Druga wojna światowa i jej preludium
Tym, co tak naprawdę zepsuło (właśnie zepsuło, a nie przypieczętowało) dotychczasową korzystną dynamikę relacji polsko-niemieckich, była oczywiście napaść niemiecka w 1939 roku i okupacja, która trwała do początku 1945 r. A w międzyczasie szereg niewyobrażalnych zbrodni wojennych oraz ludobójstwo na polskim narodzie. Nie można z tym w ogóle polemizować. Ale ze wszystkim innym, co się o tej wojnie opowiada, włącznie analizą działań polskich elit w okresie międzywojennym - można. A nawet trzeba. Szczególnie z tezą, iż przebieg lat 1939-1945 był rzekomo nieuchronnym rozwojem wypadków.
Rzeczywiście, upadek Cesarstwa Niemieckiego i powstanie Republiki Weimarskiej, która natychmiast zajęła stanowisko Polsce wrogie, przekreśliły dotychczasową pozytywną koniunkturę w relacjach polsko-niemieckich, o której pisałem w pierwszej części eseju. Niemcy, pobite podczas Wielkiej Wojny, pogrążone w kryzysie i obciążone monstrualnymi reparacjami, prędko znalazły sprzymierzeńca w innym, nowopowstałym pariasie europejskiej areny - Sowietach. Myślącym raczej małostkowo weimarskim elitom nie był w głowie żaden ekspansjonizm rodem z Bismarcka, ani geopolityczne wizje Haushofera, nie chcieli przeobrażać porządku europejskiego. Wielki rewizjonizm, który musiałby ugodzić w Związek Sowiecki zastąpili małym - ograniczonym wyłącznie do pretensji terytorialnych wobec słabej, powstającej z ruin Polski. W tym zaś sekundowała im Bolszewia, z którą Weimar łączyły układy o wzajemnej współpracy, także na tle wojskowym. Od 1922 roku działała "reguła Rapallo", rzucająca pierwszy poważny cień na polską suwerenność. Potwierdzało to zresztą doskonale regułę Studnickiego - po raz kolejny antagonizm polsko-niemiecki był nierozerwalnie związany z ingerencją Rosji (tym razem sowieckiej).
Kiedy do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler ze swoją NSDAP, a Weimar przekształcił się w Rzeszę narodowosocjalistyczną, cele polityki niemieckiej w Europie uległy znaczącemu przeobrażeniu. Ich pierwszym priorytetem stało się zburzenie ładu wersalskiego, zaś drugim - rozbicie Sowietów i Francji, a potem uzyskanie niekwestionowanej hegemonii na zjednoczonym kontynencie europejskim. Koncepcja "rewizjonizmu małostkowego" wycelowanego wyłącznie w Polskę i słabsze państwa środkowoeuropejskie wylądowała w koszu. Polska reagowała na zmianę koniunktury wyraźnie i pozytywnie - znane są chociażby roczniki polskiej Straży Granicznej, w których Hitler figuruje jako jedna z "głów zaprzyjaźnionych państw" - jednak ocieplenie relacji z Niemcami w żaden sposób nie naruszało niepodważalnego dogmatu polskiej polityki zagranicznej, czyt. sojuszu z Francją. Tym niemniej pakt o nieagresji z Niemcami przyniósł Polsce szereg realnych korzyści, takich jak: ożywienie handlu, wyraźne polepszenie się sytuacji Polaków w Niemczech, dotychczas będących mniejszością szykanowaną (tak, tak - pojawiające się gdzieniegdzie tezy przeciwne są całkowicie ahistoryczne), podjęcie relacji dyplomatycznych z Litwą, odzyskanie Zaolzia, wreszcie pożądana przez całe międzywojnie wspólna granica z Węgrami.
Na arenie międzynarodowej Polska była wówczas postrzegana jako sojusznik de facto Rzeszy Niemieckiej. Po wspólnym rozebraniu Czechosłowacji o Polsce prasa zachodnia pisała w ten sposób już zupełnie otwarcie. Polacy zresztą nienawidzili za to odwiedzającego Berlin lub goszczącego narodowosocjalistycznych dygnitarzy w Polsce, ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Był zdecydowanie najmniej popularnym spośród pierwszych rozgrywających wśród "sanatorów". Ta sama opinia publiczna uległa histerycznemu zachwytowi nad niedawnym "hitlerofilem", gdy ten dał się jej moralnie wybatożyć i wygłosił w gruncie rzeczy przebłagalne, tragiczne przemówienie o "honorze" w przededniu katastrofy września 1939. Przemówienie uświęcające nagły zwrot polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni i w kierunku pt. "przepaść". Beck zadziałał wbrew zdrowemu rozsądkowi, za to w pełnej zgodzie z polskim duchem narodowym, nakazującym maszerowanie przeciw Niemcom niezależnie od koniunktury, warunków i bilansu potencjałów. A te, co do przecinka, były dla Polski w owym czasie druzgocące. Józef Piłsudski, w swoim testamencie ostrzegł swoich uczniów z obozu sanacyjnego, iż nie mogą dopuścić do tego, aby Polska pierwsza weszła do wojny, bo poniesie tej wojny największy ciężar. Beck postąpił dokładnie wbrew wszelkim przestrogom Piłsudskiego.
I tu, aby ukryć te gorzkie fakty, wypełza fundamentalna fałszywa teza, jaką głoszą orędownicy uznawania Niemiec za "wieczne zagrożenie", tym razem w kontekście drugiej wojny światowej. Ma ona zamknąć wszelką potencjalną dyskusję. W wersji mocno skróconej brzmi mniej więcej tak: Hitler bez względu na wszystko planował zniszczenie Polski i mordowanie Polaków, także w zupełnej niezależności od tego jak ostatni rząd II RP zachowałby się wobec kwestii gdańskiej i korytarza do Prus Wschodnich. A zatem decyzje ostatniego rządu II RP były jedynymi słusznymi, bo w przypadku wszelkich innych czekałoby nas to samo. Jest to naturalnie teza idiotyczna. Ale bardzo potrzebna pewnym kręgom, stanowiła bowiem i stanowi do dziś uzasadnienie nakręcania pewnej patologicznej histerii. Jest znakomitym sposobem na usprawiedliwianie wszystkich polskich błędów w duchu kalekiego umysłowo romantyzmu. Wreszcie pozwala wybielić wszelkie akty kolaboracji z morderczym reżimem sowieckim, w których umoczyło się polskie polityczne spektrum od marginesu przedwojennych komunistów po poważniejsze kręgi lewicy, prawicy i centrum.
Więc najkrócej jak można: pojawiło się od końca drugiej wojny światowej sporo myślicieli, historyków, publicystów i analityków, którzy zdążyli odtworzyć ówczesne, przedwojenne realia bez propagandowych zakłóceń. W Polsce pierwszą taką osobą w środowisku naukowym był zaszczuty przez nie same śp. profesor Paweł Wieczorkiewicz, który odpowiadał za spopularyzowanie tezy, iż przymierze polsko-niemieckie przed wiosną 1939 roku było całkowicie możliwe i jego konsekwencje byłyby dla Polski korzystniejsze, aniżeli to, na co się zdecydowano, tj. alians z Francją i światem anglosaskim. W ślad za nim podążył kilka lat temu publicysta Piotr Zychowicz, autor "Paktu Ribbentrop-Beck", a także niemiecki historyk Rolf Dieter-Mueller, którego książka "Wspólny Wróg" również ukazała się na rynku polskim. wszyscy ci krytycznie nastawieni historycy bardzo dokładnie rozparcelowują rozmaite manipulacje wskazując na podstawie dokumentów, świadków, not i innych materiałów, iż Polska (przynajmniej do momentu, gdy polski minister Beck odwiedził Londyn celem przypieczętowania sojuszu z potęgami zachodnimi), była postrzegana przez Niemców jako pożądany sojusznik, o którego Berlin wyraźnie zabiegał. Sama zaś propozycja dotycząca Gdańska była z punktu widzenia elit III Rzeszy "programem minimum" przeciw któremu ostro buntowały się najbardziej antypolskie kręgi w partii hitlerowskiej, żądające kontynuacji polityki Stresemanna - rewizjonizmu względem wszystkich ziem zachodnich, jakie Polska odzyskała kosztem Niemiec po I wojnie światowej. Niemcy w owym czasie rozpatrywali również ewentualność drugą, mniej przez nich pożądaną - zblokowania się na wschodzie z Sowietami, gdyby Polska opowiedziała się po stronie Francji i Anglii, aby zneutralizować Polskę i rozprawić się z Francją. Ale Pakt Ribbentrop-Mołotow miał miejsce tylko dlatego, że Polska nie zgodziła się na Pakt Ribbentrop-Beck.
Tego wszystkiego fanatyczni germanofobi nigdy nie przyjmują do wiadomości. W dyskursie "prawicowym" dominują kłamliwe przekazy o "żądaniu zwrócenia Gdańska", który przecież nie był polski, gdyż kuratelę nad nim roztaczała wolnomularska Liga Narodów, nie przejmująca się kwestią polskiej suwerenności ani trochę. Prawicowcy bzdurzą, że żądano miasta polskiego pod względem etnicznym - w praktyce było ono od stuleci całkowicie zdominowane przez Niemców i obok Wrocławia, czy Królewca stanowiło najsilniejszy bastion ideologii hitlerowskiej. Germanofobi biadolą , że propozycja Hitlera była zakamuflowanym casus belli - Polska wysunęła dość podobną w kierunku Niemiec w 1929 roku, a zatem czy Polacy sami chcieli swojej zagłady? Można te bzdury wymieniać w nieskończoność. Nie ma sensu przepisywanie tu mądrych książek, które są ogólnodostępne. Można oczywiście krytykować moralny czy jakiekolwiek inny sens aliansu polsko-niemieckiego w dobie narodowego socjalizmu, ale jedno jest pewne: taki alians mógł zaistnieć. Naprzeciw tej oczywistości staje jednak determinizm dziejowy, którym posługują się analitycy lewicy i prawicy. Nie jest bowiem tajemnicą, że również polscy prawicowcy w analizie faktów historycznych uwielbiają metodę zaczerpniętą z Marksa: "zdarzyło się, bo się musiało zdarzyć". W ten sposób można usprawiedliwiać każdą polską głupotę, każdy, nawet najbardziej kretyński błąd w naszych dziejach. I tak Polacy właśnie robią. Słyszy się bez końca: "w tym i tamtym momencie chcieliśmy jak najlepiej, ale wstrętni Niemcy/Ruscy/Ukraińcy/Żydzi/masoni nam przeszkodzili, a tego i tamtego nie dało się przewidzieć".
Polska przyjęła na siebie cały niemiecki impet, zawierzając od początku do końca fałszywym gwarancjom francusko-brytyjskim. Po zdradzie nastąpił straszliwy okres okupacji, który okropnie obciążył Niemców. Był Wawer, był Pawiak, łapanki, przesiedlenia, masowa grabież dóbr kulturowych, wywózki do obozów koncentracyjnych, straszliwe egzekucje odwetowe, przymusowe roboty dla milionów, a wreszcie masowe ludobójstwo ludności polskiej w Warszawie. Nikt o zdrowych zmysłach, może poza jakimiś idiotami z Wielkiej Brytanii/USA, nie będzie tych faktów negował. Jednak i tutaj dekady temu postawiona została teza, która kompletnie nie przystaje do ówczesnej rzeczywistości, celowo ją fałszując. Zaburza ona kompletnie postrzeganie tamtych wydarzeń przez dzisiejsze pokolenia. Wyjaśnię to możliwie najkrócej: usiłuje się Niemcom w tym wszystkim przypisać logikę i konsekwencję działań. Mieli oni kierować się jakimś skrzętnie przygotowywanym (chyba od czasów bawarskich piwiarni lat 20.) planem. Planem, który miał na celu całkowicie wyniszczyć Polaków i w ogóle Słowian. Takie przedstawienie sprawy miało przekonać sceptyków sojuszu ze Związku Sowieckim. Miało ono od samego początku uzasadnić „marsz na zachód” tropem Stalina i sowietyzację Polski zgodnie z asumptem – jesteście w nędzy i zniewoleniu, ale nie narzekajcie. Przynajmniej żyjecie, bo Niemcy to by was wymordowali lub wywieźli "za Ural". Czerwona zaraza wybawiła was od czarnej śmierci, jak głosiły plakaty bandytów z PPR. Otóż rzeczywistość była zupełnie inna.
Fakty: możliwe było i to kilkakrotnie podczas wojny, zawiązanie ogólnokrajowej kolaboracji polityczno-wojskowej z Trzecią Rzeszą, która zneutralizowałaby w dużej mierze terror niemiecki, nawet względem polskich Żydów. A jeśli nie pełnej kolaboracji, to przynajmniej ogólnokrajowego modus vivendi o charakterze wojskowym pomiędzy niemieckimi siłami zbrojnymi i policyjnymi a Państwem Podziemnym. Takiego, jakie z Niemcami zawiązał choćby serbski czetnicki generał Dragoljub Mihailović, do hitlerowców nie żywiący najmniejszej sympatii. Najbliżej owej opcji polskim kręgom politycznym było prawdopodobnie w 1940 r., gdy podczas rozmów w Libourne Francuzi zaproponowali Polakom dołączenie do negocjacji kapitulacyjnych z Niemcami. Ale było też kilka innych okazji. Wszystkie znakomicie dokumentuje wspomniany wcześniej Zychowicz w "Opcji Niemieckiej".
Ostateczną konsekwencją takiego posunięcia dla nas w przypadku wygranej państw Osi byłaby najprawdopodobniej powojenna zamiana szyldów – zamiast „Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej” mielibyśmy „Polnische Staat”, bez Pomorza, Śląska i dużej części Wielkopolski, a za to być może z Wołyniem, Galicją Wschodnią, częścią Białorusi i Wileńszczyzną. Bylibyśmy wasalami, tyle że drugiej strony. Albowiem oprócz kuriozalnego pomysłu-migawki o polskiej autonomii za Uralem te same gremia i te same sztaby niemieckie wysuwały np. alternatywne plany stworzenia ogromnej buforowej Polski sięgającej aż do… Dniepru. Czyli w rzadkich chwilach otrzeźwienia powracano do koncepcji Neumanna i niemieckich sztabowców z okresu poprzedniej wojny. Zbrodniczy program "Heim ins Reich", w ramach którego depolonizowano zachodnie regiony Polski i sprowadzano do nich Niemców np. z Rumunii, był za to nieudolną próbą realizowania opcji "małego rewizjonizmu" w wydaniu junkrów pruskich z okresu weimarskiego. Uderzał on w polskie interesy na zachodniej flance i gwarantował wasalizację Polski względem kolosa niemieckiego, ale jednocześnie osłabiał żywioł niemiecki w Europie wschodniej i południowej. Nie zakładał całkowitej anihilacji polskiego narodu, lecz pozbawiał go dużych połaci jego przestrzeni życiowej, przede wszystkim poprzez wypychanie Polaków za linię Wisły. Identycznie tylko odwrotnie postąpił Stalin, wyrzucając nas za linię Bugu. Dzięki temu rozwiązał kwestię zagrażającej mu ewentualnej solidarności antykomunistycznej pogłębiając antagonizmy ukraińsko-polsko-niemieckie poprzez jałtańskie przesunięcia granic etnicznych i narodowych. Lwów w rękach ukraińskich oraz Szczecin w rękach polskich to coś, co od dziesięcioleci nie pozwalało kręgom narodowym i prawicowym w tym regionie zbliżyć się do siebie.
Wszelkie nieśmiałe próby w przeszłości zawsze dobijał walec granicznego rewizjonizmu.
W przypadku zdecydowania się części polskich elit (tych, którzy pozostali w kraju, a nie dzielnie wojowali z Hitlerem na emigracji) na kolaborację mogłoby być w kraju zupełnie inaczej. Czy bowiem okrojone od zachodu i północy polskie państwo "resztkowe", którego premierem zostałby np. o wiele bardziej niezależny od okupantów Witos, Rataj, czy Kozłowski, (wymieniani i pożądani przez niemieckich okupantów kandydaci na Quislingów - wszyscy odmówili składanym im wielokrotnie propozycjom) nie byłoby czasem bardziej przyjazne względem swych obywateli od sowieckiego tworu, na czele którego stanął taki Bierut, podpierany wyłącznie karabinami LWP, NKWD i UB, nie mający zaś najdrobniejszej legitymizacji w narodzie? Przecież jakiekolwiek wątpliwości w tej materii są bezzasadne.
Na moment wrócę jeszcze do tej mantry o "Uralu". Niby to mało ważne. A skąd! To naczelny argument wszelkich zwolenników „endekomuny”: ani chybi trafilibyśmy za Ural. Faktycznie, taki pomysł, kuriozalny nawet na tle pozostałych niemieckich idei okresu wojny, padł względem naszego losu. Mało tego, te same gremia wpadły także na pomysł wysłania całego narodu polskiego do Brazylii. Z litości nie będę się rozwijał na temat ułomności intelektualnej Niemców, którzy płodzili takie plany. Chciałbym jednak przypomnieć, że jednym z oficjalnych i zupełnie poważnie omawianych pomysłów amerykańskiej generalicji na powojenny ład w Europie była powszechna i obowiązkowa sterylizacja niemieckich mężczyzn, o czym dziś historia doskonale wie, omawia się to na uniwersytetach. Proponowano zatem totalną zagładę narodu niemieckiego poprzez zamordowanie jego genów. Zaś wysoki rangą generał LWP i wyjątkowo paskudny morderca Grzegorz Korczyński jeszcze w 1945 roku na posiedzeniu KC PPR postulował, aby w nowej Polsce Ludowej wszystkich "reakcjonistów i bandytów" palić w piecach krematoryjnych, przeciw czemu zaprotestował Gomułka. Ten specjalista od mordów i gwałtów zapewne nie oszczędziłby także rodzin skazańców. Skoro owe najbardziej skrajne, szalone wymysły nie weszły w fazę realizacji mimo iż zwycięzcy dysponowali wszelkimi ku temu środkami, to i do słynnego pasania krów za Uralem można dodać znak zapytania. Brutalnym dyktatorom dość często zdarza się umierać, niekoniecznie śmiercią naturalną, a potem reżimom psują się zęby, następują rozmaite odwilże, przekształcenia, deklamacje nowej polityki etc.
Moim zdaniem najbardziej trafnie los polski pod butem Hitlera podsumował Wojciech Wasiutyński (warto zaznaczyć - wybitny działacz narodowy, który wbrew obecnej także w polskich kręgach narodowych modzie już przed wojną ostro krytykował Hitlera i narodowy socjalizm) pisząc już po wojnie, iż "zwycięski hitleryzm wcielałby w życie swoje teorie rasowe, nam w najlepszym wypadku przeznaczając rolę jakichś subnordyków", co wiązałoby się, jego zdaniem, z trwałą wasalizacją Polski, zalaniem jej wytworami niemieckiej ekonomii oraz kultury. Lichy los, można by rzec "czeski", ale z pewnością inny od tego, jaki wieszczyli nam wówczas sowieccy propagandyści. Zresztą i Niemcy nie byli lepsi, rozgłaszając w 1944 roku na afiszach i w gadzinowej prasie, że Polaków w razie likwidacji GG przez bolszewików czeka gigantyczny Holokaust, że całe milionowe masy społeczeństwa polskiego zostaną wrzucone do dołów śmierci. Do niczego takiego nie doszło.
Problemem w dzisiejszym dyskursie, zwłaszcza w kontekście analizy stosunków polsko-niemieckich, pozostaje kurczowe trzymanie się "faktów" płodzonych przez propagandę wojenną, która po każdej ze stron sięgała po absurdalne tezy celem maksymalnego zohydzenia przeciwnika. Przypominam, że Niemcom usiłowano przypisywać Katyń. Większość historyków rosyjskich i wielu Rosjan nadal tak twierdzi. Podobno we Francji twierdzenie czegoś innego jest nawet karalne. Pewnie i w krajach anglosaskich niejeden głupek myśli tak samo, o ile w ogóle i kiedykolwiek o Katyniu słyszał.
Wróćmy jednak do meritum: przykra i trudna do przyjęcia prawda, zwłaszcza dla Niemców, jest taka: idioci od „Generalplan Ost” nie dysponowali żadnym spójnym planem, a jedynie pogmatwanymi bzdurami opartymi na okultyzmie i mitologiach, płodzonymi ad hoc i zmienianymi dziesiątki razy. Czytelnik pomyśli, że to przesada, nie, to na serio. Ci ludzie nie mieli żadnej realnej koncepcji. Żadnej. Dlatego miotali się od ściany do ściany, z jednej strony wystawiając wartę u grobu Piłsudskiego, nakłaniając Polaków do współpracy antysowieckiej, a z drugiej urządzając masowe łapanki i aresztowania. Jeden z urzędników Generalnego Gubernatorstwa nazwał to po wojnie „Zick-Zack Politik”. GG było administracyjnym potworem, największym absurdem w historii ludzkiej państwowości, wykreowanym właśnie na bazie nicości koncepcyjnej. Do struktur partyjnych i policyjnych tej kreatury spłynęło najgorsze ludzkie szambo (przeważnie skazańcy, alkoholicy i inni degeneraci), którego chciano się pozbyć ze struktur partyjnych i policyjnych w Niemczech. Stało się tak wbrew życzeniowym instrukcjom, aby do Polski wysyłać ludzi najlepiej wykwalifikowanych. To oraz brak spójnego frontu kolaboracyjnego ze strony polskiej były głównymi przyczynami wyraźnej różnicy między wyjątkowo okrutną okupacją Polski, a znacznie łagodniejszą okupacją części Francji, Danii, Belgii, czy nawet krajów słowiańskich – Serbii, Słowenii etc.
Ktoś zapyta: no dobrze, a co z planem trwałego zubożenia intelektualnego Polaków i ugruntowania dominacji Niemców i Volksdeutschów w polityce, sztuce, szkolnictwie wyższym, gospodarce? Co z Herrenvolk? Co z przerobieniem nas na masy robotniczo-urzędnicze, posłuszne względem germańskich panów? To cała prawda. Jak zaobserwował sam ultra-germanofil Studnicki, świadek naoczny: "Wytyczanie i asfaltowanie ulic, regulacja rzek, zbliżenie przemysłu i rolnictwa do poziomu Niemiec - wszystko to zawierał program Trzeciej Rzeszy. Polacy mieli brać w nim udział jako robotnicy, kupcy, właściciele fabryk lub mniejszych czy większych zakładów rolnych; jednak wszelkie dążenia polityczne miały być tłumione. Polacy mieli zatracić swoją polityczną świadomość. Starsze pokolenie miało być przerzedzone, zlikwidowani mieli być wszyscy ludzie zdolni do opozycji i walki politycznej. W szkołach, w których nie mogło być mowy o Polsce, miano wychowywać nowe pokolenie. Tylko wtedy pogodzi się ono z daleko sięgającą aneksją polskich terenów i usunięciem z nich Polaków."
Nic dodać nic ująć. Tyle, że apologeci sowieckiego "mniejszego zła" zapominają zupełnie o jednym: to, co chcieli z nami zrobić Niemcy, Sowieci po prostu zrobili. Dorżnięcie elit, których nie zdążyli wymordować Niemcy, zapewnienie lichych warunków rozrodu reszcie, faworyzowanie lojalnych analfabetów, punkty za robotnicze pochodzenie, czerwony atrament, zakaz odbywania studiów za ojca w leśnej bandzie etc. - lampka zaświeciła? Efekt 45 lat sowieckiej okupacji jest taki, że Polacy z narodu przekształcili się trwale w zakompleksiony i totalnie ogłupiały narodek, zaś Polska z państwa zamieniła się w wasalne państewko. Przerobiono nas w żywioł narodowy pozbawiony elit, krzyczącą hałastrę trwale skłóconych ze sobą nomadów gotowych do służenia kapitalistycznym panom w każdym zakątku świata.
Czego to wszystko dowodzi? Że moim zdaniem nie ma żadnej ścisłej korelacji między niemieckim duchem a hitlerowskim demonem, który go opętał. Studnicki to bardzo wyraźnie i słusznie podkreślał już w trakcie wojny, gdy padały kolejne ofiary. Opisując ślepe okrucieństwo gestapowców wskazywał, że Niemców Hitler zaciągnął do roboty, która leżała w sprzeczności z ich naturą, co skutkowało niebywałą nieudolnością i ślepotą w zadawaniu ciosów. I ostatecznie zakończyło się tak katastrofalnym również dla nich Powstaniem Warszawskim. Cat-Mackiewicz pisał podobnie: "Niemcy z natury nie są rasistami. O nie! Prawdziwymi rasistami na świecie są Anglicy. Zupełnie inaczej potępiany jest w ludowej świadomości moralnej stosunek płciowy z Murzynem w Anglii a w Niemczech. Wściekła propaganda rasizmu rasy niemieckiej, germanizmu, przez Hitlera, była dlatego właśnie taka wściekła, że naród ten był daleki od tych pojęć. W Anglii do rasizmu nikt nikogo nie zachęca, przeciwnie, wszyscy go potępiają, wyklinają, lecz tkwi on we krwi tego narodu; ten, kto będzie się ze mną pod tym względem spierał, niech pojedzie do angielskich kolonii i niech zobaczy." Niemiecka nienawiść do Polaków okresu okupacji nie była więc efektem kulminowania tego uczucia przez stulecia, jak opowiadają dziś często tzw. endecy. Ona była po prostu ich reakcją na ówczesną propagandę, zgodną z protestanckim duchem ślepej lojalności wobec świeckiej władzy. Tym samym, którego katastrofalne dla samych Niemców skutki obserwujemy dzisiaj. Niegdyś Hitler uczył Niemców nienawiści do Polaków, Żydów i Rosjan. Dziś neomarksistowskie elity z Merkel na czele wpajają im nienawiść do samych siebie. A Niemcy, jak zazwyczaj w historii, z wielkim trudem opierają się przykładowi idącemu z góry. Ich intensywny, nadgorliwy liberalizm budzi dziś odrazę Polaków.
Po wtóre, ogromną rolę w tym procesie odegrał mechanizm propagandy w systemie totalitarnym. I tak jak przed wojną Polakami Niemcy się zachwycili (stała za tym goebbelsowska polityka propagandowa urabiania niemieckiej opinii publicznej do sojuszu antysowieckiego z Polską), tak po zmanipulowanych komunikatach Gliwicach, czy o masakrze niemieckich mieszkańców Bydgoszczy kolektywnie ich znienawidzili. Ekspansja na wschód w celu stałego zasiedlenia nie była jednak pożądana w Niemczech przez nikogo poza wąską garstką hitlerowskiej elity. Żołnierzy na froncie, nawet tych z Waffen-SS, perspektywa ewentualnego osiedlania się w Rosji po prostu przerażała, co niemiecki dowódca gen. Feliks Steiner opisał w swoich powojennych wspomnieniach. Naturalnym kierunkiem niemieckiej ekspansji geopolitycznej, co nie wytrzyma już ram tego eseju, od XIX wieku pozostaje zachód i południe Europy. Przemawiają za tym wszelkie aspekty ekonomiczne, a nawet kulturowe. Alzacja jest i zawsze była ważniejsza od Śląska, a Tyrol to gwarant ekspansji na południe i zawiązania osi współpracy politycznej ze światem arabskim. Rozumiał to Bismarck i geopolityczni myśliciele przełomu XIX i XX wieku. Dziś Niemcy mają jeszcze szansę stać się forpocztą kierowanego przez Słowian wielkiego marszu, który ocali Europę Zachodnią od totalnej zagłady przyszykowanej przez sprzedajne elity hołdujące zabójczemu multikulturalizmowi. O ile owe niemieckie niedobitki przetrwają ciemne lata najbardziej wściekłej odmiany tego multikulturalizmu, jakim jest merkelizm. 22 lipca w Monachium owa gangrena tocząca Niemcy zebrała kolejne krwawe żniwo.
Daniel Kitaszewski