajów. Warto żyć w swojej codzienności miłością, bez niej życie staje się jedynie jałową egzystencją. Miłość sprawia, że życie jest naprawdę piękne i wartościowe.

 

  

Monika Dębek 

niedziela, 31 styczeń 2021 14:23

Grzegorz Ćwik - Wschód i zachód

Wraz z upadkiem komunizmu i likwidacją żelaznej kurtyny Polska obrała w swojej polityce, zarówno wewnętrznej jak i zagranicznej, kurs jednoznacznie prozachodni i obliczony na integrację ze strukturami zachodnimi (UE,  NATO). 45 lat trwania PRL-u w silnym i niepodważalnym w tym czasie sojuszu z ZSRS, czego efektem była chociażby bytność w Układzie Warszawskim, sprawiła, że nasze elity jednoznacznie właściwie w roku 1989 obrały kurs na zachód. Oczywiście niemała w tym zasługa wpływów szeregu instytucji i organizacji zachodnich. O ile błyskawiczne uzależnienie się od Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego to sprawa dość dobrze znana, o tyle dopiero od niedawna odkrywane są dokumenty i fakty związane z infiltracją „Solidarności” przez wywiad amerykański (CIA). To zaś czynniki nie tylko historyczne, ale i stale warunkujące nasze fanatyczne, chyba niespotykane w historii przywiązanie do świata Zachodu. Czy faktycznie Polska skazana jest na ten kierunek, a wschód to jedynie Putin, rosyjski imperializm i służby specjalne? Najwyższa pora by nacjonaliści w Polsce zaczęli myśleć o kwestiach cywilizacyjnych i geopolitycznych na osi wschód-zachód.

  

 

III RP i zachód, czyli niespełniona miłość

 

 

Z perspektywy roku 2021 jest coś autentycznie fenomenalnego w stosunku III RP do świata zachodniego i jego struktur. Kompletny brak symetrii, uzależnienie od szeregu struktur i instytucji, degradacja do poziomu taniego podwykonawcy i rezerwuaru także taniej siły roboczej, status biednego krewnego pośród bogatych krezusów – to wszystko charakteryzuje relacje Polski z Unią, NATO i krajami zachodnimi w relacjach bilateralnych. Na deser trwająca od ponad 5 lat walka opozycji o „praworządność” i „demokrację”, która jest czynnie i konsekwentnie wspierana przez zachodnie kraje. Oczywiście nie w interesie tejże demokracji, ale przede wszystkim w ramach wprowadzenia swoich ludzi na najwyższe stanowiska.

 

Przyjęliśmy z Zachodu nie tylko pieniądz, towary, sposoby zarządzania ekonomią, ale przede wszystkim bez zająknięcia pozwoliliśmy by laicyzm, neoliberalizm i hiper indywidualizm wlały się w nasze dusze i przemieniły je w sposób nieodwracalny. Klasycznie polskie i wschodnie wartości, jak chociażby uznanie dla wspólnoty, solidarność, prymat ducha nad materią uległy błyskawicznie pod nawałem westernizacji, herezji austriackiej szkoły ekonomicznej i przekonania, że wszystko da się zmonetyzować i na wszystkim zarobić.

 

W wymiarze politycznym to chyba nawet kolejne rządzące partie nie udają, że nasze relacje z USA, NATO, UE czy poszczególnymi państwami zachodnimi są symetryczne i partnerskie. Od 30 lat jesteśmy wiecznie tym słabszym, głupszym, wiecznie nieokrzesanym parobkiem, z którym są ciągłe problemy na salonach.

 

Uznaliśmy w dużej mierze po roku 1989, że naszym obowiązkiem jest wyparcie się wszystkiego co polskie, narodowe i tradycyjne – wówczas zostaniemy dopuszczeni na równych prawach do pańskiego stołu zachodnich liberałów i postępowców. Tymczasem to tak nie działa. Wszelkiej maści kosmopolici, zaprzańcy i inni niegodziwcy odrzucili polskość, rodzinne i przyjacielskie więzy, jednak w zamian okazało się, że dostali główny produkt końcowy zachodniej kultury – nihilizm, depresję i poczucie absolutnej pustki. Wspaniały świat zachodu okazał się złudnym mitem, który potrafił nęcić blichtrem, jednak w ostateczności okazał się pięknym niczym. I właśnie pośrodku niczego tkwi teraz Polska, Polacy i nasza przyszłość.

 

Polska podobnie – zrobiła bardzo dużo by doszlusować do poziomu państw zachodnich, przeprasza, kaja się, wstydzi i obiecuje poprawę, a wszystko po to by…móc składać części w niemieckich i holenderskich fabrykach za pół darmo. Czy taki ma być finał historii dumnego ongiś państwa i Narodu, z którym liczono się i obawiano?

 

 

 

Zachód i wschód

 

 

Zanim przejdziemy dalej pora się na chwilę zatrzymać nad dwoma pojęciami, które przewijają się i będą nadal przez cały tekst: wschód i zachód. Zachód rozumiem tu jako świat tworzony przez państwa zachodnie, wytworzone przez nie po roku 1945 instytucje międzynarodowe oraz przede wszystkim przez najważniejsze dla nich idee: liberalizm ekonomiczny, i obyczajowy, materializm, indywidualizm, mass-mediowość, odrzucenie duchowości i religii, oraz niespotykany dotąd konsumpcjonizm i rozpasanie moralne oraz obyczajowe.

 

Wschód zaś to dla mnie,  per analogiam, zarówno świat geograficznie położony na wschód od świata zachodniego, czyli na wschód od Odry oraz jego główne osie ideowe, które mimo ofensywy zachodniactwa, cały czas są widoczne i silne: wspólnotowość, rodzina, duchowość, poczucie odrębności kulturowo-etnicznej, religijność, duże znaczenie natury, unikalna kultura i spuścizna.

 

W optyce liberalizmu nad Wisłą po roku 1989 „wschód” sprowadzono do moskiewskiego zamordyzmu, najpierw w rozumieniu sowieckim, a po roku 1999 putinowskim. A wschód to przecież stokroć szerszy i pojemniejszy termin niż tylko rosyjski imperializm. Już Spengler w swoim „Zmierzchu zachodu” pisał, że nie uważa aby istniała jakaś Europa, a właśnie rozróżniał dwie odrębne jakości – Europę zachodnią i wschodnią. Różnice między innymi były na tyle istotne, zarówno historycznie, jak i kulturowo czy ekonomicznie, że tenże wielki niemiecki myśliciel uznał za właściwie takie zróżnicowanie naszego kontynentu.

 

Dla nas istotną konstatacją jest fakt istnienia nie tylko liberalnego i nowoczesnego Zachodu, ale także całego bogactwa wschodu, do którego wypada zaliczyć nie tylko Polskę, ale Ukrainę, Białoruś, państwa bałtyckie, Czechy, Słowację, Rumunię, Bułgarię, Węgry, Grecję, kraje powstałe po rozpadzie Jugosławii i inne. Wbrew pozorom ta różnorodna mozaika narodów, tradycji, religii i mentalności ma aksjologicznie wspólne korzenie, które odróżniają nas od wiejącego pustką i smutkiem zachodu.

 

 

 

Wschód i historia

 

 

Wbrew powtarzanym tu i ówdzie bredniom, polityka obliczona wyłącznie na zachód to w historii Polski absolutny ewenement. Powstała w Polsce w roku 1989 i trwa do dziś, jednak w ujęciu przekrojowym Polska prowadziła generalnie głównie politykę obliczoną na kierunek wschodni, w czym też kryła się tajemnica potęgi i okresowej mocarstwowości naszego państwa.

 

Wbrew pozorom Piastowie na zachodzie głównie się bronili, zaś największe zwycięstwa (Chrobrego w 1018 chociażby) to wschód. Kazimierz Wielki wbrew znanym anegdotom wcale nie unikał wojen, wręcz przeciwnie. Przyłączył w wyniku dobrze zaplanowanych działań wojennych sporo ziem…na wschodzie! Polityka Jagiellonów też była obliczona na wspólne działanie regionu rozumianego właśnie jako Europa wschodnia. W okresie królów elekcyjnych przypada nasza jedyna w okresie nowożytnym wojna najeźdźcza – oczywiście na wschodzie (Dymitriady), a poza tym praktycznie wszystkie wojny prowadziliśmy na kierunku wschodnim lub południowym.

 

Wreszcie Legiony Polskie i większość procesu odbudowy Polski po roku 1918 i wojen o granice i Niepodległość to znowuż kierunek wschodni.

 

Nie tylko zresztą polityka międzynarodowa i warunkowane nią działania wojenne były nakierowane na „naszą” Europę wschodnią. Długi czas same elity władzy postrzegały nasz kraj jako specyficznie położony między zachodem a wschodem, przez co czerpiący najlepsze wzorce i nauki z obu tych stron. Z tego w dużej mierze wywodzi się nasza kultura, tradycja, historia i narodowa specyfika.

 

Utworzenie wspólnego państwa z Litwinami umocniło tylko określone poczucie odrębności od zachodu, jak i wschodu rozumianego wówczas jako moskiewski zamordyzm spod znaku Iwana Groźnego. Znana funkcja Przedmurza rozumiana była jako element między dwoma światami, co znaczyło zarówno określoną dowolność w kreowaniu swojej drogi cywilizacyjnej i politycznej, jak i posiadanie unikalnej tożsamości, składającej się zarówno z elementów wschodnich jak i zachodnich.

 

Na dobrą sprawę nawet rozbiory nie zmieniły tu wiele, bo przecież polskie dążenia niepodległościowe ciągle znosiło w kierunku „za wolność waszą i naszą”, przy czym ową „waszą” rozumiano generalnie jako wolność byłych narodów Rzeczpospolitej, które w okresie XIX wieku zaczęły uzyskiwać świadomość narodową.

 

Nawet opozycja w okresie PRLu spod znaku KPN nawiązywała do tego właśnie wschodniego, typowo piłsudczykowskiego myślenia spod znaku federacji Międzymorza, co zresztą starano się kontynuować i po roku 1989.

 

Dopiero właśnie ta data, symboliczny koniec PRLu i początek III RP to przestawienie 100% „mocy przerobowych” polskiej dyplomacji na integrację z zachodnimi strukturami i podporządkowanie im absolutnie wszystkich pozostałych kierunków. Nieraz ubolewamy, że elity Ukrainy, Białorusi, państw bałtyckich przestały się właściwie orientować na Polskę. Powód tego jest bardzo prosty – Polska to nic innego jak forpoczta Waszyngtonu, Brukseli i Berlina. Skoro więc któreś państwo chce układać się z którymś z tych ośrodków, to po co przez pośrednika?

 

 

 

Zachód jest martwy

 

 

Myśl ta ani oryginalna nie jest, ani nie wzbudza już takich kontrowersji. Jakoś przez ostatnie kilka lat chyba się przyzwyczailiśmy i w pewien sposób pogodziliśmy z tym, że narastający poziom upadku, zepsucia, cywilizacyjnego regresu i degeneracji każe sądzić, że szanse na uratowanie Zachodu są cokolwiek niewiele. Oczywiście, daleki jestem od wizji Zachodu jako pustyni bez ludzi, pełnej pustych, wymarłych miast. Zachodnia Europa będzie dalej istnieć, po prostu jej znaczenie, moc i siła będą skutecznie się dewaluować, aż do poziomu peryferii wobec Chin, Indii czy Ameryki Południowej. Wielkie ongiś państwa ugną się pod ciężarem własnych zboczeń i zalewu obcej ludności, która w końcu przeważy ludność autochtoniczną, która utrzymuje póki co tzw. „uchodźców”, i gdy proporcje odwrócą się, wówczas zachód Europy stanie się zwyczajnie wylęgarnią biedy i patologii.

 

Zachód to brak przyszłości. Już teraz bezrefleksyjne tkwienie przy zachodzie to właściwie wyzbycie się geopolityki i suwerenności międzynarodowej, to zwykłe poddaństwo. Pod ładnym płaszczykiem kłamstewek o integracji i współpracy jest twardy dyktat korporacji, instytucji finansowych i rządów państw narodowych. Dopiero co mogliśmy usłyszeć jak jeden z wysoko postawionych niemieckich bankierów sam przyznał, że Polsce celowo zniszczono przemysł i ekonomię po roku 1989, by stała się bezwolnym rezerwuarem taniej siły roboczej.

 

Polska nie musi i nie może być dalej wiernym pieskiem zachodu. To bowiem podążanie drogą do przepaści, zarówno ze względu na ideowo-ekonomiczną treść tego świata, jak i jego przyszłość. Najwyższa pora by istniejący po roku 1989 wybór między poddaństwem berlińsko-brukselskim a waszyngtońsko-jerozolimskim zastąpić faktycznie samodzielną, suwerenną i przyszłościową polityką. Najwyższa pora na Międzymorze.

 

 

 

Wartości zachodnie

 

 

Prawica, zwłaszcza ta konserwatywna, chętnie bredzi o świecie zachodnich wartości i o tym, że musimy trwać w jego obronie. No to może panie i panowie pojedziecie tych wartości bronić do Londynu, Berlina albo Paryża? Najlepiej na przedmieściach. Prawica, tak jak w każdym innym wypadku, nie rozumie podstawowej kwestii. Świat wartości a świat zastany to dwie zupełnie różne kwestie. Tych wartości na zachodzie już nie ma. Spójrzcie na badania statystyczne dotyczące akceptacji imigracji, lgbt, aborcji, narkotyków czy ateizmu. Okaże się, że ludzie o klasycznie zachodnich wartościach to 10-12 % społeczeństwa danego kraju na zachód od Odry. Zachodnie kraje są dziś przeżarte do szpiku kości tym, co stanowi całkowite zaprzeczenie klasycznych wartości, które zbudowały nasz kontynent.

 

Duchowość, pogarda dla materializmu, organiczność, znaczenie rodziny i wspólnoty, pokoleniowe i cywilizacyjne myślenie: to wszystko, co kojarzy się dalej z zachodem, obecnie prędzej należałoby szukać na… wschodzie. Paradoksalnie wierność zachodnim wartościom w ich klasycznym rozumieniu, znaczy dziś tyle, że obecny zachód musimy poczytywać za wroga.

 

Zresztą, zachód zapamiętale niszczy i dekonstruuje wszystko, co go stworzyło i uczyniło zeń potęgę. Ciężko więc w tym wypadku być bardziej papieskim od papieża i bronić zachodnich wartości wbrew zachodowi.

 

 

 

Przyszłość leży na wschodzie

 

 

Wschód stanowić może ponownie unikalną wartość. Drogą do tego i niezbędnym elementem jest oczywiście powstanie Międzymorza, bo bez tego nasze kraje jeden po drugim ulegną ostatecznie liberalizmowi. Jednak wspólnie, zjednoczeni pod tymże szyldem kraje Europy wschodniej mogą być w stanie obronić swoją tożsamość, a jednocześnie stworzyć wielką przestrzeń, która będzie się liczyć w rozgrywce geopolitycznej, zwłaszcza w kontekście spodziewanego powstania świata wielobiegunowego.

 

Naszych związków, kulturowych, religijnych czy historycznych, z zachodem nie sposób negować, jednak obecnie obowiązujący nad Wisłą stosunek do Zachodu to samobójstwo. Przyszłość Polski leży na wschodzie, tak jak zawsze tam leżała. Nie chodzi przy tym tu o podboje, brednie o odzyskiwaniu Lwowa i Wilna, ale o zrozumienie ze z podobnymi do naszego krajami leżącymi na wschód od Odry jesteśmy w stanie wyjść cało z płonącej i powoli zapadającej się konstrukcji, jaką jest liberalna i nowo-lewicowa Europa.

 

 

 

Grzegorz Ćwik 

Odzyskanie przez Polskę Niepodległości w roku 1918 pozostaje bezustannie jednym z częściej poruszanych tematów przez polską historiografię. Trudno się temu dziwić – zarówno znaczenie tego wydarzenia dla naszej wspólnoty narodowej, jak i niedawna setna tegoż rocznica powodują, że kolejne pokolenia historyków i politologów pochylają się nad określonymi zagadnieniami związanymi z tym jakże szczęśliwym wydarzeniem. Pod koniec roku 2020 na krajowym rynku ukazała się monografia Arkadiusza Mellera „Wybory do Sejmu Ustawodawczego na Mazowszu Płockim w 1919 roku”. Praca ta wpisuje się w nurt dotyczący wydarzeń w roku 1918 i 1919, jednak przedstawiona perspektywa jest stosunkowo rzadko spotkana i innowacyjna.

 

Przyzwyczailiśmy się bowiem do myślenia o odzyskaniu Niepodległości w ramach dwóch perspektyw. Pierwsza to perspektywa „wielkiej polityki”, a więc głównie wydarzenia związane z Warszawą: rozbrojenie Niemców, rząd Moraczewskiego i Paderewskiego, potem Wersal, prace nad Konstytucją. Druga perspektywa to perspektywa wojenna: opis wydarzeń na frontach i zapleczu, bitwy, kampanie, problemy powstającego wojska, etc. Obu tym perspektywom trudno się dziwić, zarówno tzw. „wielka polityka” jak i walki o granice i Niepodległość miały pierwszorzędne znaczenie dla powstałej z niebytu Polski. Arkadiusz Meller w swojej pracy proponuje nam trzecią perspektywę: lokalną, gdzie przez pryzmat niewielkiego obszaru i społeczności możemy przyjrzeć się, jak procesy odzyskania Niepodległości przebiegały „w terenie”, a więc z daleka od dużych ośrodków.

 

„Wybory do sejmu…” to w pełni naukowa monografia, licząca łącznie 292 strony tekstu. Celem jej jest, jak pisze sam Autor (s. 24) dokonanie „analizy wyborów do Sejmu Ustawodawczego w 1919 roku na obszarze Mazowsza Płockiego. Główną tezą badawczą poniższej pracy było stwierdzenie, że w pierwszych wyborach  parlamentarnych w Okręgu […] niezwykle ważną rolę odegrały kwestie związane z obroną obecności religii w szkołach publicznych, roli oraz miejsca Kościoła w życiu publicznym, a także sprzeciwu wyborców wobec radykalnych metod politycznych i radykalnych reform socjalnych. Przedmiotem badań w niniejszej książce były przygotowania, organizacja, przebieg oaz rezultat, a następnie polityczne skutku wyborów do Sejmu Ustawodawczego, które odbyły się w okręgu płocko-płońsko-sierpeckim”.

 

Praca podzielona została na siedem rozdziałów w układzie chronologiczno-problemowym, wstęp, zakończenie i bibliografię. Ponadto książka zawiera dużą ilość ilustracji, zdjęć, jak również autorskich wykresów, tabel etc. Jakość wydania (twarda, lakierowana okładka, wysokiej jakości papier) jest bardzo wysokiej jakości.

 

Ogromnym plusem omawianej pracy jest szeroka baza źródłowa i bogata literatura przedmiotu, jakie Autor wykorzystał przy opracowaniu tematu. W pracy swej wykorzystał zarówno źródła archiwalne z archiwów centralnych jak i lokalnych, szereg źródeł drukowanych (zbiorów dokumentów), pamiętników, wspomnień, szeroki wybór prasy. Pozwoliło to Autorowi na niezwykle szczegółowe i drobiazgowe odtworzenie szeregu aspektów towarzyszących przebiegowi odzyskania Niepodległości na Mazowszu Płockim, przygotowaniu, organizacji wyborów oraz ich przebiegowi i skutkom.

 

W pierwszym rozdziale Autor opisuje szczegółowo jak wyglądały ostatnie dni okupacji niemieckiej na Mazowszu Płockim i pierwsze dni Niepodległości. Opisuje nie tylko kwestie rozbrojenia i ewakuacji niemieckich żołnierzy, ale także działania poszczególnych środowisk politycznych jak endecy, socjaliści czy komuniści. Szczególnie istotnym okazało się, zarówno dla samego procesu odrodzenia Polski, jak i możliwości działania poszczególnych stronnictw, stworzenie własnych sił paramilitarnych o charakterze milicji obywatelskiej.  Temat ten zresztą regularnie powraca, wszakże warto pamiętać, że struktury milicyjne powołane przez PPS przetrwały stosunkowo długo i w rachubach polityków PPS stanowiły niejednokrotnie istotny element oczekiwań  politycznych.

 

Dla Czytelnika istotnym jest, że zarysowane kwestie w pierwszych rozdziałach książki, jak choćby główne punkty sporu między stronnictwami politycznymi, znajdują w swej narracji kontynuacje w kolejnych rozdziałach, chociażby przy opisie głównych osi rywalizacji wyborczej. A więc już w pierwszym rozdziale przeczytać możemy o stosunku poszczególnych klas społecznych do określonych postulatów politycznych czy o tym, jakie były najważniejsze różnice między prawicą narodową a socjalistami.

 

Rozdział drugi omawia organizacje wyborów, jednak poza dużą ilością „suchych” informacji pokazuje także dwa inne oblicza tego zagadnienia: praktyczne problemy przy wdrażaniu uregulowań władz centralnych oraz problemy i kwestie związane z techniczna stroną udziału w głosowaniu. To ostatnie to chociażby sposób oddawania głosu czy właściwego wypełnienia karty wyborczej. Praktyczne zaś kwestie wyborów to między innymi zapewnienie im bezpieczeństwa i bezstronności czy odpowiednie sporządzenie listy wyborców i kandydatów. Biorąc pod uwagę, ze tak skomplikowane działania wykonywała administracja ledwo co odrodzonego Państwa Polskiego, fakt, że wybory uniknęły większych problemów uznać trzeba za spory sukces.

 

Trzeci rozdział dotyczy już kampanii wyborczej i podzielony jest na podrozdziały opisujące poszczególne grupy polityczne i frakcje. Autor pokazuje zarówno organizacyjne i formalne zagadnienia związane z kampaniami wyborczymi poszczególnych partii i stronnictw, jak i jakie narzędzia i formy agitacji były stosowane przez nie. Istotnym aspektem są oczywiście postulaty stosowane w trakcie kampanii oraz argumenty przeciwko oponentom politycznym. Socjalistyczne ataki na „reakcję” oraz endeckie wycieczki pod adresem „masońskich kosmopolitów” były już w roku 1919 „obowiązkowym” punktem walki politycznej. W ramach tez mozaiki starali się także odnaleźć ludowcy, stronnictwa żydowskie, oraz postępowa inteligencja, która starała się tworzyć zręby struktur konsolidujących wszystkie polskie ugrupowania.

 

Rozdział czwarty wynika logicznie z poprzedniego i dotyczy głównych osi sporu politycznego w dobie trwania kampanii wyborczej oraz przełomowych momentów kampanii wyborczej. Autor opisuje więc tzw. „wydarzenia kozłowskie”, związane z radykalnymi strajkami i buntami niższych klas społecznych wobec ziemiaństwa. Powstająca Polska nie była jak widać wolna od silnych antagonizmów społeczno-klasowych, które w dobie kampanii dodatkowo były podgrzewane przez agitacje polityków i ich stronnictw.

 

Inne ważne tematy, które decydowały o preferencjach wyborczych to przede wszystkim kwestia szkolnictwa świeckiego. O ile socjaliści optowali za rozdziałem szkolnictwa i Kościoła Katolickiego, o tyle stronnictwa prawicy narodowej uważały za naturalne to, że szkoły będą uczyły w duchu katolickiej nauki oraz przy udziale księży. Pochodną tego była dyskusja w ogóle na temat miejsca religii katolickiej w życiu odrodzonej Polski, znaczenia Kościoła Katolickiego i kwestii ewentualnego rozdziału państwa od tegoż. Biorąc pod uwagę, że ok. 80% mieszkańców Mazowsza Płockiego stanowiła wówczas ludność wiejska, religijna i konserwatywna, uznać można, że radykalnie świeckie i laickie hasła socjalistów były trudne, jeśli nie niemożliwe, do powszechnego rozpropagowania.

 

Na marginesie tych zagadnień Autor porusza istotny aspekt, która niejednokrotnie nam umyka przy opisie odzyskania Niepodległości – aktywizację polityczną i społeczną kobiet, która miała miejsce już w dobie upadania aparatu okupacyjnego oraz w momencie przejęcia władzy przez polską administrację i wojsko. To często pomijany aspekt, a przecież dotyczył połowy naszego Narodu, stąd ciężko przecenić jego wpływ na politykę i sytuację kraju.

 

Rozdział piąty, wymienia listy wyborcze do Sejmu Ustawodawczego na Mazowszu Płockim. Rozdział szósty omawia same wybory oraz analizuje ich wyniki i podział mandatów. Wybory jako takie zakończyły się miażdżącą wygraną prawicy narodowej, głównie endecji. Następne miejsca zajęli socjaliści, listy żydowskie oraz ludowcy. Potwierdza to tezy Autora o znaczeniu chociażby kwestii religii czy szkolnictwa świeckiego dla kampanii wyborczej i decyzji, jakie podejmowane były przez społeczeństwo przy wyborczych urnach.

 

Logicznym zwieńczeniem monografii jest rozdział siódmy, w którym Autor dokonuje oceny wyborów i opisuje wydarzenia od wyborów do wiosny 1919 roku (1-sze posiedzenie Sejmu), ale przede wszystkim skupia się na opisie działalności wybranych parlamentarzystów wybranych przez społeczeństwo Mazowsza Płockiego. Podlicza ich aktywność w Sejmie, opisuje ich główne pola aktywności formy podejmowanych działań. Pozwala to „na żywo” sprawdzić jak wybrani przez dany elektorat ludzie w praktyce realizowali postulaty swoje i sowich stronnictw, oraz jak wyglądała praktyczna strona ich pracy, tj. jakimi aktywnościami starali się dopełniać swym obowiązkom.

 

W ogólnej ocenie pracę dr Mellera wypada ocenić bardzo wysoko. Wykorzystując różnorodną i szeroką bazę źródłową w pełni wypełnił on postawiony sobie cel badawczy i w formie historii lokalnej przybliżył niezwykle istotny proces i wydarzenie, jakim były wybory roku 1919 oraz powołanie Sejmu Ustawodawczego. Nie ulega wątpliwości, że Autor wykazał się nie tylko znajomością tematu, swobodnym poruszaniem w tej skądinąd skomplikowanej tematyce, ale także bezstronnością i nienagannym aparatem naukowym i metodologią. Pamiętać musimy, że niepokoje i zawieruchy towarzyszące tak istotnym wydarzeniom jak listopad roku 1918 utrudniają niezwykle obiektywną narrację historiograficzną oraz krytykę źródłową. Sprzeczne informacje, wzajemnie wykluczające się opisy wydarzeń to rzecz niejako oczywista w takich wypadkach. Autor wykorzystując różne rodzaje źródeł i bogata literaturę przedmiotu nie popełnia błędu w tej materii. Także przybliżenie szeregu praktycznych aspektów, jak chociażby procesu głosowania, wyłaniania list kandydatów, etc. stanowi istotny wkład w nasze rozumienie i poznanie dziejów początku II RP. Liczne ilustracje, mapy, wykresy czy tabele pomagają objąć i przyswoić omawiany materiał. Ponadto udało się Autorowi uniknąć oderwania narracji od ogólnej sytuacji politycznej i międzynarodowej, która to również znajduje swoje miejsce na kartach książki. Tak więc możemy przekonać się jak kwestie związane z interesującym nas regionem związane były z walkami na wschodzie, krytyką rządu Moraczewskiego czy ogólnym kierunkiem przemian na polskich terenach po 10 listopada 1918 roku.

 

Ciężko mi znaleźć jakiekolwiek wady omawianej monografii, a że osobiście nie lubię krytykanctwa „dla zasady”, stąd uznać trzeba, że w ramach zakreślonej tematyki, postawionych sobie celów badawczych i wykorzystanej kwerendy źródłowej Autor w pełni opisał proces wyborów do Sejmu Ustawodawczego w roku 1919. Jednocześnie uznać trzeba, że pozycja wyznacza z pewnością naukowy standard dla kolejnych pozycji naszej historiografii, które spróbują w podobny, lokalny sposób analizować procesy i zmiany związane z odrodzeniem się Rzeczpospolitej.

 

Książka Arkadiusza Mellera to świetna, kompletna i komplementarna praca naukowa, która w wydatny i oczywisty sposób powiększa zarówno naszą wiedzę, jak i dodaje kolejną perspektywę historyczną do oceny i analizy historii pierwszych lat II RP.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

 

 

niedziela, 31 styczeń 2021 14:10

Grzegorz Ćwik - Mniej ideologii

Już tytuł tego tekstu brzmi dla przeciętnego nacjonalisty obrazoburczo. Jak to mniej ideologii? To znaczy mniej nacjonalizmu? A co jest złego w ideologii, przecież idea narodowa to nasza tożsamość i ścieżka życiowa. Czemu jej ma być mniej? Otóż już spieszę z odpowiedzią. Nacjonalizm to nie tylko ideologia, ale z pewnością w naszych działaniach, formacji i aktywizmie ideologii i przeideologizowania jest na pewno zwyczajnie za dużo. W wyniku tego stajemy się nieskuteczni, hermetyzujemy się i odrywamy od Narodu i społeczeństwa, a nasze działania stają się swoistą „sztuką dla sztuki”.

 

Nacjonalizm polski wprost pławi się zarówno w traktowaniu wszystkiego przez pryzmat ideologii, możliwie wąsko i historycznie traktowanej, a z drugiej strony uwielbiamy niekończące się dyskusje i debaty ideowe. Zarówno te z oponentami, jak i wewnątrz środowiska narodowego. Doprowadziliśmy do sytuacji, gdy sporo nacjonalistów, zwłaszcza młodych nie ma pojęcia o elementarnych kwestiach związanych z rzeczywistością, za to potrafią godzinami udowadniać wyższość myśli jednego przedwojennego nacjonalisty nad drugim, cytując przy tym obficie każdego z nich. Skutkiem tego zaperzenia jest to, że wiedzę na temat ekonomii, geopolityki, technologii, klimatu czy medycyny sporo narodowców zamieniło na zapożyczone od liberałów kłamstewka oraz coraz to głupsze teorie spiskowe.

 

Nie potrafimy przez to dyskutować. Kogo obchodzi czy to, co się dzieje teraz jest lub nie zgodne z pismami Dmowskiego albo Kwasieborskiego. Ilu ludzi w ogóle kojarzy nazwiska co chwilę przewijające się w naszym przekazie? Ludzi obchodzi to, czy dana opcja ideowa czy polityczna jest w stanie zaprezentować program, który stanowi odpowiedź na ich problemy. Nacjonalizm zaś obecnie nie potrafi. Zamiast tłumaczyć ideę i wartości szermujemy cytatami, niczym świętościami i symbolami niczym relikwiami. Gdy ktoś ich nie kojarzy lub nie rozumie, od razu nazywamy go „zdrajcą” i „lewakiem”.

 

Spójrz drogi nacjonalisto lub nacjonalistko na swoją listę lektur, spójrz na to co czytasz. Mam doskonale świadomość, że spora część środowiska nie wychodzi poza ciągłą intelektualną onanizację Codreanu, Dmowskim, Mosdorfem, Degrellem etc. A gdzie w nich recepta na wszechwładzę korporacji cyfrowych, na skrócenie łańcucha dostaw, na likwidację rażących różnic społecznych? Ano nie ma, przecież ci ludzie pisali 90 lat temu. Mimo to uwielbiamy się zaczytywać a potem zatracać w awanturach czy ABC czy Falanga miała lepszy program ekonomiczny, albo kto w tym a tym roku powinien zrobić to i to. I dlaczego nie zrobił. I dlaczego to wina Żydów i masonów.

 

A potem przychodzi moment, gdy okazuje się, że przeciętny człowiek generalnie ma gdzieś rozważania o zamachu majowym i postendeckie histerie, które mimo, że od kopnięcia endecji w tyłek minęło już tyle lat, z roku na rok wcale nie słabną. Przeciętny człowiek pracuje lub uczy się, musi utrzymać rodzinę, wychować dzieci, chciałby wyjechać na wakacje, mieć zabezpieczony byt materialny i nie martwić się o jutro. Przeciętny człowiek dużo chętniej niż na nasze awantury ideologiczne, spogląda na globalne ocieplenie czy zanieczyszczenie środowiska. W tych aspektach mamy coś sensownego i rozbudowanego do powiedzenia?

 

W ogóle, jaki my mamy program? My, nacjonaliści? Jak zbudzić dowolnego Polaka o 3 w nocy i spytać o postulaty Korwina to wymieni bez zawahania: niskie podatki, legalizacja narkotyków i posiadania broni bez zezwolenia, prywatyzacja, lekka pedofilia, bicie kobiet, nienawiść do niepełnosprawnych i usunięcie systemu demokratycznego. A program nacjonalistyczny? Ok, nie lubimy gejów, lubimy Żołnierzy Wyklętych. A jakie mamy koncepcje geopolityczne? Albo jaki system władzy popieramy? Jakie pomysły na rynek pracy? Albo komunikację publiczną?

 

Głucha cisza odbija się od ścian. Niektórzy, ci głupsi zaczną coś sapać o austriackiej szkole dehumanizacji, inni że to „wolny rynek” ustali. Większość z nas będzie jednak doskonale rozumieć, że w kwestii merytoryczności leżymy i kwiczymy.

 

To jak to z tymi książkami, a? W roku 2020 ile zdarzyło Ci się przeczytać książek o nowoczesnej gospodarce, nowych technologiach, geopolityce, problemach społecznych? A ile o ciągłych historycyzmach, ile wznowień prac „klasyków”, których cytaty sprzed 100 lat mają służyć za remedium na nasze problemy?

 

Dostajemy histerii, gdy inny nacjonalista wyrazi pogląd o pół stopnia na lewo lub prawo od naszego. Natychmiast płodzimy długaśne posty i komentarze, toczymy walkę na cyfrowe życie i śmierć. A co, jeśli nas spytać jaki rodzaj technologii energetycznej popieramy? Śmiejesz się? Przecież właśnie ta pustynia merytoryczności i brak programu doprowadziła RN do sojuszu z Konfederacją, absolutnej kapitulacji ideologicznej wobec libertynów i powtarzaniu frazesów o walce z „socjalizmem”.

 

Potrafimy godzinami się spierać o książki Degrella (i jego postać przy okazji) albo politykę Dmowskiego. Każdy młody nacjonalista zwykle na pamięć zna skład zarządu Stronnictwa Narodowego z takiego a takiego roku. A ilu sędziów ma Trybunał Konstytucyjny i jakie ma uprawnienia? Gwarantuję, że lewica i liberałowie to wiedzą. Sam fakt niechęci do demokracji liberalnej nie zwalnia nas z obowiązku merytorycznego zrozumienia sytuacji, w jakiej tkwimy my i cały nasz Naród.

 

Nie mamy wiele do powiedzenia, więc wszelkie drogi na skróty łatwo znajdują wyznawców. Globalne ocieplenie to spisek, Facebook to faszyści, atak na Capitol to prowokacja antify etc. Krótko mówiąc im mniej wiedzy, tym więcej mitologii, czyli zwyczajnie szarlatanów robiących na Was pieniądze oraz szurów, którym wierzycie w debilne historie z żółtymi napisami na youtube.

 

Albo to: Zadruga czy endecja? Kościołów bronisz czy chcesz palić? Piasecki czy Rossman? Ostatni czasy: Piłsudski czy Dmowski, ewentualnie: popierasz zamach majowy? W ramach tych bezcelowych awantur zaczynamy się nienawidzić z innymi nacjonalistami, zamiast wspólnie walczyć z liberalizmem.

 

Zresztą, i z tą historią różnie bywa. O stanie wojennym czytamy u Giertycha, o II RP u Pająka, o 2 wojnie światowej u Zychowicza albo Irvinga. Dlatego nawet tu coraz ciężej nam się wylegitymować jakąś sensowną wiedzą i zrozumieniem procesów historycznych.  

 

A ile osób spośród nas rozumie jako tako ekonomię, świat mediów? Ile z nas zamiast tracić czas na ideologiczne spory poświęciło czas na naukę czegoś potrzebnego? Może grafika? Albo tworzenie stron internetowych? Ale to wymaga czasu, a ten poświęcamy na kolejny traktat dawno zmarłego człowieka, którzy niewiele wnosi do naszego życia.

 

Gdy zaś już siadamy do dyskusji z liberałami, nowa lewicą czy kimkolwiek to jedyne co potrafimy wymemłać, to że nasi wrogowie to „marksiści” albo „lewacy”. Terminy te dawno już temu wyszły z użycia i dziś znaczą tyle co nic. Poza nami nikt już nie traktuje tego, jak wyzwiska.  Ile projektów ustaw potrafimy skrytykować merytorycznie, odnosząc się do nich na poziomie rzeczowym? Ile sami potrafilibyśmy napisać?

 

Nie posiadamy spójnej narracji, programu i planu. Właśnie dlatego, że przyjmujemy optykę skrajnej ideologizacji i to jeszcze w opcji historycznej. Nie chodzi o to, że ideologia jest zła, ale jeśli nasze rozważania i analizy zaczynają stać w skrajnej sprzeczności z realizmem i rzeczywistością, wówczas jest coś nie tak. Idea to przede wszystkim wartości, aksjologia, a nie skostniałe, niezmienne i dane raz na zawsze oceny danych zagadnień.

 

Więcej ruchów, a mniej…

  

Już wy wiecie czego mniej, a jak nie to posłuchajcie Tedego, którego cytuję w powyższym nagłówku. Nasze ciągłe ideologizacje to dla szarego człowieka właśnie „pierdolenie”. Zacznijmy wreszcie czytać wartościowe książki, zamiast kolejnych antykwarycznych bajań Degrella. Nikomu nic dobrego nie przyjdzie już z podniecania się nudnymi jak flaki z olejem „Płonącymi duszami” czy ultra słabym i głupim „Apelem do młodych Europejczyków”. Niech każdy z nas wybierze sobie jedną lub kilka dziedzin, w których będzie ekspertem. Niech każdy z nas za pół roku lub rok będzie w stanie bez problemu wygrać na argumenty każdą dyskusję z liberałami i lewicą.

 

Mniej ideologii, więcej faktów i merytoryki.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

[Poniższy tekst przesłany został do nas tuż przed zamknięciem numeru. W dobrym zwyczaju jest publikowanie wszelkich replik i odpowiedzi na teksty, stąd w niniejszym numerze prezentujemy poniższy tekst, a w następnym najpewniej pojawi się odpowiedź zainteresowanego, czyli naszego naczelnego.]

 

W ostatnim numerze „Szturmu” Grzegorz Ćwik poddaje krytyce postawę „realizmu politycznego”.  Autor stawia to pojęcie w cudzysłów, co sugeruje, że krytykowane przez niego stanowisko ma niewiele wspólnego z faktycznym realizmem i sprowadza się albo do snucia alternatywnych wizji historii bez oparcia w faktografii albo do zwyczajnego oportunizmu wobec obcej władzy. Z takim ujęciem tematu można by się jeszcze zgodzić. Zabieg ten stosowany jest jednak dość niekonsekwentnie, gdyż w dalszej części tekstu pojawia się zamiennie pojęcie realpolityki, ale już bez cudzysłowu. Z kolei w podsumowaniu autor wprost stwierdza, że „tzw. „realpolityczna” perspektywa jest całkowicie błędna, szkodliwa i jej zastosowanie nie daje pozytywnych skutków dla rozumienia procesów politycznych i historycznych.” Nie sposób zatem wywnioskować, czy ostrze krytyki kierowane jest w stronę błędnie rozumianego realizmu, czy też realizmu w ogóle.

 

Kolejny problem sprawia fakt, że autor nie wyjaśnia, jak rozumie istotę krytykowanej przez siebie postawy. W tekście znajdują się odwołania do licznych, dość luźno powiązanych ze sobą egzemplifikacji, dla których trudno znaleźć wspólny mianownik, chyba że są to kierowane pod ich adresem zarzuty kapitulanctwa i zdrady narodowej. I tak jednym tchem omówione zostały zupełnie różne wydarzenia, zjawiska i postaci: Konstytucja 3 maja, walka u boku Napoleona, powstania narodowe, Dmowski, Studnicki, Belgia, Rumunia, Brygada Świętokrzyska, Żołnierze Wyklęci, stan wojenny, Wielomski czy Zychowicz.  Na dokładkę jako emblematyczny przykład realizmu dostajemy Adama Michnika i entuzjastów Unii Europejskiej.  Znów – nie bardzo wiadomo, czy przedstawione w tekście przykłady stanowią zdaniem autora wypaczenie realizmu czy też realizm per se. Brakuje zdefiniowania tego pojęcia a także kryterium, wedle którego można ocenić, czy dana postawa mieści się w ramach uprawnionej polityki narodowej, czy stanowi już kapitulanctwo i przejaw zdrady. Prezentowana krytyka jest zresztą o tyle zaskakująca, iż autor jeszcze niedawno, bo w wywiadzie udzielonym bodajże w sierpniu tego roku dla Centrum Edukacyjnego Polska, wyraził negatywny stosunek do powstania warszawskiego, słusznie wskazując, iż polityka nie polega pięknych gestach, tylko realizacji konkretnych celów w takich a nie innych okolicznościach.

 

Trudno więc w tym gąszczu przykładów zrozumieć, co zdaniem autora łączy Dmowskiego ze Studnickim, twórców dwóch zupełnie przeciwstawnych koncepcji geopolitycznych Polski. Studnicki był germanofilem, który swoje stanowisko uzasadniał m.in. wyższością cywilizacyjną Niemiec względem Rosji. Z tych samych jednak powodów Dmowski orientował się na Rosję, uznając, iż żywioł rosyjski nie stanowi zagrożenia dla polskiego bytu narodowego, w przeciwieństwie do żywiołu niemieckiego. Obaj słusznie rozumieli, że Polska między Niemcami a Rosją nie może prowadzić spornej polityki wobec obu wielkich sąsiadów, gdyż musi to w dłuższej perspektywie spowodować ich wzajemne porozumienie naszym kosztem – dla Studnickiego ceną polsko-niemieckiego sojuszu, skierowanego najpierw przeciw Rosji, a następnie przeciw Związkowi Sowieckiemu, była rezygnacja z kresów zachodnich. Dla Dmowskiego ceną za ugodę z Rosjanami była z kolei rezygnacja z odbudowy Rzeczypospolitej w granicach przedrozbiorowych i zacementowanie współpracy polsko-rosyjskiej poprzez wspólne zwalczanie ukraińskiej irredenty. Obaj publicyści wywodzili z naszego położenia zupełnie inne wnioski, jednak to, co ich łączyło to oparcie swoich koncepcji na chłodnej kalkulacji sił oraz interesów poszczególnych graczy.

 

Ta wielość różnych stanowisk w obrębie samego realizmu nakazuje patrzeć na realizm jak na metodę analizy bądź uprawiania polityki, a nie jak na gotową receptę. Nie sposób przewidywać przyszłość, można tylko kalkulować prawdopodobny rozwój wypadków i dostosowywać do niego swoje działania. Gdyby żaden polityk nie popełniał błędów, to w dziejach moglibyśmy mówić co najwyżej o stagnacji – każda zmiana w układzie sił ma przecież nie tylko zwycięzców, ale też przegranych. Natomiast autor w wielu miejscach atakuje realistów post factum, oceniając ich koncepcje z perspektywy znajomości historii. Można się z tymi koncepcjami oczywiście nie zgadzać, spierać, i robić to z perspektywy realistycznej, wskazując na błędy w analizie bieżącej sytuacji politycznej. Przykładowo Studnickiemu można zarzucić, że nieprawidłowo szacował stosunek sił państw Osi do aliantów (włączając w to ZSRR). Nie podważa to jednak samej metody, tylko wyciągnięte w oparciu o nią wnioski. Wydaje się, że dla autora problemem jest nie tyle fakt, że część z tych koncepcji obarczonych jest błędami merytorycznymi (choć autor słusznie wyłapuje takie u Studnickiego), lecz jakakolwiek postawa uległości czy ugodowości wobec sąsiednich mocarstw (względnie zaborców), w sytuacji, kiedy całkowicie bezkompromisowa polityka musiała prowadzić do upadku sprawy polskiej. Tym różni się realizm polityczny od tradycji insurekcyjnej, że realiści widzą i przyjmują ograniczenia, wynikające z obiektywnych warunków politycznych, podczas gdy dla ich oponentów ważny jest sam czyn patriotyczny, bez względu na to, jakie rodzi konsekwencje, nawet jeśli są one katastrofalne. Realiści nie sprzeciwiają się każdej walce zbrojnej (autor walczy tu z chochołem), lecz takiej, która jest nieprzemyślana, nieprzygotowana i z góry skazana na porażkę. Inaczej zatem powinniśmy oceniać powstania wielkopolskie (1806 oraz 1918-1919), które wybuchły w sprzyjających okolicznościach międzynarodowych, inaczej zaś powstanie listopadowe czy styczniowe, nie mające żadnych szans powodzenia. 

 

Dla Dmowskiego niepodległość nie była celem samym w sobie, lecz pewnym etapem, środkiem, stanowiącym warunek szerokiego narodowego rozwoju. Istnieją jednak okoliczności, w których uzyskanie niepodległego państwa nie jest możliwe. W tym kontekście należy przyjąć, że polityka ugodowości, współpracy z zaborcą, mogła przynieść dla narodu wymierne korzyści, skutkować podtrzymaniem i rozwojem sił narodowych. Najlepszym tego przykładem jest autonomia galicyjska. Choć i w tym przypadku wskazać można na takie działania władz cesarskich, które hamowały ekspansję polskiego żywiołu, to bez tej autonomii rozwój sił narodowych byłby jeszcze bardziej utrudniony. To samo tyczy się stanowiska w polityce międzynarodowej. Głównym aksjomatem polityki zagranicznej powinno być zachowanie własnego państwa oraz substancji narodowej, nawet za cenę ustępstw wobec silniejszych sąsiadów, gdyż utrata niepodległego bytu państwowego prowadzi niechybnie do spadku znaczenia narodowej społeczności w ogólnej hierarchii narodów.

 

Zarówno Dmowski, Studnicki, ale także Piłsudski, szukali sposobu na rozbicie sojuszu niemiecko-rosyjskiego. Antagonizm wobec dwóch wielkich sąsiadów oraz oparcie polityki państwa wyłącznie na mocarstwach zachodnich (Anglia i Francja), prowadzić musi do porozumienia niemiecko-rosyjskiego skierowanego przeciw Polsce. Było to sedno położenia międzynarodowego Polski nie tylko w latach 30-tych, ale także w trakcie I wojny światowej, pod zaborami i w XVIII wieku. Niezrozumienie zaś tej kwestii było przyczyną naszych narodowych klęsk. 

 

 

 

Wszystko albo nic

 

 

 

Wyrazem tej błędnej, jak mniemam, postawy, które nie chce lub nie może dostrzec obiektywnych ograniczeń, w jakich funkcjonuje w danym momencie społeczność narodowa, jest stanowisko, zgodnie z którym wszelki kompromis, ugoda z politycznym przeciwnikiem, poczytane muszą być za zdradę narodową. Postawa taka nie kieruje się racjonalnym osądem sytuacji, lecz chciejstwem. Kryterium doboru metod walki nie jest tu szansa osiągnięcia konkretnych celów politycznych, lecz słuszność działań oceniana z perspektywy moralnej. Istotne nie jest to, czy jakieś działanie przybliża, choćby częściowo, realizację zamierzonego celu, lecz cel sam w sobie, nawet jeśli w danym momencie jest on niemożliwy do osiągnięcia. W konsekwencji nie są brane pod uwagę jakiekolwiek półśrodki czy kompromisy, które pozwalałyby przynajmniej na częściową ochronę żywotnych interesów społeczności narodowej. Liczy się „wszystko albo nic” – albo niepodległość z zachowaniem pełnej integralności terytorialnej – albo całkowity upadek państwa i pozbawienie narodu wszelkich przejawów wewnętrznej autonomii.

 

Taką postawą cechuje się większość polskich elit od końca XVIII wieku. Uchwalenie Konstytucji 3 maja było próbą wzmocnienia państwa w obliczu zagrożenia ze strony trzech sąsiednich mocarstw. Tylko znowu – reformę ustrojową I Rzeczypospolitej ocenia się w polskiej dydaktyce z perspektywy moralnej, a nie z perspektywy praktycznej. Dążenia do wzmocnienia państwa można generalnie uznać za słuszne, ale pojawia się zasadnicze pytanie, w jakim kształcie i na jakim etapie powinny być realizowane. Nie jest przy tym prawdą, że jakaś polityczna logika i układ sojuszy miał przesądzać o utracie niepodległości, jak również, że likwidacja państwa polskiego wynikała bezpośrednio z niewydolności ustrojowej. Wprawdzie pozycja Polski po pierwszym rozbiorze była słaba, nie istniało jednak  bezpośrednie zagrożenie jej bytu, dopóki pozostawała ona pod kuratelą Petersburga. Rosja nie była zainteresowana upadkiem Rzeczypospolitej, lecz jej wasalizacją i stworzeniem buforu, który ochroniłaby ją od zachodu w ekspansji nad Morzem Czarnym. Warto zauważyć, że granica polsko-rosyjska zatwierdzona Traktatem Grzymułtowskiego w 1686 roku była najstabilniejszą granicą między tymi krajami w historii. Pozostała nienaruszona przez kolejne 86 lat. Najbardziej z kolei zainteresowane w zdławieniu polskiej państwowości były Prusy, dla których zachodnie połacie ziem I Rzeczypospolitej stanowiły naturalny kierunek ekspansji. Z jednej strony wzmacniały domenę Hohenzollernów gospodarczo oraz zapewniały łączność Brandenburgii z Prusami Wschodnimi.
Z drugiej – aneksja tych ziem zabezpieczała granicę prusko-rosyjską przez wspólny zabór. Pomiędzy Polską i Prusami występowała fundamentalna sprzeczność interesów, ponieważ istnienie niepodległego państwa polskiego hamowało dalszy rozwój terytorialny pruskiej monarchii.

 

Takie zasadnicze rozbieżności nie występowały w stosunkach z Rosją. Owszem, Petersburg podporządkował sobie Rzeczpospolitą, gwarantując nienaruszalność jej ustroju. W konsekwencji Stanisław August nie mógł prowadzić samodzielnej polityki zagranicznej, musiał również liczyć się ze zdaniem rosyjskiego ambasadora w sprawach wewnętrznych, przede wszystkim w kwestii praw tzw. innowierców. Paradoksalnie polski król potrafił wykorzystać zależność od wschodniego imperium dla wprowadzania reform gospodarczych i oświatowych. Od sejmu konwokacyjnego w 1764 roku  obowiązywał regulamin sejmowy, który nie znosił co prawda liberum veto, lecz ustanawiał zasadę głosowania większością w sprawach skarbowych. Uchwalenie podatków na wojsko nie wymagało wprowadzania ustawy zasadniczej. Konstytucja 3 maja była więc pustą manifestacją polityczną wymierzoną w zależność od rosyjskiego protektora. Dodatkowo wiązała się ona z bardzo niebezpieczną reorientacją w polityce zagranicznej, bowiem zabezpieczeniem dla przemian w Polsce miało być przymierze zawarte z… Prusami, a więc państwem, które było najbardziej zainteresowane upadkiem naszego państwa. Prusacy uzależniali jednak wykonanie sojuszu od cesji terytorialnych w postaci Gdańska i Torunia, na co polska strona ostatecznie nie wyraziła zgody. W tej sytuacji, po uchwaleniu Konstytucji, Polacy stanęli samotnie do wojny z Rosjanami, zaś Prusy wysunęły propozycję kolejnego rozbioru. Petersburg zwlekał z podjęciem decyzji licząc, że uda jej się utrzymać Polskę w dotychczasowych granicach w orbicie swoich wpływów. Ostatecznie o II rozbiorze przesądziła niestabilna sytuacja w naszym kraju.

 

Powyższa analiza nasuwa pytanie, czy w tych okolicznościach mogliśmy uniknąć utraty niepodległości. Jak wskazano wyżej dwór w Petersburgu nie był zainteresowany likwidacją państwa polskiego. Rozbiory były w istocie uznawane za klęskę polityki rosyjskiej. Katarzynie II nie udało się bowiem trwale podporządkować Polski, przez co Caryca zmuszona była zaakceptować podział terytorium Rzeczypospolitej przez pozostałe dwory. Roztropność nakazywała współpracę z Petersburgiem. Wiązała się ona z ograniczeniem suwerenności i koniecznością umiejętnego balansowania zarówno w polityce zagranicznej jak i wewnętrznej, co nie było łatwe, ale dawało szansę na utrzymanie własnej państwowości. Zależność od Rosji nie pozwalała na zasadniczą reformę ustrojową, ale umożliwiała pracę organiczną, stopniowe zmiany stosunków ekonomicznych. To tworzyło bazę dla ewentualnego zwrotu w polityce zagranicznej w razie zmiany koniunktury międzynarodowej. Ówczesne polskie elity nie były jednak zdolne do podjęcia tej zniuansowanej gry. Ich celem było pełna niezależność od wschodniego protektora bez względu na okoliczności – zgodnie z zasadą „wszystko albo nic”.

 

Ta samo motto przyświecało XIX-wiecznym insurekcjonistom. Grzegorz Ćwik wskazuje, że powstania nie pozbawiły Królestwa Polskiego swobód, a wręcz odwrotnie – wybuchły właśnie dlatego, że swobody te były łamane. Jest to tylko po części prawda. Jako główną przyczynę powstania listopadowego podaje się nieprzestrzeganie przez carów zapisów Konstytucji z 1815 roku. Trzeba jednak mieć na uwadze, że Konstytucja została nadana przez Aleksandra I – to on był jej gwarantem i wykonawcą. Egzekwowanie postanowień ustawy zasadniczej zależało więc od dobrej woli cara.  Pozycja tego monarchy nie była wówczas czymś niestandardowym – to liberalny ustrój Królestwa stanowił ewenement w skali europejskiej. Piszę o tym dlatego, że zbyt często patrzymy na ówczesne  stosunki polityczne z dzisiejszej perspektywy. Traktujemy naruszanie zapisów Konstytucji jako działania wymierzoną w narodową autonomię, podczas gdy był to raczej przejaw praktyki władzy wobec poddanych, nie zaś próba uszczuplenia życia narodowego. Autonomia Królestwa została ograniczona dopiero po zdławieniu powstania. Do tego czasu działania caratu godziły nie tyle w żywotne interesy polskiej społeczności narodowej, co w prawa polityczne, dość zresztą, ograniczone, wyższych warstw społecznych. W 1815 roku na ok. 3,5 miliona mieszkańców prawa wyborcze posiadało ok. 100 tysięcy obywateli. Powstanie zostało wywołane w imię interesów dość wąskiej grupy (głównie niższych szczeblem oficerów wojska) – nie zostało poparte ani przez niższe warstwy społeczeństwa ani przez polskie elity (np. generalicję).

 

O ile w sferze politycznej sytuacja w Królestwie Polskim przed wybuchem powstania ulegała pogorszeniu, o tyle w kwestiach gospodarczych następował znaczny postęp, co było m.in. zasługą polityki  ministra skarbu –  księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego. W okręgu łódzkim powstał nowoczesny ośrodek włókienniczy z pierwszymi maszynami parowymi. W zagłębiu dąbrowskim rozwinął się przemysł hutniczy. Rozpoczęto budowę kanału augustowskiego, który miał pozwolić na ominięcie wysokich pruskich taryf celnych. W rolnictwie wprowadzono płodozmian w miejsce trójpolówki. Pomimo silnej władzy cara i zależności od Rosji, Królestwo Polskie stanowiło odrębne państwo. Posiadało własną armię z polskimi barwami oraz polską władzę cywilną i szkolnictwo.
W tym czasie powstał Uniwersytet Warszawski (1816), Szkoła Górnicza w Kielcach (1817) oraz Instytut Agronomiczny w Marymoncie (1818). Polska oświata funkcjonowała również na tzw. Ziemiach Zabranych. Uniwersytet Wileński był wówczas największą szkołą wyższą – nie tylko w zaborze rosyjskim, ale także w całym Imperium. Uczelni tej podporządkowane zostało szkolnictwo ośmiu zachodnich guberni, zamieszkałych przez prawie 9 milionów ludzi. Polacy na terytorium zaboru rosyjskiego posiadali szeroki samorząd lokalny oraz przeważali na stanowiskach administracji państwowej. Te istotne, realne atrybuty polskiej autonomii poświęcono w imię dość mglistych, niepewnych i trudnych do uchwycenia korzyści.

 

Tak jak wybuch powstania listopadowego skłonił cara Mikołaja I do likwidacji autonomii Królestwa Polskiego, tak wybuch powstania styczniowego zniweczył reformy Aleksandra Wielopolskiego, doprowadzając do usunięcia resztek odrębności i zamiany Kongresówki w „Priwislinskij kraj”, poddany intensywnej rusyfikacji. Branka nie była przyczyną wybuchu powstania styczniowego. Co prawda przyspieszyła decyzję o podjęciu przez konspiratorów działań zbrojnych ze względu na przewidywane represje, jednak same przygotowania do insurekcji rozpoczęły się przed ogłoszeniem poboru.

 

Jak wcześniej wspomniałem głównym problemem naszego położenia w XIX wieku był sojusz prusko-rosyjski. Dopóki państwa te współpracowały ze sobą w sprawie polskiej, dopóty nie było szans na odzyskanie niepodległości. W tym kontekście należy odczytywać przywołaną przez autora wypowiedź Bismarcka na temat polskich zrywów narodowych. Otóż Prusakom zależało właśnie na tym, aby Polacy wywoływali powstania przeciwko Rosji, przypominając tym samym o „sprawie polskiej” na arenie międzynarodowej. Wszelkie ruchawki angażowały siły rosyjskie, osłabiały stosunki Rosji z pozostałymi mocarstwami, a tym samym wzmacniały współpracę prusko-rosyjską w oparciu o dławienie polskiego ruchu niepodległościowego. Wymownym świadectwem pruskiej polityki jest Konwencja Alvenslebena. Po wybuchu powstania styczniowego, 8 lutego 1863 roku, została podpisana umowa zobowiązująca Prusy do udzielenia pomocy wojskom rosyjskim w razie gdyby powstańcy pojawili się na granicy prusko-rosyjskiej lub próbowali ją przekroczyć. Konwencja pozornie była prorosyjska. W istocie osłabiała Rosję, gdyż jako pierwsza umiędzynarodowiła sprawę polską, wywołując sprzeciw Francji, Wielkiej Brytanii oraz Austrii. Jednocześnie, wobec izolacji Rosjan, waloryzowała przyjaźń pruską w ich oczach. Bismarck dzięki temu genialnemu posunięciu osiągnął co najmniej dwa cele: złamał groźbę rysującego się sojuszu francusko-rosyjskiego, a ponadto zapewniał sobie neutralność Rosjan w planowanym konflikcie z Austrią. 

 

Od czasu Kongresu Wiedeńskiego interesy zaborców coraz bardziej się rozjeżdżały, jedyne co je łączyło to utrzymanie status quo w sprawie polskiej. Austria rywalizowała z Prusami o dominację w Niemczech, z Rosją o posiadłości na Bałkanach. Było kwestią czasu pojawienie się zgrzytów na granicy prusko-rosyjskiej. W latach 60-tych XIX wieku Francja szukała zbliżenia z państwem carów przeciwko monarchii Hohenzollernów. Prusy i Rosja były więc blisko znalezienia się w przeciwnych obozach, co realnie przybliżało konfrontację między tymi państwami. Powstanie styczniowe stworzyło okazję, którą umiejętnie wykorzystał Bismarck, by zażegnać potencjalny konflikt w środkowej Europie i zacementować sojusz rosyjsko-pruski.  Gdy na początku XX wieku, nie istniało zagrożenie polskiej irredenty, drogi tych dwóch mocarstw definitywnie się rozeszły, co skutkowało wybuchem I wojny światowej. Wiele wskazuje na to, że do konfliktu mogło dojść znacznie wcześniej. Nader interesująco przedstawiałaby się sytuacja, gdybyśmy do tego czasu zachowali namiastkę państwa oraz własną armię jak w 1830 roku. Konkludując tę część rozważań, można powiedzieć, że powstania, zamiast przybliżać, oddalały moment odzyskania przez Polaków niepodległości.

 

  

U progu niepodległości 

 

Po upadku powstania styczniowego sytuacja polityczna w Królestwie zmieniła się diametralnie. Zniesiono ostatnie swobody, a Polacy zostali poddani intensywnej rusyfikacji. Zarówno w administracji jak i w szkolnictwie obowiązkiem stało się stosowanie języka rosyjskiego. Język polski został zepchnięty do sfery kontaktów prywatnych. W tych zmienionych warunkach inaczej należy postrzegać aktywność polityczną w zaborze rosyjskim. O ile po Kongresie Wiedeńskim czy w przededniu powstania styczniowego władze rosyjskie wysuwały do Polaków propozycje ugody, które należało podjąć ze względu na brak innych realnych możliwości realizacji polskich interesów narodowych, o tyle po 1864 roku carowie nie byli zainteresowani jakimkolwiek porozumieniem z polskim społeczeństwem i autonomią Królestwa. Do tego doszło zdecydowanie większe uświadomienie polityczne mas. Inaczej zatem niż w czasach przepowstaniowych, aktywny opór ze strony Polaków stał się warunkiem, a nie grzebaczem, ustępstw ze strony władz rosyjskich. Stanowcza artykulacja polskich postulatów wymagała jednak narzucenia pewnych samoograniczeń. Fakt, że Rosja nie radzi sobie z wojną na Dalekim Wschodzie z państwem, aspirującym do roli regionalnego mocarstwa, nie oznaczał przecież, że nie poradzi sobie ze zdławieniem rozruchów społecznych w swej europejskiej części. Dmowski rozumował w ten sposób, że większy rozmiar rewolucji przyniesie ze sobą również większą klęskę, a więc dotkliwszą skalę porewolucyjnych represji. W tym kontekście zrozumiałym stanie się popieranie tych żądań i form działalności, które wywierały presję na władze rosyjskie, ale w granicach, które mogły być przez nie tolerowane i skłonić do zawarcia jakiejś formy kompromisu. Nie kwestionowano więc zastanego porządku, jak czynili to socjaliści, gdyż oznaczałoby to wojnę na wyniszczenie, którą Polacy musieli przegrać. Doraźnie nie formułowano również deklaracji budowy niepodległego państwa, co nie znaczy, że rezygnowano
z podniesienia tego postulatu w przyszłości.

 

Trzeba pamiętać, że większość ruchu socjalistycznego nie ograniczała się w swoich postulatach do wprowadzenia reform socjalnych, ale opowiadała się za całkowitą przebudową społeczeństwa w duchu rewolucyjnym. To nie podobało się nie tylko przemysłowcom i fabrykantom, ale także drobnym handlarzom i rzemieślnikom oraz chłopom. Można oczywiście popierać światową rewolucję i socjalizm, wychodząc z takich lub innych pobudek ideowych, nie stanowi to jednak przedmiotu naszych rozważań. Wypada w tym miejscu tylko przypomnieć, że komitet wyborczy stronnictw zgrupowanych wokół endecji zdobył w wyborach do sejmu w 1922 roku 36% mandatów. Poza blokiem wystartował PSL-Piast, któremu udało się pozyskać prawie 16% głosów, podczas gdy na taki PPS głosowało ledwie ponad 9% wyborców. Skala poparcia dla endecji stanie się jeszcze bardziej wyraźna, jeśli uwzględnimy, że Polacy stanowili 67% wszystkich wyborców, co oznacza, że blok chrześcijańsko-narodowy uzyskał statystycznie ponad połowę głosów obywateli polskiej narodowości. Doprawdy, chciałbym, żeby w dzisiejszej Polsce klasa posiadająca była aż tak liczna.    

 

Wracając do tematu – endecja była wrogo nastawiona zarówno do koncepcji zbrojnej walki z caratem, gdyż groziło to eskalacją represji, jak również do treści rewolucyjnych żądań. Negatywnie oceniała hasła klasowe,  widząc w nich osłabienie zwartości narodowej i odrywanie robotników od poczucia przynależności narodowej pod hasłem walki klas i międzynarodowej solidarności proletariatu. Do solidaryzowania się z rosyjskim robotnikami w walce rewolucyjnej wzywała komunistyczna SDKPiL oraz młodzi działacze PPS-u . Natomiast „starzy”, skupieni wokół Piłsudskiego, chcieli przekształcić narastające w masach nastroje rewolucyjne w antyrosyjskie powstanie, co musiałoby skończyć się katastrofą.

 

Pierwsza fala strajków w Kongresówce, w styczniu i w lutym 1905 roku, przyniosła pewną poprawę bytu robotników. Uzyskano średnio 10% podwyżki uposażenia i skrócenie dnia pracy o godzinę. W wielu fabrykach wywalczono kasy chorych i bezpłatną opiekę lekarską, polepszyło się też traktowanie robotników. Podstawowe postulaty socjalne zostały więc osiągnięte. Mimo to w maju ruszyła druga fala protestów, kierowana przez partie robotnicze. Doszło do starć zbrojnych w Warszawie i w Łodzi. W tej drugiej miejscowości protesty przybrały charakter rewolucyjny. Interweniowała armia rosyjska, a w mieście i w powiecie wprowadzono stan wojenny. W starciach z wojskiem zginęło, według oficjalnych źródeł policyjnych, 151 osób, w tym 55 Polaków, 79 Żydów i 17 Niemców, co obrazuje jaki żywioł narodowy dominował wśród samych protestujących. 30 października władze ogłosiły manifest konstytucyjny. Zapowiadano w nim zwołanie Dumy wyposażonej w uprawnienia ustawodawcze i uznano podstawowe prawa obywatelskie. Do tego momentu osiągnięto zatem podstawowe cele polityczne i socjalne. Z punktu widzenia endecji dalsze protesty były bezcelowe i prowadziły jedynie do zaognienia konfliktu z caratem w imię  interesów rewolucyjnych wąskiej grupy społecznej (proletariat stanowił wówczas zdecydowaną mniejszość społeczeństwa polskiego). 5 listopada Liga Narodowa zorganizowała wielki pochód narodowy w Warszawie. Miał on, podobnie jak i manifestacje w innych miastach Kongresówki, wywrzeć nacisk na władze, by przyznały Królestwu autonomię.

 

Jak widać, endecja nie ograniczała się tylko do walki z socjalistami. Przystąpiła do tworzenia polskich związków zawodowych, do których przyjmowano wyłącznie Polaków. Kierowała również akcją mającą na celu wprowadzenie języka polskiego w urzędowaniu gmin, co już w czerwcu 1905 roku zakończyło się sukcesem. Po wybuchu strajku szkolnego endecy powołali Związek Unarodowienia Szkół, wspierając hasło polonizacji oświaty. W kwietniu władze rosyjskie zgodziły się na wprowadzenie w szkołach publicznych języka polskiego jako przedmiotu, a także na prowadzenie po polsku lekcji religii. Zaakceptowano również nauczanie w języku polskim w szkołach prywatnych, wyłączając jedynie historię, geografię i język rosyjski, które miały być wykładane po rosyjsku. W maju 1905 roku, z inicjatywy endecji, powołano Polską Macierz Szkolną. Stowarzyszenie organizowało tajne kursy pedagogiczne, na których przygotowywano nauczycieli do nauczania po polsku. Polska Macierz Szkolna została zalegalizowana i prowadziła 800 szkół obejmujących 63 tysiące dzieci. W większości były to małe szkoły wiejskie. Zorganizowała też 600 bibliotek i czytelni. Prowadziła 4000 ochronek, a także szkolnictwo dla dorosłych: od kursów dla analfabetów po działający w Warszawie Uniwersytet Ludowy kształcący robotników i rzemieślników. Niestety, w grudniu 1907 roku w ramach porewolucyjnych represji PMS została zlikwidowana.

 

Punktem zwrotnym było stłumienie grudniowego strajku w Moskwie. Zapał rewolucyjny został zgaszony, więc dalsza działalność protestacyjna pozbawiona była politycznego sensu. To głównie w tym czasie dochodziło do starć między bojówkami socjalistycznymi a związanym z endecją Narodowym Związkiem Robotniczym. Ostatecznie żadna z polskich inicjatyw nie przyniosła trwałych rezultatów. Dmowskiemu nie udało się przekonać carskiej administracji do nadania Królestwu autonomii. Można oczywiście spierać się, na ile endecja prawidłowo oceniała nastroje polityczne ówczesnych władz rosyjskich. Dmowski być może zbyt mocno ufał w możliwość ugodowego ułożenia się z caratem. Ale ogólny kierunek polityczny został obrany prawidłowo: powstanie nie miałoby szans powodzenia, a dodatkowo groziło interwencją zbrojną Niemiec. Pewnym paradoksem jest, że w czasie rewolucji 1905 roku większość społeczeństwa walczyła o rozwiązania, które funkcjonowały już wcześniej, zaraz po Kongresie Wiedeńskim – cieszyliśmy się wtedy dość szeroką autonomią, w tym polską oświatą. Powstania narodowe cofnęły nas politycznie.

 

Kolejny zarzut  odnosi się do stanowiska endecji w I wojnie światowej. Zarzut ten czyniony jest jednak ex post, tj. z perspektywy znajomości tego, jak potoczył się wspomniany konflikt, czego nie dało się przewidzieć w momencie formułowania programów orientacyjnych. Ostatecznie przecież Dmowski słusznie zakładał, że to państwa Ententy wygrają wojnę, natomiast jednoczesna przegrana Rosji przy zwycięstwie jej koalicjantów nie była taka oczywista, jak próbuje suponować to autor. Przede wszystkim bezpośrednią przyczyną klęski Rosji było zwycięstwo rewolucji, która w odpowiednim momencie mogła zostać skutecznie zdławiona, zabrakło jednak politycznej woli i zdecydowania rosyjskich władz. Nie mówiąc już o tym, że w żadnej mierze nie było możliwe do przewidzenia zwycięstwo rewolucji bolszewickiej, która skłóciła Rosję z resztą państw europejskich, stwarzając w ten sposób swoistą próżnię polityczną na wschodzie i wyłom w systemie francuskich aliansów. Nieuzasadnione jest również porównanie sytuacji na froncie europejskim z frontem dalekowschodnim. Wojna z Japonią była prowadzona przez Rosję samodzielnie, bez wsparcia sojuszników. Toczyła się na dalekich peryferiach państwa, skomunikowanych jedynie koleją transsyberyjską z mocno ograniczoną przepustowością. Kraj Nipponu wspierała Wielka Brytania ze swoimi kredytami.  Natomiast w Europie Rosja połączona była sojuszem z Wielka Brytanią i Francją, flankującym Niemcy od zachodu. Przewaga Ententy nad państwami centralnymi, zarówno pod względem demograficznym jak i ekonomicznym, była przytłaczająca. Trójporozumienie przeznaczało także więcej środków na zbrojenia. Niemiecki plan wojenny zakładał więc szybkie rozbicie Francji a następnie przerzucenie wojsk na front wschodni. Porażki wojsk rosyjskich w pierwszych miesiącach konfliktu spowodowane były m.in. błędem niemieckich sztabowców, którzy po zwycięstwie w sierpniowej bitwie granicznej w pobliżu Belgii uznali, że armia francuska została rozbita, wysłali więc część sił do Prus Wschodnich. To osłabienie armii niemieckiej na froncie zachodnim przyczyniło się do klęski we wrześniowej bitwie pod Marną, która przesądziła losy wojny. Odtąd porażka Niemiec była kwestią czasu – gdyby zawarto wówczas kompromisowy pokój do żadnego upadku Rosji by nie doszło.

 

Z tej perspektywy koncepcja Dmowskiego wydaje się słuszna. Po pierwsze, wiązała sprawę polską ze stroną zwycięską. Po drugie, jedynie wygrana Ententy stwarzała szansę zjednoczenia ziem wszystkich zaborów. W razie utrzymania się Rosji w obozie zwycięzców, co z całym prawdopodobieństwem mogło się wydarzyć (to raczej rewolucja bolszewicka była swoistym „czarnym łabędziem”, używając popularnego ostatnimi czasy określenia), decyzje odnośnie terytoriów zamieszkałych przez Polaków i tak zapadły by między zwycięskimi mocarstwami. Dmowski uważał, że zjednoczenie ziem polskich pod berłem carów wymusi na Rosji ustępstwa. Autor jako kontrargument przywołuje casus Ukrainy.  Problem w  tym, że Ukraińcy w zaborze rosyjskim mieli słabo rozbudzoną świadomość narodową, a najbardziej rozwinięte pod tym względem ziemie znajdowały się w monarchii Austro-Węgierskiej (Galicja Wschodnia). Bardzo istotną rolę odrywał tu czynnik religijny. Prawosławna część Ukrainy pozostawała silnie powiązana kulturowo z Rosją, czego skutki widoczne są także dzisiaj. To m.in. różnice  w poczuciu świadomości narodowej sprawiły , że Polakom, przeciwnie niż Ukraińcom, udało się po I wojnie światowej obronić swą niepodległość.

 

Czy opowiedzenie się po stronie państw centralnych stanowiło realną alternatywę? Zwycięstwo Niemiec lub, co bardziej prawdopodobne, zawarcie separatystycznego pokoju z carską Rosją, stwarzało Polakom dość mgliste perspektywy. Czy monarchia Hohenzollernów zrzekła by się Śląska, Pomorza Wschodniego lub choćby Wielkopolski? W planach było raczej utworzenie, zależnego od Niemiec, kadłubowego państwa polskiego z ziem odebranych Rosji. Wątpliwe także, by do takiego tworu przyłączono Kresy Wschodnie. Celem Niemiec na froncie wschodnim było stworzenie państwa ukraińskiego, które w naturalny sposób ciążyło by w stronę państw centralnych. Wystarczy wspomnieć, że 9 lutego 1918 roku, zawarto traktat z Ukrainą, na mocy którego ta otrzymywała Chełmszczyznę, zaś Austro-Węgry zobowiązały się utworzyć z Galicji Wschodniej i Bukowiny nowy kraj koronny. Czym zatem miałby się różnić jakościowo taki twór od Królestwa Polskiego, utworzonego po Kongresie Wiedeńskim? Dlaczego zależność od Niemiec bądź od Austro-Węgier ma być jakościowo inna (lepsza?) od zwierzchności rosyjskiej?

 

Jak widać położenie Polaków w przededniu I wojny światowej przedstawiało się dość skomplikowanie i błędnym jest założenie, że możliwe było sformułowanie gotowych, w pełni sprawdzalnych recept. Realizm nie polega na przewidywaniu przyszłego stanu rzeczy, ale na rozeznaniu aktualnej sytuacji i dopasowania do niej swych działań. Dmowski nie trzymał się kurczowo własnych koncepcji, lecz dostosowywał je do zmieniających się na bieżąco okoliczności. Jesienią 1915 roku, a więc przed wybuchem rewolucji w Rosji, uznał, że nie osiągnie porozumienia z caratem. Wobec tego wyjechał na Zachód, gdzie przekonywał europejskie mocarstwa do polskich postulatów. Podobnie swoje postępowanie dostosowywał Piłsudski – gdy zaczął ciążyć mu taktyczny sojusz z państwami centralnymi zerwał z nimi przy okazji kryzysu przysięgowego. Zresztą, jeśli chcielibyśmy oceniać słuszność programów orientacyjnych ex post, to należałoby dojść do wniosku, że koncepcja Dmowskiego oparta była na racjonalnych podstawach. Ostatecznie to endecja związała się z obozem zwycięzców, co umożliwiło przygotowanie zachodniej opinii do korzystnych dla Polski rozwiązań w przyszłym traktacie pokojowym. Potwierdzeniem słuszności oparcia się o państwa Ententy była wspomniana postawa Piłsudskiego w czasie kryzysu przysięgowego. Przypomnijmy także, że pomimo zawarcia przez rewolucyjną Rosję separatystycznego pokoju z Niemcami w Brześciu Litewskim w styczniu 1918 roku, Traktat Wersalski przewidywał całkowite wycofanie wojsk państw centralnych ze wschodniej Europy. To stworzyło przestrzeń dla samodzielnego kształtowania granic niepodległej Polski. W istocie, Polacy orientując się na różne strony konfliktu, „grali polską melodię na różnych fortepianach”. Dzięki temu możliwe było lawirowanie między zaborcami i licytowanie karty polskiej.

 

Między dżumą a cholerą

 

Przejdźmy do II wojny światowej. Sugestie niemieckie dotyczące włączenia Gdańska do III Rzeszy i budowy eksterytorialnej autostrady łączącej Prusy Wschodnie z Berlinem nie były częścią realizacji jakiegoś szerszego planu podboju Polski. Takie spojrzenie dominuje obecnie ze względu na znajomość dalszych wypadków, do których doszło jednak nie ze względu na przyjęcie niemieckich żądań, a ich odrzucenie. W istocie, rozmowy na temat uregulowania statusu Wolnego Miasta toczyły się mniej więcej od końca 1937 roku i stały się elementem szerszej koncepcji kompleksowego rozwiązania spornych kwestii polsko-niemieckich (tzw. globallösung), co było zresztą pomysłem Józefa Becka, zaakceptowanym przez polityków III Rzeszy. Dla Polski najważniejszą kwestią pozostawała wówczas akceptacja przez Niemcy wspólnej granicy. Przez ponad rok trwały negocjacje, w których, wraz ze wzmocnieniem pozycji III Rzeszy (anschluss Austrii, zajęcie Sudetów, a następnie Czech i Moraw), Polska siłą rzeczy stawała się stroną słabszą. W toku tych rozmów polskie MSZ nie zgłaszało generalnych zastrzeżeń co do swobody politycznego rozwiązania przyszłości Gdańska przez Niemców, nie wykluczając włączenia miasta do Rzeszy. Jednocześnie strona niemiecka sygnalizowała takie uregulowanie sprawy gdańskiej, które zabezpieczało by polskie interesy gospodarcze. Deklarowano zagwarantowanie Polsce eksterytorialnych połączeń kolejowych do polskiego eksterytorialnego portu w Gdańsku oraz stosowne ułatwienia gospodarcze. Rzeczpospolita miała w zamian zgodzić się na wspomnianą wcześniej eksterytorialną autostradę do Prus Wschodnich. Jak widać propozycje uregulowania kwestii Wolnego Miasta polegały na wzajemnych ustępstwach, przy czym Gdańsk był miastem etnicznie niemieckim, zaś polskie prawa na jego obszarze miały charakter wyłącznie symboliczny. Dodatkowo Ribbentrop proponował m.in. wspólne załatwienie problemu Rusi Zakarpackiej, co oznaczało odejście Niemiec od koncepcji wspierania ukraińskiej irredenty. Ewentualne ustępstwa Polski nie byłyby żadnym kapitulanctwem, lecz próbą kompromisowego rozwiązania spornych kwestii z silniejszym sąsiadem przy poszanowaniu obopólnych interesów. 


Z niemieckiego punktu widzenia, jeśli uwzględnimy wcześniejsze stanowisko rządów Republiki Weimarskiej, były one najdalej idącą ofertą normalizacji wzajemnych relacji. Do porozumienia nie doszło nie ze względu na rzekomo ogromną wagę, jaką posiadał Gdańsk dla pozycji Rzeczypospolitej, lecz z uwagi na polską opinię publiczną, zachłyśniętą mocarstwową propagandą po zajęciu Zaolzia, związane z tym interesy obozu władzy i prawdopodobnie odejście Becka od koncepcji współpracy z Niemcami po jego porażce w próbie zwasalizowania Słowacji.

 

Można przyjąć, że w dłuższej perspektywie III Rzesza dążyłaby do ścisłego podporządkowania Polski. Jednak tak długo, jak Rzeczpospolita była potrzebna do realizacji niemieckich interesów, a więc praktycznie do zakończenia wojny z Zachodem, a następnie ze Związkiem Sowieckim, Hitler godziłby się na pewne ustępstwa. Świadczyć może o tym zgoda Rzeszy na posiadanie przez Włochów terenów Górnej Adygi, zamieszkałych prawie wyłącznie przez ludność niemiecką, mimo że roszczenia Rzeszy do tej prowincji nie ustępowały wadze roszczeń do Nadrenii, Sudetów czy Gdańska. Inną ciekawą okolicznością jest fakt, że Niemcy pierwotnie planowali włączenie Wolnego Miasta do Rzeszy po wyborach w marcu 1939 roku, jednak wstrzymali się z tą decyzją do czasu ostatecznych uzgodnień  z polskim rządem. Nawet po wygraniu kampanii wrześniowej III Rzesza planowała pozostawić kadłubowe państwo polskie, na co zgody nie wyraził Stalin. Przykładem prowadzenia polityki wymykającej się zwierzchnictwu Berlina jest postawa Węgier po agresji Niemiec na Polskę. Pomimo sojuszu z Hitlerem, Węgry odmówiły wzięcia udziału w Kampanii Wrześniowej, a po upadku państwa polskiego otworzyły granicę dla tysięcy polskich uchodźców.

 

Państwa, które były sojusznikami III Rzeszy uniknęły poważnych strat ludnościowych i materialnych. Ich powojenny los był w najgorszym razie porównywalny z Polską. Rumunia, przywoływana przez autora, dokonała w toku działań wojennych zmiany sojuszu, odzyskując utracone wcześniej na rzecz Węgier ziemie. Szacuje się, że straciła ona 3,13% populacji, z czego 200 tysięcy ludności cywilnej (głównie żydowskiego pochodzenia). Polskie straty ludnościowe wyniosły ok. 17%. Zginęło 6 mln obywateli II RP, z czego blisko połowę stanowiły osoby polskiej narodowości. Naddunajska monarchia u progu wojny zajmowała powierzchnię 295 tysięcy km2 i liczyła blisko 16 mln mieszkańców. W 1940 roku na skutek Drugiego arbitrażu wiedeńskiego zmuszona była oddać Węgrom cześć Siedmiogrodu o powierzchni 43 tysięcy km2, zamieszkałą przez 2,5 mln ludzi. Wkrótce potem odstąpiono Bułgarii południową Dobrudżę – obszar o powierzchni 7,5 tysiąca km2 z 400 tysiącami mieszkańców, w większości Bułgarami i Turkami (w całej południowej Dobrudży Rumuni stanowili ok. 20% ludności). Jednocześnie nastąpiło przesiedlenie ludności: ok. 110 tysięcy Rumunów przeniosło się na północ, a 77 tysięcy Bułgarów na południe. Na skutek niemieckiej interwencji Rumunia utraciła więc ok. 17% terytorium, a nie jak podaje autor połowę. Uwzględniając nawet aneksje sowieckie (Besarabia i Bukowina) łączne straty terytorialne i ludnościowe wyniosły 1/3 obszaru i 2/5 liczby ludności z 1939 roku. Związek Radziecki zajął bowiem ziemie o powierzchni 50 762 km2 i populacji 3 776 309. Nadal są to duże straty, warto jednak zadbać o szczegóły. Trzeba także pamiętać, że Rumunia nie była wtedy sojusznikiem III Rzeszy i nie mogła samodzielnie oprzeć się sowieckiej agresji. Z kolei brak zgody na arbitraż niemiecki w sporze z Węgrami oznaczałby prawdopodobnie zajęcie przez Madziarów całego Siedmiogrodu, a być może również okupację Rumunii przez państwa Osi ze względu na zasobność tego kraju w złoża ropy naftowej. Jednocześnie udział w wojnie przeciwko ZSRR umożliwił Rumunii tymczasowe odzyskanie Mołdawii, a nawet okupację Transnistrii z Odessą. Co ciekawe po wyzwoleniu Besarabii cześć rumuńskich polityków postulowała zakończenie działań wojennych, jednak gen. Antonescu postanowił przekroczyć Dniepr, licząc na korzystne w przyszłości rozstrzygnięcia w sprawie Transylwanii. Być może był to odpowiedni moment dla Rumunii, by zaprzestać dalszych kampanii militarnych.

 

Nie jest prawdą, że Rumunii bez zająknięcia się przyjęli komunizm, a stalinizm tolerowali do 1989 roku. Wręcz przeciwnie: po zakończeniu działań wojennych silną pozycją w kraju cieszył się król Michał, a w wyborach parlamentarnych w 1946 roku rzeczywiste wyniki wskazywały na zwycięstwo Narodowej Partii Chłopskiej (coś jak nasz PSL). Schemat przejmowania władzy przez komunistów był jednak podobny jak w innych państwach: pod osłoną wojsk radzieckich wyniki wyborów zostały sfałszowane. Opozycja oprotestowała rezultat głosowania, niestety król Michał, obawiając się utraty tronu, uznał zwycięstwo partii komunistycznych i powierzył im utworzenie nowego rządu. W latach 50-tych Rumunia zaostrzyła kurs wobec Związku Sowieckiego. Wojska radzieckie opuściły kraj w 1957 roku (Polskę w 1991 roku). Zdystansowano się od RWPG i otwarto na częściową współpracę z Zachodem. Rumunia nie wzięła udziału w interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji i otwarcie potępiła interwencję w tym kraju, zawieszając udział swych wojsk w strukturach sojuszu. Ceaușescu forsował ideologię narodowego komunizmu, zrehabilitował część dawnych działaczy prawicowych i ofiary stalinizmu. Na sytuację poszczególnych państw  Europy Środkowej wpływ miał splot różnorakich czynników, byłbym więc ostrożny w tworzeniu daleko idących analogii.

 

Nie jest także przesądzone, że udział wojsk polskich po stronie Osi spowodowałby jakąś głęboką, strukturalną komunizację społeczeństwa. Węgrzy mimo, że byli najwierniejszym sojusznikiem III Rzeszy, pierwsze przeciwstawiły się zbrojnie armii sowieckiej po zakończeniu wojny (Rewolucja 1956). Obecnie zaś jest to naród, który prowadzi dość samodzielną i asertywną politykę.

 

Nie wiem, czy pójście z Niemcami na Związek Sowiecki było wówczas najlepszym rozwiązaniem (jest to temat na odrębną, głębszą analizę), ale póki istniały struktury państwa polskiego, nawet jeśli zależne w mniejszym lub większym stopniu od innego mocarstwa, dopóty istniała możliwość prowadzenia własnej polityki, lawirowania między rożnymi ośrodkami władzy, ratowania polskiej substancji narodowej, elit intelektualnych, przemysłu i dóbr kultury, a w ostateczności zmiany orientacji w polityce zagranicznej. Brak własnego państwa takie szanse całkowicie przekreślał, oznaczał pozbawienie Polski podstawowych narzędzi oddziaływania na rzeczywistość (niewielkiego, ale zawsze). Zamiast tego staliśmy się dla zachodnich aliantów uciążliwym problemem, zdanym w istocie na łaskę Stalina. Przyjmując żądania niemieckie, Polska traciła niewiele, zyskiwała natomiast cenny czas, wojsko i możliwość manewru. Głównym celem militarnym Hitlera przed atakiem na Związek Sowiecki była Francja. Do tego potrzebował sojuszu z Rzeczpospolitą, która zabezpieczała by Niemcy od wschodu. Brak zgody Polski wymusił rewizję tych planów i wyeliminowanie w pierwszej kolejności naszego kraju. To nie Francuzi mieli ginąć za Gdańsk, jak głosi słynne hasło; to Polacy ginęli za Francję. Z tej perspektywy pierwsze uderzenie Niemiec powinno pójść nad Sekwanę, a nie nad Wisłę, tym bardziej, że Francja była silniejszym państwem od Polski i teoretycznie miała szansę powstrzymać uderzenie niemieckie.  Polska zyskałaby z jednej strony czas na lepsze przygotowanie się do działań zbrojnych, z drugiej możliwość reagowania w zależności od dalszego rozwoju sytuacji. Warto w tym miejscu zauważyć, że we wrześniu 1939 roku Niemcy dopiero testowali doktrynę wojny błyskawicznej. Uderzenie skierowane w pierwszej kolejności na Francję mogło nie odnieść tak dobrego rezultatu, jaki w rzeczywistości przyniosła niemiecka ofensywa w maju 1940 roku.

 

Przeciwnicy koncepcji sojuszu Polski z Niemcami w 1939 roku opierają się najczęściej na dwóch skonstruowanych post factum argumentach. Wskazują na politykę eksterminacji Polaków przez III Rzeszę oraz fakt ostatecznego zwycięstwa Związku Sowieckiego, a tym samym dotkliwsze konsekwencje, jakie mogła ponieść Polska, walcząc po stronie państw Osi. Rzecz w tym, że politykę Józefa Becka należy oceniać całościowo, a także z perspektywy posiadanej przez niego wiedzy. Jeśli więc Beck mógł przewidzieć taki rozwój wypadków, to powinien próbować przeciwstawić się ekspansjonistycznej polityce Niemiec najpóźniej w 1938 roku, przed rozbiorem Czechosłowacji. Istniała wówczas możliwość wsparcia południowego sąsiada w oparciu o Małą Ententę i udział Wielkiej Brytanii. W ostateczności mógł pójść na układ ze Związkiem Radzieckim (skoro zwycięstwo Sowietów miało być przesądzone) lub przynajmniej zamarkować porozumienie z tym państwem. Wiemy jednak, że Beck w ten sposób nie kalkulował. Podejmował decyzje w oparciu o inne przesłanki, a wojsko polskie zamiast do wojny obronnej przygotowywane było do działań ofensywnych. W tym kontekście próby tworzenia alternatywnych wizji historii stanowią pewien przyczynek do ogólnej refleksji nad polityką zagraniczną naszych przywódców w dwudziestoleciu międzywojennym, a nie gotową receptę na wszystkie jej bolączki. Polityka ta była irracjonalna, opierała się na błędnych przesłankach i dlatego należy ocenić ją krytycznie.

 

Trudno przewidzieć, w jakim kierunku potoczyłaby się historia, gdyby Polacy więcej kierowali się instynktem samozachowawczym, a mniej górnolotnymi frazesami. Z całą jednak pewnością politycy nie powinni podejmować decyzji w oparciu o przesłanki, które są nieweryfikowalne, a do takich należą wszelkie rozważania o zupełnie abstrakcyjnej przyszłości. Nie wiemy zatem, jak ukształtowałaby się nasza tożsamość bez narodowych powstań, ale i wiedza taka, niemożliwa przecież do osiągnięcia, nie stanowi kryterium oceny wyborów politycznych. Tym kryterium są czynniki, które można zdefiniować w momencie podejmowania decyzji:  siła armii, powierzchnia, potencjał demograficzny, ekonomiczny i kulturowy, przewidywalne skutki. We wszystkich tych obszarach żywioł polski ponosił od końca XVIII wieku straty. Tożsamość jest płynna, trudna do uchwycenia, może się rozwijać w różnych warunkach. Natomiast stan narodowego posiadania stanowi coś namacalnego, co łatwo można utracić. Raz na zawsze.

 

Oczywiście zgodzić się trzeba, że historia buduje narodową tożsamość. Nasza została w dużej mierze ufundowana na klęskach, co naturalnie rodzi kompleksy. Błędne pojmowanie własnej historii powoduje  brak zrozumienia dla mechanizmów funkcjonowania polityki, a w konsekwencji podejmowanie błędnych decyzji. Nie wykształciliśmy w sobie jako naród instynktu samozachowawczego oraz racjonalnego podejścia do rozwiązywania sporów i realizacji własnych interesów. W naszych działaniach i debatach politycznych chłodna analiza ustępuje emocjonalnym uniesieniom. Widać to na przykładzie stosunku Polaków do UE, które cechuje dziecięca wręcz egzaltacja i brak jakiegokolwiek krytycyzmu. Wypominana przez autora uległość obozu demokratyczno-liberalnego względem Zachodu wynika właśnie, przynajmniej w sferze werbalnej,
z konotacji ideowych, z emocjonalnego stosunku do instytucji zachodniego świata: demokracji, praw człowieka, globalizacji, a nie z trzeźwego osądu rzeczywistości. Aktualne położenie Polski nie znajduje porównania z sytuacją, w jakiej znajdował się nasz naród w XIX wieku, w 1939 roku albo w czasach sowieckiej okupacji. Nie grozi nam bezpośrednia agresja militarna czy utrata niepodległego bytu, istnieją zatem warunki na prowadzenie względnie samodzielnej polityki (na ile wykorzystana to odrębna sprawa), co nie znaczy, że sytuacja nie ulegnie w przyszłości zmianie na naszą niekorzyść. Dlatego musimy się przygotować. Wykształcić w sobie polityczne myślenie.

 

Punktem wyjścia jest refleksja dotycząca naszej historii. Fałszywa historia jest bowiem mistrzynią fałszywej polityki.

 

 

 

Zbigniew Wyrębski

 

czwartek, 31 grudzień 2020 00:22

Marcin Wilczek - Wiersze

Krucjata 2.0

 

"W historię trzeba zrywać się
jak w szturm."

Andrzej Trzebiński

Wypowiadamy akt bezwarunkowej kapitulacji przeszłych pokoleń.
Jeszcze raz stajemy do walki.

Żeglujemy na morzach myśli Greków i Rzymian- mając kompasy, które nigdy nie zawodzą.

Bronimy cywilizacji
Od Sokratesa do Codreanu.

Nie trzeba nam rozkazów, rozumiemy się bez słów.
Strącamy w otchłań sztandary wroga.
Ostatni z wiernych

Jak ci, którzy bronili Alkazaru Toledo.



 

Na pogrzeb Henryka Rossmana

Czarny karawan w noc ciemną wjeżdża
Księżyc na niebie kirem Berezy
Kościół, żółte świece, katafalk.
Za chwilę zacznie się Requiem.
Wieniec  z drutu kolczastego
u stóp dębowej trumny.

"Był życiem samym w sobie"
Wielkość człowieka określa
wysokość murów,
za którymi był więziony.

A na zewnątrz tłum,
który jeszcze nie wie,
że będzie za kilka lat pisał
chlubne karty historii NSZ,
oporu i konspiracji

Henryk Rossmann nie umarł
Od dzisiaj Henryk Rossman to my!
Niesie hukiem krzyk tysięcy serc
spod znaku falangi.

 

 

I o czym miałbym Ci opowiedzieć?


I o czym miałbym Ci opowiedzieć?
O pochodniach, kiedy krzyk kolumn
rozrywał czarny kir nieba?
O tym jak wiara i gniew niosą się po kamienicach?
Wspomnienia pierwszego marszu,
w ciepły wiosenny wieczór.
Szukaliśmy prawdy w książkach, które zostały po tych, którzy walczyli przed nami.
Jak nastolatkowie wierzyliśmy w baśnie o miastach i ich obrońcach.
Mając przekonanie graniczące z pewnością, że to my właśnie wzniesiemy nasz sztandar na gruzach cywilizacji krzycząc z całych sił "Rekonkwista!"
Walka trwa i trwać będzie
Więc nie dziw się,
Kiedy znikam za czarnym rogiem ulicy