
Szturm
Szturm miesięcznik narodowo-radykalny numer 22 2016 PDF MOBI EPUB
Wspólna pamięć
18 sierpnia członkowie Korpusu Cywilnego Pułku Azow w znajdującej się na Wołyniu wsi Poryck (obecnie Pawliwka) oddali symboliczny hołd Polakom, którzy w 1943 roku zginęli z rąk ukraińskich nacjonalistów. Równolegle nasze środowisko, w tym przedstawiciele "Szturmu", Autonomicznych Nacjonalistów, organizacji Niklot, a także instytutu im. Romana Rybarskiego wyczyściło znajdujący się w Piskorowicach grób Ukraińców, a także złożono na nim symboliczną wiązankę. Najwyższa pora by po obydwu stronach naszej granicy niewinne ofiary zarówno straszliwego ludobójstwa, dokonanego przez banderowców, jak i akcji odwetowych czy czystek za które odpowiada polskie podziemie, doczekały się należytego uhonorowania. Przez lata nie potrafiły tego zrobić czy to liberalne, czy socjalistyczne rządy - zrobimy więc to my, nacjonaliści. Lepsza przyszłość naszych narodów jest możliwa, a my nigdy więcej nie dajmy się skłócić. Mamy też szczerą nadzieję, że to właśnie ta wizja nacjonalizmu, którą propaguje „Szturm” oraz Ruch Azowski, będzie dominować w naszych relacjach - nacjonalizmu zbudowanego na idei Międzymorza i historycznym pojednaniu, a nie nienawiści i kłamstwie.
Przypadki Derniere Volonte
Co prawda minęły już te krótkie lata burzy i naporu, kiedy to garstce dzielnych wojaków internetowych – z niżej podpisanym włącznie – wydawało się, że muzyka militarno-industrialna czy neofolkowa stanie się zarzewiem "czegoś więcej", ale i tak warto czasami wrócić w te zaklęte rewiry.
Oczywiście to tylko muzyka, do tego muzyka w gruncie rzeczy prosta, operująca pewnymi sloganowymi nieledwie schematami – i raczej nie mogąca stanowić gruntu pod cokolwiek więcej niźli kolejna subkultura dla tych, którzy chcą być bardziej oryginalni niż ramówka porannego programu radiowego. Cóż dopiero mówić o jakimś odrodzeniu Europy i innych fantazmatach.
Tak czy inaczej, Derniere Volonte to gwiazdor gatunku – i to taki, o którym mówi się czasem, że ów gatunek opuścił. Podobną drogą poszli grajkowie z Der Blutharsch, acz tam doszło do przepoczwarzenia się lidera z butnego pseudo-faszysty w wąsatego hipisa, odurzonego przybrudzonym, gitarowym rzężeniem, lokującym się gdzieś na przecięciu Black Sabbath i rocka mocno psychodelicznego.
Geoffroy D., odpowiedzialny za Derniere Volonte, wybrał diametralnie inną ścieżkę ewolucji, rozwoju czy też transgresji. Świadczą o tym choćby ostatnie cztery albumy pełnoczasowe: 'Devant Le Miroir', wydany jeszcze w roku 2006, 'Immortel', 'Mon Meilleur Ennemi' oraz najnowszy, tegoroczny – 'Prie Pour Moi'.
Progres Derniere Volonte zasadzał się na tym, by z posępnego, zmilitaryzowanego industrialu, zmieszanego z dark ambientem (album 'Obeir et Mourir' z roku 1998) iść coraz bardziej w stronę piosenek, zresztą chwytliwych i na swój sposób porywających. Z początku były to – jak na 'Le Feu Sacre' czy 'Les Blessures De L'Ombre' – kompozycje militarno-neoklasyczne, w których organowe melodie wyszły z ambientowego tła, nabierając życia i układając się w struktury tyleż podniosłe, co i dziarskie niczym dobre chęci małego dobosza. Ten zresztą ciągle był obecny, wybijając na kotłach i werblach rześkie, marszowe rytmy.
Derniere Volonte zdołał w ten sposób opracować swój odrębny, specyficzny styl i mogło się wydawać, że proces ewolucji jest zakończony, a teraz pozostanie tylko odcinać kupony. Co prawda do tego etapu też dojdziemy, ale przy 'Les Blessures De L'Ombre' (rok 2003) było na to jeszcze za wcześnie. Oto rok 2006 przynosi materiał wspomniany parę akapitów temu, mianowicie 'Devant Le Miroir'. Tu już wyraźnie słychać, że Geoffroy wyzwala się z 'wojenkowego' schematu, obficie czerpiąc z estetyki pop – przez co rozumieć należy oczywiście nie współczesne gwiazdki, ale raczej klimaty new romantic, cold wave czy synth-pop.
Była to płyta melodyjna, wpadająca w ucho, romantyczna i nostalgiczna, ale jednak nie pozbawiona pewnego militarnego szlifu i szyku. Mały dobosz może i został zdemobilizowany, może i złapał fuchę w kabarecie czy orkiestrze strażackiej, ale stare przyzwyczajenia pozostały. Tu sekwencja rytmiczna niepokojąco zbliży się do marszowego warkotu, tam melodia nieoczekiwanie nabierze znanego z dawniejszych lat patosu – i w słuchaczu znów rodzi się mgliste wspomnienie owych jungerowskich "zamków zbudowanych po to, by je szturmować". Panowanie i forma bytu, c'est la vie.
Następne albumy jeszcze bardziej odrywały się od militarnej sztancy, a jednak nigdy nie odeszły od niej całkowicie. Prawdą jest, że 'Immortel' i 'Mon Meilleur Ennemi' to materiały zgoła taneczne, a do tego na wskroś "elektrotechniczne" brzmieniowo. A jednak nawet i tam wyczuwalny jest ów drapieżny, legionowy puls, któremu zresztą towarzyszy nieodmiennie także i nutka nostalgii rodem z francuskiej chanson.
Najnowszy album – 'Prie Pour Moi' – wędruje (ba, maszeruje) ścieżką wytyczoną przez poprzednie. Znów więc otrzymujemy pakiet kilkunastu wpadających w ucho piosenek, o kołyszącym rytmie i romantyczno-heroicznych tekstach, śpiewanych zamyślonych głosem. Zasadniczym generatorem melodii, jeśli można tak to określić, są organy (elektroniczne, rzecz jasna, ale przy dzisiejszym poziomie rozwoju techniki niewiele to zmienia). To upodobanie do quasi-kościelnych brzmień organowych wypływa ponoć (według deklaracji samego artysty) z wiary katolickiej tudzież dzieciństwa spędzonego w roli ministranta.
Co ciekawe, nowa płyta zdaje się stanowić nieco silniejsze nawiązanie do militarnego stylu niż dwie poprzednie (przy czym mówiąc o płytach, pomijamy tu single, kompilacje itd.). Można odnieść wrażenie, że 'Prie Pour Moi', nie tracąc taneczno-piosenkowego polotu, ma w sobie neoklasycznego patosu gdzieś tyle co 'Devant le Miroir'. Zresztą, być może to tylko urojenie niżej podpisanego, wrażenie czysto subiektywne. Co prawda byłoby zabawne, gdyby teraz Geoffroy D. powrócił do korzeni swej twórczości i stopniowo dobił do spalonego portu muzyki industrialnej, cuchnącego smołą i prochem – ale mimo wszystko nie zanosi się na to. Obecnie kondycja Derniere Volonte przypomina equilibrium takich projektów jak Ianva czy Triarii. Artysta nie stawia na oryginalność, a przynajmniej nie na oryginalność pojętą jako rewolucjonizowanie i nicowanie własnych osiągnięć. Przeciwnie – znalazł pewną niszę, interesującą, choć dość wąską – i w tym obszarze rzeźbi kolejne, podobne do siebie, choć wciąż urokliwe dzieła. rewiry.
Roch Witczak
Rozdarte korzenie
Jesienne liście, porozrzucane na ulicach, układały się w złocisto-brązowy dywan. Chłód tej pory roku dawał się we znaki obywatelom tego miasta. Odgłos gawronów, wron i wróbli, rozchodził się po okolicznych parkach. Kilka z wyżej wymienionych ptaków, dłubało swoimi dziobami w ziemi, w poszukiwaniu pożywienia… trzepot skrzydeł… już ich nie było. Jakiś hałas, tupot butów o ziemię… zakłócił poranny spokój.
- Strzelaj, strzelaj, zobacz oni już tutaj biegną! Zaraz tam będą!
- Durniu! Musimy najpierw zająć pozycje! Taki jest rozkaz komendy! Nie ustrzelimy ich z tej strony! Zaraz! Czekaj… Dzisiaj mamy trzeci listopada? Trzeci listopada tak?!? - złapał kolegę za brązowy płaszcz - Na Boga! Zapomniałem!... Ten głupiec może tam być!... - chłopak się zawahał - Nie mogę strzelać… możliwe, że tam jest mój brat! Ej nie szarp się! Oddawaj mój karabin! - wyrwał zabraną broń z rąk kolegi. Gdy ocknęli się, że do walki już blisko, przestali się szarpać i ruszyli za grupą. Młodzież biegła na wyznaczone miejsca do rozpoczęcia ataku. Nie spodziewali się, że pozycje przeciwnika zostały już obstawione. Zabrakło chwili. Spóźnili się.
- Ne strelajce Ne strelajce! Tam moj brat mozje byc! - krzyk rozpaczy rozchodził się echem pośród barykad przeciwnej strony konfliktu. Dobrze wiedział, tak jak i jego brat, że już tutaj są i się spotkają, a raczej ich kule. Nie ma ucieczki. Nie ma litości. Nie ma przebaczenia. Walka już trwa. Dezercja w obydwu stronach karana powinna być w końcu śmiercią…
Bełkot łamanej polszczyzny został nierozpoznany przez współtowarzyszy. Część ze współziomków wpatrywała się w chłopaka jak na idiotę, jednocześnie trzymając rękę na spuście na wyznaczonych pozycjach w kierunku Polaków. Padł pierwszy strzał. Rozpoczęła się potyczka.
Świst kul rozchodził się z austriackich manlicherów, niemieckich mauserów i innej zdobycznej broni. Obydwie strony nie dawały za wygraną. Obydwie strony walczyły tak zaciekle, jednocześnie oszczędzając amunicje.
- Na litość boską! Oni strzelają do dzieci! - ryknęła w panice starsza pani, patrząc zza okna trzeciego piętra, co się dzieje na ulicy.
Ujrzała młodzieńca z biało-czerwoną opaską na prawym ramieniu z inicjałami P.O.W.. Był on w wieku około dwudziestu lat. Złapała się za twarz. Poleciały łzy. W tym momencie jego głowa z impetem eksplodowała, a ciało upadło swobodnie na brukowaną uliczkę. Strugi krwi z szyi ściekały do pobliskiej kanalizacji. Zlały się z brudem i odorem śmierdzącego szamba.
Makabryczny widok nie przestraszył walczących stron konfliktu… wręcz rozochocił żądze krwi do boga wojny. Liczyło się teraz tylko i wyłącznie posłanie znienawidzonego wroga do spotkania z kostuchą. Kolejne pociski furczały w powietrzu, kula za kulą. Ręka, nabój, krzyk; ładownica, trzask, łomot; zapach prochu, krwi; strzał, furia, strzał. Tak wyglądał… zdziczałej i nieokiełznanej… bitwy szał.
Jedynie starsza kobieta upadła na podłogę z żalu. Była w szoku.
- Bracje neee! Za co to, za co, na bogja! - rozległ się ryk na polu bitwy.
Babuszka otrząsnęła się, wstała i ujrzała, jak chłopak bierze zwłoki na swoje ciężkie, masywne ramiona. Nie mogła zrozumieć tego, co się w tym momencie dzieje. Wokół niego padają strzały, a on spokojnie idzie, trzymając rozlazłe zwłoki upaćkane całe we krwi. Bohater? Czy kpina z niego? Ze łzami w oczach szedł w stronę wejścia do kamienicy, by uchronić siebie i zwłoki brata przed kolejnymi ranami. Długo nie pochodził. Niechybna kula wystrzeliła z pistoletu mauser wz. 1905, dzierżonego przez siedemnastoletnią dziewczynę. Chłopak zgiął się w kolanach nawet nie łkając. Pocisk przeszył jego pierś, zahaczając o serce. Dusił się rozbryzganymi kawałkami płuc, dochodzącymi już do jego przełyku. Dwa ciała upadły na ulicy. Kruki próbowały rozpocząć swą padlinożerną ucztę, ale walka nadal im w tym przeszkadzała.
II
Pewna młoda kobieta, spoglądała na jeden nagrobek. Widniały na nim dwa epitafia, w języku polskim i ukraińskim: „Semen Podolsky lat 18, zmarł śmiercią tragiczną, 3 listopada 1918r.”, „Jan Podolsky lat 21, zmarły w obronie Lwowa, 3 listopada 1918r.”.
- Witaj młoda panieńko - rozległ się chrapliwy głos starszej pani.
- O Pani Wanda, co tutaj Pani robi?
- Wiem od twojej matuli, że często bywasz na cmentarzu… często z nią rozmawiam… w końcu niedaleko siebie obecnie teraz mieszkamy. Otóż… Moje Drogie Dziecko… Córeńko, jest wiele rzeczy, o których muszę ci opowiedzieć. O wielu faktach wiem… I od twej matuli, i od twoich koleżanek, które również uczyłam niemieckiego, za czasów jeszcze austryjaka… ale muszę Ci coś córeńko wyznać, źle się z tym czuje, jest to ciężkie dla mnie brzemię, tak samo to, co doświadczyłam w czasie walk, ale muszę…
Młoda kobieta, ze zdziwieniem na twarzy przerwała:
- Co Pani ma na myśli?
- Wiem o czymś, czego nie wie ani córeńki matka, ani ojciec, a mianowicie jak zginęli Pani koledzy.
- Przecież… wiemy jak umarli, na wojnie, w 1918.
- Nie wie Panienka pewnych szczegółów… muszę to Pani wyznać, a jestem już wiekowa i nie chce tego schować do grobu…
- Dobrze więc… słucham Pani Wandy.
- Widziałam jak ginęli Ci dwaj chłopcy… widziałam, jak jeden pomaga drugiemu.
Młodej kobiecie stanął głos w gardle. Ze łzami w oczach próbowała coś wypowiedzieć, ale nie potrafiła, słuchała relacji Pani Wandy. Wiekowa babunia nie pominęła żadnych szczegółów. Opowiedziała, tak jak widziała tamto wydarzenie. Młoda kobieta ze zdumieniem spojrzała na starą, pomarszczoną twarz. Nie rozumiała tego, jak tak stara kobieta, może wszystko spamiętać.
- Dziękuje za to, co mi Pani tutaj… w tej chwili mówi… muszę coś też Pani wyznać… Szymon uważał się za Ukraińca, zmienił imię na Semen… i tak go zapisano na nagrobku. Prosił by postarać się o to, jeśli umrze... nie myślałam, że jego śmierć tak szybko nadejdzie… Nie mogłam tego pojąć czemu zmienił imię, ani jego brat, Janek. Ach… naczytał się za dużo rewolucyjnych bredni i w nie uwierzył… Najpierw socjalizm, potem anarchizm, a następnie nacjonalizm ukraiński, „bo fajniejszy”, „bardziej dziki” - tak mówił... Tylko nie spodziewał się, że dojdzie do zatargu między Ukraińcami i Polakami. Ach ta… chłopięca fantazja. Gdyby teraz żył, kto wie, może należałby do tej anarchistycznej bandy Nestora Machno. Nie wiem czy Pani o nim słyszała?
- Coś mi świta, ktoś mi coś opowiadał. Zabierali zboże od chłopów, walczyli z niemcuchami i bolszewią. Ten bandyta coś tam tworzył, jakieś wolne kolektywy, jakąś Republikę Huliajpola czy coś. Ja się tam nie znam.
- To jest teraz mało istotne… wpływ tych parszywych ideologii zniszczyły Szymka. Zniszczyło to jego młody, niepoukładany umysł. Był tak niestabilny emocjonalnie, że sam nie wiedział, czego chce od życia. Za wszelką cenę musiał pokazać wszystkim dookoła, że jest kimś… W pewnej chwili nie potrafił już stwierdzić, czy jest Polakiem, Ukraińcem czy socjalistą. Jedynie co mogę potwierdzić Pani, jak tutaj stoję! Jak żywa! To na pewno to, że miał coś z rewolucjonisty…
Młoda kobieta złapała się za głowę. Usiadła na pobliskiej ławce i zaczęła krzyczeć.
- Czy wszystkim zawsze musiał robić na złość? Niech go piekło pochłonie! Jak można obrażać się za to, że byłam z Jankiem? Sam mówił, że mnie nie chciał, odrzucił mnie myśląc, że za nim zatęsknię. „Bo jeśli ktoś prawdziwie kocha, to poczeka, będzie myślał o ukochanej osobie…” - tak mówił… ach ten… niepoprawny romantyk… Jak można założyć, że miłość rodzi się po pięciu, sześciu, czy ośmiu miesiącach? To nie ma wpływu na to ten cholerny czas… to po prostu jest, albo tego nie ma. Nie ma konkretnej daty ani godziny na to, żeby powiedzieć „kocham”. A ja… ja nie byłam gotowa na tak głębokie słowa… Za wszelką cenę chciał mnie zmienić, za wszelką cenę chciał mnie utrzymać przy sobie. A ja? Ja jestem kobietą nowej ery… za Pani czasów sprzątano, utrzymywano dom, usługiwano mężowi… A ja? Ja chce na przykład… uczyć się, studiować, mieć wykształcenie, być szanowana i lubiana... Chce coś zrobić dla świata i dla Polski. Może tak jak Curie-Skłodowska odkryje nowe pierwiastki? Któż to wie!
Czułam się porzucona i odtrącona przez niego… to logiczne, że szukałam wsparcia. Tak dobrze się nam układało, a on tak mi powiedział… Każda kobieta poszukuje ciepła… i tak pojawił się Janek. Czy to ważne, że był jego bratem? Poczułam się przez Szymona jak nic niewarty przedmiot, do którego się mówi, od którego się wymaga słowo „kocham”, i zapełnienia jego nienażartego brzucha, przed kolejną pijacką wyprawą na miasto, z jakimiś ukraińskimi parobkami… Szczerze powiedziawszy, niektórzy z nich wyglądali na najgorsze łachudry i łajzy tego miasta. Nie, nie chciałam się Panie Boże Mój Najdroższy i Najsłodszy mścić! Mógł robić co tylko chciał i mu w duszy grało! To był jego wybór, ale niech nie krzywdzi innych swymi wyborami, a potem wymaga czegoś, czego już nie ma! Pani Wando, najprościej rzecz ujmując: nie czułam się w pełni kobietą przy nim. Ja potrzebuję wsparcia, ciepła, ciepła które zyskam i ciepła, które odwzajemnię temu wybrankowi…
Myślę i uważam, że tak naprawdę bał się, że prędzej czy później magia naszych spotkań pryśnie… A nie prysła, oczekiwał za dużo na tym etapie ode mnie… Czy to tak trudno zaakceptować tego, jeśli uważał, że mnie kocha? Jak można być takim głupiutkim i niedojrzałym chłopczykiem? Ech Szymek, Szymek… Ani ja, ani Janek nie mogliśmy pojąć, dlaczego dołączył, gdy kończyła się już Wielka Wojna, do strzelców siczowych. Zapewne chciał zrobić wszystkim na złość - jak zawsze - ale nie przejęliśmy się tym zbytnio, a oni byli braćmi, więc potraktowaliśmy to jako szczeniacką zabawę, którą zaraz porzuci w niepamięć. Cóż innego mieliśmy zrobić? Co, Janek miał mu dać łomot w domu? To bez sensu, Janek nie bije swoich, zwłaszcza rodziny. Pamiętam jak Szymek opowiadał mi i Jankowi z wielkim zachwytem, że będą mieli manewry trzeciego listopada we Lwowie… I tak się spotkali… w czasie walki - młodej kobiecie popłynęły po policzku szczere łzy - … wiedziałam, że do siebie strzelali… ale nie wiedziałam, że Szymek… wziął Janka na ręce jak już nie żył… Przecież doskonale wiedział, że Ukraina nie będzie wolna, zwłaszcza, że wolność została dana im z rąk austryjaków. Dobrze wiemy, że przegrali wojnę, to zwycięscy budowali warunki: Anglicy, Francuzi… nie oni… Czy musiał za wszelką cenę pokazać swoją młodzieńczą buntowniczość? Cholerny rewolucjonista! Ja rozumiem, że mieli matkę Ukrainkę, która się spolonizowała, a ojca Polaka. Trudno pogodzić te dwa rozdarte korzenie, ale na litość Boską! Czemu, dlaczego?!? Sam miał pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie, Zdrajca!
Młoda kobieta złapała starszą Panią Wandę za ramiona i zaczęła ją trząść.
- Uspokój się Wiolu - przytuliła młodą kobietę - już wszystko będzie dobrze.
Patryk Płokita
Międzymorze jako alternatywa geopolityczna-przyszłość narodów europejskich – relacja z kongresu
W Kijowie 2 i 3 lipca odbyła się konferencja zorganizowana przez Cywilny Korpus Azowa pod tytułem „Międzymorze- geopolityczna alternatywa dla Centralnej i Wschodniej Europy”. Zaproszeni przez działaczy Azowa zostali nacjonaliści z Polski, Rosji, Białorusi, Litwy, Łotwy, Słowacji, Chorwacji. Reprezentantami naszego kraju w Kijowie byli redaktorzy miesięcznika „SZTURM”, działacze Autonomicznych Nacjonalistów, oraz Instytutu im. Romana Rybarskiego.
Konstytucja Bośni i Hercegowiny
Większość z niemal dwustu istniejących obecnie państw na świecie swój ustrój polityczny określa jako demokrację. Jeśli za jedyną przesłankę obecności demokracji w danym państwie uznać istnienie parlamentu, to wskazanego kryterium nie spełniają dwa państwa: Watykan oraz Arabia Saudyjska. Innymi warunkami sine qua non demokracji są zasady: trójpodziału władzy, równości obywateli, a także sprzężona z nią zasada obywatelskości, respektowanie praw człowieka, które wynikają z przyjęcia prymatu indywidualizmu i wtórność w stosunku do niego kolektywizmu; jedynie sporadyczne występowanie partykularyzmu prawnego, zasada dobra wspólnego, istnienie spisanej lub rzadziej niespisanej, konstytucji.
Tymczasem na końcu historii amerykańscy konstytucjonaliści, spadkobiercy liberalnej tradycji, czy to przez nieuwagę, czy to przez zmuszenie okolicznościami zewnętrznymi wytworzyli dokument,
a za nim ustrój państwa, tak daleko odbiegający od zasad panujących wszędzie tam gdzie dotarła globalizacja, że nie można określić go jako „demokratyczny”. Jest antydemokratyczny,
a jednocześnie nie ma charakteru totalitarnego oraz nie pomija oficjalnych struktur władzy, jak ma to miejsce w autorytaryzmie. Jeśli wznieść się ponad powierzchowne przekonania, z których często wynikają różnorakie insynuacje, a także wiarę w spiskową naturę historii, to nie sposób nie docenić takiego inspirującego, oryginalnego przykładu. Jeśli polski nacjonalista myśli o stworzeniu nawet oględnej myśli ustrojowej, która będzie w stanie przemówić do poważnych ludzi, to powinien pochylić się nad przykładem ustroju Bośni i Hercegowinyi.
Konstytucja Bośni i Hercegowiny została przyjęta przez trzy strony konfliktu jako Aneks nr 4 Ogólnego Porozumienia Ramowego zawartego w Dayton. Dokument została zaaprobowany bez poprawek przez przedstawicieli walczących stron: Bośni: Muhamed Saćirbegowić, Chorwacji: Kresimir Zubak oraz Serbii: Nikolaj Koljević. Konstytucja nigdy nie została oficjalnie uchwalona przez organ władzy ustawodawczej nowo powstałego państwa, nigdy też nie została poddana referendum ogólnokrajowemu. Konstytucja milczy także nad procedurą zmiany siebie samej.
Oprócz organów władzy wybieranych w wyborach powszechnych, na mocy Aneksu nr 10 istnieje nieusuwalny, niezależny od suwerenów, organ władzy jakim jest Wysoki Przedstawiciel ONZ, posiadający szerokie uprawnienia do ingerencji w życie polityczne kraju, polegające na przykład: na uprawnieniu do dymisjonowania z każdego stanowiska polityków utrudniających najpierw wdrażanie porozumienia pokojowego, a następnie funkcjonowanie państwa lub na przymusowym zwoływaniu posiedzeń kolegialnych organów władzy centralnej. W zasadzie jego uprawnienia są tak szerokie, że de facto nie może zmienić jedynie konstytucji. Jego istnienie jest tłumaczone faktem, że w przeciwieństwie do większości państw na świecie, w Bośni wrogowie jej niepodległości nie znajdują się na zewnątrz, tylko właśnie wewnątrz państwa. Drugim ważnym powodem był fakt, że przez kilka lat po wojnie, kolegialne, między etniczne organy naczelne państwa w zasadzie nie funkcjonowały, ze względu na niechęć Serbów, Boszniaków i Chorwatów do przebywania we swojej obecności. Istnienie organu, który narusza suwerenność państwa
i funkcjonuje na płaszczyźnie poza konstytucyjnej, a jego legitymacją jest kuratela i wojskowa obecność „wspólnoty międzynarodowej” jest przykładem demokratycznego despotyzmu i budzi skojarzenia z absolutyzmem oświeconym. Te wyjątkowo niekorzystne rozwiązanie łagodzone jest jednak faktem, że ową funkcję pełnią zazwyczaj „drugorzędni dyplomaci z trzeciorzędnych państw”, nie posiadający autorytetu i silnej osobowości.
Sama konstytucja jest bardzo zwięzłym, ograniczonym dokumentem, który pomija wiele zagadnień. Jednak najciekawsze rozwiązania pojawiają się w jej preambule. Generalnie w warstwie deklaratoryjnej powtarzane są tam frazesy o demokracji, pokoju i sprawiedliwości. Jednocześnie preambuła wprowadza wyjątkowo oryginalną instytucję. Bośnia nie jest państwem demokratycznym, w którym rządzi naród, naród polityczny, czyli wszyscy obywatele, wszyscy uprawnieni do głosowania, niezależnie kim są i jakie mają zamiary. Preambuła bośniackiej konstytucji wyznacza trzech suwerenów: narody bośniacki, serbski oraz chorwacki, które określa jako „narody konstytucyjne”. W myśl tego nie można mówić o istnieniu jakiekolwiek dobra wspólnego, powszechnego ani o jednym źródle władzy. Takie rozwiązanie odróżnia ustrój BiH od zbliżonych w pewnym stopniu do niego ustrojów: Szwajcarii, Belgii oraz Austrii, których konstytucje choć mówią o istnieniu odrębnych od siebie wspólnot, to określają suwerena jako jednolity naród polityczny.
Bośnia nie jest państwem demokratycznym, gdzie władza legitymizowana jest wolą jakiegoś abstrakcyjnego narodu, przez „demos”, gdzie dominującą relacją jest państwo-obywatel, gdzie jak można podejrzewać, pojedyncza jednostka, samotna, wydzielona ze swojego środowiska monada, pozbawiona w centralistycznym ustroju, kolektywów pośredniczących między nią a państwem, zawsze przegra, zawsze zostanie zmiażdżona przez państwo. Bośnia jest państwem etnokratycznym, gdzie rządzi „etnos”. Dominującą relacją jest państwo-wspólnoty. Źródłem władzy jest wola konkretnych narodów, a na poziomie Republiki Serbskiej i Federacji Bośni i Hercegowiny, (dwóch odrębnych od siebie entytetów (jednostek terytorialnych) tworzących Bośnię i Hercegowiną), wola odpowiednio Serbów oraz Bośniaków i Chorwatów. Pojedynczy obywatel jest degradowany na rzecz kolektywu, nie funkcjonuje jako pojedyncza jednostka, tylko jako część większej grupy. Nabycie pełni praw obywatelskich, na przykład związanych z biernym prawem wyborczym, możliwe jest tylko po jednoznacznej deklaracji przynależności do jednego z narodów konstytucyjnych. Bośnia nie jest państwem demokratycznym w rozumieniu liberalnej demokracji, której współcześni teoretycy nazywają ustrój Bośni „etnicznym autorytaryzmem”.
Narodom konstytucyjnym przysługuje instytucja „narodu konstytucyjnego”, która został zdefiniowana przez Sąd Konstytucyjny jako kolektywne i indywidualne prawo jednostki do reprezentacji w instytucjach opartych na parytecie narodowościowym i proporcjonalności.
W Bośni nie ma klasycznego trójpodziału władzy: na najwyższym stopniu władzy sądowej umieszczony jest Sąd Konstytucyjny, którego część sędziów, wybierana jest z sędziów nie będących obywatelami państwa (co jest kolejnym przykładem naruszenia suwerenności Bośni i Hercegowiny, choć z drugiej strony, gdyby spojrzeć na takie rozwiązanie bez emocji, to okazuje się, że jest to interesujący i warty zapamiętania sposób ograniczenia oligarchizacji i powstawania koterii we władzy sądowniczej). Zasada Narodu Konstytucyjnego jest w pełni realizowana w parytetowych wyborach do parlamentu: Izby Reprezentantów (28 reprezentantów z FBiH i 14 z Republiki Serbskiej) i Izby Narodów (po 5 delegatów), oraz do Prezydencji, trzyosobowej, kolektywnej głowy państwa, która wyznacza Radę Ministrów (bez istnienia stanowiska premiera). Oba organy spełniają rolę władzy wykonawczej, często wchodząc w spór kompetencyjny.
Nie istnieje żadna instytucja, reprezentująca ogół obywateli. System polityczny opiera się na konsensusie. Jednak nie jest budowany pomiędzy partiami politycznymi, a między narodami. Utrudnia to przynajmniej w teorii, rozwój partiokracji i alienacji zawodowych polityków od tych których mieli reprezentować. Zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych widoczne było to, że partie miały charakter etniczny, a ich programy polityczne nie miały większego znaczenia.
Być może odpowiedzią na to dlaczego zaistniał tak skomplikowany system polityczny, jest fakt, że Bośnia już od wczesnego średniowiecza była państwem (lub terytorium zależnym), o niezwykłym stopniu rozdrobnienia politycznego, a jej mieszkańcy prezentowali silne dążenie do autonomiczności i samodecydowania o sobie. Ważnym elementem utrwalającym ten stan było prawodawstwo Imperium Osmańskiego, które jeszcze przez niemalże cały XIX zachowało cechy prawa zwyczajowego, przednowoczesnego, kiedy to w Europie Zachodniej już dawno dokonała się jego kodyfikacja i ujednolicenie. Typowe dla Imperium Osmańskiego było także występowanie partykularności prawa pod względem podmiotowym – sądy religijne, każde dla osobnego wyznania, rozstrzygały spory z zakresu prawa cywilnego jak i karnego, dotyczące swoich wiernych. Podobnie konstytucje przedwojennej, „pierwszej” Jugosławii jak i „drugiej”, powojennej utrzymywały autonomię poszczególnych krajów i regionów autonomicznych. Ustrój komunistycznej Jugosławii, w przeciwieństwie do innych państw socjalistycznych pokazywał, że możliwa jest alternatywa wobec świata kapitalistycznego. Cechował się wieloma bardzo interesującymi instytucjami: były to nie tylko rozwinięte i działające samorządy terytorialne, ale także samorządy pracownicze, które między innymi posiadały czynne prawo wyborcze, jako odrębne od swoich członków podmioty.
Kontynuacją tej tradycji stał się aktualny podział terytorialny Bośni. Są to dwa niemalże samodzielne entytety: Federacja Bośni i Hercegowiny, podzielona na 10 kantonów o wysokim stopniu autonomiczności (2 mieszane, 3 chorwackie oraz 5 bośniackich), Republika Serbska
i dzielący ją na dwie części niezależny Dystrykt Brćko. Oba entytety posiadają własną konstytucję, prezydenta, premiera i jego rząd. Także kantony posiadają licznych urzędników, co skutkuje tym, że w Bośni i Hercegowinie urzęduje nawet stu premierów i ministrów.
Problematyczną kwestią jest struktura Bośni, o której konstytucja milczy. Trudno uznać ją za federację, jeśli jeden z jej członów sam nosi nazwę federacji. Natomiast argumentem przeciwko konfederacji jest fakt, że pomimo dużej swobody obu entytetów, nawet w kwestii samodzielnej polityki zagranicznej, to jednak generalnie nie istnieją procedury, które pozwalałyby na opuszczenie konfederacji przez jeden z jej elementów. Entytety mogą nie tylko samodzielnie administrować swoim terytorium, ale także niezależnie od siebie i od władz państwa, prowadzić własną politykę zagraniczną.
Ustrój Bośni i Hercegowiny posiada pewne, być może czysto przypadkowe, punkty styczne ze zdecentralizowaną monarchią, postulatem formułowanym przez Charlesa Maurras i Maurice Barrès, a także z postulatami ruchów identytarystycznych, poglądami głoszonymi od pewnego czasu przez Rolanda Laseckiego, oraz z kształtującym się dopiero samorządem kurdyjskiej Rojavy. Należy podkreślić, że taki ustrój jest pozytywnym przykładem na wyłom w liberalnej doktrynie, odpowiadającym (przynajmniej teoretycznie), na pytanie „co po demokracji”, a na pewno po jej obecnym konglomeracie z liberalizmem, a który nie ma charakteru zamordyzmu. Pomimo wielu niedociągnięć oraz specyficznej sytuacji jego powstania, warto pochylić się nad jego duchem, nawet jeśli pojawił się on wbrew jego twórcom oraz zastanowić się nad możliwością przeniesienia, choćby na razie w teorii, takich rozwiązań na rodzimy grunt. Zwłaszcza kiedy zakłada się, że projekt alternatywy wobec strefy Euroatlantyckiej oraz strefy Euroazjatyckiej, nazwany Międzymorzem jest choć trochę realny.
Bibliografia:
Garlicki Leszek, Polskie Prawo Konstytucyjne, Warszawa, 2015.
Krysieniel Krzysztof, W cieniu Dayton: Bośnia i Hercegowina między etnokracją i demokracją konsocjonalną, Warszawa, 2012.
Krysieniel Krzysztof, Jacek Wojnicki, Partie i systemy partyjne byłej Jugosławii, Warszawa, 2009.
Muś Jan, Bośnia i Hercegowina: etnopolityczne podział i ich uwarunkowania, Lublin, 2013.
Sochacki Szymon, Bośnia i Hercegowina 1995-2012 : studium politologiczne, Toruń, 2015.
i W przeciągu prawie trzech dekad ustrój Bośni i Hercegowiny podlegał różnorakim modyfikacją za sprawą zmian legislacyjnych oraz aktywizmu sędziowskiego, których głównym celem do ma być udział w integracji europejskiej pod szyldem Unii Europejskiej. Na dzień dzisiejszy ustrój różni się w pewnym stopniu od opisywanego we właściwym tekście, który skupia się wyłącznie na konkretnym dokumencie i instytucjom jakie wprowadził.
Karol Oknab
Bezdroża antyniemieckiej obsesji cz.2
Druga wojna światowa i jej preludium
Tym, co tak naprawdę zepsuło (właśnie zepsuło, a nie przypieczętowało) dotychczasową korzystną dynamikę relacji polsko-niemieckich, była oczywiście napaść niemiecka w 1939 roku i okupacja, która trwała do początku 1945 r. A w międzyczasie szereg niewyobrażalnych zbrodni wojennych oraz ludobójstwo na polskim narodzie. Nie można z tym w ogóle polemizować. Ale ze wszystkim innym, co się o tej wojnie opowiada, włącznie analizą działań polskich elit w okresie międzywojennym - można. A nawet trzeba. Szczególnie z tezą, iż przebieg lat 1939-1945 był rzekomo nieuchronnym rozwojem wypadków.
Rzeczywiście, upadek Cesarstwa Niemieckiego i powstanie Republiki Weimarskiej, która natychmiast zajęła stanowisko Polsce wrogie, przekreśliły dotychczasową pozytywną koniunkturę w relacjach polsko-niemieckich, o której pisałem w pierwszej części eseju. Niemcy, pobite podczas Wielkiej Wojny, pogrążone w kryzysie i obciążone monstrualnymi reparacjami, prędko znalazły sprzymierzeńca w innym, nowopowstałym pariasie europejskiej areny - Sowietach. Myślącym raczej małostkowo weimarskim elitom nie był w głowie żaden ekspansjonizm rodem z Bismarcka, ani geopolityczne wizje Haushofera, nie chcieli przeobrażać porządku europejskiego. Wielki rewizjonizm, który musiałby ugodzić w Związek Sowiecki zastąpili małym - ograniczonym wyłącznie do pretensji terytorialnych wobec słabej, powstającej z ruin Polski. W tym zaś sekundowała im Bolszewia, z którą Weimar łączyły układy o wzajemnej współpracy, także na tle wojskowym. Od 1922 roku działała "reguła Rapallo", rzucająca pierwszy poważny cień na polską suwerenność. Potwierdzało to zresztą doskonale regułę Studnickiego - po raz kolejny antagonizm polsko-niemiecki był nierozerwalnie związany z ingerencją Rosji (tym razem sowieckiej).
Kiedy do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler ze swoją NSDAP, a Weimar przekształcił się w Rzeszę narodowosocjalistyczną, cele polityki niemieckiej w Europie uległy znaczącemu przeobrażeniu. Ich pierwszym priorytetem stało się zburzenie ładu wersalskiego, zaś drugim - rozbicie Sowietów i Francji, a potem uzyskanie niekwestionowanej hegemonii na zjednoczonym kontynencie europejskim. Koncepcja "rewizjonizmu małostkowego" wycelowanego wyłącznie w Polskę i słabsze państwa środkowoeuropejskie wylądowała w koszu. Polska reagowała na zmianę koniunktury wyraźnie i pozytywnie - znane są chociażby roczniki polskiej Straży Granicznej, w których Hitler figuruje jako jedna z "głów zaprzyjaźnionych państw" - jednak ocieplenie relacji z Niemcami w żaden sposób nie naruszało niepodważalnego dogmatu polskiej polityki zagranicznej, czyt. sojuszu z Francją. Tym niemniej pakt o nieagresji z Niemcami przyniósł Polsce szereg realnych korzyści, takich jak: ożywienie handlu, wyraźne polepszenie się sytuacji Polaków w Niemczech, dotychczas będących mniejszością szykanowaną (tak, tak - pojawiające się gdzieniegdzie tezy przeciwne są całkowicie ahistoryczne), podjęcie relacji dyplomatycznych z Litwą, odzyskanie Zaolzia, wreszcie pożądana przez całe międzywojnie wspólna granica z Węgrami.
Na arenie międzynarodowej Polska była wówczas postrzegana jako sojusznik de facto Rzeszy Niemieckiej. Po wspólnym rozebraniu Czechosłowacji o Polsce prasa zachodnia pisała w ten sposób już zupełnie otwarcie. Polacy zresztą nienawidzili za to odwiedzającego Berlin lub goszczącego narodowosocjalistycznych dygnitarzy w Polsce, ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Był zdecydowanie najmniej popularnym spośród pierwszych rozgrywających wśród "sanatorów". Ta sama opinia publiczna uległa histerycznemu zachwytowi nad niedawnym "hitlerofilem", gdy ten dał się jej moralnie wybatożyć i wygłosił w gruncie rzeczy przebłagalne, tragiczne przemówienie o "honorze" w przededniu katastrofy września 1939. Przemówienie uświęcające nagły zwrot polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni i w kierunku pt. "przepaść". Beck zadziałał wbrew zdrowemu rozsądkowi, za to w pełnej zgodzie z polskim duchem narodowym, nakazującym maszerowanie przeciw Niemcom niezależnie od koniunktury, warunków i bilansu potencjałów. A te, co do przecinka, były dla Polski w owym czasie druzgocące. Józef Piłsudski, w swoim testamencie ostrzegł swoich uczniów z obozu sanacyjnego, iż nie mogą dopuścić do tego, aby Polska pierwsza weszła do wojny, bo poniesie tej wojny największy ciężar. Beck postąpił dokładnie wbrew wszelkim przestrogom Piłsudskiego.
I tu, aby ukryć te gorzkie fakty, wypełza fundamentalna fałszywa teza, jaką głoszą orędownicy uznawania Niemiec za "wieczne zagrożenie", tym razem w kontekście drugiej wojny światowej. Ma ona zamknąć wszelką potencjalną dyskusję. W wersji mocno skróconej brzmi mniej więcej tak: Hitler bez względu na wszystko planował zniszczenie Polski i mordowanie Polaków, także w zupełnej niezależności od tego jak ostatni rząd II RP zachowałby się wobec kwestii gdańskiej i korytarza do Prus Wschodnich. A zatem decyzje ostatniego rządu II RP były jedynymi słusznymi, bo w przypadku wszelkich innych czekałoby nas to samo. Jest to naturalnie teza idiotyczna. Ale bardzo potrzebna pewnym kręgom, stanowiła bowiem i stanowi do dziś uzasadnienie nakręcania pewnej patologicznej histerii. Jest znakomitym sposobem na usprawiedliwianie wszystkich polskich błędów w duchu kalekiego umysłowo romantyzmu. Wreszcie pozwala wybielić wszelkie akty kolaboracji z morderczym reżimem sowieckim, w których umoczyło się polskie polityczne spektrum od marginesu przedwojennych komunistów po poważniejsze kręgi lewicy, prawicy i centrum.
Więc najkrócej jak można: pojawiło się od końca drugiej wojny światowej sporo myślicieli, historyków, publicystów i analityków, którzy zdążyli odtworzyć ówczesne, przedwojenne realia bez propagandowych zakłóceń. W Polsce pierwszą taką osobą w środowisku naukowym był zaszczuty przez nie same śp. profesor Paweł Wieczorkiewicz, który odpowiadał za spopularyzowanie tezy, iż przymierze polsko-niemieckie przed wiosną 1939 roku było całkowicie możliwe i jego konsekwencje byłyby dla Polski korzystniejsze, aniżeli to, na co się zdecydowano, tj. alians z Francją i światem anglosaskim. W ślad za nim podążył kilka lat temu publicysta Piotr Zychowicz, autor "Paktu Ribbentrop-Beck", a także niemiecki historyk Rolf Dieter-Mueller, którego książka "Wspólny Wróg" również ukazała się na rynku polskim. wszyscy ci krytycznie nastawieni historycy bardzo dokładnie rozparcelowują rozmaite manipulacje wskazując na podstawie dokumentów, świadków, not i innych materiałów, iż Polska (przynajmniej do momentu, gdy polski minister Beck odwiedził Londyn celem przypieczętowania sojuszu z potęgami zachodnimi), była postrzegana przez Niemców jako pożądany sojusznik, o którego Berlin wyraźnie zabiegał. Sama zaś propozycja dotycząca Gdańska była z punktu widzenia elit III Rzeszy "programem minimum" przeciw któremu ostro buntowały się najbardziej antypolskie kręgi w partii hitlerowskiej, żądające kontynuacji polityki Stresemanna - rewizjonizmu względem wszystkich ziem zachodnich, jakie Polska odzyskała kosztem Niemiec po I wojnie światowej. Niemcy w owym czasie rozpatrywali również ewentualność drugą, mniej przez nich pożądaną - zblokowania się na wschodzie z Sowietami, gdyby Polska opowiedziała się po stronie Francji i Anglii, aby zneutralizować Polskę i rozprawić się z Francją. Ale Pakt Ribbentrop-Mołotow miał miejsce tylko dlatego, że Polska nie zgodziła się na Pakt Ribbentrop-Beck.
Tego wszystkiego fanatyczni germanofobi nigdy nie przyjmują do wiadomości. W dyskursie "prawicowym" dominują kłamliwe przekazy o "żądaniu zwrócenia Gdańska", który przecież nie był polski, gdyż kuratelę nad nim roztaczała wolnomularska Liga Narodów, nie przejmująca się kwestią polskiej suwerenności ani trochę. Prawicowcy bzdurzą, że żądano miasta polskiego pod względem etnicznym - w praktyce było ono od stuleci całkowicie zdominowane przez Niemców i obok Wrocławia, czy Królewca stanowiło najsilniejszy bastion ideologii hitlerowskiej. Germanofobi biadolą , że propozycja Hitlera była zakamuflowanym casus belli - Polska wysunęła dość podobną w kierunku Niemiec w 1929 roku, a zatem czy Polacy sami chcieli swojej zagłady? Można te bzdury wymieniać w nieskończoność. Nie ma sensu przepisywanie tu mądrych książek, które są ogólnodostępne. Można oczywiście krytykować moralny czy jakiekolwiek inny sens aliansu polsko-niemieckiego w dobie narodowego socjalizmu, ale jedno jest pewne: taki alians mógł zaistnieć. Naprzeciw tej oczywistości staje jednak determinizm dziejowy, którym posługują się analitycy lewicy i prawicy. Nie jest bowiem tajemnicą, że również polscy prawicowcy w analizie faktów historycznych uwielbiają metodę zaczerpniętą z Marksa: "zdarzyło się, bo się musiało zdarzyć". W ten sposób można usprawiedliwiać każdą polską głupotę, każdy, nawet najbardziej kretyński błąd w naszych dziejach. I tak Polacy właśnie robią. Słyszy się bez końca: "w tym i tamtym momencie chcieliśmy jak najlepiej, ale wstrętni Niemcy/Ruscy/Ukraińcy/Żydzi/masoni nam przeszkodzili, a tego i tamtego nie dało się przewidzieć".
Polska przyjęła na siebie cały niemiecki impet, zawierzając od początku do końca fałszywym gwarancjom francusko-brytyjskim. Po zdradzie nastąpił straszliwy okres okupacji, który okropnie obciążył Niemców. Był Wawer, był Pawiak, łapanki, przesiedlenia, masowa grabież dóbr kulturowych, wywózki do obozów koncentracyjnych, straszliwe egzekucje odwetowe, przymusowe roboty dla milionów, a wreszcie masowe ludobójstwo ludności polskiej w Warszawie. Nikt o zdrowych zmysłach, może poza jakimiś idiotami z Wielkiej Brytanii/USA, nie będzie tych faktów negował. Jednak i tutaj dekady temu postawiona została teza, która kompletnie nie przystaje do ówczesnej rzeczywistości, celowo ją fałszując. Zaburza ona kompletnie postrzeganie tamtych wydarzeń przez dzisiejsze pokolenia. Wyjaśnię to możliwie najkrócej: usiłuje się Niemcom w tym wszystkim przypisać logikę i konsekwencję działań. Mieli oni kierować się jakimś skrzętnie przygotowywanym (chyba od czasów bawarskich piwiarni lat 20.) planem. Planem, który miał na celu całkowicie wyniszczyć Polaków i w ogóle Słowian. Takie przedstawienie sprawy miało przekonać sceptyków sojuszu ze Związku Sowieckim. Miało ono od samego początku uzasadnić „marsz na zachód” tropem Stalina i sowietyzację Polski zgodnie z asumptem – jesteście w nędzy i zniewoleniu, ale nie narzekajcie. Przynajmniej żyjecie, bo Niemcy to by was wymordowali lub wywieźli "za Ural". Czerwona zaraza wybawiła was od czarnej śmierci, jak głosiły plakaty bandytów z PPR. Otóż rzeczywistość była zupełnie inna.
Fakty: możliwe było i to kilkakrotnie podczas wojny, zawiązanie ogólnokrajowej kolaboracji polityczno-wojskowej z Trzecią Rzeszą, która zneutralizowałaby w dużej mierze terror niemiecki, nawet względem polskich Żydów. A jeśli nie pełnej kolaboracji, to przynajmniej ogólnokrajowego modus vivendi o charakterze wojskowym pomiędzy niemieckimi siłami zbrojnymi i policyjnymi a Państwem Podziemnym. Takiego, jakie z Niemcami zawiązał choćby serbski czetnicki generał Dragoljub Mihailović, do hitlerowców nie żywiący najmniejszej sympatii. Najbliżej owej opcji polskim kręgom politycznym było prawdopodobnie w 1940 r., gdy podczas rozmów w Libourne Francuzi zaproponowali Polakom dołączenie do negocjacji kapitulacyjnych z Niemcami. Ale było też kilka innych okazji. Wszystkie znakomicie dokumentuje wspomniany wcześniej Zychowicz w "Opcji Niemieckiej".
Ostateczną konsekwencją takiego posunięcia dla nas w przypadku wygranej państw Osi byłaby najprawdopodobniej powojenna zamiana szyldów – zamiast „Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej” mielibyśmy „Polnische Staat”, bez Pomorza, Śląska i dużej części Wielkopolski, a za to być może z Wołyniem, Galicją Wschodnią, częścią Białorusi i Wileńszczyzną. Bylibyśmy wasalami, tyle że drugiej strony. Albowiem oprócz kuriozalnego pomysłu-migawki o polskiej autonomii za Uralem te same gremia i te same sztaby niemieckie wysuwały np. alternatywne plany stworzenia ogromnej buforowej Polski sięgającej aż do… Dniepru. Czyli w rzadkich chwilach otrzeźwienia powracano do koncepcji Neumanna i niemieckich sztabowców z okresu poprzedniej wojny. Zbrodniczy program "Heim ins Reich", w ramach którego depolonizowano zachodnie regiony Polski i sprowadzano do nich Niemców np. z Rumunii, był za to nieudolną próbą realizowania opcji "małego rewizjonizmu" w wydaniu junkrów pruskich z okresu weimarskiego. Uderzał on w polskie interesy na zachodniej flance i gwarantował wasalizację Polski względem kolosa niemieckiego, ale jednocześnie osłabiał żywioł niemiecki w Europie wschodniej i południowej. Nie zakładał całkowitej anihilacji polskiego narodu, lecz pozbawiał go dużych połaci jego przestrzeni życiowej, przede wszystkim poprzez wypychanie Polaków za linię Wisły. Identycznie tylko odwrotnie postąpił Stalin, wyrzucając nas za linię Bugu. Dzięki temu rozwiązał kwestię zagrażającej mu ewentualnej solidarności antykomunistycznej pogłębiając antagonizmy ukraińsko-polsko-niemieckie poprzez jałtańskie przesunięcia granic etnicznych i narodowych. Lwów w rękach ukraińskich oraz Szczecin w rękach polskich to coś, co od dziesięcioleci nie pozwalało kręgom narodowym i prawicowym w tym regionie zbliżyć się do siebie.
Wszelkie nieśmiałe próby w przeszłości zawsze dobijał walec granicznego rewizjonizmu.
W przypadku zdecydowania się części polskich elit (tych, którzy pozostali w kraju, a nie dzielnie wojowali z Hitlerem na emigracji) na kolaborację mogłoby być w kraju zupełnie inaczej. Czy bowiem okrojone od zachodu i północy polskie państwo "resztkowe", którego premierem zostałby np. o wiele bardziej niezależny od okupantów Witos, Rataj, czy Kozłowski, (wymieniani i pożądani przez niemieckich okupantów kandydaci na Quislingów - wszyscy odmówili składanym im wielokrotnie propozycjom) nie byłoby czasem bardziej przyjazne względem swych obywateli od sowieckiego tworu, na czele którego stanął taki Bierut, podpierany wyłącznie karabinami LWP, NKWD i UB, nie mający zaś najdrobniejszej legitymizacji w narodzie? Przecież jakiekolwiek wątpliwości w tej materii są bezzasadne.
Na moment wrócę jeszcze do tej mantry o "Uralu". Niby to mało ważne. A skąd! To naczelny argument wszelkich zwolenników „endekomuny”: ani chybi trafilibyśmy za Ural. Faktycznie, taki pomysł, kuriozalny nawet na tle pozostałych niemieckich idei okresu wojny, padł względem naszego losu. Mało tego, te same gremia wpadły także na pomysł wysłania całego narodu polskiego do Brazylii. Z litości nie będę się rozwijał na temat ułomności intelektualnej Niemców, którzy płodzili takie plany. Chciałbym jednak przypomnieć, że jednym z oficjalnych i zupełnie poważnie omawianych pomysłów amerykańskiej generalicji na powojenny ład w Europie była powszechna i obowiązkowa sterylizacja niemieckich mężczyzn, o czym dziś historia doskonale wie, omawia się to na uniwersytetach. Proponowano zatem totalną zagładę narodu niemieckiego poprzez zamordowanie jego genów. Zaś wysoki rangą generał LWP i wyjątkowo paskudny morderca Grzegorz Korczyński jeszcze w 1945 roku na posiedzeniu KC PPR postulował, aby w nowej Polsce Ludowej wszystkich "reakcjonistów i bandytów" palić w piecach krematoryjnych, przeciw czemu zaprotestował Gomułka. Ten specjalista od mordów i gwałtów zapewne nie oszczędziłby także rodzin skazańców. Skoro owe najbardziej skrajne, szalone wymysły nie weszły w fazę realizacji mimo iż zwycięzcy dysponowali wszelkimi ku temu środkami, to i do słynnego pasania krów za Uralem można dodać znak zapytania. Brutalnym dyktatorom dość często zdarza się umierać, niekoniecznie śmiercią naturalną, a potem reżimom psują się zęby, następują rozmaite odwilże, przekształcenia, deklamacje nowej polityki etc.
Moim zdaniem najbardziej trafnie los polski pod butem Hitlera podsumował Wojciech Wasiutyński (warto zaznaczyć - wybitny działacz narodowy, który wbrew obecnej także w polskich kręgach narodowych modzie już przed wojną ostro krytykował Hitlera i narodowy socjalizm) pisząc już po wojnie, iż "zwycięski hitleryzm wcielałby w życie swoje teorie rasowe, nam w najlepszym wypadku przeznaczając rolę jakichś subnordyków", co wiązałoby się, jego zdaniem, z trwałą wasalizacją Polski, zalaniem jej wytworami niemieckiej ekonomii oraz kultury. Lichy los, można by rzec "czeski", ale z pewnością inny od tego, jaki wieszczyli nam wówczas sowieccy propagandyści. Zresztą i Niemcy nie byli lepsi, rozgłaszając w 1944 roku na afiszach i w gadzinowej prasie, że Polaków w razie likwidacji GG przez bolszewików czeka gigantyczny Holokaust, że całe milionowe masy społeczeństwa polskiego zostaną wrzucone do dołów śmierci. Do niczego takiego nie doszło.
Problemem w dzisiejszym dyskursie, zwłaszcza w kontekście analizy stosunków polsko-niemieckich, pozostaje kurczowe trzymanie się "faktów" płodzonych przez propagandę wojenną, która po każdej ze stron sięgała po absurdalne tezy celem maksymalnego zohydzenia przeciwnika. Przypominam, że Niemcom usiłowano przypisywać Katyń. Większość historyków rosyjskich i wielu Rosjan nadal tak twierdzi. Podobno we Francji twierdzenie czegoś innego jest nawet karalne. Pewnie i w krajach anglosaskich niejeden głupek myśli tak samo, o ile w ogóle i kiedykolwiek o Katyniu słyszał.
Wróćmy jednak do meritum: przykra i trudna do przyjęcia prawda, zwłaszcza dla Niemców, jest taka: idioci od „Generalplan Ost” nie dysponowali żadnym spójnym planem, a jedynie pogmatwanymi bzdurami opartymi na okultyzmie i mitologiach, płodzonymi ad hoc i zmienianymi dziesiątki razy. Czytelnik pomyśli, że to przesada, nie, to na serio. Ci ludzie nie mieli żadnej realnej koncepcji. Żadnej. Dlatego miotali się od ściany do ściany, z jednej strony wystawiając wartę u grobu Piłsudskiego, nakłaniając Polaków do współpracy antysowieckiej, a z drugiej urządzając masowe łapanki i aresztowania. Jeden z urzędników Generalnego Gubernatorstwa nazwał to po wojnie „Zick-Zack Politik”. GG było administracyjnym potworem, największym absurdem w historii ludzkiej państwowości, wykreowanym właśnie na bazie nicości koncepcyjnej. Do struktur partyjnych i policyjnych tej kreatury spłynęło najgorsze ludzkie szambo (przeważnie skazańcy, alkoholicy i inni degeneraci), którego chciano się pozbyć ze struktur partyjnych i policyjnych w Niemczech. Stało się tak wbrew życzeniowym instrukcjom, aby do Polski wysyłać ludzi najlepiej wykwalifikowanych. To oraz brak spójnego frontu kolaboracyjnego ze strony polskiej były głównymi przyczynami wyraźnej różnicy między wyjątkowo okrutną okupacją Polski, a znacznie łagodniejszą okupacją części Francji, Danii, Belgii, czy nawet krajów słowiańskich – Serbii, Słowenii etc.
Ktoś zapyta: no dobrze, a co z planem trwałego zubożenia intelektualnego Polaków i ugruntowania dominacji Niemców i Volksdeutschów w polityce, sztuce, szkolnictwie wyższym, gospodarce? Co z Herrenvolk? Co z przerobieniem nas na masy robotniczo-urzędnicze, posłuszne względem germańskich panów? To cała prawda. Jak zaobserwował sam ultra-germanofil Studnicki, świadek naoczny: "Wytyczanie i asfaltowanie ulic, regulacja rzek, zbliżenie przemysłu i rolnictwa do poziomu Niemiec - wszystko to zawierał program Trzeciej Rzeszy. Polacy mieli brać w nim udział jako robotnicy, kupcy, właściciele fabryk lub mniejszych czy większych zakładów rolnych; jednak wszelkie dążenia polityczne miały być tłumione. Polacy mieli zatracić swoją polityczną świadomość. Starsze pokolenie miało być przerzedzone, zlikwidowani mieli być wszyscy ludzie zdolni do opozycji i walki politycznej. W szkołach, w których nie mogło być mowy o Polsce, miano wychowywać nowe pokolenie. Tylko wtedy pogodzi się ono z daleko sięgającą aneksją polskich terenów i usunięciem z nich Polaków."
Nic dodać nic ująć. Tyle, że apologeci sowieckiego "mniejszego zła" zapominają zupełnie o jednym: to, co chcieli z nami zrobić Niemcy, Sowieci po prostu zrobili. Dorżnięcie elit, których nie zdążyli wymordować Niemcy, zapewnienie lichych warunków rozrodu reszcie, faworyzowanie lojalnych analfabetów, punkty za robotnicze pochodzenie, czerwony atrament, zakaz odbywania studiów za ojca w leśnej bandzie etc. - lampka zaświeciła? Efekt 45 lat sowieckiej okupacji jest taki, że Polacy z narodu przekształcili się trwale w zakompleksiony i totalnie ogłupiały narodek, zaś Polska z państwa zamieniła się w wasalne państewko. Przerobiono nas w żywioł narodowy pozbawiony elit, krzyczącą hałastrę trwale skłóconych ze sobą nomadów gotowych do służenia kapitalistycznym panom w każdym zakątku świata.
Czego to wszystko dowodzi? Że moim zdaniem nie ma żadnej ścisłej korelacji między niemieckim duchem a hitlerowskim demonem, który go opętał. Studnicki to bardzo wyraźnie i słusznie podkreślał już w trakcie wojny, gdy padały kolejne ofiary. Opisując ślepe okrucieństwo gestapowców wskazywał, że Niemców Hitler zaciągnął do roboty, która leżała w sprzeczności z ich naturą, co skutkowało niebywałą nieudolnością i ślepotą w zadawaniu ciosów. I ostatecznie zakończyło się tak katastrofalnym również dla nich Powstaniem Warszawskim. Cat-Mackiewicz pisał podobnie: "Niemcy z natury nie są rasistami. O nie! Prawdziwymi rasistami na świecie są Anglicy. Zupełnie inaczej potępiany jest w ludowej świadomości moralnej stosunek płciowy z Murzynem w Anglii a w Niemczech. Wściekła propaganda rasizmu rasy niemieckiej, germanizmu, przez Hitlera, była dlatego właśnie taka wściekła, że naród ten był daleki od tych pojęć. W Anglii do rasizmu nikt nikogo nie zachęca, przeciwnie, wszyscy go potępiają, wyklinają, lecz tkwi on we krwi tego narodu; ten, kto będzie się ze mną pod tym względem spierał, niech pojedzie do angielskich kolonii i niech zobaczy." Niemiecka nienawiść do Polaków okresu okupacji nie była więc efektem kulminowania tego uczucia przez stulecia, jak opowiadają dziś często tzw. endecy. Ona była po prostu ich reakcją na ówczesną propagandę, zgodną z protestanckim duchem ślepej lojalności wobec świeckiej władzy. Tym samym, którego katastrofalne dla samych Niemców skutki obserwujemy dzisiaj. Niegdyś Hitler uczył Niemców nienawiści do Polaków, Żydów i Rosjan. Dziś neomarksistowskie elity z Merkel na czele wpajają im nienawiść do samych siebie. A Niemcy, jak zazwyczaj w historii, z wielkim trudem opierają się przykładowi idącemu z góry. Ich intensywny, nadgorliwy liberalizm budzi dziś odrazę Polaków.
Po wtóre, ogromną rolę w tym procesie odegrał mechanizm propagandy w systemie totalitarnym. I tak jak przed wojną Polakami Niemcy się zachwycili (stała za tym goebbelsowska polityka propagandowa urabiania niemieckiej opinii publicznej do sojuszu antysowieckiego z Polską), tak po zmanipulowanych komunikatach Gliwicach, czy o masakrze niemieckich mieszkańców Bydgoszczy kolektywnie ich znienawidzili. Ekspansja na wschód w celu stałego zasiedlenia nie była jednak pożądana w Niemczech przez nikogo poza wąską garstką hitlerowskiej elity. Żołnierzy na froncie, nawet tych z Waffen-SS, perspektywa ewentualnego osiedlania się w Rosji po prostu przerażała, co niemiecki dowódca gen. Feliks Steiner opisał w swoich powojennych wspomnieniach. Naturalnym kierunkiem niemieckiej ekspansji geopolitycznej, co nie wytrzyma już ram tego eseju, od XIX wieku pozostaje zachód i południe Europy. Przemawiają za tym wszelkie aspekty ekonomiczne, a nawet kulturowe. Alzacja jest i zawsze była ważniejsza od Śląska, a Tyrol to gwarant ekspansji na południe i zawiązania osi współpracy politycznej ze światem arabskim. Rozumiał to Bismarck i geopolityczni myśliciele przełomu XIX i XX wieku. Dziś Niemcy mają jeszcze szansę stać się forpocztą kierowanego przez Słowian wielkiego marszu, który ocali Europę Zachodnią od totalnej zagłady przyszykowanej przez sprzedajne elity hołdujące zabójczemu multikulturalizmowi. O ile owe niemieckie niedobitki przetrwają ciemne lata najbardziej wściekłej odmiany tego multikulturalizmu, jakim jest merkelizm. 22 lipca w Monachium owa gangrena tocząca Niemcy zebrała kolejne krwawe żniwo.
Daniel Kitaszewski
Czternaście tez narodowej rewolucji Otto Strassera
Celem wstępu i tłumaczenia jest ukazanie wizji budowy narodowego socjalizmu innego od nazistowskich rozwiązań zwolenników Adolfa Hitlera
Otto Strasser urodził się 10 września 1897 roku w Bad Windsheim w Bawarii. W 1914 roku zaciągnął się na ochotnika do wojska. Walczył na froncie zachodnim, gdzie odznaczono go m.in. żelaznym krzyżem. Zakończył wojnę w stopniu porucznika artylerii. Po powrocie do Niemiec, w 1919 roku walczył w jednostkach Freikorps skierowanych do stłumienia Bawarskiej Republiki Rad. W tym samym czasie został członkiem Niemieckiej Partii Socjaldemokratycznej
W 1925 roku postanowił dołączyć do Nardowosocjalistycznej Partii Robotników - NSDAP. Włączył się w działania, których celem była budowa radykalnego ruchu robotniczego w Północnych Niemczech. Współpracował m.in. ze swoim starszym bratem Georgiem Strasserem oraz Josephem Goebbelsem. Brał czynny udział w tworzeniu program NSDAP, gdzie dążył do wyeksponowania elementów socjalistycznych. Przez swój fanatyczny antykapitalizm oraz negatywne nastawienie do biologicznego rasizmu popadł w konflikt z Adolfem Hitlerem i skupionymi wokół niego działaczami. Stanowcza krytyka przyszłego Fuhrera m.in. za współpracę z arystokracją oraz wielkim kapitałem doprowadziła do silnego konfliktu w partii, który ostatecznie okazał się zguby dla braci Strasser.
4 lipca 1930 roku Otto Strasser opuszcza NSDAP, powołując Związek Rewolucyjnych Narodowych Socjalistów (Kampfgemeinschaft Revolutionärer Nationalsozialisten) nazywany Czarnym Frontem (die Schwarze Front). Symbolem organizacji stał się miecz oraz młot obrazujący jedność robotnika i żołnierza.
Po objęciu władzy przez Hitlera Otto Strasser w obawie o własne życie udał się na emigrację do Austrii. Tam prowadził dalszą działalność antyhitlerowską i antykapitalistyczną. Na początku 1934 roku wyjechał do Pragi, gdyż w Austrii co raz liczniejsze poparcie zdobywali zwolennicy NSDAP. W Czechosłowacji spędził 4 lata przewodnicząc zdalnie Czarnemu Frontowi, następnie po Układzie Monachijskim wyemigrował do Berna. Działalność organizacji praktycznie zamarła. W 1939 roku Strasser przeniósł się do Paryża, następnie w 1940 roku uciekł do Portugalii, gdzie dzięki pomocy brytyjskiego wywiadu przeniósł się do Kanady. Zamieszkał w Montrealu, to właśnie tam kontynuował swoją działalność. Po wojnie, w 1955 roku otrzymał zgodę Niemieckiego Federalnego Sądu Administracyjnego na powrót do RFN oraz odzyskał utracone obywatelstwo. Ponownie zaangażował się w działalność polityczną. W 1956 roku założył Niemiecką Unię Społeczną (Deutsch - Soziale Union) . Partia dążyła do budowy „niemieckiego socjalizmu” walczyła o zjednoczenie Niemiec oraz o utworzenie spójnej federacji europejskiej. Zakończyła działalność 25 maja 1962 roku nie zdobywając poparcia społecznego. Otto Strasser próbował swoich sił również na arenie międzynarodowej. Współpracował m.in. z Oswaldem Mosleyem w celu powołania paneuropejskiego ruchu nacjonalistycznego. Jednak spory historyczno – terytorialne skłóciły członków nacjonalistycznej międzynarodówki i doprowadziły do upadku przedsięwzięcia. Mimo ciągłych niepowodzeń Otto Strasser pozostał wierny swojej doktrynie Zmarł 27 sierpnia 1974 roku w Monachium.
Otto Strasser, Czternaście tez Narodowej Rewolucji, NS-Briefe lipiec 1929 rok
Przesłanie Wielkiej Wojny (I wojny światowej – przyp. Tłum.)? Niemiecka rewolucja! To potężna rewolucja dwudziestego wieku, której "wojna światowa" była pierwszym aktem, gdzie wszystkie "pucze", "powstania", "bitwy" stanowią tylko część, wielkiego testu , gdzie przeznaczenie sprawdza i odrzuca różne warianty w celu znalezienia najlepszego rozwiązania.
Na obu poziomach życia – duchowym i intelektualnym - zachodzą potężne zmiany, fragmenty wypowiedzi, rozdrobnione w formie, wypełnione tą samą melodią, zmierzają w kierunku tego samego celu!
Tym celem jest rewolucja niemiecka, rewolucja konserwatyzmu, w którym Wielka Rewolucja Francuska - zwycięstwo liberalizmu, zostanie obalone, oddalone w niebyt! To rewolucja duszy przeciwko umysłowi, nacjonalizmu przeciwko indywidualizmowi, socjalizmu przeciwko kapitalizmowi. W związku z tym chcemy ogłosić przytłaczające w swojej treści:
Czternaście tez Rewolucji Niemieckiej
I
Rewolucja niemiecka odrzuca w obliczu Boga i świata wszelkie obowiązki wobec "traktatów pokojowych" Wersalu i Saint-Germain, układy te oparte są na kłamstwie niemieckiej winy oraz narzucone brutalną siłą. Niemiecka rewolucja wypowiada im nieustanną i fanatyczną wojnę, z uwzględnieniem wszystkich środków, dopóki nie doprowadzi do uchylenia narzuconych traktatów oraz opartych na nich umów.
II
Rewolucja niemiecka głosi wolność narodu niemieckiego w silnym państwie niemieckim, obejmującym wszystkie niemieckie narody Europy Środkowej, od Kłajpedy po Strassburg, od Eupen po Wiedeń. Niemców z ojczyzny, jak i innych terytoriów, które ze względu na swoją wielkość i zdolności, tworzą kręgosłup i serce Europy.
III
Rewolucja niemiecka odrzuca wykorzystywanie obcych ludów i narodów oraz nie chce sprawować nad nimi władzy. Chce nie więcej i nie mniej niż wystarczającej przestrzeni życiowej dla młodego narodu Niemców. Spełnienie tego warunku jest najgłębszym, naturalnym prawem życia, ustanowionego dla wszystkich ludów i narodów, rewolucja niemiecka uznaje decyzję o wojnie jako woli przeznaczenia.
IV
Celem niemieckiej rewolucji jest zebranie wszystkich siły narodu w celu zagwarantowania życia i przyszłość tego narodu. Z wykorzystaniem wszystkich środków, które pozwolą osiągnąć cel.
V
W związku z tym rewolucja niemiecka postuluje wykorzystanie silnej władzy centralnej przeciwko wszystkim, uciążliwym lub niepokojącym organizacjom politycznym, czy religijnym. Scentralizowany naród niemiecki skupi w sobie siły, które wyrastają z tradycji regionalnych i indywidualnych.
VI
Aby realizować zadania państwa, rewolucja niemiecka pozwala na rozwój siłom samorządu zawodowego, które zostały zablokowane, stłumione przez martwy, system liberalny. Pozwoli to na organizację żyjących, profesjonalnych i zawodowych korporacji ponad sztucznym parlamentaryzmem. Rozwinie osobistą odpowiedzialność przywódców nad nieodpowiedzialną anonimową masą.
VII
Rewolucja niemiecka uważa, iż naród niemiecki jest wspólnotą przeznaczenia. Świadomy, że wspólnota losu jest nie tylko wspólnotą w potrzebie, ale także wspólnotą chleba i tym samym spełnia wszystkie wymagania, które wynikają z uznania podstawowej zasady: " Dobro wspólne ponad indywidualne dobra".
VIII
Rewolucja niemiecka odrzuca indywidualistyczny system ekonomicznego kapitalizmu. Obalenie kapitalizmu jest warunkiem koniecznym dla powodzenia rewolucji niemieckiej. Równie zdecydowanie rewolucja niemiecka opowiada się za korporacyjnym systemem ekonomicznego socjalizmu. Uznając zgodnie z wiedzą, że celem każdego systemu gospodarczego jest jedynie zaspokojenie potrzeb narodu, a nie bogactwa i zysku.
IX
Rewolucja niemiecka opowiada się za prawem własności wszystkich do ziemi i zawartych w niej minerałów. Właściciele gruntów są jedynie dzierżawcami i są odpowiedzialni przed narodem i państwem, ponieważ naród jako całość broni swych dóbr.
X
Na podstawie tego samego prawa, rewolucja niemiecka proklamuje prawo wszystkich pracowników do udziału w zysku i zarządzania gospodarką kraju, którą każdy tworzy. Osobisty udział pracownika w zysku, wspólnej własności oraz zarządzaniu nią, jak i kontrolowaniem wzrost produkcji, nauczy go większej odpowiedzialność. Rewolucja niemiecka zna i rozpoznaje osobiste zainteresowania, łączy tę siłę w większe zespoły dla dobra narodu.
XI
Rewolucja niemiecka widzi dobro ludu nie w gromadzeniu dóbr materialnych, ani w nieograniczonej poprawie standardu życia, ale wyłącznie w odzyskaniu i utrzymaniu w zdrowiu tego danego od Boga organizmu - narodu . Tylko w ten sposób naród niemiecki wypełni zadanie powierzone mu przez los.
XII
Rewolucja niemiecka uznaje zadanie powierzone przez przeznaczenie jako pełny rozwój unikalnego charakteru ludowego i dlatego walczy z wszelkimi środkami degeneracji rasowej oraz obcymi wpływami w kulturze, dla ludowej odnowy i czystości kultury niemieckiej. Walka ta ma zastosowanie szczególnie wobec Żydów, którzy w połączeniu z międzynarodowymi siłami masonerii i ultramontanistami, niszczą duszę niemiecką. Wynika to zarówno z ich charakteru, jak i celowości działania.
XIII
Dlatego rewolucja niemiecka walczy również prawem żydowsko- rzymskim na rzecz prawa niemieckiego, które buduje swoją oś wokół pojęcia niemieckiego honoru i świadomie potwierdza nierówność ludzi. Ta niemiecka ustawa uznaje za obywatela wyłącznie towarzyszy ludowych oraz mierzy wszystko dobrem ogółu.
XIV
Rewolucja niemiecka obala świat powstały na ideałach Wielkiej Rewolucji Francuskiej i kształtuje oblicze XX wieku. Jest nacjonalistyczna - przeciw zniewoleniu narodu niemieckiego; jest socjalistyczna - przeciwko tyrani pieniądza, jest ludowa - przeciwko zniszczeniu niemieckiej duszy - wszystko podporządkowuje sprawom narodu. I przez wzgląd na ten naród rewolucja niemiecka nie cofnie się przed żadną bitwą, nie znajdzie się ofiara zbyt wielka oraz nie będzie wojny zbyt krwawej, Niemcy muszą żyć! W ten sposób młodzież poczuje bicie serca rewolucji niemieckiej, które my, żołnierze frontowi widzieliśmy w nadchodzącej przyszłości. Skromni, dumni wybrańcy, walczący, aby wygrać bitwę XX wieku, zobaczyć sens wojny, III Rzeszę!
Tłumaczenie i wstęp do artykułu: Tomasz Kosiński
Mieć zielone pojęcie
Kto protestował przeciwko kolejce linowej na Kasprowy Wierch, przeciwko przystosowaniu Orlej Perci do potrzeb masowej turystyki albo umieszczeniu krzyża na Giewoncie? Kto zabiegał o utworzenie Tatrzańskiego Parku Narodowego? Okazuje się, że prekursorem polskiej ekologii rozumianej nie jako fetysz, a jako ochrona tego, co najcenniejsze, był endek, współpracownik Dmowskiego. Niebywałe! I jakże niepoprawne politycznie. Czemu się nim nie chwalimy? Bo go nie znamy.
„Kultura oddaliła człowieka od przyrody, ale dziś, być może, wiedzie go ku niej na powrót inną drogą i z wygnańca – a niekiedy pasożyta – uczyni może znowu prawym obywatelem jej trójjedynego królestwa.” – Jan Gwalbert Pawlikowski, Kultura a natura
Nie sposób streścić życiorys Jana Gwalberta Pawlikowskiego na kartce A4, tym bardziej w artykule, który miał być krótki i przyjemny. Dość wspomnieć, że Pawlikowski studiował historię, geografię, historię literatury, ostatecznie zostając absolwentem prawa, podejmując również studia rolnicze i ekonomię społeczną – to powinno przybliżyć ogrom jego zainteresowań i zdolności. Nie ma też sensu streszczać jego poglądów na kwestię ochrony przyrody – byłaby to marna zachęta do lektury „Kultura a natura” (Łódź, 2010)
„Kultura a natura i inne manifesty ekologiczne” to czwarta pozycja w Bibliotece Obywatela, wydana w 2010 roku przez Stowarzyszenie Obywatele Obywatelom oraz Instytut Spraw Obywatelskich w Łodzi. Wstęp do publikacji napisał Remigiusz Okraska – redaktor naczelny Nowego Obywatela, nazywając Jana Gwalberta Pawlikowskiego „rycerzem przyrody”.
Publikacja, która w środowisku narodowym przeszła bez echa – nie wiadomo, czy dlatego, że wydawcą jest „lewackie” stowarzyszenie Obywatele Obywatelom, czy raczej dlatego, że porusza tak „lewacki” temat, jak ochrona przyrody. Ochrona przyrody, która nieszczęśliwie kojarzy się już tylko z popisami aktywistów Greenpeace albo z partią Zielonych, która bardziej niż ochroną środowiska bywa ostatnio zainteresowana w pełni legalną aborcją.
Prawdopodobnym wytłumaczeniem tego zaniedbania byłby nasz chroniczny historycyzm, na domiar złego kończący się na czasach Żołnierzy Wyklętych. Sądzę jednak, że problem sięga głębiej. Okazałoby się bowiem, że istnieje szereg nieprzepracowanych kwestii i pytań wymagających odpowiedzi. To zbyt trudne. Po co zajmować się zagadnieniem wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej, skoro można się wyśmiewać z „lewactwa” i idei „zrównoważonego rozwoju”. Co gorsza, okazałoby się, że nie jesteśmy tego samego zdania. No bo przecież o ile każdy uważa, że Okrągły Stół był „be”, o tyle idea budowy elektrowni jądrowej znalazłaby zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych przeciwników. Impas, niezręczna sytuacja. Podobnie ma się rzecz z nie tak dawno uchwaloną ustawą krajobrazową.
Dziś, kiedy gros publikacji „narodowych” koncentruje się na problemie muzułmańskiej imigracji, niekiedy swym poziomem merytoryki dorównując randze Pudelka, nie ma miejsca na rozważania o degradacji środowiska naturalnego w Polsce. Nie ma czasu na dyskusje o stanie zanieczyszczenia Bałtyku, gdy pan redaktor Warzecha komentuje na Twitterze poczynania KOD. Kulturowa ekspansja islamu przeraża – i słusznie. Czemu postępująca degradacja środowiska miałaby przerażać mniej?
Przyrodę chronić trzeba. Nieładnie jest śmiecić. Po psie wypada sprzątać. Wszystko to wiemy. Powszechna moda na bycie „eko”, czyli na torby z supermarketów (za dodatkową opłatą), drogie budownictwo energooszczędne, odgórne normy forsujące odnawialne źródła energii – jak to się stało, że dbałość o środowisko stała się tak kosztowna (czyt. zyskowna – zależy, z której strony spojrzeć)?
Brawa należą się poznańskiej Młodzieży Wszechpolskiej za akcję „Stop trucicielom Warty”. W czasach, gdy o środowisku naturalnych „po prawej stronie” mówi się tylko przy okazji dyskusji o globalnym ociepleniu (globalnym ogłupieniu! – zakrzykną wyborcy Korwina), trudno o krytyczną analizę i głos rozsądku.
Zachwycamy się lekturą „Myśli nowoczesnego Polaka” i „Wczoraj i jutro” – nie twierdzę, że niesłusznie – ale gdy czyta się prace Pawlikowskiego, wprost uderza jego kunszt literacki. Wątpię, by ktokolwiek inny był w stanie tak pięknie łączyć postulaty ekologiczne z uczuciem patriotycznym. Nie każe przywiązywać się do drzew – przynajmniej nie łańcuchem. Przestrzega przed czynieniem z miłości do przyrody „modnej sukni”. Rozważania o przyrodzie tatrzańskiej przeplatają się harmonijnie z rozważaniem nad industrializacją, rolą burżuazji, rozwojem miast, czy pedagogiką.
Jan Gwalbert Pawlikowski to nie żaden narodowiec „niedzielny” – od 1901 roku aż do swojej śmierci związany z obozem narodowym – członek Rady Głównej Ligii Narodowej, lider galicyjskiej endecji, członek rady naczelnej Związku Ludowo-Narodowego.
Pawlikowski jest współautorem pierwszej w historii Polski ustawy o ochronie przyrody (1934), współtwórcą Ligi Ochrony Przyrody oraz gorącym zwolennikiem i propagatorem idei utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego (powstałego dopiero w 1955 roku). Pozytywista romantyk; pozytywista, bo całe jego życie to praca u podstaw – jako wykładowca Akademii Rolniczej w Dublanach, członek zarządu Towarzystwa Kółek Rolniczych, prezes rady nadzorczej lwowskiego Banku Parcelacyjnego, mającego przeciwdziałać wyprzedaży ziemi, wiceprezes Banku Melioracyjnego, wreszcie twórca lwowskiej Szkoły Nauk Politycznej przygotowującej kadry na potrzeby przyszłej niepodległej Polski; romantyk, bo sam niejednokrotnie krytykował „kabotynizm materialistyczny” i „ortodoksję trzeźwości”. W końcu nie na darmo zasłynął jako badacz i popularyzator twórczości Juliusza Słowackiego.
Marta Niemczyk
Tak dla gwary! Tak dla regionalizmu!
Tożsamość regionalna jest bardzo ważnym elementem tożsamości narodowej, wielkim skarbem naszej kultury są lokalne tradycje, a gwary stanowią wielkie bogactwo języka polskiego. Wiele ostatnio mówi się o „ubogacaniu kulturowym”jakie mają nam zafundować „uchodźcy”, jednocześnie w ogóle nie dba się o bogactwo naszej własnej kultury. Polska nie potrzebuje zwyczajów Ahmeda i sztucznie tworzonej „różnorodności”. Mamy olbrzymie skarby w postaci lokalnych gwar i zwyczajów Poznania, Kaszub, Śląska czy Podhala, tradycje Kresów... Czasy powojenne przyniosły olbrzymie migracje ludności, zanikanie tradycyjnych wspólnot i w efekcie osłabienie lokalnej tożsamości i tradycji. III RP również nie wykazuje zainteresowania regionalnym dziedzictwem.
Gwary niestety zanikają, w Poznaniu w codziennym użyciu pozostaje niewielki zasób słów, lepiej wygląda sytuacja na Śląsku, a z kaszubskiego można nawet zdawać maturę. Wynika to w dużej mierze z braku pielęgnowania lokalnych tradycji w czasach PRL-u i wielkiej wędrówki ludności po wojnie, a obecnie napływu studentów z różnych stron Polski i opuszczania przez młodych rodzinnych terenów. Zdaję sobie sprawę, że wielu Polaków ma korzenie w różnych regionach Polski i na Kresach, trudno dzisiaj sobie wyobrazić społeczeństwo bez migracji ludności i o ile mówimy tutaj o migracji Polaków po kraju lub powrocie naszych rodaków zza granicy jest to zjawisko zdrowe i pożądane. Kolejnym czynnikiem powodującym zanikanie gwar jest pęd za nowoczesnością i odcięcie się od tradycji. Niemniej jednak nie zmienia to znaczenia tożsamości lokalnej dla budowania tożsamości narodowej. Zachowanie bogactwa kulturowego naszej ojczyzny wymaga zaangażowania ze strony państwa i samorządów, które jednak w ogóle się tym tematem nie interesują. Tymczasem lokalne władze mają obowiązek dbać o tradycje miasta i regionu, promować lokalną kulturę, państwo powinno je w tym wspierać. Idealna byłaby sytuacja gdyby w każdej poznańskiej, a także śląskiej czy kaszubskiej szkole była jedna godzina w tygodniu poświęcona gwarze i kulturze lokalnej, dzieci uczyłyby się o miejscowych tradycjach. Samorządy powinny się promować bogactwem lokalnej kultury, gwarą, kuchnią, zwyczajami i historią. Pisząc o tożsamości regionalnej nie można zapomnieć o stadionach, które są miejscem wyrażania lokalnej dumy i przywiązania do miasta i regionu, budują lokalny patriotyzm wśród młodego pokolenia.
Regionalizm często kojarzy się z Ruchem Autonomii Śląska i wyrzeczeniem się polskości. Całkowicie błędnie, gdyż Nieprzypadkowo regiony charakteryzujące się wyjątkowo silną tożsamością lokalną czyli Śląsk i Wielkopolska zbrojnie walczyły, żeby znaleźć się w granicach państwa polskiego, zawsze też były silnymi ośrodkami ruchu nacjonalistycznego w naszym kraju, co zresztą widać i dzisiaj. Jestem Wielkopolaninem z dziada pradziada, rodzina mojego ojca mieszka w jednej miejscowości od kilkuset lat, przodków ze strony matki od pokoleń chowano na jednym z małych poznańskich cmentarzy, tożsamość regionalna i miejska jest dla mnie bardzo ważna, a wielu słów gwarowych używam w życiu codziennym, często zapominając jakie są ich ogólnopolskie odpowiedniki (Anatomia słabości w 20 numerze Szturmu zawiera wuchtę typowo poznańskiego słownictwa). Mocne przywiązanie do własnego regionu w żaden sposób nie umniejsza mojego nacjonalizmu, tożsamość narodowa zaczyna się od przywiązania do tego co najbliższe – własnego miasta i regionu.
Temat ochrony gwar jest praktycznie nieobecny w środowisku nacjonalistycznym, poświęcając zdecydowanie zbyt dużo uwagi historii, bardzo mało myślimy o lokalnych bohaterach i dziejach regionu. Należy pamiętać, że aby trafiać z patriotyzmem do najmłodszych najłatwiej pokazywać to co im bliskie, a dziecku z Jeżyc czy Rataj najbliżsi będą powstańcy wielkopolscy i bohaterowie Czerwca, a z Wyklętych Neyman i Kasznica, dumą będzie napawać fakt, że to Poznań i Wielkopolska stanowią kolebkę polskości, tutaj pochowani są Mieszko i Chrobry... Czymś bliskim będzie wciąż obecna na ulicach gwara, a także gotowane przez babcię zacierka, pyry z gzikiem czy ajntop.
Wielka pracę dla Poznania i popularyzacji lokalnej kultury wykonali Małgorzata Musierowicz i Marian Pogasz. Autorka „Jeżycjady” pisząc serię książek dla dziewczynek stworzyła piękny obraz miasta i jego kultury, legendarny Stary Marych, którego blubry w Radiu Merkury przez lata popularyzowały gwarę* doczekał się pomnika w centrum Poznania. Pisząc o dziedzictwie kulturowym Poznania muszę wspomnieć o Bambrach, którzy dzięki temu, że byli katolikami szybko się spolonizowali, a ich dziedzictwo jest do dzisiaj w Poznaniu obecne.
Broniąc się przed „ubogacaniem kulturowym” z Libii, Syrii, Afganistanu czy Iraku nie możemy zapomnieć o naszym bogactwie, różnorodności lokalnych kultur Poznania, Śląska czy Kaszub, które należy pielęgnować. Rezygnacja z tożsamości lokalnej jest pierwszym krokiem do utraty świadomości narodowej.
Tomasz Dryjański
*Pogasz czytał teksty autorstwa Juliusza Kubla