
Szturm
Stan natury czy elektroniczny feudalizm, czyli stosunek radykalnej prawicy do nowoczesności.
Nie ma tu miejsca na kompromisy. Nie może być mowy o przystosowaniu się. Potrzeba nam mocy nowego średniowiecza. Potrzeba nam radykalnego, gruntownego przełomu – wewnętrznego i zewnętrznego buntu barbarzyńskiej czystości. W filozofii, „kulturze”, polityce i ponad nimi. Musimy powstać z łoża śmierci. Musimy przebudzić się i stanąć na nogi. - Julius Evola
Współczesna „cywilizacja” Zachodu dokonała zasadniczego przewartościowania, które – prędzej czy później – doprowadzić musi do jej upadku. Całkowicie odwróciła wszelki rozumny porządek rzeczy. Stała się domeną materii, złota, maszyn i liczb; nie niesie już na swych sztandarach przestrzeni, wolności i światłości. - Julius Evola
W powszechnej opinii szeroko pojęte środowiska konserwatywne, reakcyjne czy po prostu prawicowe, te które - mówiąc Juliusem Evolą - strzegą "płomienia Tradycji" i wytaczają "rewoltę przeciwko współczesnemu światu", reprezentują wsteczność myślenia, archaizm i "ciemnogród". Anarchiści i inne grupy antyfaszystowskie z rozkoszą zarzucają nacjonalistom nieumiejętność nowoczesnego myślenia, a to z racji niechęci wobec "współczesnych" trendów aksjologicznych, takich jak chociażby homo-związki czy legalna aborcja, a to sugerując, że narodowy radykalizm po dziś dzień myśli wyłącznie schematami z lat 30-tych i nie potrafi dostosować retoryki i programu do problemów człowieka współczesnego. To wszystko sprawia, że przypięcie łatki "zacofanego" nie jest zbyt trudne. Jesteś tradycjonalistą? I jednocześnie posiadasz konto na Facebooku i używasz komórki?!
Z historycznego punktu widzenia takowe schematy nie są do końca nieuzasadnione. Warto pamiętać, że ojcowie myśli tradycjonalistycznej częstokroć bronili porządku agrarnego i siłą rzeczy niechętnie spoglądali na urbanizację. Również większość przedwojennych ruchów nacjonalistyczno-rewolucyjnych bynajmniej nie było największymi entuzjastami nowoczesności - doskonałym przykładem jest tu Legion Michała Archanioła, którego członkowie prócz zielonych koszul nosili tradycyjne stroje ludowe, a w okresie Narodowego Państwa Legionowego Bukareszt, będący wcześniej swoistym "drugim Paryżem", stał się ponurym miastem, ogarniętym duchem ascetycznej pokuty. Również inne ruchy narodowe silnie akcentowały agraryzm i postulat "nowoczesności" często traktowały z największą wrogością, krytykując rewolucję francuską, odwołując się do ludowości i atakując wszelkie nowopowstałe idee, które częstokroć postulowały (acz nie zawsze zapewniały) szybki rozwój ekonomiczny.
Z tej pozycji warto zastanowić się - w jaki sposób radykalna prawica (zdaję sobie sprawę z poważnego spłycenia tego pojęcia oraz, że niejedna z omówionych niżej postaci nigdy pod taką orientacją ideową by się nie podpisała) dzisiaj odnosi się do nowoczesności, technologii, urbanizacji, czy informatyzacji? Ten krótki tekst ma za zadanie w krytyczny sposób ukazać, jak różne wnioski można wyciągnąć na temat współczesności wywodząc się z tego samego pnia ideowego. W świecie, w którym transhumanistyczne wizje superkomputerów i sztucznej inteligencji, masowej eksploatacji surowców naturalnych oraz zmian klimatu nasz stosunek do otaczającej nas rzeczywistości (a coraz częściej również e-rzeczywistości - w końcu, drogi Czytelniku, czy w tym momencie trzymasz "Szturm" w ręku, czy czytasz na ekranie monitora?) nie może pozostawać obojętny.
Barbarzyńcom było lepiej?
Jedną z najbardziej charakterystycznych, a jednocześnie kontrowersyjnych postaci wśród europejskich tradycjonalistów jest Brytyjczyk Troy Southgate. Ten były członek Trzeciej Pozycji i założyciel w przeszłości takich formacji, jak Angielski Ruch Nacjonalistyczny, czy Frakcja Narodowo-Rewolucyjna wzorująca się na przedwojennym rumuńskim Legionie Michała Archanioła i wypowiadająca się ciepło o Irlandzkiej Armii Republikańskiej (sic!) zasłynął przede wszystkim jako twórca Ruchu Narodowo-Anarchistycznego. Ta, brzmiąca dla przeciętnego człowieka wyjątkowo dziwnie nazwa (a dla osoby mówiącej po polsku jeszcze bardziej - należy w tym miejscu zaznaczyć, iż określenie "narodowy" nie koncentruje się w tym wypadku dosłownie na narodzie jako takim - analogicznie rosyjscy narodowi bolszewicy nie koncentrują się na budowie jednolitego etnicznie państwa lecz budowie nowego imperium, a część środowisk narodowosocjalistycznych w III Rzeszy w centrum uwagi stawiała nie tyle naród niemiecki, co pojęcie rasy) oznacza swoistą mieszaninę lewicowych i prawicowych poglądów politycznych, w ramach których Southgate wypowiada wojnę i lewakom i kapitalistom, totalitaryzmowi i współczesnej demokracji. Z jednej strony czerpie z najbardziej radykalnych nurtów prawicy - tradycjonalizmu integralnego, katolickiego dystrybucjonizmu, francuskiej Nowej Prawicy i rewolucji konserwatywnej, z drugiej w manifeście jego autorstwa czytelnik znajduje odniesienia do klasyków myśli anarchistycznej, takich jak Kropotkin, Bakunin czy Proudhon.
Myśl Troya Southgate'a warta jest poznania nie tylko dlatego, iż stanowi wyjątkowo ekscentryczny przykład Trzeciej Drogi. Jest to też doskonałe ukazanie jak radykalny tradycjonalizm - konsekwentnie stosowany - może doprowadzić do totalnego zanegowania współczesności. Na początku swojego manifestu stawia nam dość zaskakujące pytanie: "Ciężko uwierzyć w te słowa, ale był czas, kiedy zwykli ludzie mieli więcej kontroli nad swym życiem i zamieszkiwanym przez nich światem, w którym to świecie zdecydowana większość ludzi była w stanie żyć w zamkniętych społecznościach ze swymi własnymi krajanami, kontynuując bardziej sielską egzystencję niż tę w płytkiej okolicy przeciętnych centrów handlowych, polując lub hodując jedzenie na swe własne potrzeby, dyskutując i tworząc muzykę w społeczeństwie bez telewizji i gier komputerowych i jeszcze wpajać tradycyjne wartości swym dzieciom bez zgubnego wpływu państwowych szkół i mass mediów. Więc czy to było takie złe?". Krytyka hipermarketów z pobudek gospodarczych jest popularna wśród polskich nacjonalistów, acz doszukiwanie się w nich zła samego w sobie w szerzej znanym dyskursie akademickim kojarzy się bardziej z francuskim lewakiem Jeanem Baudrillardem niż jakąkolwiek myślą tradycjonalistyczną. Atak na gry komputerowe to stały punkt programu amerykańskich Republikanów, natomiast nie przypuszczam ażeby Czytelnik kiedykolwiek doszukiwał się w nich formy upadku tradycyjnego świata.
Jaką więc wizję świata proponuje narodowy anarchizm? Southgate i jego przyjaciel, ekolog Richard Hunt snują radykalną, wręcz utopijną alternatywę. Wychwalając ustrój Wysp Brytyjskich sprzed normańskiej inwazji narodowi anarchiści proponują powrót do, jak sami twierdzą, "naturalnego porządku", który polegałby na istnieniu drobnych, lokalnych osiedli ("W skrócie nasza wizja to mała, wiejska społeczność, w której ludzie zajmują swoje własne miejsce do życia zgodnie z własnymi zasadami"), o liczebności około 500 osób, żyjących skromnie i z dnia na dzień ("prymitywne" społeczeństwa nie są biedne"). Postulowany jest powrót do wartości rodzinnych i to w dość oryginalnym tego słowa znaczeniu. Anarchizm, odrzucając niewolę, musi też zanegować instytucję więzienia, z tej przyczyny przecież w anarchistycznej Katalonii w latach 30-tych każdego przestępcę skazywano na rozstrzelanie. Richard Hunt uważa, że powrót do silnych więzów krwi sprawiłby, że dyshonor dla rodziny byłby najsurowszą karą, która powstrzymywałaby ludzi przed popełnianiem zbrodni. Model gospodarczy to "agrarna samowystarczalność" i poszanowanie drobnej własności prywatnej, duch wspólnoty (nie-totalitarny socjalizm). Narodowy anarchizm bardzo niechętnie odnosi się do zjawiska pieniądza, preferując handel wymienny. Do tego wszystkiego należy dodać fakt, iż Troy Southgate jako osoba wywodząca się ze środowisk narodowo-rewolucyjnych od zawsze piętnował multi-kulturalizm i podkreślał konieczność separatyzmu rasowego, acz z pobudek nie szowinistycznych lecz troski o różnorodność rodzaju ludzkiego.
Narodowy anarchizm z pewnością zasługuje na zainteresowanie, wcielony w dzisiejszym świecie w życie mógłby stać się swoistą tradycjonalistyczną, czy tercerystyczną alternatywą dla demoliberalnego świata, formą evoliańskiego "ujeżdżania tygrysa". Czy jednak powrót do barteru i życie wyłącznie w kilkusetosobowych gromadach jest jądrem Tradycji? Myślę, że każdy sam powinien sobie odpowiedzieć na to pytanie.
W imię rasy i przyrody?
Poglądy Troya Southgate'a, wcielone w czyn oznaczałyby cofnięcie cywilizacyjne Europy do okresu wczesnego średniowiecza. O ile jednak takowe postulaty mogą budzić na twarzy Czytelnika rozbawienie, a i sam Ruch jest organizacją marginalną, o tyle wśród wielu przedstawicieli radykalnej prawicy czy to o zabarwieniu narodowym, evoliańskim czy wśród części Nowej Prawicy dość popularne są postulaty dość ekscentrycznej odmiany ekologii, a mianowicie ekologii głębokiej.
Z historycznego obowiązku należy odnotować, że niektórzy spośród badaczy do przedstawicieli tradycjonalizmu integralnego, prócz takich osób jak Julius Evola, Rene Guenon, Ananda Coomaraswamy czy Frithjof Schuon, zaliczają również (czy słusznie - pozwolę sobie przemilczeć i zostawić osąd Czytelnikowi) Savitri Devi, matkę "ekofaszyzmu", będącego z całą pewnością ciekawego z naukowego punktu widzenia połączenia hinduizmu, nazizmu i ogromnej miłości do Matki Natury. Przywiązanie do środowiska naturalnego (przestępstwa przeciwko przyrodzie i zwierzętom należało według owej myślicielki karać, jakże by inaczej -śmiercią) i życia z dala od cywilizacji i nowoczesności, a blisko natury, niczym germańskie plemiona (zresztą w Niemczech faktycznie wydano szereg przepisów zakazujących np. wiwisekcji a volkistowskie ideały wcielano w życie na przykład propagując nudyzm), wydawało się Savitri Devi prawdziwą realizacją totalitaryzmu i rasizmu.
Warto też zauważyć, że w niektórych kręgach, którym bynajmniej do anarchizmu daleko, dość sporą sympatię budzi postać Theodora Kaczynskiego, znanego powszechnie pod pseudonimem Unabomber. Jeszcze przed kilkunastu laty ten obdarzony niezwykłą inteligencją matematyk prowadził działalność terrorystyczną w imię anarchoprymitywizmu, tj. odłamu anarchizmu odrzucającego technikę i naukę. W swym manifeście Amerykanin pisał, iż rewolucja przemysłowa doprowadziła do cierpień fizycznych i psychicznych rodzaju ludzkiego, a wynalazki odebrały ludziom wolność. Na marginesie należy odnotować, że dość mocno skrytykował współczesne ruchy lewicowe. W czasach, kiedy Unabomber jeszcze działał i atakował uniwersytety oraz naukowców, fragmenty jego manifestu przetłumaczyła "Fronda" co dość znamiennie ukazuje zainteresowanie ową postacią nawet w kręgach radykalnej (mowa rzecz jasna o latach 90. ubiegłego stulecia), ale jednak mainstreamowej chrześcijańsko-konserwatywnej prawicy.
Wspomniana już wcześniej ekologia głęboka to pojęcie pochodzące z lat 70-tych. Zakłada ona konieczność ograniczenia ekspansji człowieka i techniki na przyrodę nie tylko poprzez odrzucenie nowoczesności, gdyż nikomu do pełni szczęścia samochód ani jedzenie mięsa, towary luksusowe, gdyż luksusem powinno być prowadzenie prostego, zwykłego życia, ale także ograniczenie przyrostu naturalnego. Ekologia głęboka stoi na stanowisku, że ludzi jest po prostu za dużo.
Obecnie jednym z najgłośniejszych przedstawicieli ekologii głębokiej, a jednocześnie radykalnym orędownikiem antyliberalizmu, jest Pentti Linkola. O ile jego niechęć do systemu demokratycznego, obecnego modelu gospodarczego, czy Stanów Zjednoczonych wpisują się w retorykę wielu radykalnych środowisk, o tyle formy walki z nowoczesnością mogą szokować. Człowiek w odczuciu tego fińskiego filozofa jest to homo destructivus, niszczy Ziemię i przyrodę, dlatego on sam musi zostać w znacznej mierze zniszczony. Z jednej strony opiewa on naturę, puszcze, żywi ogromną miłość do ptaków, prowadzi działalność na rzecz ochrony lasów w kraju rodzinnym, z drugiej nawołuje do ograniczenia ludzkiej populacji do absolutnego minimum za pomocą na przykład przymusowych aborcji czy eugeniki. Linkola wychwalał najróżniejsze akty hekatomb na polach bitew, terroru, zbrodni wojennych - komunistycznych, nazistowskich, czy ataki z 11 września - widząc w nich za każdym razem atak na tak znienawidzoną przez niego ludzkość. Prace filozofa budzą powszechne zainteresowanie w Finlandii, gdzie osiągają status bestsellerów, a także w niektórych kręgach ekologów i ekstremistów, również prawicowych, dopatrujących się w stanie natury prawdziwego świata Tradycji.
Inną, ekscentryczną formą odrzucenia nowoczesności na rzecz stanu prymitywizmu jest wychwalanie w niektórych kręgach polityki Czerwonych Khmerów, która z racji na swój swoisty nacjonalizm (czy może - "nacjonalizm"), antyamerykanizm i rzecz jasna zanegowanie zdobyczy współczesności miała być rewolucją nie tyle komunistyczną, co konserwatywną. Taka interpretacja reżimu funkcjonującego niegdyś w Kambodży popularna jest szczególnie u narodowych bolszewików.
Nowe średniowiecze?
Z powyższych informacji można by wyciągnąć wniosek, że środowiska wspomnianej szeroko pojętej radykalnej prawicy całkowicie próbują zanegować zdobycze współczesności i postulują walkę ze światem nie tylko na poziomie aksjologicznym i ustrojowym ale również cywilizacyjnym czy technicznym. Takowe wnioski z pewnością byłyby zbyt pochopne. Już w okresie międzywojennym z jednej strony wśród nacjonalistów pojawiały się chociażby tendencje by "ochrzcić" i "unarodowić" współczesność, wszak - mówiąc Jungerem - "człowiek jest panem form". Ramiro de Maetzu, dla dobra Hiszpanii i katolicyzmu, postulował przyjęcie anglosaskiego modelu gospodarczego celem zniszczenia liberalno-demokratycznego świata - Hiszpan powinien w niedzielę iść do kościoła i się pomodlić, a przez pozostałe dni tygodnia dla dobra swojej ojczyzny zarabiać pieniądze. W ekstremistycznym skrzydle niemieckiej rewolucji konserwatywnej, tj. wśród narodowych bolszewików, istniała odwrotna tendencja - odbudowa potęgi państwa i przywrócenie dumy narodowi możliwa byłaby tylko dzięki zastosowaniu najbardziej skutecznych rozwiązań polityczno-gospodarczych - a takowymi wydawały się te, które proponował totalitarny komunizm. Jeśli Cesarstwo Niemieckie przez kilka lat podczas wojny żyło w stanie "totalnej mobilizacji", to dla dobra narodu należy zastosować te same metody w okresie pokoju. Po wojnie podobne tendencje pojawiły się w włoskim mikroskopijnym środowisku tzw. nazi-maoistów, odwołujących się do tradycji rewolucji konserwatywnej, tradycjonalizmu integralnego i rumuńskiego ruchu legionowego, gdzie dla odbudowy Europy postulowano zastosowanie wzorców z maoistycznych Chin.
Najciekawszą i najbardziej oryginalną metodą przystosowania się do współczesnego świata jest propozycja części Nowej Prawicy oraz środowiska identytarystów. Ich główny ideolog, Guillaume Faye, wywodzący się z środowiska francuskiego nowoprawicowego think-tanku GRECE (Grupy Poszukiwań i Studiów nad Cywilizacją Europejską) proponuje nie tyle "taktyczne" wykorzystanie technologii, co wręcz mariaż tradycyjnych wartości z najnowocześniejszymi osiągnięciami naukowymi. Katastroficzna wizja przyszłości snuta przez niego sprawi, że Europejczycy odrzucą indywidualizm na rzecz solidaryzmu i dawnych wartości moralnych. Celem zapewnienia spokojnej przyszłości zdaniem myśliciela, który swe opus magnum nazwał "Archeofuturyzmem" (stąd też nazwa ruchu) ludzkość powinna wrócić do nierówności społecznych, powszechnego szacunku dla kasty wojowników, czy tradycyjnej wizji małżeństwa i płciowości. Jednocześnie zamiast odrzucać postęp cywilizacyjny Faye proponuje wykorzystanie go do budowy starego-nowego porządku.
Czy takowa wizja jest zupełnie niemożliwa? Państwa Zachodu powszechnie kojarzą nam się z dobrobytem i rozwojem, ale jednocześnie z moralnym upadkiem i liberalizmem. Jeśli jednak spojrzeć na wschód, a w szczególności na niezwykle rozwiniętą technologicznie Japonię, ujrzymy niezwykle bogate, będące w awangardzie postępu społeczeństwo, jednocześnie szanujące po dziś dzień instytucję rodziny i państwa, a w ostatnich latach silnie oskarżane przez sąsiadów o tendencje militarystyczne i nacjonalistyczne, chociażby z racji ogromnego szacunku dla przodków poległych podczas II wojny światowej. Pytanie, czy jest to wyjątek, czy też potwierdzenie tez forsowanych przez archeofuturystów.
Podsumowanie
Kilka lat temu Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji zorganizowała konferencję naukową poświęconą transhumanizmowi. Partia Żyrinowskiego z całą pewnością nie podziela ideałów bliskich Czytelnikowi, a z całą pewnością nie moich. Sam jednak fakt, że zainteresowano się wizją, w której e-świat totalnie dominuje nad rzeczywistością, świadczy pozytywnie o działaczach tego ugrupowania.
Nikt z nas nie będzie kruszył kopii o postęp technologiczny lub jego brak, przywołane wyżej poglądy i grupy należy traktować głównie jako ciekawostkę naukową, z całą pewnością jednak powinniśmy umieć odpowiedzieć sobie na kilka dość istotnych pytań. Jaka ma być przyszłość Polski i Europy? Do jakiego momentu możemy wykorzystywać osiągnięcia - choćby ideowe - współczesności? Czy - zwracam się tu do Czytelnika nastawionego silnie socjalnie - możliwe jest pogodzenie socjalizmu z tradycyjnymi wartościami, czy też zostaną one zalane betonem? Czy - jeśli na "Szturm" trafił entuzjasta łączenia nacjonalizmu z liberalizmem - wierzysz w to, że będący wytworem współczesności kapitalizm nie zniszczy instytucji rodziny i nie doprowadzi do atomizacji społeczeństwa? Jaki powinien być stosunek polskiego nacjonalizmu do ekologii? A przede wszystkim - kiedy każdy z nas, bez względu na przekonania religijne i etyczne, z powodów (meta)politycznych powinien uznać, że współczesna nauka, z genetyką włącznie, przekroczyła pewne granice i nawet interes narodowy nie może tego naruszenia uzasadnić? Kilkadziesiąt lat temu, podpierając się autorytetem nauki właśnie, niektóre nacjonalizmy dokonywały czynów, z którymi polski ruch narodowy szczęśliwie nie miał nic wspólnego.
Michał Szymański
Wojna w Czeczenii lat 1994 – 1999. Czas pierwszej walki o niezależność Czeczenii spod wpływów Moskwy
Tematyka związana z Czeczenią od bardzo długiego czasu ucichła w polskiej i międzynarodowej opinii publicznej, głównie ze względu na konflikt na Ukrainie, działania terrorystyczne Państwa Islamskiego w północnym Iraku i Syrii, kolejne partie obrad, negocjacji i spotkań sesyjnych polskiego Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz sensacyjne doniesienia o skandalach z udziałem celebrytów. W tym artykule chcę nakreślić czas trudnej walki Czeczenów o niepodległe państwo przeciwko Rosji w latach 1994 – 1999, postaram się wskazać podstawowe argumenty dla poparcia mojej tezy odnośnie tych lat, a nie całości stosunków czeczeńsko - rosyjskich, skutki ekonomiczne, a także obecny konflikt między frakcjami niepodległościową i kadyrowską.
Nie będę opisywał wszystkich szczegółów dotyczących działań zbrojnych w Czeczenii w latach 1994 – 1996, ponieważ te zagadnienia są opracowywane na portalach związanych z dziedziną wojskowości. Na początek chcę wyjaśnić chronologię: lata 1994 – 1999 to był czas, kiedy głównym celem Czeczenów była walka o niepodległość tejże republiki przeciwko Rosji. W roku 1994, dokładniej wraz z dniem 11 grudnia, rozpoczęła się I wojna w Czeczenii. W 1999 roku natomiast miał miejsce początek II wojny czeczeńskiej poprzedzony szeregiem działań panislamskich formacji zbrojnych dążących do utworzenia Emiratu Kaukaskiego (obejmującego planowo w swoim terytorium granice republik kaukaskich Federacji Rosyjskiej – Czeczenii, Inguszetii, Dagestanu, Osetii, Kabardo – Bałkarii oraz Karaczajo – Czerkiesji). Wraz z coraz większą ingerencją islamistów i instruktorów z krajów arabskich wyznających wahabicki odłam islamu sprawa niepodległościowa Czeczenów zeszła na drugi plan, a na najwyższe podium wskoczył zamiar ustanowienia Emiratu Kaukaskiego.
Genezy brutalnej polityki Rosji wobec niewielkiej republiki, bo mieszczącej się w powierzchni prawie 16 tysięcy km2, należy upatrywać w dość długiej historii. Otóż walka Czeczenów o niepodległość nie rozpoczęła się zimą 1994 roku wraz ze szturmem rosyjskich pancerniaków na Grozny, ale prawie 400 lat temu. Od połowy XVIII wieku ten niepokorny kraj, którego społeczeństwo ma charakter rodzinno – klanowy, stanął na drodze rosyjskiego imperializmu, a pierwszą poważną oznaką oporu było trwające od 1834 do 1859 roku powstanie zbrojne pod przywództwem imama Szamila, zakończone podbiciem Czeczenii. Później, w XX wieku Czeczenia spłynęła krwią w czasie wojny domowej w Rosji, opresyjnej dyktatury Związku Sowieckiego oraz II wojny światowej. Po upadku Związku Sowieckiego zaczął rodzić się czeczeński ruch niepodległościowy pod kierownictwem generała Dżochara Dudajewa, który po proklamacji niepodległości (1 listopada 1991) i odmowie podpisania układu federacyjnego z Federacją Rosyjską (31 marca 1992) został pierwszym prezydentem niepodległej Czeczenii. Co więcej, smaku dodaje fakt, iż w Czeczenii istniała silna opozycja antydudajewowska dążąca do pozostawienia kraju w ramach granic rosyjskich. Opozycja ta, w latach 1993 – 1994, przy wsparciu rosyjskich sił specjalnych destabilizowała kraj, prowadziła działania dywersyjne oraz dążyła do obalenia władzy prezydenckiej Dudajewa.
11 grudnia 1994 roku granicę czeczeńsko – rosyjską przekroczyły rosyjskie wojska, 20 dni później natomiast rozpoczęły się krwawe walki o Grozny, które zakończyły się zajęciem stolicy Czeczenii dopiero 13 lutego 1995 roku. Po zajęciu Groznego spora część bojowników wycofała się w góry w celu przegrupowania. Od tego czasu wojska rosyjskie zaczęły ponosić straty ze względu na nieprzygotowanie do ciężkich walk w miastach, wojny partyzanckiej w rejonach górskich oraz akcje terrorystyczne poza terytorium Czeczenii (14 - 19 czerwca 1995 - atak komanda czeczeńskiego Szamila Basajewa na Budionnowsk, zginęło 125 osób, styczeń 1996 - atak na miasto Kizlar i bazę lotniczą, śmierć poniosło 78 żołnierzy rosyjskich). W dniach 6 - 14 sierpnia 1996 roku (kilka miesięcy po nieudanym szturmie Czeczenów z 6 - 8 marca 1996) po krwawych walkach w czasie operacji Dżihad czeczeńscy bojownicy odbili stolicę republiki z rąk Rosjan. Wojna zakończyła się wraz z podpisaniem rozejmu w Chasawjurcie z dniem 31 sierpnia 1996 roku, na jego mocy wojska rosyjskie miały natychmiast wycofać się z Czeczenii, miała powstać komisja dwustronna w celu wypracowania umów regulujących relacje na linii Grozny - Moskwa oraz na 5 lat odłożyć decyzję o statusie Czeczenii. Pomimo działań emigracji czeczeńskiej i utworzenia wcześniej swoich niezależnych od Moskwy struktur państwowych niepodległość kraju uznały jedynie Afganistan (rządzony w tym czasie przez Talibów) oraz Gruzja. Straty sięgnęły ponad 17500 Czeczenów - żołnierzy regularnych sił, bojowników i ochotników zagranicznych oraz ponad 5500 rosyjskich żołnierzy (wg oficjalnych danych z Kremla). Warto przy okazji wspomnieć, że po stronie Czeczenów walczyli ochotnicy z krajów arabskich oraz ukraińscy nacjonaliści z oddziału UNA-UNSO – „Wiking”. Weteranami I wojny czeczeńskiej byli Oleh Tiahnybok, Oleksandr Muzyczko (Saszko Biały) czy też Dmytro Korczyński. Oprócz Czeczenii bojownicy ukraińscy w latach 90’ przeciwko Rosji walczyli też w Abchazji, Naddniestrzu, Gruzji i Górskim Karabachu.
21 kwietnia 1996 roku zginął Dżochar Dudajew, pierwszy prezydent niepodległej Czeczenii, trafiony pociskiem rakietowym, namierzony przez rosyjski samolot zwiadowczy w czasie rozmowy telefonicznej. Jego następcą został Zelimchan Jandarbijew, który był szefem delegacji na rozmowy pokojowe z Rosją. 27 stycznia 1997 roku przegrał wybory prezydenckie w Czeczenii i prezydentem został Asłan Maschadow (ówcześnie pełniący urząd wiceprezydenta). Maschadow, dowódca obrony Groznego w czasie I wojny czeczeńskiej i planista operacji odbicia stolicy Czeczenii w 1996 roku (operacja Dżihad), dążył konsekwentnie do uznania niepodległości Czeczenii w opinii publicznej głównie na drodze pokojowego ułożenia relacji z Rosją. Wygrał dzięki poparciu Kremla, który był wrogi kandydaturze Szamila Basajewa ze względu na możliwe powiązania z międzynarodowym terroryzmem, w wyborach zdobył 59,8%. Jednak czas pokoju między I a II wojną czeczeńską był okresem wewnętrznej anarchii w Czeczenii. W siłę rosła opozycja złożona z fundamentalistów islamskich, terytorium państwa rozpadło się na republiki rządzone przez zwalczające się między sobą klany, wzrastała działalność kryminalna - porwania ludzi dla okupu, handel ludźmi, kontakty islamistów rodzimych z Al-Kaidą oraz działalność terrorystyczna w sąsiednich republikach Czeczenii (1999 - najazd komanda czeczeńskiego Basajewa na Dagestan, który stał się casus belli II wojny czeczeńskiej).
Właśnie coraz większa ingerencja ochotników ze świata arabskiego i ich rosnący udział w partyzantce zbrojnej doprowadziły do odłożenia sprawy niepodległości Czeczenii na rzecz dżihadu przeciwko Rosji w celu utworzenia państwa panislamskiego na Kaukazie. Jakie skutki ekonomiczne natomiast poniosła Czeczenia w czasie dwóch wojen końca XX wieku? W wyniku wojen w 1991 i 1994 roku gospodarka stała na początku XXI wieku na skraju załamania, zaś produkt narodowy stanowi na chwilę obecną przypuszczalnie tylko ułamek produktu sprzed 1991 roku. Całkowicie został odbudowany jedynie przemysł naftowy, funkcjonuje też prymitywne rolnictwo i chów zwierząt, powoli odbudowuje się przemysł ciężki i zakres usług. Poziom bezrobocia sięga 74% (według oficjalnych danych Goskomstatu), w tym 48% w przedziale wiekowym od 18 do 64%. Ludność zajmuje się głównie przemytem, handlem wymiennym oraz żyje ze skąpych środków pomocowych. Od 2000 roku na odbudowę Czeczenii przeznaczono ok. 3 miliardów dolarów amerykańskich, ale de facto została wydana 1/6 tej sumy (pozostałe 5/6 zostało zdefraudowane).
Obecnie głównym wyznacznikiem konfliktu wewnętrznego w sprawie czeczeńskiej jest spór pomiędzy dwiema wpływającymi na opinię społeczną frakcjami – kadyrowską (silną w Czeczenii i rządzących nią prorosyjskich kręgach) i niepodległościową (reprezentowaną przez działaczy politycznych na emigracji). W celu zmarginalizowania i pozbawienia legitymacji wyborczej prezydenta Asłana Maschadowa Rosja zaczęła wdrażać swój plan normalizacyjny, w którego ramach 20 tysięcy Czeczenów zostało włączonych do armii rosyjskiej i administracji, pięciokrotnie miały miejsce ogłaszana amnestia, wybory prezydenckie, przekazanie kierownictwa operacji antyterrorystycznej z rąk armii do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. 2 kwietnia 2003 roku Czeczenia została integralną częścią Federacji Rosyjskiej (na mocy referendum z 23 marca 2003). Wybory prezydenckie 5 października 2003 roku wygrał Achmat Kadyrow, prorosyjsko nastawiony działacz społeczny, polityk i przywódca północnych terenów republiki. 9 maja 2004 roku zginął w zamachu bombowym na stadionie Tereka Grozny, prawdopodobnie na zlecenie Szamila Basajewa. Prezydentem został 29 sierpnia 2006 roku jego syn, Ramzan Kadyrow, który powoli odbudowuje Czeczenię ze zgliszcz (dzięki jego działalności prawie w całości odbudowana została stolica Grozny, która jeszcze w 2000 roku została przez ONZ uznana za najbardziej zniszczone miasto na świecie). Maschadow natomiast 8 marca 2005 roku został zabity na zlecenie rosyjskich służb specjalnych. Pomimo zakończenia operacji antyterrorystycznej w Czeczenii w 2009 roku nadal sytuacja jest niestabilna, w terenach górskich trwają sporadyczne starcia zbrojne, a Rosja utrzymywała w republice około 60 tysięcy żołnierzy. Charakterystyczne dla ostatnich lat jest rozszerzanie się obszaru konfliktu na sąsiednie regiony, co wskazuje na pewną zmianę natury konfliktu. Czeczeńskie dążenia do niepodległości ustąpiły bezwzględnie pola ideologii islamskiego fundamentalizmu, który doprowadził do utworzenia w 2007 roku Emiratu Kaukaskiego w miejsce struktur państwowych Czeczeńskiej Republiki Iczkerii (jego ostatnim przywódcą był Doku Umarow, który rozwiązał struktury CRI i ogłosił się emirem kaukaskich muzułmanów).
Na chwilę obecną głównym czynnikiem eskalacji konfliktu między frakcjami kadyrowską i niepodległościową jest konflikt na Ukrainie, w którym po obu stronach biorą udział Czeczeni. Po stronie ukraińskiej walczy ochotniczy batalion imienia Dżochara Dudajewa, którego dowódcą jest generał Isa Murajew. 28 sierpnia 2014 roku w imieniu swoich żołnierzy wystosował oświadczenie do narodu ukraińskiego, w którym zaapelował o spokój i umiar dla Kijowa w czasie walk z rosyjskim najeźdźcą, wyraził solidarność z Ukraińcami jako przedstawiciel narodu stawiającego od 1994 roku tamę rosyjskiemu imperializmowi i międzynarodowego uznania zgodnie z normami prawnymi wojny obronnej narodów Północnego Kaukazu przeciwko Rosji. Na Ukrainie Czeczeni walczą też po stronie Rosji, co dodaje tragizmu bratobójczej walki, w której zderzają się dwie wizje przyszłości Czeczenii – walczący po stronie Rosji są za utrzymaniem zależności swojego kraju i integracji z Federacją Rosyjską, natomiast ochotnicy z antyrosyjskiej diaspory i dudajewowcy walczący po stronie Ukraińców dążą do pełnej niepodległości. Na rozkaz prezydenta Ramzana Kadyrowa zostały wysłane specjalne bataliony Wostok i Zapad, złożone z najemników, a oprócz nich kilkudziesięciu bojowników podległych operacyjnie strukturom rosyjskiego wywiadu GRU. Sam Kadyrow natomiast zaprzeczał w maju i czerwcu 2014 roku jakoby mieli po stronie donbaskich separatystów walczyć kadyrowscy najemnicy, później przyznał, że to 14 osób, ostatecznie nawet 2 czerwca w rozmowie dla rosyjskiej telewizji REN TV wystosował groźbę wysłania 74 tysięcy prorosyjskich bojowników z Czeczenii w celu zaprowadzenia tam porządku. Kavkaz Center natomiast potwierdził kilka miesięcy wcześniej, iż po stronie rosyjskiej walczy od 400 do 500 kadyrowców.
Obecnie sytuacja w Czeczenii i na Północnym Kaukazie jest niepewna przede wszystkim ze względu na fakt, że z jednej strony mają miejsce akcje terrorystyczne grup zbrojnych związanych z Emiratem Kaukaskim, które postawiły za cel zbudowanie quasipaństwa obejmującego wszystkie republiki kaukaskie w granicach Federacji Rosyjskiej. Z drugiej strony natomiast, Czeczenia odbudowuje się ze zgliszcz wojennych, a Ramzan Kadyrow prowadzić politykę autonomiczną wobec pełnej wasalizacji forsowanej przez Moskwę. Mimo tego nadal funkcjonują (w diasporze) polityczne struktury czeczeńskiego ruchu niepodległościowego, które walczą o poparcie międzynarodowe dla swojej walki, nagłaśniają za pośrednictwem obrońców praw człowieka zbrodnie dokonywane przez Rosję w latach 1994 – 2009 na Czeczenach. Chociaż działalność diaspory i ekstremistycznych ruchów czeczeńskich jest jednoznacznie określana jako terrorystyczna, bandycka i wymierzona przeciwko legalnym władzom Rosji, to oddolna opinia publiczna wyraża sympatię wobec walki Czeczenów. Szczególnie naród polski, który w latach 90’ XX wieku przyjmował uchodźców czeczeńskich i udzielał im pomocy socjalnej, finansowej i komunalnej, dzięki czemu uratował życie tysiącom z nich spod moskalskich kul.
Adam Busse
Nacjonalizm proletariacki Stanisława Brzozowskiego
„Wyrzec się bytu narodowego to duszę swą unicestwić, bo ona żyje i działa tylko przez naród. Dlatego też pytań co do istnienia narodowego się nie stawia, bo znaczą one, co pytanie, czy chcemy być zdegradowani poniżej godności człowieka. Nie ma punktów widzenia, ani interesów, ani wartości, które by zwalniały od tej wartości najwyższej. Człowiek bez narodu jest duszą bez treści, obojętną, niebezpieczną i szkodliwą”
Stanisław Brzozowski
W II RP nazywano go prekursorem polskiego faszyzmu. W III RP zawłaszczany przez bardzo różne środowiska, m. in. obrała go na swojego patrona „Krytyka Polityczna”. Krótkie życie i obszerna twórczość Stanisława Brzozowskiego jest obecnie przedmiotem licznych omówień. Tematami, które jednak nie dość wnikliwie poddawane są analizie wydaje się specyficzne i ciekawe podejście Brzozowskiego do tradycji narodowej, narodowej demokracji, a także jego koncepcja nacjonalizmu, po jego śmierci nazywana niekiedy nacjonalizmem proletariackim.
(Prawie) narodowy demokrata
„Je suis nationaliste, presque nationaldémocrate” (jestem nacjonalistą, prawie narodowym demokratą) napisał w 1908 r. Stanisław Brzozowski. Symptomatyczne było już to, iż napisał te słowa po francusku, jakby chcąc mimowolnie ukazać uniwersalny charakter jego nacjonalizmu, a jednocześnie odrębność wobec ukształtowanego już wówczas ideowo dosyć wyraźnie obozu narodowego. Brzozowski do nacjonalizmu doszedł bowiem poprzez zgłębianie poglądów nacjonalistów francuskich, z kręgów wczesnej Action Française, ale także George’a Sorela, twórcę syndykalizmu, który z czasem zbliżył się wyraźnie do francuskiego nacjonalizmu.
Natomiast do samej endecji, jako były już raczej wówczas socjalista, miał nadal duży dystans, bowiem mocno mieszczańska endecja z lat 1906-1926 na pewno nie mogła liczyć na specjalne względy. Gdyż rewolucyjna, domagająca się wychowania nowego człowieka, piętnująca zaciekle polska tradycję i drobnomieszczaństwo twórczość Brzozowskiego nijak nie przystawała do głównego nurtu ówczesnej narodowej demokracji. Zresztą, ta niechęć była odwzajemniona, a na wzajemne relacje nałożyła się także awersja czysto osobista, choć potrafił przyznać również, iż w czasie nagonki na niego „najniżej upadłe endeki były mniej niesprawiedliwe” niż „przyjaciele” - socjaliści. Zresztą, sam się dystansował z czasem coraz bardziej od partyjnych sporów, stwierdzając „potrzeba nam nie uzasadnienia dla takiej lub innej partii, lecz siły duchowej dla całego narodu”.
Chociaż nie brakowało w pierwszym pokoleniu endeków byłych socjalistów, jak choćby Balicki czy bracia Grabscy, endecy szli z Brzozowskim innymi drogami, dochodząc jednakże do tych samych wniosków.
Tym, co łączyło Brzozowskiego z pierwszą endecją, był wspólny wróg. A była nim… polska mentalność narodowa. Gdyby pokusić się o porównanie tekstów z tego okresu, przeprowadzana wielokrotnie przez Dmowskiego krytyka bierności i lenistwa Polaków została przez Brzozowskiego zradykalizowana. Brzozowski ubolewał nad tym, iż polska psychika łatwo się wzrusza, podnieca czymś, nie ma wytrwałości i żelaznej dyscypliny, charakteryzującej narody zachodniej Europy.
Obaj oryginalni pisarze polityczni byli piewcami nowoczesności, pragnąc narodzin Polaka o umysłowości przystosowanej do ducha czasów, idącego drogą cywilizacyjnego postępu, otwartego na świat, również na nowe prądy umysłowe i idee polityczne. Również twardy realizm dziejowy (czasami opacznie i konformistycznie rozumiany na endecji), łączył Brzozowskiego z Dmowskim, czy też Zygmuntem Balickim. Paradoksalnie, pomimo rewolucyjnego zapału bardziej podobał się Brzozowskiemu w endecji ten realizm. Pisał o endecji, że pomimo wszelkich różnic „reprezentuje instynkt odporności narodowej”, duch zwycięzców, budowniczych Polski piastowskiej, reedukacji psychiki polskiej na psychikę zwycięstwa, tworzenia, budowania, energii, ekspansji: „Polskę energiczną śmiałą, groźną, o wytrwałym temperamencie, pełną zdolności życia i zwyciężania”. Gdzie indziej pisał, iż: „psychika polska myśli o sobie nie jako o biologicznej sile, mającej wznieść, wybudować swój świat, lecz jako o czymś, co ma się ostać mocą własnego, wzruszeniowego promieniowania… Rysem bezwzględnie dodatnim narodowej demokracji było usiłowanie radykalnego przeistoczenia tego stanu rzeczy”.
Najpełniej jednak z modernistycznymi tezami Brzozowskiego korespondowały rewolucyjne w każdym wymiarze idee Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga” i związanej z nim licznej grupy pisarzy i poetów. Brzozowski był wysoko ceniony przez młodych artystów skupionych w grupie Sztuka i Naród, związanych z Konfederacją Narodu, organizacja powołaną przez członków Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga. Lektury pism Brzozowskiego miały istotny wpływ na twórczość Andrzeja Trzebińskiego, a sam pisarz stał się wręcz nieformalnym patronem poetów - narodowych radykałów okresu wojny.
To w myśli narodowo-radykalnej z kultem młodości łączono postulat stworzenia Nowego Człowieka. W tekstach ideologów RNR, podobnie jak wcześniej u Brzozowskiego, jeszcze częściej niż u pierwszych endeków, spotykamy się z krytyką wielu cech przypisywanych tradycyjnie polskiemu „charakterowi narodowemu”: warcholstwa, bierności, uczuciowej wybuchowości, kultu „ciepłego rodzinnego kominka”, „ideału spokojnej wegetacji”, przeciętności, psychiki karłów, polski kołtuńskiej, zatęchłej, „szlachecko-mieszczańskiej przeciętności”.
Koresponduje to z jednym z najbardziej poruszających w swej pozornej tylko obrazoburczości wyznaniem z pism Brzozowskiego na temat polskiej tradycji narodowej: „Jeżeli jest coś, czego nienawidzę całą siłą duszy mojej, to ciebie, polska ospałości, polski optymizmie niedołęgów, leniów, tchórzy. Saski trąd, saskie parchy nie przestają nas pożerać (…) Tylko wówczas, gdy wymagania woli zmagającej się ze światem, a nie uczuciowe wymagania tradycji, wykreślają cel i kierunek naszej myśli, tylko wówczas – potęgując zdolności czynne polskiego życia – służymy samoistności narodowej, walczymy o przyszłość dla naszej tradycji”.
Tradycjonalistyczny marksista
Zanim jednak Brzozowski został nacjonalistą, był marksistą. Marksizm, tak modny ówcześnie, interpretował na swój sposób, odzierając go m. in. z determinizmu („przyszłość nie jest ustalona, przyszłość dopiero się rodzi” – pisał). To on jako pierwszy na grunt polskim przeszczepił syndykalizm George’a Sorel’a. Doktor Jarosław Tomasiewicz nazwie myśl Brzozowskiego sorelizmem spolszczonym. Z Sorelem łączyła Brzozowskiego apoteoza heroizmu proletariatu (przy czym proletariat i robotnik to pojęcie szersze znaczeniowo niż tylko określenie przedstawicieli klasy robotniczej, a obejmujące wszystkie warstwy i klasy pracujące), krytyka pacyfizmu i konsumpcjonizmu oraz potrzeba istnienia i tworzenia mitów budujących tożsamość mas. Krytykował z czasem coraz bardziej każdy socjalizm, nie syndykalistyczny.
Centralnym elementem myśli Brzozowskiego była stworzona przez niego filozofia pracy. Praca jednak, inaczej niż wśród dominującej części marksistów – nie jest istotą zaspokajania jedynych ludzkich potrzeb - natury materialnej. Przeciwnie, praca jest tym, co każe nam wieść życie ascetyczne, tragiczne, bez złudzeń, po największej – a nie najmniejszej, najwygodniejszej dla nas - linii oporu. Brzozowski pisał w tym kontekście o psychologii żołnierza, przedsiębiorczego bojownika, a o klasie robotniczej jako o arystokracji pracy, nowym stanie rycerskim. Zadaniem proletariusza jest ciągle tworzyć, stale iść naprzód. Gdy nie będziemy tworzyć zginiemy wraz z całą naszą przeszłością, zginiemy z tego świata mimo kultu dawności, mimo obrzędów i obchodów, pomimo wspomnień: „psychologia żołnierza, a więc człowieka traktującego swe życie jako posterunek, psychologia bojownika i przedsiębiorcza, oparta na przenikającym wszystko poczuciu odpowiedzialności – jest zasadniczą siłą rozwoju i utrzymania kultury”.
Z racji swojego lewicowego i marksistowskiego rodowodu, w III RP Brzozowski bywa czasem wznoszony na sztandary przez postępowa lewicę. Jest to jednak kult specyficzny i oparty na dużej selektywności w pamięci. Raczej będący polskim kwiatkiem do kożucha, dodatkiem do zgranych idoli z kręgów zachodniej lewicy, a na domiar złego wykastrowanym z najważniejszych swych poglądów. Oczywiście, Brzozowski dla nowej lewicy to przede wszystkim krytyk zacofania, zaścianka i Polski szlacheckiej, którym zaiste był. Ale już nie dodają współcześni lewacy, jaką widział dla tej wizji Polski alternatywę. A bezwzględnie krytykowałby on lewicę dekadencką, atomizującą społeczeństwo rozpasanym indywidualizmem i materializmem. Osoba nie jest u Brzozowskiego wynikiem samej siebie, ale jest tworem historycznym, kulturowo związanym ze wspólnotą. Pod koniec życia pisarz doda, że najlepsza jest wspólnota narodowa. Wszystko co stanowi zaś naszą świadomość jest wytworem obecnego i przeszłego życia zbiorowego.
Również takie wszechobecne w twórczości Brzozowskiego kategorie jak „naród”, „siła”, „dyscyplina” i jego idealizm moralno-etyczny nijak się mają do dekadencji, wiodącej cechy współczesnej lewicy. Rzecz jasna na lewicy zbywa się także milczeniem nawrócenie pisarza na katolicyzm pod koniec życia. Co więcej, jeśli chodzi choćby o poglądy bioetyczne, powołując się na syndykalistów Sorela i Proudhona pisał, iż „w historii naprawdę twórczymi staja się warstwy i grupy, które posiadają stanowczą i silną moralność płciową”, a etykę płciową uważał za jedną z najważniejszych kwestii życiowych. Dlatego też troska o proletariat nie była dla niego jedynie walką o zapewnienie mu dostępu do dóbr konsumpcyjnych zastrzeżonych dla warstw posiadających. To także praca na rzecz godności proletariuszy: „Widziałem w ruchu proletariatu warszawskiego i łódzkiego przeciw prostytucji jeden z najtrafniejszych i najszczęśliwszych wyrazów instynktów klasowych” – pisał Brzozowski.
Narodowiec
Jak już wspomnieliśmy, szczególnie pod koniec swojego życia, Brzozowski w centrum zainteresowania stawiał naród. Jego koncepcja narodu, choć dosyć heterodoksyjna dla samych nacjonalistów, również była bardzo oryginalna i twórcza. Wychodząc od oryginalnej filozofii pracy, dokonał ewolucji tego pojęcia i tej teorii oraz istotnej dla niej problematyki woli. Heroizm woli został połączony z heroizmem pracy. Ponadto, poszukiwał pod strukturą ekonomicznych więzów (m. in. w syndykatach) głębszych związków psychicznych i ideowych wspólnot, dochodząc ostatecznie do konstatacji, iż najpełniejszą wspólnotą jest naród. Najgłębszą rzeczywistością stała się dlań „ojczyzna”, tj. „społeczeństwo ludzi mówiących naszą mową i usiłujących w tej mowie przeszłości wydobyć środki wychowawcze, wytwarzając możliwie największą ilość pracy, ostająca się we współczesnym świecie”.
W myśli pisarza możemy dostrzec trzy elementy składające się na pojęcie Ojczyzny:
- naród jako historycznie zaświadczona ciągłość woli,
- język, w którym uprzedmiotawiał się samoistny strumień życia, wyraz najgłębszej dostępnej nam rzeczywistości,
- praca, najlepiej praca twórcza,
Ale poza tym Ojczyzna to również suma instytucji rodzinnych, wytwórczość materialna i organizacja militarno-państwowa.
Naród, aby przetrwać potrzebuje walki, pracy, działania, zmagania z przyrodą i przeciwnościami losu. Codzienna wielomilionowa praca narodu tworzy jego postawę psychiczną. Przed światem może nas uchronić jedynie wysiłek. Ten wysiłek musi mieć swój początek w heroizmie woli, koniecznej u Polaków reedukacji psychicznej struktury narodu. Tylko wola wykształcona w narodzie chroni nas przed niebezpieczeństwami z zewnątrz, uodparnia na zmiany zewnętrzne: „myśl narodu uciemiężonego budować przyszłość swą może na tym tylko, co od woli wroga jest na zawsze niezależne, przemocy nie podlega, na tym, co jest wolne od przypadkowości i samowoli. Wola nasza tam, gdzie styka się ona bezpośrednio ze światem pozaludzkim i w walce z nim życie swoje stwarza – oto jedyna dziedzina raz na zawsze zabezpieczona (…) kiedy polskość stanie się synonimem spotęgowanej, czynnej i twórczej energii, kiedy atmosfera polska przesycona będzie pierwiastkami, zapewniającymi techniczną, ekonomiczną, życiową wyższość każdemu polskiemu robotnikowi – i to od najniższych aż do najwyższych dziedzin pracy – wtedy Polska będzie ugruntowana na wieki na pierwiastku, urągającym wszelkiej przemocy, wszelkim przewrotom, wszelkim burzom”.
Nacjonalista proletariacki
Myśl Brzozowskiego o narodzie została nazwana przez Bohdana Suchodolskiego nacjonalizmem proletariackim. Nacjonalizm proletariacki pojmujemy często jako ideę dla narodu zależnego, zacofanego, peryferyjnego, kolonizowanego, jakim była, i jakim pozostaje po dziś dzień Polska. Jednak nacjonalizm Brzozowskiego jako wrogi tradycji narodowej, stanowił zaprzeczenie tego co było i uczyniło z Polski słabą i bezbronną ofiarę zaborców. To także sprzeciw wobec tradycji niedołęstwa, głupoty, obojętności. Nacjonalizm Brzozowskiego nakazywał tworzyć, nie oglądać się za siebie: „Dziś dopomina się o stworzenie Polski jako zwycięskiej, panującej nad światem siły. Polska uczonych, robotników, artystów. Polska – nie marzenie i tęsknota wygnańców, nie usprawiedliwienie niemocy, lecz dumny i pełny siły kształt życia, potęgującego samego siebie miłością ku sobie, myślą o sobie – Polska, jako obraz potęgujący realną, umiejąca zwyciężać, rozumiejąca świat siłę, stwarzający i utrzymujący ją w każdym Polaku”.
Nacjonalizm proletariacki ma oczywiście jeszcze jedno znaczenie. Wywodzony z filozofii pracy, rozwijanej przez wiele lat przez Brzozowskiego, głosi podziw dla klasy robotniczej, przy czym robotnik więcej ma wspólnego z jüngerowskim niż z marksistowskim rozumieniem tego słowa. Robotnik to jednostka twórcza, kreatywna, zmagająca się z żywiołem, budująca odmienną od inteligenta psychikę. W kontekście dylematu czy robotnik może nie czuć się członkiem narodu Brzozowski pisał: „wyrzec się bytu narodowego (…) to duszę swą unicestwić, bo ona żyje i działa tylko przez naród. Dlatego też pytań co do istnienia narodowego się nie stawia, bo znaczą one, co pytanie, czy chcemy być zdegradowani poniżej godności człowieka. Nie ma punktów widzenia, ani interesów, ani wartości, które by zwalniały od tej wartości najwyższej. Człowiek bez narodu jest duszą bez treści, obojętną, niebezpieczną i szkodliwą”. Poprawa losu robotnika i dobro Polski to dla Brzozowskiego to samo: „sądzić, że ruch klasy robotniczej może być niezależny od losów narodowego życia, to znaczy twierdzić, że obojętną jest rzeczą, jaką skalą motywów i środków będzie rozporządzał. Póki Polska będzie upośledzonym społeczeństwem, póty nasza klasa pracująca będzie nie czwartym, lecz piątym, szóstym, bezimiennym stanem nędzarzy, spychanym w nicość”.
Robotnicza wizja polskiej tradycji to wizja, kiedy „odpadnie jałowy oraz hałaśliwy wrzask szlachecki (...)fałszywy indywidualista, a właściwie miłośnik stadnego, bezładnego dreptania, „szlachcic” jako mit, szlachcic jako choroba duszy narodowej. Nie zginie nic, co było w tej szlacheckiej Polsce wolnym poddaniem się rozumowi”.
Z apoteozą robotnika związana była radykalna krytyka inteligencji, której to analizie poświęcał bardzo wiele miejsca. Powstała ona zdaniem Brzozowskiego
z XIX-wiecznego rozpadu społeczeństwa szlacheckiego, „z próżni, z rozkładu społeczeństwa pojętego jako fakt religijno-wojskowy i nie zdoła zrozumieć swoich podstaw”, jako szkoła obojętności dla życia, uczyła zrywać z nim kontaktu bezpośredni, oderwanym od realnego trudu życia.
Pomimo specyficznego radykalizmu słów, w tej krytyce inteligencji, Brzozowski pisał właściwie to samo co ojcowie endecji – Popławski (gdyby zastąpić robotnika – ludem) i Dmowski. Popławski twierdził, iż na wszystkich terenach inteligencja, która „powinna być solą ziemi i jej tarczą ochronną, przedstawia bardzo małą odporność narodową, bardzo małą siłę polityczną”. Jest ona najmniej polską z ducha, nie umie porządnie myśleć, nie umie działać. „Jedyną siłą, poważną, siłą, która urzeczywistnić może zadania polityki narodowej w zaborze rosyjskim, jest lud miejski i wiejski”.
Z kolei Dmowski, przypominając, iż inteligencja nasza powstała z warstwy szlacheckiej i przyjęła jej wszystkie wady: bierność, brak inicjatywy, pisał, że cechuje ją „zbytni kult dla duchowego wyrafinowania i niedostateczny szacunek dla pracy i czynu. I gdy, u innych ludów, przeciętny członek inteligentnego ogółu za punkt ambicji kładzie sobie przede wszystkim być niezależnym w życiu, dzielnym pracownikiem, przy wyższych zaś ambicjach wpływowym członkiem społeczeństwa, u nas pierwszy punkt ambicji stanowi umieć mówić o rzeczach nic wspólnego nie mających z rolą społeczną człowieka, jego zawodem, sposobem zarobkowania. To daje znakomitą podstawę rozwojowi naszego intelektualizmu i estetyzmu”.
Brzozowski krytykował brak twórczej świadomości narodowej również wśród artystów, prowadzący do odrywania się jednostek bardziej niezależnych od narodowej wspólnoty, prowadzić do widzenia życia w abstrakcyjnych, upraszczających dogmatach: „naród to nie liczba, to duchowa potęga (…) bezwiedny i milczący związek dusz nieustannie przeciwstawiających całą swą przeszłość wszechświatowi, usiłujący ją wznieść na szczyt”.
Oczywiście, na tak zarysowane figury „robotnika”, „szlachcica” i „inteligenta” można spojrzeć li tylko jako na przenośnię, której nie należy brać zbyt dosłownie; pewien typ człowieka, a nie zbiorowy bohater dziejów czy obraz całej klasy społecznej. Za tymi typologiami społecznymi i klasowymi kryła się przeto wizja „nowego człowieka”. Brzozowski stawiał za wzór i promował kult człowieka o psychologii żołnierza, przedsiębiorczego bojownika, w tym też kontekście wyrażał się o przedstawicielach klasy robotniczej jako o arystokracji pracy, członkach nowego stanu rycerskiego. Warto podkreślić, szczególnie pamiętając doświadczenia PRLu, iż przedstawiciel proletariatu według Brzozowskiego to nie bierny i roszczeniowy odbiorca dóbr redystrybuowanych przez aparat państwowy. Przeciwnie, to jednostka kreatywna, twórcza, zmagająca się na własną rękę z przeciwnościami losu (sam pisarz całe życie cierpiał, momentami skrajny, niedostatek materialny) i raczej wnosząca coś do wspólnoty (w tym: narodowej) niż czegoś od innych oczekująca. Bowiem celem człowieka na ziemi jest czyn, dokonywanie stałej zmiany zastanego świata w pożądanym przez siebie kierunku. Dlatego też człowiek najpierw musi osiągnąć samoświadomość siebie i celu swojego działania, by później świat należy przekształcać wedle swoich wartości, a nie podporządkowywać się jemu.
Myśl Brzozowskiego jest do szpiku kości rewolucyjna. Takie też było jego życie. Choć nie zaznał wojny czy rewolucji, to całe życie był na walizkach, zmagał się z chorobą, osamotnieniem, planowane były zamach na jego życie. Pomimo tego, że został odtrącany w Polsce i głębiej niż w polskich sporach zanurzony był w myśli zachodniej filozofii politycznej, wrastał stopniowo z wiekiem w polskość coraz bardziej. Pragnął Polski śmiałej, o silnym temperamencie: „Wykuć musimy sami w sobie siłę. Być Polakiem musi się stać dla człowieka przywilejem, rzeczywistą mocą. Słowo polskie zwiastować ma myśli, do których nikt w świecie jeszcze się nie dopracował. To musi się stać. Musi, bo wy to uczynicie, pisarze polscy, wszystkie umysły polskie, cała przednia straż narodu”.
We dzisiejszej Polsce nad wyraz często mamy do czynienia z kompletnym przemieszaniem pojęć, języków i tradycji politycznych. Z racji zerwania ciągłości rozwoju polskiej myśli oraz nieprzezwyciężonych kompleksów wobec zachodu, mało dzisiaj kogokolwiek dziwi polski narodowiec bardziej obeznany z myślą europejskich nacjonalistów niż polskimi tradycjami politycznymi, szczególnie bardziej odległymi chronologicznie i ideologicznie niż endecja. Pisma Brzozowskiego, jednego z naszych skarbów narodowych mogą nasze poglądy nakierować na nowe tory również dzisiaj.
Konrad Bonisławski
Wybrana bibliografia:
Tomasz Tadeusz Brzozowski, „Stanisław Brzozowski. Buntownik, filozof, krytyk, orędownik sprawy narodowej”, „Wszechpolak”, nr 124(1), lato 2007,
Maciej Motas, „Stanisława Brzozowskiego związki z Narodową Demokracją”, „Myśl Polska” Nr 15-16, 8-15.04.2012 r.,
Jarosław Tomasiewicz, „Rewolucja narodowa”, Warszawa 2012,
„Jest Bóg, żyje prawda. Inna twarz Stanisława Brzozowskiego” pod red. Macieja Urbanowskiego, Warszawa 2012,
Andrzej Walicki, „Stanisław Brzozowski – drogi myśli”, Kraków 2011,
Bogdan Suchodolski, „Nacjonalizm proletariacki Stanisława Brzozowskiego”,
Kazimierz Zakrzewski, „Filozofia narodu, który walczy i pracuje (nacjonalizm Stanisława Brzozowskiego)”.
Józef Piłsudski – symbol i mit
O Piłsudskim napisano już wiele. Jednak w obecnych czasach, co najśmieszniejsze - odwołują się do niego siły demokratyczne, których Piłsudski po prostu nie znosił, co udowodnił swoim wielkim czynem w maju 1926 roku. Wiele osób wciąż żyje wczesnymi przedwojennymi podziałami, nie zauważając faktu, że nawet największych narodowych radykałów dotknęła fascynacja marszałkiem. Trzeba stwierdzić jedno - marszałek Piłsudski był człowiekiem czynu i wielkim wodzem. Choć po marszu na Warszawę i przejęciu władzy, jego rządy mogą wydawać się w pewnych kwestiach nieudolne - to jego rewolucyjny życiorys budzi podziw i szacunek. Niestety, czas jego rządów przypadł, kiedy był już w dość sędziwym wieku, na co można poniekąd zrzucić jego coraz bardziej konserwatywną postawę. Nie tylko fascynował swoich rodaków, ale także przywódców zagranicznych państw. Według mojej opinii Józef Piłsudski powinien zostać naszym wzorem, a także symbolem walki.
Militaryzm
Przy każdej rozmowie o armii i jej historii wybija się osoba marszałka, który w XX wieku doprowadził nas do jednej z największych wygranych w historii polskiego oręża. To jego osoba sprawia, że ludzie młodzi interesują się naszym wojskiem i szerzej mówiąc militaryzmem. Piłsudski jest symbolem chwały polskiego żołnierza, jego droga od lat rewolucyjnych, poprzez legiony, wielkiego zwycięstwa nad bolszewizmem, a także marszu na Warszawę pokazuje, że jak najbardziej na rangę symbolu zasłużył. Piłsudski działa na wyobraźnię nie tylko ludzi młodych, ale całego narodu. Tym bardziej jego osobę należy stawiać w szkołach jako przykład. Nazywać jego imieniem różnego rodzaju przedsięwzięcia militarne, a w głównej mierze różnego rodzaju treningi strzeleckie czy zawody. Niestety, słabość charakterów przychodzi do nas z zachodu bardzo szybko, tym bardziej musimy postawić na wychowanie militarne, które jak pisałem w poprzednim numerze, nie daje nam tylko umiejętności wojskowych, ale także hartuje charaktery. A kogo innego można postawić za wzór młodym, jak niezłomnego, dążącego zawsze do celu i do zwycięstwa marszałka?
Rzeczą (…) żołnierza jest stworzyć dla ojczyzny piorun, co błyska, a gdy trzeba – uderzy. Józef Piłsudski
Przeciwko demokracji
Przy okazji różnych rocznic czy też świąt narodowych, pod pomnikami Piłsudskiego zbierają się współcześni przedstawiciele różnych partii, czcząc ustrój demokratyczny. Wydawać się może tylko jedno – Piłsudski musi przewracać się w grobie, widząc ten cyrk, który na dodatek z pełną premedytacją wykorzystuje jego osobę. Co sądził marszałek o posłach i demokracji? Oto parę cytatów:
„Publiczne szmaty.”, „Sejm ladacznic.”, „Rzeczpospolita to wielki burdel, konstytucja to prostytutka, a posłowie to kurwy!”. Jak widać Piłsudski jako wojskowy mówił prosto i dosadnie, co sądzi o posłach i tworzonym przez nich systemie. Pozwolę sobie jeszcze wkleić dwa dłuższe cytaty dotyczące już słynnego zamachu majowego:
„I staję do walki, tak jak poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partyj i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści.”
„Gdy dookoła nas wre wszędzie kłótnia i zawiść partyjna, gdy dygoce i rozpala się niechęć dzielnicowa, trudno, by żołnierz był spokojny.”
Warto o tym pamiętać i nie dawać sobie wmówić telewizyjnym autorytetom, że Polska bez demokracji by nie istniała i że jest to najwspanialszy dla nas ustrój. Marszałek pokazał swoim czynem w maju 1926 roku, iż demokracja nie jest święta i nienaruszalna, przetrwała ona w II RP jedynie parę lat, kiedy to przywódca polskich legionów powiedział głośne – dość! Dzisiaj demokraci starają się wykluczyć tych, którzy stoją na drugim biegunie nazywając ich przeróżnymi epitetami. Pamiętajmy jednak, że mamy do czego i kogo się odwoływać
Hart ducha
Więzień zaborców, żołnierz legionów, który przeszedł długi szlak bojowy, zwycięzca wojny polsko-bolszewickiej, człowiek czynu całe życie dążący do celu, niepoddający się nawet w sytuacjach beznadziejnych. Wychowanie młodzieży powinno polegać również na przedstawianiu przykładów do naśladowania. Takim przykładem na pewno jest Józef Piłsudski. Choć mówi się o nim w szkole, to jednak niewystarczająco dużo, a wręcz czasem zdawkowo – datami. Jednakże jego osoba i jego życiorys może służyć młodym jako czynnik motywacyjny. Jego historia przede wszystkim pokazuje, że był takim samym człowiekiem, jak my. Przechodzącym wzloty i upadki, sytuacje tryumfu i porażki. Jednakże w każdej z tej sytuacji potrafił wyjść obronną ręką. W czasach, kiedy bardzo szybko ludzie poddają się marazmowi i szarości dnia codziennego, przejmują każdą porażką załamując przy tym ręce – to osoba marszałka przypomina nam, że nie wolno nigdy się poddawać. A życie polega na przyjmowaniu porażek, a przede wszystkim podnoszeniu się po nich i wykorzystywaniu ich na swoją korzyść. Pewność siebie, dążenie do celu nawet wtedy, kiedy rzucane nam są kłody pod nogi, umiejętność odnoszenia wielkich zwycięstw, po porażkach – tak bardzo brakuje nam tego teraz w naszym narodowym charakterze, a to wszystko za sobą niesie osoba jednego człowieka.
Kto nie umie z godnością znieść klęski, ten nie jest godzien zwycięstwa – Józef Piłsudski
Często zapominamy o wielkości naszej historii i naszego narodu. Szczególnie w obecnej rzeczywistości, jedną z wielu narodowych pasji jest narzekanie na nas samych i nasz kraj. Dlatego tak bardzo potrzebne jest ciągłe odwoływanie się i przypominanie o naszym narodowym symbolu jakim jest Józef Piłsudski. To on pokazał nam sposób zwyciężania i to, że jesteśmy narodem dumnym i zdolnym do wielkich zwycięstw. I wciąż jesteśmy tym wielkim narodem, jedynie dziś zamkniętym murem niepewności, który możemy zburzyć razem odrzucając wszelakie zachłyśnięcia się zachodem, który do naszego kraju sprowadza obecnie więcej szkody, niż pożytku. Weźmy przykład z wielkiego wodza, obudźmy nasz potencjał i dążmy każdego dnia do poprawy bytu naszej ojczyzny tak jak robił to on aż do śmierci.
Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym. – Józef Piłsudski
Krzysztof Kubacki
Parę słów na obronę Marszałka
Wiele pomyj wylano na postać Józefa Piłsudskiego. Czynili to zarówno komuniści, jak i niektórzy narodowcy, choć obie grupy różnicowały się dość istotnie w swoich argumentach. Z jednej strony pobrzmiewają zarzuty „faszyzmu”, „dyktatury”, „hitlerofilstwa”, z drugiej zaś oskarżenia o jego działalność „antypolską”. W tym gąszczu prokuratorów, pozwolę sobie zabawić się na chwilę w adwokata. Nie to, żeby śp. Naczelny Wódz go teraz potrzebował. Chodzi bardziej o pewne uzdrowienie (czy też złośliwiej: sanację) umysłów w naszym nacjonalistycznym mikro-środowisku. Nie przedłużając – życzę miłej lektury.
Piłsudski - „ przebrzydły socjalista”
Jednym z najdawniejszych współpracowników politycznych Józefa Piłsudskiego był Władysław Studnicki. Urodzony w 1867 roku w polskim Dyneburgu (obecnie Łotwa), ten niegdyś jeden z najwybitniejszych polskich socjalistów, mentor Piłsudskiego na emigracji i współpracownik Róży Luksemburg w rozbitym przez carską policję warszawskim „Proletariacie” w latach 1897-1905 przeszedł gwałtowną transformację „od socjalizmu do nacjonalizmu”, taki też tytuł nadając jednej ze swych wielkich prac politycznych. Piłsudski w swoich pierwszych latach działalności socjalistycznej widział w Studnickim, zesłańcu i wybitnym pisarzu politycznym oraz ekonomicznym, największy wzór do naśladowania.
Studnicki jako jeden z pierwszych najwybitniejszych polskich socjalistów podążył szlakiem wiodącym ku myśli niepodległościowej. Odwiedzając kraje europejskie napotkał m.in. niemieckich robotników, którzy protestowali przeciw polskiej imigracji, albo czeskich i żydowskich proletariuszy zapytujących go, kiedy wreszcie Rosja zniszczy „reakcyjną agitację o jakiejś Wielkiej Polsce”. Doszedł wtenczas do wniosku, iż, cyt. „solidarność międzynarodowa proletariatu jest blagą”, a refleksją tą podzielił się ze swymi towarzyszami na łamach… socjalistycznego i marksistowskiego „Przedświtu” (w którym – warto dodać – zajadle zwalczał antypolonizm i moskalofilstwo Róży Luksemburg, zwłaszcza w artykule: „Ugodowy socjalizm” z 1897 roku). Studnicki po latach, na łamach „Buntu Młodych” wspominał, że Piłsudski rzekł mu wówczas: „towarzyszu, jeśli takie rzeczy będziecie drukować, ja Przedświtu do kraju nie dopuszczę. Od a do z macie rację, ale teraz mówić tego nie można, bo powstaje ferment w partii i może dojść do secesji.” Pokazuje to, iż z późniejszego Marszałka Polski taki sam był socjalista, jak i ze Studnickiego – dla tych dżentelmenów socjalizm był po prostu w pewnym momencie dziejowym najlepszym batem na Rosję i jej łapczywy imperializm. Wkrótce obaj mieli się rozczarować co do socjalizmu w wydaniu PPS. Ale pierwszy był Studnicki.
Działacze socjalistyczni po pewnym czasie mieli dość heretyckich tekstów Studnickiego. Atakował go szczególnie Ignacy Daszyński, a także Leon Wasilewski, który zarzucił mu „zdradę interesów proletariatu”. Studnicki odpowiadał na łamach „Przedświtu”, iż interes robotnika definiowany jest poprzez szerokość geograficzną i granice, ponieważ w rozwoju przemysłu konkretnego kraju „zainteresowani są nie kapitaliści, lecz i proletariat”. Była to już całkowita sprzeczność z destrukcyjnymi, antynarodowymi założeniami marksizmu. Wychodząc z szeregów PPS, Studnicki groził jeszcze w progu, iż doprowadzi do rozłamu partyjnego, prowadząc jego bardziej patriotyczną i narodową część w kierunku rozwijającej się właśnie Narodowej Demokracji. Przeszedł on następnie (na krótko) do ludowców, a następnie został narodowcem i to jednym z najwybitniejszych – mało kto pamięta, że zakładał m.in. galicyjską Szkołę Nauk Politycznych, w której wykładał później sam Roman Dmowski.
Jednocześnie jednak bacznie obserwował postępy frakcji Piłsudskiego w ramach PPS. Ostatecznie, w 1906 roku doszło do powołania Frakcji Rewolucyjnej. Wówczas to Studnicki pisał triumfalnie, iż secesja piłsudczyków oznacza „uratowanie niepodległościowego sztandaru w socjalizmie polskim”. Ta sama herezja, za którą na niego samego padały gromy ze strony socjalistów – uznanie prymatu niepodległości nad teorią ekonomiczną – 10 lat później rozprzestrzeniała się, za sprawą Piłsudskiego, w tym samym środowisku już całkiem swobodnie, powoli wykaszając i marginalizując „opcję Luksemburg”. Był to okres, kiedy Studnicki pragnął „unarodowić lewicę, a uspołecznić nacjonalizm” i doprowadzić do zjednoczenia najbardziej narodowego pierwiastka PPS z najbardziej antyrosyjskim nurtem w endecji, skupionym wokół kongresowych struktur tego stronnictwa. Z jednej strony miał przez pewien czas za najlepszego sojusznika właśnie Piłsudskiego, a z drugiej Tadeusza Grużewskiego oraz Zygmunta Makowieckiego i aktywistów Narodowego Związku Robotniczego. Ostatecznie jednak zadanie to było ponad jego siły.
Jak słusznie zauważał Stanisław Cat-Mackiewicz, Studnicki we wszystkim myślą wyprzedzał czyn Piłsudskiego, tworzył koncepcje, które następnie zręczniejszy Piłsudski wcielał w życie. Fakt, że o Piłsudskim słyszał każdy, a o Studnickim prawie nikt należy przypisać wielu czynnikom – w tym i samemu Studnickiemu, który miał talent do zamiany przyjaciół we wrogów poprzez bardzo gwałtowne wolty polityczne. W każdym bądź razie już to powinno nam coś mówić – Studnicki, jako „samotny narodowiec” (pokłócony z endecją w zasadzie tylko o stosunek do Rosji i Niemiec, zgadzający się w zupełności co do Żydów, ustroju państwa, etc.) wyznaczał szlak polityczny, po którym stąpał Piłsudski, wychodzący właśnie z „czerwonego tramwaju”. Czy tak przystało na „socjalistę”, wroga narodu?
Piłsudski – „nienawidzący Polaków”
Często w nacjonalistycznym dyskursie przytacza się przedwojenne – nie bójmy się powiedzieć tego wprost - brednie endeckie o „nienawiści Piłsudskiego wobec Polaków”. Ich dowodem miały być liczne niewybredne uwagi ze strony Marszałka pod adresem rodaków, często okraszone wulgaryzmami. Tworzenie tego typu teorii wynikało z niezrozumienia psychiki samego Piłsudskiego. Wśród endeków brakowało wyróżniających się działaczy z wybitnie „wschodnią”, kresową perspektywą. Wszystkie niepochlebne uwagi Naczelnego Wodza o Polakach, „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy” i tym podobne, były nie jakimś manifestem nienawiści, lecz głosem rozgoryczenia człowieka, który spodziewał się po własnym narodzie czegoś więcej. Jak słusznie zauważał m.in. Cat-Mackiewicz kresowiacy, jako autentyczny „naród panów”, stawiali zawsze poprzeczkę wysoko. I byli dogłębnie znienawidzeni przez ludzi zakompleksionych – nie tylko Rusinów czy Litwinów, którzy z początku swój nacjonalizm budowali ekskluzywnie na podkreślaniu antagonizmu wobec Polaków mając jednocześnie (niesłuszne, dodajmy, żeby nie urazić kolegów ze wschodu) silne poczucie niższości względem nich – lecz również przez część własnych rodaków. Prawdę powiedziawszy w takiej Wielkopolsce i na Śląsku do dziś można napotkać kompletnie nieuzasadnione, sporadyczne głosy pogardy wobec „zabużańskich” przesiedleńców. Cofając się o jedno, dwa pokolenia wstecz, były one czymś nader często spotykanym. Polacy kresowi mieli nieco inną mentalność od swoich krewnych zamieszkujących centralne i zachodnie regiony Polski. Jedną z przyczyn pewnej wyrwy intelektualnej między narodowcami a Piłsudskim była szerokość geograficzna. I choć Wilno oraz Lwów miały w drugiej połowie lat 30. prężne załogi narodowo-radykalne (zwłaszcza na uniwersytetach), to i tak polski nacjonalizm przed wojną pozostawał ideą „zachodnią” i pro-piastowską (ostatecznie nawet NSZ nie zdołało powołać swojego inspektoratu ziem wschodnich w latach wojny). Jedyny tylko Studnicki, kresowiak z krwi i kości, a jednocześnie egoista narodowy i umysłowy endek do bólu, z wąską garstką zwolenników wyłamywał się z tego schematu. Ludzie ci, mimo swojego nacjonalizmu, widzieli w Piłsudskim wielkiego człowieka, w pewnym sensie wybijającego się ponad własnych popleczników z sanacji.
Jak słusznie zauważa J. Siemiątkowski w swoim artykule „Narodowcy a Piłsudski – spór nie do przezwyciężenia”, były po stronie narodowo-radykalnej głosy usiłujące znaleźć jakiś punkt trwałego porozumienia z Piłsudskim. Byli to przede wszystkim aktywiści Związku Młodych Narodowców, ONR-owcy obu nurtów (ABC oraz bepiści), a także inne, pojedyncze osoby. Także sam Dmowski potrafił pochwalić swojego największego wroga, co nie powinno zresztą dziwić, biorąc pod uwagę, jak wielkiego formatu był człowiekiem. Zatem już w Międzywojniu upadł wśród narodowców dogmatyczny charakter mitu o Piłsudskim jako osobie zainstalowanej przez obce siły tylko po to, by „trzymać Polaków za twarz” i nie zezwolić na jakikolwiek rozwój państwa polskiego. Dzisiejsi apologeci takich dyrdymałów mogą dwoić się i troić w swoich paszkwilach, a i tak nigdy nie uda im się zredukować Marszałka Piłsudskiego do jakiegoś prototypu Wojciecha Jaruzelskiego. Jeżeli już, to zredukują samych siebie, o ile w ogóle jest to możliwe.
Piłsudski - stronnik demokracji i Żydów
Kolejnym z korconych zarzutów wytaczanych wobec Piłsudskiego (wczoraj i dziś) przez narodowców była jego aprobata dla systemu generującego rozkład, w którym rozprzestrzeniają się wpływy Żydów i pozostałych mniejszości. Szczególnie mocno kwestię tę akcentował Eligiusz Niewiadomski, którego czytelnikowi nie trzeba chyba przedstawiać. Czy jednak autor chwalebnego zamachu na prezydenta wybranego przez wrogie Polsce siły, który nie zastrzelił Piłsudskiego tylko dlatego, że ten nie zdecydował się objąć urzędu prezydenta, odczuwał względem Marszałka jakąś szczególną nienawiść lub pogardę? Czy umniejszał jego patriotyzm i zasługi? Bynajmniej. Poniżej kilka cytatów, jakie można znaleźć w napisanych przezeń „Kartkach z Więzienia”, wydanych później drukiem. Oto m.in., jak Niewiadomski pisał o szczerych zwolennikach Piłsudskiego:
„Strzelcy! Piłsudczycy! Dla iluż wyrazy te brzmią jak potępienie. Ile gromów padło na nich z prawicy! Czy tak bezwzględnie słusznych? … Jeżeli chodzi nie o chwalców i szczekaczy za miskę soczewicy, ale o szczerych, z głębi uczucia czcicieli – to kult Piłsudskiego jest w wielu przypadkach nie najgorszą, a najpiękniejszą stroną ducha.”
Kiedy natomiast nasz narodowy asasyn zeznawał w sądzie, jak odebrał wieść, iż Piłsudski nie obejmie fotela prezydenckiego, mówił tak: „Doznałem dwóch uczuć jednoczesnych, dziwnych. Jedno – to było uczucie ulgi, że los uwalnia mnie od konieczności pozbawienia życia człowieka osobiście dobrego, szlachetnego i niepozbawionego rysów bohaterskich.” Następnie Niewiadomski stwierdzał to, co powtarzała endecja i do dziś powtarza neo-endecja: iż Piłsudski był twórcą polskich klęsk, przygotowującym grunt pod „Judeopolonię”, etc. Oczywiście nie należy bagatelizować zarzutów Niewiadomskiego – wiele z nich niestety nie znajduje w myślach autora żadnej skutecznej obrony – ale poprzedzone uwagą o osobistych cnotach Marszałka, jakże inaczej brzmią od wypluwanego dziś przez część narodowców bełkotu w stylu „agent tysiąca wywiadów, mason, morderca z Berezy Kartuskiej, żydowski pachołek”, etc. Świadczy to niestety, że na przestrzeni dekad polska myśl nacjonalistyczna zdegenerowała się w dużej mierze do tego, co dzisiejsza młodzież zwie niskich lotów „hatingiem”. A to jak spadek z bardzo wysokiej skały na samą twarz.
Weźmy jeszcze na ząb tę nieszczęsną „Judeopolonię”. Otóż jeśli mamy na myśli realny projekt, który zalęgł się w myślach niektórych żydowskich działaczy – powołania do życia państwa żydowskiego w 1918 roku na terytorium odebranym Polsce – to nie jest prawdą, że Marszałek mu hołdował. Przeciwnie, jemu, jak i jego propagatorom zdecydowanie pokazał pięść. Dochodziło wówczas do niesamowitych ekscesów, m.in. żydowscy parlamentarzyści w Lublinie krzyczeli, że Polskę czeka koniec, itd. Żydzi najwyraźniej przeliczyli się co do swoich wpływów w Polsce, nieopatrznie biorąc przyjazną wobec nich politykę piłsudczyków za oznakę „słabości” i dobrowolnego cedowania władzy na ich rzecz Tymczasem wiele wskazuje na to, iż była to po prostu dobroduszna, nasycona naiwnością polityka „Polski jagiellońskiej”, tolerancyjnej i przyjaznej dla mniejszości.
Ten sam, wspominany już dwukrotnie Niewiadomski krytykował uległość względem degenerującej demokracji w wydaniu Marszałka w ten oto sposób: „O Piłsudski! Gdyby słowa Twoje miały moc czynu, byłyby one wyrokiem na demokrację. Ty sam, gdybyś w nie wierzył, a kochał naród, powinienbyś tej demokracji wydać walkę na śmierć i życie”. Patrząc z historycznej perspektywy należy więc stwierdzić, że ostatecznie Marszałek spełnił życzenie swego zaciętego wroga, przeprowadzając w 1926 roku zamach stanu. Być może więc niektóre diagnozy Niewiadomskiego nt. Piłsudskiego były przedwczesne.
Dla Niewiadomskiego Piłsudski był wrogiem nie dlatego, że nienawidził Polski, bo ją kochał; nie dlatego, że był zdrajcą i zaprzańcem, bo sam zainteresowany rozpoznawał w nim patriotę i człowieka szlachetnego. Niewiadomski nie mógł wybaczyć Piłsudskiemu, że ów pewnych kwestii nie rozumie, że błądzi, ze szkodą dla Polski i Polaków. I rzeczywiście trudno mu w tym względzie odmówić racji. Jednocześnie trudne – a w zasadzie niemożliwe – jest przyznanie jej ponurym opluwaczom, szargającym pamięć po Piłsudskim. Niech zatem huk wystrzału z pistoletu idealisty, który celował w szanowanego przez siebie wroga, ostatecznie zagłuszy i te brednie.
W tym momencie można jeszcze poczynić uwagę – czy pobłażanie Żydom bądź niedostateczne zrozumienie tzw. kwestii żydowskiej rzeczywiście skreśla wszystkie pozostałe zasługi Piłsudskiego? Wiemy, jaką estymą w polskim i europejskim środowisku radykalnych nacjonalistów cieszy się po dziś dzień wódz faszystowskich Włoch, Benito Mussolini. Nie wchodząc w dywagacje, dlaczego tak jest (to zasługuje na odrębny artykuł), pozwolę sobie napomknąć, że ten sam Mussolini był również autentycznym filosemitą. W jego partii nie brakowało fanatycznych działaczy żydowskiego pochodzenia. Nad ogłoszonym w 1938 roku pod silnym naciskiem Niemiec „Manifestem Rasy” Duce zdecydowanie ubolewał. Dopiero gdy w 1943 roku ustanowiono Włoską Republikę Społeczną pod egidą niemiecką, sytuacja Żydów w tym kraju uległa pogorszeniu. Wśród rządzących faszystów do głosu doszło nieliczne i dotychczas mało znaczące stronnictwo antysemickie, któremu przewodzili dwaj dżentelmeni: Giovanni Preziosi i Roberto Farinacci. Znany i dobrze udokumentowany jest zażarty konflikt Farinacciego z Mussolinim, który uważał tego pierwszego za płaszczącą się przed Niemcami kanalię. Duce do samego końca walczył z antysemityzmem w łonie faszyzmu. Ostatecznie włoski odpowiednik „ustaw norymberskich” uchwalony został w momencie, gdy RSI dogorywała. Jeżeli więc samo sprzyjanie żydowskiej sprawie ma wykluczać kogoś z grona zasłużonych patriotów Europy, to na tej samej zasadzie musimy wyrzucić poza nawias Mussoliniego. Oczywiście, taki pogląd, przynajmniej dla autora tej skromnej rozprawy, jest nie do przyjęcia.
Na sam koniec tej części rozprawy można jeszcze postawić złośliwe pytanie: czy endecy, o których prześmiewczo pisał w wileńskim „Słowie” Cat-Mackiewicz, że na fali kompletnej dezorientacji politycznej chcieli „bić Żyda i hitlerowca” jednocześnie, na pewno w zupełności rozumieli „kwestię żydowską”? Wyłączam tu dwa nazwiska – wspominanego już nieraz (czytelnik wybaczy, to nieuchronne) Studnickiego, a także ks. prof. Trzeciaka, którzy dostrzegali, że na pierwszego wroga tego, co już wtedy popularnie określano „Międzynarodowym Żydostwem”, wychodzą – co by o nich nie sądzić – hitlerowskie Niemcy. Oraz, że to wokół Niemiec tworzyła się koalicja państw wrogich bolszewizmowi, kapitalizmowi oraz światowym lożom masońskim. Jakże w kontraście stoi to wobec bajdurzeń endeków o rzekomych „żydo-niemieckich intrygach”, a także ich współczesnych patologicznych odprysków w postaci internetowych wariatów doszukujących się żydowskich korzeni u Hitlera i całej świty narodowego socjalizmu, etc. Nie jest żadnym przypadkiem, że ci sami ludzie lubują się w najbardziej zwariowanych opowieściach na temat Piłsudskiego, któremu przypisują wszystko, co najgorsze. Właściwie to każdemu, kogo nie lubią, chętnie wyszukają „pochodzenie od Chazarów/UFO” i tym podobne.
Piłsudski – ten, który „pogrzebał polską armię”
Dla „samotnego narodowca” Studnickiego największą wadą endecji w okresie przed pierwszą wojną światową było to, iż „zamieniła się w towarzystwo kulturalne, w nieskończoność odkładające kwestię państwowości polskiej.” Tymczasem jego zdaniem, należało na chwilę odłożyć wszystko inne na bok, a skupić się na armii, armii i jeszcze raz armii. „Kujcie broń! Kujcie broń, twórzcie ducha militarnego, zdolnego podnieść nas z upadku!”, krzyczał we wstępie wydanej w 1910 roku „Sprawy Polskiej”, która była odpowiedzią na książkę Dmowskiego „Niemcy, Rosja a kwestia polska”. Narodowcy nie do końca rozumieli potrzebę chwili. Bardziej rozumiał ją Piłsudski. Mało kto wie, że do tworzenia galicyjskich związków strzeleckich późniejszego Wodza Naczelnego popchnął właśnie Studnicki, tworząc pierwsze tego typu zrzeszenie w Galicji: „Nieprzejednani”. Studnickiemu jednak brakowało talentu do prowadzenia stowarzyszenia o charakterze wojskowym, stąd też bojownicy zasilający jego grupę wkrótce przeszli do piłsudczykowskich brygad, za jego pełnym przyzwoleniem i zachętą. I nieważne, jak zaklinać rzeczywistość będą dzisiaj osoby mu nieprzychylne – to Piłsudski wskrzesił polską armię z popiołów, choć i tu nie ustrzegł się niekiedy rażących błędów (bagatelizując przykładowo kwestię sił powietrznych). I to on poprowadził Polaków do zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej 1920 roku.
O tragicznym rozdźwięku między myślą narodową a armią pisał dwie dekady później od Studnickiego Jan Mosdorf w swej fundamentalnej pracy „Wczoraj i Jutro”. Dopiero ONR, którego deklaracji był Mosdorf współautorem, zażądał wyraźnie, by „duch żołnierski przenikał naród, a duch narodowy armię”. Później falangiści, jedna z frakcji narodowo-radykalnych przedwojennej Polscy, otwarci szukali porozumienia z wojskową juntą uosobioną w postaci sanacji.
Opisując wydarzenia poprzedzające kontruderzenie znad Wieprza, które dało Polakom zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej, tak Mosdorf, założyciel ONR, sytuował w nich rolę Marszałka:
„W owych dniach przełomowych ukazała się wielkość Naczelnego Wodza. Prawda, poczynił on w początkach lipca błędy, których sam nie neguje, później uległ nawet chwilowemu załamaniu, ale szybko otrząsnął się z niego, umiejąc wykrzesać z siebie to, czego brak zgubił już tylu wodzów naczelnych: decyzję. Zdobył tytuł do stania się bohaterem narodowym. Odmówiono mu tego: zapamiętano omyłki, zasługę zaś zwycięstwa próbowano przerzucić na podwładnych oraz na oficerów obcych, którzy nawet w swym własnym mniemaniu (świadectwo Weyganda) roli decydującej nie odegrali. W ten sposób obaj ludzie wyrastający wysoko ponad miarę swych współczesnych: Piłsudski i Dmowski, doznali od nich niewdzięczności. Małość zwyciężyła wszędzie, zwyciężyła nawet w ocenie stosunku tych dwóch wielkich postaci.”
W tym momencie można już z czystym sumieniem wyrzucić do śmieci dobrze nam znane, lansowane do dziś przez neoendeków i paraendeków głupoty, iż Piłsudskiemu w kontekście Bitwy Warszawskiej niczego nie zawdzięczamy, że mityczna masoneria kazała mu się załamać i uciec, a swoich żołnierzy zostawić na pastwę losu, itp. Nie wylewajmy przy tym dziecka z kąpielą – gdyby przy Wodzu Naczelnym nie stał wówczas generał Tadeusz Rozwadowski trudno powiedzieć, czy w ten chwalebny dzień polska armia zwyciężyłaby nad bolszewicką barbarią. Wrócę jednak do Piłsudskiego: nie wchodząc w jakieś jałowe dywagacje, ani nie grzebiąc bez sensu w dokumentach, rozkazach, relacjach, etc., ustalić należy, co następuje się co następuje: tak wielki myśliciel narodowego radykalizmu jak Jan Mosdorf nie słodziłby w ten sposób Marszałkowi, gdyby nie miał ku temu żadnych podstaw. Zawierzmy mu, bo to nie dyletant, ani jakiś hochsztapler, tylko jeden z najwybitniejszych ideologów NR.
Mosdorf zwraca naszą uwagę na jeszcze coś: otóż on sam ubolewał nad mitologią uprawianą przez niektórych wrogów Piłsudskiego. Także dzisiaj o wiele łatwiej jest szerzyć w ruchu nacjonalistycznym szkodliwe idee i oceny, jeśli zaczepi się je o jakieś przedwojenne nazwisko. Oczywiście, takie twierdzenie to miecz obosieczny i w ten sam sposób zapewne ktoś zarzuci autorowi niniejszego tekstu, że „wybiela” wroga nacjonalistów, upiora Piłsudskiego. Tyle tylko, że cytowanych w tym artykule wybitnych ludzi nie można zaliczyć do apologetów Marszałka - przeciwnie, dostrzegali oni również masę wad i błędów prowadzonej przezeń polityki. Wspominany wcześniej niejednokrotnie Studnicki posuwał się twierdzeń, że podpisanym w 1921 roku z Sowietami traktatem ryskim, owym oparciem wschodnich granic Rzeczypospolitej na „strumykach”, a nie głównych rzekach (Dźwina, Berezyna) Piłsudski pogrzebał swoje wielkie zwycięstwo pod Warszawą i tak naprawdę przygotował grunt pod kolejny rozbiór Polski. Czy jednak tylko on nie chciał iść dalej „na wschód”? Czy tylko on miał obawy i nie stanął na wysokości zadania? Oczywiście nie. Narodowcy, których duszami zawładnęła geopolityka „marszu na Zachód” autorstwa Jana Popławskiego, nie chcieli tego nawet bardziej. Właściwie wcale. Więc i tutaj nie mogą czynić polityce Piłsudskiego większych zarzutów.
Last, but not least: Piłsudski - „agent niemiecki”
O samym Studnickim polska lewica już w 1908 roku pisała, że jest „narodowcem kroczącym samotnie”. Niegdyś zesłaniec, o bardzo silnie antyrosyjskim nastawieniu, nie był w stanie zdzierżyć jakichkolwiek rozejmów w walce polsko-rosyjskiej, nawet czysto taktycznych. Poglądy silnie antyrosyjskie ostatecznie powiodły go ku orientacji proniemieckiej. I tu z Piłsudskim się zdecydowanie rozmijał, na przekór temu, co głoszą dzisiaj m.in. neo-endecy. Obaj politycy należeli do powołanej z polecenia władz Austro-Węgier i Niemiec Tymczasowej Rady Stanu, będącej prowizorycznym organem politycznym reprezentującym Polaków na terenach okupowanych przez państwa centralne. Studnickiemu jednak odmawiano przez dłuższy czas akcesu ze względu na jego konflikt z wieloma członkami. Ostatecznie zasilił szeregi rady pod silną presją Niemców, którzy widzieli w nim sojusznika. Inaczej było z Piłsudskim – ten pozostawał członkiem Rady ze względu na swoje ważkie znaczenie polityczne.
Po zajęciu Warszawy przez Niemców w 1915 roku, chwilowa euforia prędko zamieniła się w atmosferę niepokoju. Powodem był brak jednoznacznych sygnałów ze strony władz okupacyjnych, które świadczyłyby o ich chęci odbudowania państwa polskiego. Przez ponad rok władze niemieckie trzymały Polaków w niepewności, budząc obawy, iż jeden zabór mógłby zostać zamieniony na drugi. Wywołało to liczne tarcia w obozie niepodległościowym. Konflikt ze Studnickim pogłębił się, gdy Piłsudski zaczął lansować hasła antywerbunkowe. W podaniu o zwolnienie z pełnionej funkcji naczelnego wodza polskiej armii, napisał: „Ciągle prawo decydowania o losach polskich żołnierzy spoczywa w obcych rękach. Polska otrzymała fikcyjną armię, która miała stać się wczoraj austriacką, a dzisiaj ma być niemiecką.” Nie brzmi to jak ekspiacja agenta, który z powodzeniem realizuje diabelską misję wplątania Polaków w germańską machinę wojenną.
Zupełnie inne zdanie na temat poboru miał Studnicki, który próbował tłumaczyć Piłsudskiemu i pozostałym członkom Rady, że nikt inny nie wyszkoli i nie uzbroi tak dobrze polskiego żołnierza, jak instruktor Wehrmachtu, co w przyszłości da solidny rdzeń polskim siłom zbrojnym w odrodzonym państwie. Piłsudski wówczas zarzucił m, iż ”armię chce oprzeć na okupantach”. Znany ze swej niesłychanej porywczości Studnicki, kiedy dowiedział się o tym, iż Piłsudski również storpedował kwestię powszechnego poboru, krzyczał na jednym z zebrań politycznych w Warszawie: „Jak ja tego Piłsudskiego teraz nienawidzę, łeb mu rozbiję!” Później za Studnickim Polska Organizacja Wojskowa wysłała list gończy. Ostatecznie Studnickiego wykluczono z TRS na krótko przed jej rozwiązaniem, a Piłsudski, ten rzekomy „agent niemiecki”, zarzucił mu „odpychające germanofilstwo”.
„Proniemiecka” polityka Piłsudskiego, jeśliby na chwilkę zerknąć przez pryzmat autentycznego germanofila (Studnicki sam z dumą się tak określał) w ogóle proniemiecką nie była. Wraz z Sikorskim (mimo innych różnic ich dzielących w kontekście POW) sprzeciwiał się jakimkolwiek realnym ustępstwom na rzecz Niemiec, a powszechny pobór uznawał za atak na polską zdolność bojową. Idea POW, którą Studnicki z kolei ostro potępiał jako szkodliwy półśrodek ograniczający polski potencjał militarny, miała na celu właśnie uniknięcie wspomnianego scenariusza. Z punktu widzenia autora, to Studnicki miał więcej racji. Jednak z perspektywy współczesnych polskich narodowców, którzy – jak niektórzy ich poprzednicy - lubią wszystko zrzucać na poczet (żydo-)niemieckiego spisku – na Piłsudskim nie ma jak wieszać psów. W końcu POW ostatecznie zwróciła się przeciw Niemcom. Gdzie więc ta rzekoma „służalczość”, gdzie jakaś domniemana działalność agenturalna? To tylko stek maniackich bredni. Chyba, że za kolaborację z Niemcami (w rozumieniu negatywnym) uznawać wszystko, co w jakikolwiek sposób szkodzi świętej matce Rosji, ale zostawmy w spokoju panslawistycznych rusofilów z ich paranojami. Nie o tym jest ten tekst.
Per analogiam, można tu równie dobrze wspomnieć o wystąpieniach Romana Dmowskiego na posiedzeniach rosyjskiej Dumy, zanim zaczęto wyrzucać z niej Polaków. A także o spotkaniach niektórych jego i innych czołowych endeków z międzynarodówką panslawistyczną w Moskwie i Sankt Petersburgu. Wywoływały one niemałe wstrząsy w polskim środowisku narodowym. „Jakże nieszczęśliwa czy spodlona jest Warszawa, kiedy reprezentuje ją taki Dmowski!” – krzyczał związany jeszcze wtedy z endecją Studnicki na łamach wydawanego przez siebie „Votum Separatum”. Wtórował mu inny wybitny publicysta wczesnoendecki Tadeusz Grużewski ,a także czołowy przedstawiciel tego nurtu na Mazowszu, redaktor „Gońca”, Zygmunt Makowiecki. W kongresówce Narodowa Demokracja przeżyła wówczas kilka poważnych frond i rozłamów, m.in. powstał NZR, którego działacze sprzeciwiali się jakimkolwiek kompromisom z rosyjskim zaborcą. Ostatecznie jednak czarne wizje dotyczące Dmowskiego, snute przez zdecydowanych antagonistów Rosji, były głęboką przesadą. Nie działał on jako „agent rosyjskich interesów”, choć z autorskiej perspektywy rzeczywiście jego taktyka w owym czasie była bardzo kontrowersyjna. Podobnie jak zorganizowany w 1916 roku „protest lozański”, który można z perspektywy czasu odbierać jako próbę przypodobania się francuskim elitom politycznym w zamian za torpedowanie korzystnej dla Polaków zmiany koniunktury w postaci Aktu V Listopada – a więc uznania przez Niemców polskich aspiracji niepodległościowych.
Najlepiej ujął to całościowo Stanisław Cat-Mackiewicz, który starał się szukać złotego środka między dwoma zwaśnionymi obozami Polski przedwojennej: "Mieliśmy tylko dwóch nieromantyków w polityce, którzy przerwali przeszło stuletni romantyzm orientacji naszego kraju, tj. Dmowskiego i Piłsudskiego. Jeden, gdy wybuchła wojna 1914 roku, powiedział: „Trudno, trzeba iść z Rosją”, drugi: „Trudno, trzeba iść z Niemcami”." Na tym wypada zakończyć historie o „agentach”, wkładając je tam, gdzie ich miejsce – między bajki, abstrahując kompletnie od Catowskiej krytyki romantyzmu jako takiego.
A co mówi Europa?
Nacjonaliści w Polsce byli i są krytycznie nastawieni wobec postaci Józefa Piłsudskiego. Zagranica nie miała takich dylematów. Leon Degrelle, waloński krzyżowiec i wódz przedwojennego „Rex”-u w swym fundamentalnym dziele „Wiek Hitlera” pisał: „Marszałek Piłsudski w swej wielkiej mądrości zaproponował internacjonalizację arterii dostępu do Morza [Bałtyckiego] w sposób korzystny dla Polski i Niemiec. Gdyby zaadoptowano formułę Piłsudskiego, być może świat uniknąłby wojny.” Podobnie, wielkim „nacjonalistycznym przywódcą” nazywał go Hitler, który w ogóle uważał Piłsudskiego za bohatera całej Europy, pogromcę bolszewików, który jeszcze w 1943 roku utyskiwał w rozmowie z premierem Bułgarii: „Gdyby żył stary Piłsudski, wszystko by się inaczej potoczyło”, itd. Nie inaczej pisał dowódca pierwszej wielonarodowej dywizji Waffen SS – „Wiking”, generał Feliks Steiner: „Przez całe życie Piłsudski walczył o wolność swojego narodu. Wniósł rozstrzygający udział w utworzenie Rzeczypospolitej Polskiej i został jej pierwszym marszałkiem (…). Jeszcze na łożu śmierci dostrzegał wielkie zagrożenie ze strony światowego bolszewizmu, z którym zmagał się zwycięsko pod murami Warszawy.” Możliwe więc, że obcokrajowcy dostrzegali to wszystko, czego nie chciało dostrzec wielu Polaków. Podobnie jest z generałem Francisco Franco – dla europejskich, w tym i polskich nacjonalistów stanowi on przede wszystkim symbol rozbicia głowy bolszewickiej hydrze w Hiszpanii oraz krucjaty przeciw Sowietom w postaci „Błękitnej Dywizji”. Nie ma dla nich takiego znaczenia to, o czym (słusznie) przypominają hiszpańscy narodowi radykałowie – że Franco do kwestii nacjonalizmu podchodził instrumentalnie, że próbował ją mieszać na siłę z reakcyjnym monarchizmem, niepokornym idealistom groził śmiercią lub zamykał ich do więzień, a sam otaczał się gromadą klakierów, którzy ostatecznie lekką ręką wyprzedali wszystkie ideały frankistowskie. Tak, to rzeczywiście prawda – ale miał też nieśmiertelne zasługi. Nie dla nacjonalizmu, czy falangizmu, którego wizerunek mocno nadszarpnął – ale dla Hiszpanów i Hiszpanii jako takiej. Europejskim nacjonalistom łatwiej zatem podziwiać Piłsudskiego, pogromcę bolszewików z 1920 roku (to jest dla nich ważne, nie jakaś tam Bereza Kartuska i pałowanie idealistów z ONR przez policję) – ale czy to oznacza, że my mamy być w tej kwestii bezrefleksyjni?
Wystarczy zresztą spojrzeć na pozytywny przykład płynący zza granicy – we Francji Front Narodowy, przez wiele lat mocno trzymający się Petaina i antyrepublikańskiej tradycji Francji Vichy, obecnie docenia niektóre aspekty Republiki, potrafi także znajdować źródła inspiracji we francuskiej Rewolucji. Niemieccy nacjonaliści, którzy jeszcze kilka lat temu kurczowo trzymali się manifestowania starej flagi Cesarstwa („Schwarz-Weiss-Rot”), dzisiaj posługują się również barwami „Schwarz-Rot-Gold”, też przecież silnie zakorzenionymi w niemieckiej historii, czego nie zmienił fakt, że po 1945 roku stały się one symbolem RFN i NRD, czyli dwóch satelitów na żołdzie obcych molochów. Złotemu Świtowi zdecydowanie najbliżej do historycznych „Batalionów Bezpieczeństwa”, czyli greckiej wersji narodowego socjalizmu. Jedna z pieśni bojowych organizacji śpiewana jest do melodii Horsta Wessela, a jeszcze w 2007 roku na okładce oficjalnego magazynu ruchu widniało popiersie Rudolfa Hessa (będącego od strony matki Grekiem, co z lubością podkreślają tamtejsi narodowi socjaliści). Dziś partia ta oczyściła się z elementów sekciarskiego pogaństwa, a w sferze historycznej składa hołd zasługom chrześcijańskiego nacjonalisty, greckiego dyktatora Joannisa Metaksasa, który walczył z faszyzmem i hitleryzmem. Potężny narodowo-radykalny Jobbik otacza czcią Miklosa Horty’ego, wybitnego przywódcę narodu węgierskiego, któremu można zarzucić wiele – zwłaszcza w kontekście prześladowań strzałokrzyżowców i innych narodowych rewolucjonistów.
Postawa naszych kolegów z Europy nie jest podyktowana jakimś płytkim oportunizmem, lecz dogłębnym zrozumieniem faktu, że nacjonalista, oprócz symboli i znamienitych nazwisk ze zbiorowej pamięci wykasowanych, musi wziąć na swój sztandar symbole, nazwiska i cytaty, z którymi utożsamia się większa część narodu (odrzucając oczywiście rozmaite demokratyczne kanalie i tym podobnych). Dlatego w naszym przypadku, kiedy przykładowo bł. Jan Paweł II porównywał komunizm z dzikim kapitalizmem albo potępiał w najostrzejszych słowach amerykańską „interwencję” w Iraku, powinniśmy się w tych tematach na jego słowo powoływać jak najczęściej, nie patrząc przez moment, że w innych kwestiach być może byłoby mu z nami nie po drodze. Tak samo zasadne jest, byśmy cytowali Józefa Piłsudskiego, kiedy nazywał demokratycznych politruków „publicznymi szmatami”, bo tylko w naszych ustach – ideowych spadkobierców wrogich sanacji narodowców - słowa te nie stracą na wiarygodności. Cóż za ironia losu.
Podsumowanie
Tragedią Polski przedwojennej był głęboki rozdźwięk pomiędzy zręcznym przywódcą w osobie Józefa Piłsudskiego a narodowcami - najwybitniejszymi konceptualistami i ideologami politycznymi w polskiej historii. Narodowi radykałowie XXI wieku muszą, oprócz stawiania na piedestale swych wielkich poprzedników z ONR/NSZ, ogarniać całościowo historię swego narodu i jej tradycji politycznej. Pusta nienawiść i bezpodstawne oskarżenia są domeną ludzi małych. Postać śp. Marszałka Józefa Piłsudskiego powinniśmy zawsze i w każdym przypadku oceniać kompleksowo. Nader wszystko obca powinna być nam postawa sekciarzy i doktrynerów, spoglądających na wszystko z perspektywy programów i abstrakcyjnych założeń, bez uwzględniania szerszego kontekstu historycznego. Trawestując Mosdorfa, musimy być świadomi, że przed nami stoi heroiczne zadanie stania się większymi od tych, z których czerpiemy swe inspiracje. Nigdy tego nie osiągniemy, jeżeli w odruchu leczenia własnych kompleksów - bo ruch nacjonalistyczny mimo „wielkich marszy” jest nadal słaby, bo mamy zerowy lub prawie zerowy wpływ na sytuację polityczną w kraju – będziemy opluwać pamięć ludzi, którzy wskrzesili polską państwowość. Potrzeba nam więcej pokory, wytrwałości i ciężkiej intelektualnej orki, a nie będziemy dłużej musieli tego robić.
Jak napisał kiedyś mądrze amerykański myśliciel i abolicjonista Henry David Thoreau, „na tysiąc szarpiących za gałęzie przypadnie jeden, który sięgnie korzeni”. Twierdzenie to, jest szczególnie prawdziwe, jeśli przyjrzymy się omawianym w tekście sylwetkom takim, jak Niewiadomski, Studnicki, Mosdorf, czy Cat-Mackiewicz. Wszyscy ci ludzie, każdy na swój sposób, szukali jakiegoś złotego środka łączącego piłsudczykowski „patriotyczny socjalizm” z myślą narodową i narodowo-radykalną. Zdawali się rozumieć, że w konflikcie endeków z sanatorami pod grubą warstwą pomówień i wzajemnego niezrozumienia, wcale nie kryła się jakaś fundamentalna wojna o wartości, a jedynie konflikt przeciwstawnych sobie koncepcji, z których intencją każdej było dobro kraju i narodu. Jednak, czyż sam Mosdorf nie pisał: „Rozum dzieli ludzi”? My ze swojej strony zachowamy się prawdziwie rycersko, kiedy oddamy należną cześć Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, pomimo wszelkich błędów, jakie popełnił lub mógł popełnić w całym swoim życiu, oddanym jednej tylko sprawie – Polsce.
Daniel Kitaszewski
Wybrana bibliografia
W. Studnicki, Wskazania polityczne irredentysty polskiego, Lwów 1913.
Idem, Od socjalizmu do nacjonalizmu, Lwów 1904.
F. Steiner, Ochotnicy Waffen SS. Idea i poświęcenie, Lublin 2010.
E. Niewiadomski, Kartki z więzienia, Poznań 1923.
J. Mosdorf, Wczoraj i Jutro, Warszawa 1938.
J. Siemiątkowski, Narodowcy a Piłsudski. Spór nie do przezwyciężenia?, „Polska Niepodległa”, 2014.
Między lewicą a prawicą
Między lewicą a prawicą, czyli rozważania o antysystemowości i działaniu w XXI wieku.
Tekst ten jest wstępem do cyklu rozważań poświęconych współczesnej idei rewolucji. Rewolucji antysystemowej, antykapitalistycznej i antyliberalnej. Idei wymierzonej w świat XXI wieku zdominowanego przez jednostkę i jej hedonistyczne antywartości. Współczesna rewolucja zaczyna się w człowieku dopiero później, kiedy dojrzeje, wychodzi poza jedną osobę, idea zaczyna zataczać co raz szersze kręgi. W cyklu esejów postaram się naszkicować wartościowe idee oraz radykalne ugrupowania, z których należy czerpać, aby nie utknąć w micie „prawdziwie polskiego nacjonalizmu”. Wyjaśnię, dlaczego należy czerpać z tzw. „lewactwa” lat 70-80, jeśli ktoś naprawdę chce przejść na pozycje antysystemowe i dlaczego Ruch Narodowy nie jest tym, który obali demoliberalny system w Polsce.
XXI wiek to okres całkowitego upadku ducha wspólnotowego i politycznego we współczesnych społeczeństwach. Masowość, kultura mieszczańska i idąca za nią massa damnata zastąpiła lokalność, poczucie więzów i wynikające z tego obowiązki wobec bliźnich. Współczesny człowiek nie chce narażać się dla grupy, dbać o jej interes, czy pomagać innym. Neoliberalne wartości, którym hołdują ludzie XXI wieku, zamieniły społeczeństwa w zbiór indywidualności, gdzie każdy chce konsumować, nie martwić się i żyć szczęśliwie bez zobowiązań. Rozbite więzi społeczne doprowadziły do tego, że wiele osób zaczyna się zastanawiać, czy pojęcie narodu ma jeszcze sens, czy to już tylko slogan związany z terminem Staatsnation Meineckego. Indywidualizm, materializm, konsumpcjonizm, niszczenie sfery ducha oraz obojętność to plagi XXI wieku, które rozbijają poczucie więzi, będące fundamentem każdego ruchu społecznego.
Rewolucjoniści XXI wieku stają przed trudnym wyborem: co robić, jak walczyć i przede wszystkim, czy to jeszcze ma sens. Walka zbrojna, przy rozbudowanym, państwowym aparacie kontroli i represji, bez odpowiedniego zaplecza finansowo-społecznego, nie ma sensu. Pozostaje walka na płaszczyźnie ideowej, która jest również trudna z racji obojętności społecznej. Neoliberalne dogmaty bardzo szybko przyjmują się w każdym społeczeństwie, rozbijając lokalną tradycję, kulturę i wykształcone przez wieki więzi społeczne. Wszyscy stają się tacy sami i gdzie ten multikulturalizm…
Nacjonalista chcący włączyć się w wojnę przeciwko nowoczesnemu światu staje na początku trudnej i zawiłej drogi. Musi dokonać wielu wyborów, zmienić sposób życia, pokonać wiele słabości, a przede wszystkim zmierzyć się z sobą samym. Wojna, którą rozpocznie to przede wszystkim wojna dwóch światów duchowych, to tam dojdzie do największej bitwy. Świata upadłego, niskich żądz, chtonicznego, ze światem lunarnym, arystokratycznym, który Juliusz Evola nazywa aryjskim. To tutaj dochodzi do największej batalii, kiedy młody nacjonalista odkryje te wartości i zapragnie przekazać je zniewieściałemu, opętanemu filisterstwem społeczeństwu. Zobaczy, że jest to bardzo trudne, współczesne społeczeństwo jest, idąc za św. Augustynem, masą potępioną (massa damnata) i nie reprezentuje sobą żadnych aspiracji duchowych, dlatego głównym zadaniem współczesnych rewolucjonistów jest rozbudzenie pierwiastka duchowego w tych ludziach.
W tym momencie przyszły rewolucjonista zada pytanie: gdzie szukać inspiracji? Zacznijmy od Polski, a mundurkowi działacze odpowiedzą chórem: „Roman Dmowski i endecja”. Niestety nie jest to właściwa droga. Doktryna endecka dostarczyła wielu interesujących rozwiązań, jednak odeszła od swoich ludowych założeń już w początkach XX wieku, kierując się ku interesom mieszczan i właścicieli ziemskich oraz bogatych przedsiębiorców. Oczywiście rozłamowcy 1934 roku w postaci ONR oraz ZMN skupili się na tych wykluczonych grupach, ale w dalszym ciągu były to tylko symboliczne gesty, które nie pociągnęły za sobą niczego konkretnego.
Doktryna piłsudczykowska, druga wielka myśl II RP, bazowała na etosie państwowo – wojennym w związku z czym była trochę bliższa społeczeństwu. W Legionach mógł walczyć każdy, dzięki temu idea ta spajała wiele klas społecznych. Najważniejszym ruchem, który znalazł się na orbicie wpływów piłsudczyków, był bez wątpienia syndykalizm. Doktryna polskiego syndykalizmu przesiąknięta była duchem rewolucji i patriotyzmu, pozytywnego patriotyzmu. Jej twórca Stanisław Brzozowski (1878-1911) wielokrotnie podkreślał, że trzeba oderwać polską świadomość narodową od wiązania jej ze szlachectwem i jego kompleksami. Nowa, polska świadomość powinna być skupiona na etosie ludzi pracy, którzy stworzą mit silnej, solidarnej i walczącej Polski. Idee te kontynuowali w II RP teoretycy polskiego syndykalizmu na czele z Kazimierzem Zakrzewskim, który twierdził, że tylko sojusz młota i miecza pomoże zbudować nowe państwo i nowe społeczeństwo. Zakrzewski pisał: „Syndykalizm to jedyny ruch rewolucyjny, który odmładza narody, odradza je wewnętrznie budzi w nich nowe siły. To jedyna siła społeczna, która zapowiada i przygotowuje nowe Odrodzenie”.(przypis) Syndykaliści przeanalizowali ówczesne idee polityczne w postaci rewolucji antyliberalnych, od bolszewizmu po narodowy socjalizm, ukazując ich mocne i słabe strony, które podsumowali: „Bolszewizm czy faszyzm w procesie dziejów nowego świata zrobiły już swoją robotę, której odwalanie raz jeszcze nie jest chyba nikomu potrzebne. Powinniśmy dążyć do przejścia ponad tymi systemami do dalszego okresu rewolucji antyliberalnej, bardziej konstrukcyjnego i, powiedzmy sobie, więcej ludzkiego, ale w każdym razie iść naprzód z każdym dniem”.(przypis) Po śmierci Zakrzewskiego myśl syndykalistyczna upadła, zmienił się jej kierunek, patriotyczno – rewolucyjny zastąpił demoliberalny, co widać doskonale na przykładzie Związku Syndykalistów Polskich.
Trzy wielkie nurty polskiej myśli międzywojnia warto znać i należy z nich czerpać. Niestety, w sporej mierze są już nieaktualne. Powstaje pytanie: co dalej?
Warto zwrócić się w kierunku doktryn wypracowanych w Europie Zachodniej. Zarówno tych, które wyrosły na fascynacji faszyzmem, jak i tych skrajnie lewicowych (powojennych). W XXI wieku idea „Wielkiej Polski” pozostaje czystą utopią, nacjonaliści wielu państw stawiają na europejską współpracę i walkę o Europę, która tylko zjednoczona jest w stanie odeprzeć demoliberalną propagandę oraz przywrócić jej miejsce w świecie. Żeby zbudować stabilny ideowy fundament pod taką działalność, należy zacząć czerpać z... anarchistów i wyklętych socjalistów. Anarchistów, takich jak Proudhon i Bakunin, ich rewolucyjny zapał, antykapitalizm oraz stawianie na lokalność to, co dzisiaj jest naprawdę ważne. Wyklęty socjalista, teoretyk rewolucyjnego syndykalizmu Georges Sorel, zwolennik każdej rewolucji, krytyk dogmatyzmu socjalistów i ich parlamentarnej gry otworzył oczy na wiele spraw, których nie można dostrzec. Następnie warto spojrzeć na ideologów doktryn faszyzujących: na Oswalda Mosleya i jego doktrynę europejską, francuskich nacjonalistów z kręgu Charlesa Maurrasa kończąc na strasserystach oraz narodowych syndykalistach pokroju Georgesa Valois oraz Ramiro Ledesmy Ramosa. Warto sięgnąć do wspomnień wojennych Leona Degrelle’a, czy Dragana Sotirovicia. Dzięki takiej literaturze można postawić fundament, podwaliny pod dalszy rozwój rewolucyjny.
Okres powojenny i upadek doktryn walki, które punktem kulminacyjnym była rewolucja 1968 roku to czas, gdzie należy zacząć czerpać z rozwiązań popularnego „lewactwa”. Frakcja Czerwonej Armii, Autonomia Operaia, Czerwone Brygady, grupy autonomistyczne to doskonałe przykłady, które pokażą, jak wielki był duch rewolucyjny, jak walczyć z kapitalizmem, w którym kierunku prowadzić działania i jak się organizować.
Upadek ZSRR to kolejny szturm demoliberalizmu, tym razem w kierunku wschodnim. To atak na świat słowiański oparty o stare tradycje, kulturę i zwyczaje. Świat, którego komunizm nie zniszczył, a ideowa globalizacja coraz solidniej podkopuje. Świat silnych ludzi i jeszcze silniejszego ducha. Świat, który zjednoczony byłby poważną siłą na arenie światowej. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że zaraz po rozpadzie ZSRR powstawały silne ruchy polityczne wymierzone przeciwko macdonaldyzacji tych społeczeństw. Wymownym przykładem jest ruch narodowo-bolszewicki, łączący w sobie elementy różnych doktryn. Silnie akcentowany jest ruch autonomicznych nacjonalistów wraz z wariacjami ideowymi, które co raz chętniej przyciągają młodych ludzi i są szansą na wywołanie rewolucyjnego ducha pośród młodych.
Ważna sferą jest kultura, której młody rewolucjonista nie może zaniedbać. Wielu artystów było prawdziwymi rewolucjonistami, którzy chcieli porywać ludzi do walki z opresyjnym systemem. Wagner, Dali i wielu innych wyznaczyli trendy, które przeniosły się na politykę. Podobnie jest w XXI wieku, wielu artystów to ludzie antysystemowi. Jedni wybierają prostą drogę i szokują pracami uderzającymi w dobry smak i poczucie godności. Inni, jak np. Banksy uderzają swoimi pracami w kapitalizm. Muzyka, o której można napisać bardzo dużo, to również droga budowania świadomości. Rock Against Communism to nurt, który skończył się na początku XXI wieku. Rock tożsamościowy, czy hatecore skierowane są na wąską grupę odbiorców. Dużą rolę zaczyna odgrywać rap, nie tylko ten narodowy, patriotyczny, ale również ten antysystemowy, skierowany w kapitalizm i jego pseudowartości. We Francji najbardziej znaną artystką bijącą w neoliberalny świat jest Keny Arkana. Graffiti, rap to elementy, które doskonale docierają do młodych umysłów i mogą w nich rozpalić rewolucyjnego ducha o czym wiedzą nacjonaliści XXI wieku w wielu państwach Europy i Ameryki Południowej.
Oczywiście szukając własnej drogi nie należy odrzucać klasyki. Rewolucjonista powinien poznać historię greckiej Sparty, myśl klasyków greckich, społeczne poglądy na pracę św. Tomasza, a będzie mógł wtedy tworzyć rewolucję. Dzięki temu pozna przyczyny upadku współczesnego świata. Zrozumie, iż dopóki w życiu społecznym silnie oddziaływały na siebie sfera duchowa i sfera materialna, ludzie żyli w harmonii. Mieli poczucie siły wewnętrznej, prezentowali określone wartości, za które świadomie i godnie oddawali życie. Tworzyli naturalne hierarchie, gdzie każdy pełnił ważną rolę. Organiczne społeczeństwa tworzyły lokalne wspólnoty spójne wewnętrznie oparte na współpracy.
Zmian trzeba dokonać w swoim światopoglądzie, potem w sercach ludzi, aż wypracuje się sorelowski mit, który porwie tłumy. Tekst ten był wstępem, który miał przybliżyć tematykę kolejnych esejów, które będą poświęcone szukaniu inspiracji i zrozumieniu współczesnego bezideowego świata. Nie można dokonać rewolucji bez aktywności społecznej i wiedzy. Wiedzy, która nie opiera się na cytowaniu ważnych postaci i życiu mitem partyzantki antysowieckiej, ale również na znajomości antykapitalistycznych i antyimperialistycznych ruchów powojennych, które oddziaływują do dziś na polityków systemowych, jak i antysystemowców oraz kwestii kontrkultury.
Jan Zakrzewski
Bibliografia
K. Zakrzewski, Dlaczego jestem syndykalistą, Przegląd Współczesny, 1929 (nr 91).
K. Zakrzewski, Od Lenina do Hitlera, Warszawa 1931.
Liberalizm nas zabije
Demografowie biją na alarm – do 2050 roku populacja naszego kraju zmniejszy się o przeszło 4,5 miliona osób. Równocześnie wśród Polaków szerzy się ideologia, która zakłada całkowite wycofanie się państwa z prowadzenia polityki społecznej. W czasie, gdy walka o naród oznacza przede wszystkim walkę o dzietność polskich matek, o niedopuszczenie do demograficznej i ekonomicznej katastrofy, jak wirus rozprzestrzenia się liberalne zaczadzenie.
Na rodziny ani złotówki!
W Polsce modne stało się ubolewanie nad losem uciemiężonych przedsiębiorców i ich obrona przed opresyjnym państwem. Państwem, które wielu jawi się jako socjalne, mimo iż formę „maksimum” przyjmuje tylko w sferze fiskalizmu. W złym tonie jest dziś napominanie o fatalnym położeniu polskich pracowników. Już nawet ośrodki kojarzone jako lewicowe stają się własną karykaturą, występując w interesie silniejszych podmiotów. Nie ma niczego zdrożnego w podkreślaniu rzeczywistych patologii sytemu, których przecież nie brakuje. Jednak niewiele osób postuluje uproszczenie nadmiernie skomplikowanych przepisów podatkowych obciążających małe polskie firmy, czy zniesienie niepewności wynikającej ze zmiennych interpretacji tychże. Najczęściej krytyka nieudolnych rządów przyjmuje najbardziej demagogiczną z form - negującą możliwość efektywnego działania systemu w ogóle - przeciwstawiając mu wolny rynek, jako rozwiązanie niemal wszystkich istniejących problemów. Całe grupy społeczne przyjmują tę retorykę, której sednem de facto jest pozbawienie ich wszystkich praw i wpływów, wywołując grymas uśmiechu i politowania na twarzach propagatorów tych idei, takich jak członkowie Atlas Economic Research Foundation – prorynkowego think tanku, finansowanego przez ExxonMobil, swego czasu największą spółkę na świecie.
Przez „wolnościowe” treści sączone zewsząd ludzie zatracili swoją naturalną intuicję, która pozwalała im dostrzegać rzeczywiste przyczyny ich złego położenia. Uwierzyli, że zagraniczne koncerny żerujące w naszym kraju na niskich kosztach pracy nie pragną prawie niczego innego, jak przychylić im nieba, ale nie pozwala im na to państwo, rabując pracowników z połowy pensji, prowadząc przy tym „kryminalną redystrybucję”, czy ustanawiając „nikomu niepotrzebne” prawo pracy. Odrzucanie zasadności istnienia usług publicznych nie omija polityki prorodzinnej. Uważając ją za marnotrawstwo, krytykują rządy nie za to, że realizują imitację polityki społecznej, w dodatku okrojoną, ale wręcz przeciwnie – za to, że w ogóle o niej mówią.
Dziś możemy obserwować długofalowe skutki wycofania się państwa z tej sfery.
Akt zgonu ex ante
Polacy nie potrzebują wojny, by stać się narodem wymarłym. Nierozwinięta polityka społeczna, czy wręcz jej brak, ma swoje odzwierciedlenie we wskaźnikach rozwoju demograficznego. Pod względem współczynnika dzietności (ang: Total Fertility Rate – TFR), który w 2012 roku wyniósł wg danych Banku Światowego 1,3, nasz kraj zajmuje 8. miejsce od końca na 254 badane podmioty. Wartość wskaźnika jest drastycznie niższa, niż pożądane ok 2,1, zapewniające prostą zastępowalność pokoleń. Możemy obserwować trwały trend spadkowy tego wskaźnika w Polsce od początków przejścia na gospodarkę rynkową, z niewielkimi wahaniami.
Tak niski wskaźnik dzietności przekłada się na wspomniane we wstępie prognozy, zapowiadające katastrofę. Jeśli obecne trendy radykalnie się nie zmienią, nie tylko będzie nas mniej, ale także zmieni się struktura wiekowa naszego społeczeństwa. Prognozy Eurostatu pokazują, że w 2060r. 34,5 % ludności naszego kraju będzie miała co najmniej 65 lat, co będzie drugim najgorszym wynikiem w UE, a mediana wieku ma wynieść 51,2 roku, co z kolei oznacza trzeci wynik od końca wśród państw członkowskich. Demograf, prof. Krystyna Iglicka-Okólska szacuje, że współczynnik całkowitego obciążenia demograficznego ludności w wieku produkcyjnym osiągnie poziom 90,63 – „To oznacza, że na 100 osób w wieku produkcyjnym przypadać będzie blisko 91 osób w wieku poprodukcyjnym oraz dzieci.”. Takie parametry zwiastują upadek systemu ubezpieczeń społecznych, załamanie się budżetów państwa i samorządów. Nietrudno wyobrazić sobie powagę konsekwencji za tym idących.
Egoizm czy warunki?
Niektórzy poddadzą w wątpliwość, czy rzeczywiście ułomność funkcjonowania naszego państwa, a co za tym idzie – panujące warunki ekonomiczne, są główną przyczyną niewielkiej liczby posiadanych przez Polaków dzieci. Należy tę kwestię rozstrzygnąć - wszakże trzeba przyznać, że na dzietność wpływa wiele czynników, nie tylko bezpośrednio związanych z warunkami bytowymi w szerokim tego słowa znaczeniu. Istotną rolę odgrywa też mentalność, a ściślej rzecz ujmując – chęć (lub jej brak) do posiadania dzieci, przyjęty model rodziny, czy choćby długość edukacji. Warto więc zadać sobie pytanie – czy poprawa warunków bytowych Polskich rodzin wystarczyłaby do znacznego zwiększenia dzietności? Może nasi rodacy po prostu nie chcą zakładać licznych rodzin? Z odpowiedzią przychodzą nam brytyjscy badacze, którzy sprawdzili, ile dzieci rodzą mieszkające na terenie ich kraju imigrantki. Okazuje się, że Polki, które wyemigrowały do Wielkiej Brytanii, rodzą o wiele więcej dzieci niż ich rówieśniczki w Polsce. Wskaźnik TFR dla Polonii na wyspach wyniósł 2,13, a więc zdecydowanie powyżej wartości zapewniającej prostą zastępowalność pokoleń. Co ciekawe, nie można tego tłumaczyć strukturą wiekową polskiej emigracji, ze względu na konstrukcję wskaźnika, który składa się z cząstkowych wskaźników dla każdej grupy wiekowej, co wyjaśniła w wywiadzie dla Rzeczpospolitej prof. Krystyna Iglicka-Okólska. Trudno też przyjąć tezę, że emigrowały osoby o wyjątkowo rodzinnym usposobieniu. Oznacza to, że w sprzyjających warunkach ekonomicznych Polki są gotowe rodzić o wiele więcej potomków.
Skoro mamy dowód na to, że główną przyczyną negatywnych przemian demograficznych zachodzących w naszym narodzie są warunki bytowe, należy się zastanowić, jakie modyfikacje systemu sprzyjałyby poprawie sytuacji.
Polityka społeczna, głupcze!
Przykładem skutecznej polityki prorodzinnej może być Francja. W tym kraju po latach zapaści postawiono na silne wsparcie par decydujących się na posiadanie dziecka. Z poziomu 1,66 współczynnika TFR w roku 1993, po latach systematycznej poprawy udało się osiągnąć zadowalające 2,01 w roku 2010. Co ważne, niewielki udział w tym sukcesie miała wyższa dzietność imigrantek – wprawdzie współczynnik TFR dla kobiet pochodzenia imigranckiego był wyraźnie wyższy, ale w populacji kobiet w wieku 20-40 lat stanowiły one zaledwie 7%, przez co wpływ ich imponującej dzietności na ogólny wskaźnik TFR wyniósł zaledwie 0,1 punktu procentowego. Poprzez system ulg, zasiłków i inwestycji w usługi publiczne, takie jak żłobki i przedszkola, Francja wydaje około 4% PKB na politykę demograficzną. Ten sukces jest o tyle znamienny, że kraj ten uchodzi za jeden z najbardziej obciążonych pod względem popularności stylu życia nastawionego na realizację kariery zawodowej i osobistych ambicji, przy niechęci do budowania rodziny.
Reanimacja
Chcąc stworzyć koncepcję systemowego wspierania rodzin, należy wziąć pod uwagę kilka najważniejszych czynników bytowych, które wpływają na decyzje par pragnących posiadania co najmniej jednego dziecka. Najistotniejsze będą: warunki mieszkaniowe, dostępność przedszkoli, warunki pracy, płaca i siła nabywcza (nie bez przyczyny wymieniane na końcu).
Dla godnego i prawidłowego funkcjonowania rodziny niezbędne jest odpowiednie mieszkanie. Jest to jedno z najistotniejszych dóbr, umożliwiające spełnianie szerokiego spektrum potrzeb - od tych najbardziej fundamentalnych, jak potrzeby fizjologiczne, przez potrzebę bezpieczeństwa, po potrzeby społeczne i samorealizacji. W sytuacji, w której coraz więcej młodych ludzi nie posiada odpowiedniej zdolności kredytowej, czy to ze względu na poziom dochodów, czy brak umowy o pracę na czas nieokreślony, która umożliwiłaby zakup własnej nieruchomości, pojawia się ważny problem dostępności mieszkań. Na cele mieszkaniowe gospodarstwa domowe w Polsce przeznaczają 20,8 % swoich dochodów, co oznacza, że jest to drugi co do wielkości wydatek. W gospodarstwach domowych, które nie posiadają prawa do nieruchomości (własnościowego, spółdzielczego własnościowego, czy spółdzielczego lokatorskiego) i muszą wynajmować mieszkania po cenach rynkowych, odsetek ten jest zdecydowanie wyższy. Wynajmowanie lokum od osób prywatnych oprócz wysokich czynszów posiada jeszcze jedną wadę, szczególnie istotną w przypadku poszukiwania miejsca do życia dla rodziny – brak stabilności. Umowę najmu można stosunkowo szybko rozwiązać, co w wielu przypadkach może oznaczać niespodziewaną konieczność przeprowadzki do innego rejonu miasta, ze względu potencjalny brak wolnych mieszkań w bliskiej okolicy. Stanowi to znaczny problem, zarówno dla rodziców, którzy mogą mieć kłopot z dojazdami do miejsca pracy, jak i dla dziecka – przymus zmiany przedszkola lub szkoły to nie tylko komplikacje formalne, ale także zmiana środowiska, która może destrukcyjnie wpływać na rozwój młodego człowieka. Tego problemu nie rozwiąże regulowanie czynszów, gdyż ustalenie cen maksymalnych po pierwsze spotkałoby się z ogromnym oporem społecznym, a po drugie, mogłoby doprowadzić do spadku podaży odpowiednich nieruchomości, mimo iż inwestycja w mieszkania na wynajem jest stosunkowo lukratywną i pożądaną, zapewniającą relatywnie wysoką stopę wzrostu, przy niskim ryzyku. Sytuacji nie poprawią również programy pomocowe, polegające na dopłatach do kredytów, nie mówiąc już o takich, które umożliwiają staranie się o takie wsparcie wyłącznie w przypadku zakupu nieruchomości z rynku pierwotnego. Przede wszystkim taka pomoc byłaby skierowana do osób, które są i tak w stosunkowo przyzwoitej sytuacji, bo przy niewielkiej pomocy państwa posiadają zdolność kredytową. Ponadto, faworyzowałaby ona deweloperów, kosztem osób prywatnych sprzedających mieszkania na rynku wtórnym. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest stworzenie programu budowy przez państwo tanich mieszkań na wynajem długoterminowy dla niezamożnych rodzin, również w formie partycypacji w kosztach budowy. Taki projekt nie tylko wspomagałby rodziny, które bezpośrednio skorzystałyby z takiej oferty, ale również te, które wynajmowałyby nieruchomości o podobnym standardzie po cenach rynkowych, gdyż zwiększona podaż mieszkań będących substytutami powinna spowodować spadek czynszów najmu mieszkań „komercyjnych”.
Równie ważna jak dostępność tanich mieszkań jest osiągalność publicznych żłobków i przedszkoli, które umożliwiłyby podjęcie pracy obu rodzicom w stosunkowo niedługim czasie po narodzinach dziecka. Jak źle wypada nasz kraj na tym polu, pokazuje porównanie z opisywaną wcześniej Francją – w 2008r. w tym kraju 42% dzieci w wieku poniżej 3 lat korzystało ze żłobków lub przedszkoli, a w Polsce tylko 7,9%. Z badań Eurostatu wynika, że w Polsce 56% dzieci w wieku powyżej 3 lat nie miało dostępu do przedszkola. Jeśli chcemy przetrwać jako naród, to nie mamy wyboru – musimy budować publiczne placówki opiekuńcze dla dzieci.
Warunki pracy są kolejnym elementem, który w naszym kraju nie sprzyja rodzinom. Żeby posiadać dziecko, trzeba mieć czas na opiekę nad nim, na wychowywanie, czy po prostu wspólne spędzane chwile. Tymczasem Polacy należą do najbardziej zapracowanych narodów – pod względem czasu pracy jesteśmy na 4. miejscu wśród państw UE. Jakby tego było mało, w wielu branżach, a szczególnie w handlu, można zaobserwować wyraźną tendencję do wydłużania pracy do późnych godzin wieczornych oraz zrównywania trybu pracy w niedzielę z dniami powszednimi. Oznacza to, że wtedy, kiedy dzieci są w szkole, rodzice odpoczywają po pracy lub przed pracą, a kiedy ich pociechy wracają z placówek edukacyjnych, opiekunowie wybierają się na drugą zmianę w zakładzie. W weekend, a w szczególności w niedzielę, która mogłaby być świetną okazją do nadrobienia tych rodzinnych zaległości i spędzenia wspólnie czasu, rodzice znów zmuszani są do pracy, na niemal identycznych zasadach jak w dni „robocze”. Popularny niegdyś system pracy od poniedziałku do piątku, w godzinach od 7 do 15, tak naturalny i dobrze korelujący z rodzinnym trybem życia, stał się dziś przywilejem dla nielicznych. Oczywistym jest, że specyfika niektórych branż wymusza ciągłą pracę i systemy zmianowe, również w weekendy. Natomiast należałoby w takich przypadkach stosownie rekompensować pracownikom te niedogodności, mając na uwadze odmienną użyteczność czasu w różnych częściach dnia i tygodnia. Nie ma za to żadnych przeciwwskazań, aby ukrócić praktyki działalności dużego handlu w niedzielę. Zakaz handlu w ten dzień obowiązuje np. w Niemczech i Austrii, bynajmniej nie ze względów religijnych. Oczywiście nie leży to w interesie właścicieli wielkich centrów handlowych i hipermarketów, których odwiedzanie w ten dzień tygodnia stało się dla wielu Polaków wręcz formą rozrywki. Te podmioty w istocie straciłyby na takim rozwiązaniu prawnym, gdyż konsumenci nie dokonywaliby u nich impulsywnego zakupu z reguły niepotrzebnych produktów przy okazji „zwiedzania” tych centrów. Ciężko natomiast mówić o stratach dla gospodarki narodowej jako takiej, gdyż rzeczywiście potrzebne produkty Polacy kupowaliby w inne dni tygodnia, a zaoszczędzone poprzez zredukowanie nieprzemyślanych zakupów pieniądze przeznaczyliby na inne cele – jak choćby oszczędności na przyszłość. Argumenty hipermarketowych lobbystów o konieczności redukcji zatrudnienia należy puścić w niepamięć, gdyż kolejnym ważnym zadaniem państwa w zakresie poprawy warunków pracy jest kontrola przedsiębiorstw pod względem przestrzegania przepisów BHP i egzekwowania praw pracowniczych – nie należą dziś do wyjątków w tych podmiotach sytuacje, że zatrudnieni pracują bez wymaganych przez prawo zabezpieczeń (nie tylko jeśli chodzi o wyposażenie, ale również stosowne przerwy), a przede wszystkim są przeciążeni obowiązkami, także w stosunku do zapisów w swoich umowach. Gdyby zlecane im zadania były odpowiednie do możliwości i płacy, liczba obecnie zatrudnionych mogłaby być wręcz niewystarczająca.
Niedostateczna jest wciąż ochrona pracujących kobiet w ciąży i po porodzie. Mimo iż zapisy prawne regulują tę kwestię w stopniu umiarkowanie dobrym, nadal pojawia się problem z praktyką i dochodzeniem swoich praw.
Ostatnim z podstawowych elementów warunków bytowych, są płace i ich siła nabywcza. Bezpośredni wpływ państwa na zarobki jest ograniczony. Obniżanie składek i stawek podatków nakładanych na pracę spowodowałoby, że tylko część z tych środków trafiłaby do kieszeni pracownika, a część do pracodawcy (ponieważ pracodawca nie byłby zmotywowany do transferu korzyści ze zmniejszonych danin do zatrudnionego – wolałby zachować całość dla siebie, a pracownikowi zapłaciłby tylko tyle więcej, ile wymógłby na nim rynek pracy w danej branży i regionie), a w dodatku skutkowałoby zmniejszeniem wpływów do budżetu, potrzebnych m.in. na realizację polityki prorodzinnej właśnie. Pozostaje ustalenie płacy minimalnej, która nie może być zbyt wysoka, aby część zatrudnionych – niewykwalifikowanych i niedoświadczonych, których praca nie przyniosłaby pracodawcy przychodów pokrywających ich gażę, nie została pozbawiona miejsca na rynku pracy. Można za to zadbać o upowszechnienie stosowania umów o pracę, aby zapisy o płacy minimalnej obejmowały wszystkich tych, których obowiązki względem podmiotu gospodarczego spełniają wymagania stosunku pracy – należy więc zdecydowanie poprawić zarówno częstotliwość, jak i skuteczność kontroli prawidłowości stosowania, bardzo dziś popularnych, umów zlecenia i o dzieło. Często wystarczyłoby bezwzględne zniesienie obowiązku informowania podmiotu gospodarczego o planowaniu wszczęcia kontroli przez organ kontrolujący. Kolejnym działaniem, które mogłoby polepszyć sytuację finansową rodzin, byłby system ulg podatkowych, obejmujący zarówno zdecydowanie zmniejszoną stawkę podatku od towarów i usług na artykuły dziecięce, jak i dużo większą kwotę zmniejszającą podatek dochodowy (wpływającą na wysokość tzw. kwoty wolnej od podatku) – zwiększającą się z każdym kolejnym dzieckiem w rodzinie. Dla tych rodzin, które z różnych powodów nie posiadają dochodów, lub są one niskie, należałoby stworzyć system zasiłków na dzieci. Dobrym posunięciem, choć może mniej bezpośrednio pomocnym, ale bardzo ważnym w wymiarze symbolicznym, byłoby zagwarantowanie wstępu do publicznych ośrodków kulturalno-rozrywkowych rodzinom za cenę np. dwóch biletów dla dorosłych, bez ograniczeń co do ilości posiadanych dzieci.
Zegar tyka
Czas mija nieubłaganie, a z każdym kolejnym rokiem negatywnych przemian demograficznych coraz bliżej jesteśmy momentu, w którym nie ma już ratunku. Jeśli w najbliższym czasie nie doczekamy się odpowiedzialnych ludzi u steru władzy, którzy za absolutny priorytet obiorą wsparcie rodzin, czeka nas katastrofa demograficzna, ekonomiczna i duchowa narodu. Niestety, zwrot naszego państwa w kierunku aktywnej polityki społecznej jest mało prawdopodobny, a szansa na to zmniejsza się wraz ze wzrostem popularności ideologii liberalnej i zwiększaniem się liczebności elektoratu antysocjalnego.
Łukasz K.
Bibliografia
Prognoza ludności na lata 2014-2050, Główny Urząd Statystyczny, Warszawa 2014r., tabl. 17, http://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/ludnosc/prognoza-ludnosci/prognoza-ludnosci-na-lata-2014-2050-opracowana-2014-r-,1,5.html dostęp: 17-11-2014r.
ExxonMobil finansuje klimatycznych sceptyków, Wprost, 2010, http://www.wprost.pl/ar/202625/ExxonMobil-finansuje-klimatycznych-sceptykow/ . Dostęp: 17-11-2014r.
Pojęcie stosowane w badaniach statystycznych statystyki publicznej, Główny Urząd Statystyczny, http://old.stat.gov.pl/gus/definicje_PLK_HTML.htm?id=POJ-1058.htm . Dostęp: 17-11-2014r
Fertility rate, Total, THE WORLD BANK, http://data.worldbank.org/indicator/SP.DYN.TFRT.IN/countries?order=wbapi_data_value_2012+wbapi_data_value+wbapi_data_value-last&sort=desc . Dostęp: 17-11-2014r.
Piotr Szukalski, Czy w Polsce nastąpi powrót do prostej zastępowalności pokoleń?, Uniwersytet Łódzki, http://dspace.uni.lodz.pl:8080/xmlui/bitstream/handle/11089/4160/Zast%C4%99powalno%C5%9B%C4%87%20pokole%C5%84.pdf?sequence=1 , dostęp: 17-11-2014r.
Opracowanie własne, na podstawie danych z Banku Światowego: Fertility rate, Total, THE WORLD BANK, http://data.worldbank.org/indicator/SP.DYN.TFRT.IN/countries?order=wbapi_data_value_2012+wbapi_data_value+wbapi_data_value-last&sort=desc . Dostęp: 17-11-2014r.
Polska starzeje się w ekspresowym tempie. Grozi nam rewolucja?, Forsal, 2014, http://forsal.pl/artykuly/769227,polska-starzeje-sie-w-ekspresowym-tempie-grozi-nam-rewolucja.html. Dostęp: 17-11-2014r.
Babies born in England and Wales to non-UK born mothers, Office for National Statistics, 2014, http://www.ons.gov.uk/ons/rel/fertility-analysis/childbearing-of-uk-and-non-uk-born-women-living-in-the-uk/2011-census-data/info-mother-s-country-of-birth.html . Dostęp: 17-11-2014r.
Jak dzieci, to tylko na emigracji, Rzeczpospolita, 2014, http://www.rp.pl/artykul/1093843.html?p=1 . Dostęp: 17-11-2014r.
Indicateur conjoncturel de fécondité - France métropolitaine, Institut national de la statistique et des études économiques, http://www.bdm.insee.fr/bdm2/affichageSeries.action?anneeDebut=1993&anneeFin=2012&recherche=criteres&codeGroupe=1504&idbank=001686825 . Dostęp: 17-11-2014r.
Rafał Frąc, Francuska polityka prorodzinna, Stowarzyszenie Absolwentów Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, http://saksap.ksap.gov.pl/?page_id=3613#_ftn7 . Dostęp: 17-11-2014r.
Wykres 6, Sytuacja gospodarstw domowych w 2013 r. w świetle wyników badania budżetów gospodarstw domowych, GŁÓWNY URZĄD STATYSTYCZNY Departament Badań Społecznych i Warunków Życia, Warszawa 2014r.
Przedszkola w Polsce: miejsce w publicznych placówkach ma tylko 43 proc. dzieci, Forsal, 2013,http://forsal.pl/artykuly/708610,przedszkola_w_polsce_miejsce_w_publicznych_placowkach_ma_tylko_43_proc_dzieci.html Dostęp: 17-11-2014r.
Bożena Kłos, Czas pracy w Polsce na tle innych państw członkowskich Unii Europejskiej, Tabela 2, strona 66, Studia BAS, http://orka.sejm.gov.pl/WydBAS.nsf/0/838BB23CC0D0E291C1257C4700457B75/$file/Klos.pdf dostęp: 17-11-2014r.
Uzasadnienie projektu ustawy „ WOLNA NIEDZIELA” o zmianie ustawy - Kodeks pracy, wraz z aktami wykonawczymi i wynikami przeprowadzonych konsultacji, http://wolnaniedziela.org/documents/uzasadnienieustawyWN.pdf dostęp: 17-11-2014r.
Rzeczpospolita Prekariuszy
Spośród wielu, średnio zresztą zabawnych żartów, zafundowanych obywatelom przez komunistyczne władze, jednym z najbardziej bezczelnych i głupich, było nazwanie Rzeczpospolitej Polskiej mianem „ludowej”. Dziwne poczucie humoru czerwonych towarzyszy nie spotkało się raczej z uznaniem wśród teoretycznie będącego gospodarzem kraju, a w praktyce upodlonego, pogardzanego i zniewolonego ludu. Podobnie jest i dziś. Zwykłym szyderstwem ze strony nowej władzy jest powtarzana w kółko gadka o „wolnej” Polsce, w którą zdają się nie wierzyć nawet same „gadające głowy”, czyli przedstawiciele establishmentu, o czym zdarza się im w przypływie szczerości, tu i ówdzie, powiedzieć. Im bardziej jednak odczuwalny jest ciężar demoliberalnych kajdan, tym więcej System czyni wysiłków, by mit owej „wolności” podtrzymać. Zwłaszcza teraz – ćwierć wieku po jej „odzyskaniu”, nieprzerwanym potokiem płynie ku nam powódź systemowej propagandy. Dziś po prostu inaczej mówić nie wypada. Byle polityczne popychadło, cieszący się namiastką władzy kmiot z najgłębszej prowincji, byle dziennikarzyna z lokalnych mediów, rzygają bez przerwy, odmienianym przez wszystkie przypadki słowem „wolność”, tak, że wielu z naszych rodaków, mimo ciążącego coraz bardziej brzemienia systemowych łańcuchów, bezkrytycznie ów mit powiela. Witamy w Polsce A.D. 2014 – kraju, gdzie wolność bywa mylona z samowolą, zniewolonym politycznie i ekonomicznie kraju prekariuszy, rozproszonych i słabych, niepewnych swego losu.*
Prekariat a Proletariat
Obecna, podobno wolna, Polska, mogłaby z powodzeniem zmienić swa nazwę na Rzeczpospolitą Prekariatu. Już nawet nie proletariatu, zdolnego w przeszłości do samoorganizacji i różnorakich form oporu, lecz właśnie prekariatu, który nie dość, że brak mu własnej tożsamości, to w dodatku nie jest w stanie zorganizować się, czy wypracować wspólnej strategii w walce o swoje prawa. W ujęciu socjologicznym prekariat lokuje się w środku stawki pomiędzy tradycyjną klasą robotniczą a podklasą, zwaną „marginesem społecznym”, do której zalicza się m.in. bezrobotnych. Kim są przeciętni polscy prekariusze? To najczęściej młodzi ludzie, przed 35 rokiem życia, którzy, jak to trafnie ujęła autorka raportu „Młodzi 2011”, prof. Krystyna Szafraniec, „zostali złapani w pułapkę tymczasowych form zatrudnienia”. Jak wynika z tego i podobnych dokumentów, ujmujących w liczby dramat pokolenia epoki potransformacyjnej, osoby miedzy 18 a 34 rokiem życia stanowią ponad połowę (zarejestrowanych) bezrobotnych, a bezrobocie wśród młodzieży jest dwukrotnie wyższe od średniej. Jednocześnie ponad 60 procent pracujących młodych Polaków skazanych jest na umowy tymczasowe, zaś nowicjusze na rynku pracy zaczynają od bezpłatnych staży, które jednak przypominają pracę na cały etat.
Niepewność, poczucie braku stabilności, a także lęk przed tym, co przyniesie jutro, to nieodłączni „towarzysze” prekariuszy. Trzeba przy tym zaznaczyć, że na potrzeby tekstu, tą nazwą określa się tylko ludzi, którzy krótkoterminowe umowy o pracę, zajęcia dorywcze, cząstkowe etaty, czy wreszcie migracje zarobkowe traktują jako zło konieczne, nie zaś tych, którzy co prawda mieszczą się w definicji tego pojęcia, lecz prekaryjne warunki pracy są dla nich pewnym stylem życia, świadomym wyborem. Mowa tu głownie o przedstawicielach bardzo dobrze płatnych zawodów, zatrudnionych jako menedżerowie, programiści, inżynierowie, którzy z racji wysokich kwalifikacji nie muszą nawet ubiegać się o „kodeksowe” formy zatrudnienia.
Trudności podjęcia zorganizowanej próby oporu przeciwko prekaryjnym formom zatrudnienia są spowodowane czynnikami zarówno systemowymi, jak i społecznymi. Z jednej strony próby te, zmierzające do założenia oficjalnie działających związków pracowniczych, napotykają barierę w postaci przepisów, które uniemożliwiają założenie takowych związków ludziom zatrudnionym na różnych rodzajach umów „śmieciowych” (umowy cywilnoprawne, umowy agencyjne, samozatrudnienie). Z drugiej – tą barierą jest mentalność samych prekariuszy, których cechuje aż nazbyt indywidualistyczne podejście do życia, oraz ogólne, charakterystyczne dla całego społeczeństwa zniechęcenie, stąd też w Polsce, gdzie zmasowane protesty społeczne wypaliły się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia, nieprędko można będzie oczekiwać pojawienia się powszechnych ruchów społecznych, silnej reprezentacji wspólnych interesów przeciw kapitalistycznemu wyzyskowi.
Prekariat podstawą III RP
Proces transformacji w Polsce, podobnie jak i w innych „demoludach” opierał się w znacznym stopniu na generowaniu prekaryjnych warunków pracy. Lata dziewięćdziesiąte były dekadą upadku państwowych zakładów pracy, które później trafiały już w ręce prywatne. Skala zjawiska nie zmniejszyła się w latach późniejszych – przeciwnie, wraz z nastaniem XXI w., i wyrastającymi jak grzyby po deszczu agencjach pracy tymczasowej oraz ogólnym „trendzie” zatrudniania pracowników na umowy cywilnoprawne, występowanie prekaryjnych warunków pracy przybrało na sile. Pod względem ilości umów śmieciowych, „wolna” od 25 lat Polska jest w ścisłej czołówce niechlubnego rankingu wśród krajów europejskich i nie zanosi się na to, by wkrótce miało być inaczej. Według danych statystycznych, ogólna liczba Polaków zatrudnionych na „śmieciówkach” oscyluje w granicach 30 proc. ogółu zatrudnionych. Spośród tej liczby aż 85 proc. skazanych na „śmieciówki” to osoby przed 24 rokiem życia. Pod tym względem pozostawiamy w tyle nawet zmagających się z potężnym bezrobociem Hiszpanów. Podnoszone co jakiś czas postulaty ograniczenia „śmieciówek”, czy chociaż zrównania ze sobą umów na czas określony i nieokreślony, natrafiają na twardy mur sprzeciwu ze strony środowisk biznesowo – politycznych, otwarcie mówiących o konieczności likwidacji „socjalistycznego” Kodeksu Pracy, i powrocie do umów cywilnoprawnych, w praktyce cofających stosunki na linii pracodawca – pracobiorca, do ponurej rzeczywistości XIX wiecznego kapitalizmu.
Błędne koło?
Problem jest niezwykle poważny, a co gorsze narasta i nikt nie znajduje satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie o metody, jakimi trzeba uzdrowić chorą sytuację. Coś, co miało być (przynajmniej na papierze) jedynie stanem przejściowym, trwa do dzisiaj. Bez kompleksowych rozwiązań systemowych nie może być mowy o skutecznym powstrzymaniu patologii prekaryjnych warunków zatrudnienia. W obliczu konsekwencji niżu demograficznego, które jako społeczeństwo odczujemy już niebawem, takie rozwiązania są konieczne tu i teraz. Powrotu kilku milionów naszych rodaków, którzy na chleb postanowili zarobić poza granicami kraju, nie ma co się spodziewać w najbliższej przyszłości, o ile w ogóle. Dołączają do nich wciąż nowi chętni, którzy swą przyszłość wiążą nie z krajem urodzenia, z którym nie czują się już w żaden sposób związani, lecz z którymkolwiek spośród krajów zachodnioeuropejskich, gdzie zamierzają żyć i pracować. Powstałą w ten sposób wyrwę w strukturze ludnościowej kraju planuje się zapełnić sprowadzeniem do Polski siły roboczej z innych krajów, także tych pozaeuropejskich. Jest to rozwiązanie, za którym coraz głośniej optują przedstawiciele mainstreamu, zarówno politycznego jaki też gospodarczego, a które na dłuższą metę będzie skutkować jeszcze większym demograficznym bałaganem, oraz całym wachlarzem innych „dobrodziejstw” związanych z przyjmowaniem imigrantów. Prekaryjnych warunków zatrudnienia to jednak nie zmieni. Polska dalej będzie więc Rzeczpospolitą Prekariuszy, jednak już nie tylko tych rodzimych, ale również i tych „importowanych”.
Czy zatem, parafrazując klasyka sceny narodowo – społecznej, prekariat wstanie z kolan, by zmierzyć się z „upiorem zdrady”? Jest skazany tylko na siebie, gdyż w interesie sił demoliberalnych nie leży przecięcie wrzodu niesprawiedliwości i wyzysku. System jednak panicznie boi się wszelkich, choćby i najmniejszych przejawów zorganizowanego oporu i oddolnych, „niekoncesjonowanych” ruchów sprzeciwu. Światełko w tunelu jest, jednak prawdziwej wolności, nie zaś jej ordynarnej namiastki pod nazwą III Rzeczpospolita, nikt Polakom nie poda na tacy. Ją po prostu trzeba wywalczyć.
Zbigniew Lignarski
* Termin „prekariat” powstał poprzez połączenie owej niepewności (ang. precarious) ze słowem proletariat. Jego popularyzatorem jest brytyjski ekonomista, prof. Guy Standing, autor książki „Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa.” Źródeł jego powstania można doszukiwać się także w angielskim precarity lub francuskim precarité, wywodzących się z łacińskiego rdzenia caritas, oznaczającego miłosierdzie, miłość do bliźniego, troskę. W tym przypadku, wywodzący się z terminologii chrześcijańskiej „prekariat”, oznacza kogoś, kto ze względu na swoje fatalne położenie wymaga modlitwyi wsparcia. Zob. Sowa J., Prekariat – proletariat epoki globalizacji, [w:],Robotnicy opuszczają miejsca pracy, Łódź 2010
Dyktat politycznej poprawności w środowiskach narodowych
Polityczna poprawność przesiąka życie III RP w każdym calu. Nie oszczędza nawet tych środowisk, które chciałyby się widzieć w kategoriach antysystemowych. Mowa oczywiście o różnych odcieni nacjonalistach. Różnych odcieni, bo przecież i wśród nominalnych narodowych radykałów, tkwiących często mentalnie w hasłach z 1934 roku, paradoksalnie nie brakuje takich, którzy każdy ruch analizują pod kątem tego co powiedzą media.
Niektórzy po prostu nie wyobrażają sobie, że można prowadzić działalność w sposób inny niż dyktuje to mityczny system, a jeśli już zdecydują się nagiąć reguły gry, to robią to tak by „nie przesadzić”. Nie jest niniejszy tekst nawoływaniem do okazywania skrajnych postaw na każdym kroku, niszczenia „mienia publicznego” czy też stosowania tzw. „przemocy”. Nie jest w ogóle nawoływaniem do czegokolwiek poza przemyśleniem paradygmatu narzuconego nam przez umoczone w dzisiejszej rzeczywistości siły polityczne. Wbrew pozorom, dyktat politycznej poprawności w szeroko pojętym obozie nacjonalistycznym objawia się w wielu dziedzinach. Zajmijmy się kilkoma z takich dziedzin.
Kult umiarkowania
Nie jest już dziś tak, że każdy narodowiec chce być umiarkowany za wszelką cenę, ale z całą pewnością mało kto dobrze czuje się z łatką „skrajniaka”. W związku z tym dobiera słowa tak, by nie wyszło, że jego zdanie za bardzo wybiega poza ogólnośrodowiskowy mainstream. A przecież często jest tak, że narodowcy nie mają nic mądrego do powiedzenia na jakiś temat poza utartymi frazesami, powtarzanymi po swoich sytuujących się nieraz na pozycjach centroprawicowych (również nie zawsze mądrych) autorytetach, stąd krytyka nadmiernie ugładzonych opinii nie jest czymś, co powinno się spotykać z potępieniem z samego faktu jej stosowania.
Unikanie radykalizmu, próby wpasowywania się w istniejący system były na przestrzeni ostatniego 25-lecia standardem w łonie znacznej części środowisk narodowych. Również dziś, gdy chce się kogoś zdyskredytować, zarzuca mu się „skrajność”, ewentualnie odbieganie od endeckich kanonów ideowych, bo przecież endecja „była umiarkowana”, „wolna od oszołomstwa”, no i oczywiście odwoływała się do mitycznego realizmu politycznego. O tym, że endeccy studenci, bardzo inteligentni na ogół przecież ludzie, a nawet bojówkarze rzeczywiście stonowanego ZLN ze Straży Narodowej lubili robić burdy na uniwersytetach i wiecach, na chwilę się jakby zapomina.
Liczy się, by mówić coś „umiarkowanego”, takiego co przełknie typowy polski prawicowiec, nie wykrzywiając twarzy odruchem obrzydzenia na myśl, że ktoś może w XXI wieku promować „prymitywny”, „plemienny” nacjonalizm. Widać to także w sferze symboliki. Wciąż niektórym nacjonalistom przeszkadzają „ekstremistyczne i rasistowskie” symbole miecza i młota, krzyża celtyckiego, a nawet falangi... Można przecież odrzucać przeróżne wariactwa, a jednocześnie nie popadać w oszołomstwo umiarkowania dla samego bycia nieskrajnym. Nacjonalizm stawia na bunt, a nie na pozowanie na grzeczną prawicę.
Narodowiec czy nacjonalista?
Wielu dłużej działających kolegów pamięta zapewne, że w czasach nieboszczki Ligi Polskich Rodzin modne było bzdurne rozróżnianie pomiędzy ideą narodową a nacjonalizmem. „Jesteśmy narodowcami, nie nacjonalistami” - któż nie słyszał wtedy takich słów? Uzasadniano to wyartykułowaną w „Myślach nowoczesnego Polaka” niechęcią Dmowskiego do wszelkiego rodzaju -izmów, i to pomimo, że kilkanaście stron dalej ten sam autor bez większych problemów używa słowa „nacjonalizm” w odniesieniu do własnych poglądów… Nacjonalista kojarzy się źle, pewnie od razu z nazistą, a narodowiec to takie polskie słowo, brzmi łagodniej i tak dalej. Sporo czasu wielu „narodowców” spędziło, by takie farmazony młodym ludziom kłaść do głów, na szczęście te czasy już dawno przeminęły. Dziś mało kto ma problem z własną nacjonalistyczną autoidentyfikacją, słowo to przyciąga młodych ludzi spragnionych czegoś innego niż wieczne międlenie o samym tylko patriotyzmie, do którego odwołać się może nawet członek PO, czy SLD. Słowo nacjonalizm brzmi zdecydowanie i dziś jest to raczej jego zaletą niż minusem.
Oczywiście nadal są tacy, którzy wolą je zastąpić narodową demokracją, ideą narodową, a nawet konserwatyzmem (sic!). Tak się jednak składa, że na ogół programowo, jak i mentalnie nie mają oni nic interesującego do zaproponowania. Takie dziś czasy, że „narodowcem” może być właściwie każdy, niemal niezależnie od wyznawanych poglądów. Być może przyjdzie czas, że wręcz mniejsze obciążenie będzie ze sobą niosło deklarowanie się mianem nacjonalisty niż stawianie się w jednym szeregu z różnymi „narodowcami”, którzy najchętniej partycypowaliby w nieco tylko ulepszonej (uczciwszej i bardziej patriotycznej?) III RP.
Legalizm
Wielu dziś ma usta pełne frazesów o radykalizmie, co i tak jest postępem w stosunku do lat dawniejszych, gdy wśród dużej części środowisk narodowych słowo to było na cenzurowanym – modne były różne „marsze ku centrum” i silenie się na upodobnienie do centroprawicy. Groteskowo jednak wygląda odcinanie się na każdym kroku od działań, które nie mieszczą się w obrębie prawa stanowionego przez III RP. Młodzież i „wykluczonych” przyciąga prawdziwy radykalizm. Nikt nie mówi tu o montowaniu siatki terrorystycznej ani czymkolwiek podobnym, jak chcą to ukazać krytycy takiej postawy. Dziecinadą byłoby zresztą namawianie do łamania prawa na łamach internetowego pisma, niemniej jednak kto ma zrozumieć to, co mam na myśli, ten zrozumie.
Bezrefleksyjny legalizm w historii był domeną jedynie tych ruchów nacjonalistycznych, które sytuowały siebie w roli obrońców zastanego ładu, walczących z siłami rewolucyjnymi, konserwujących to, co można było ocalić przed pochodem sił „destrukcyjnych”. Nie gloryfikując tych ruchów (bo i często nie ma powodów, by czuć do nich sympatię), nie da się odmówić im pewnej logiki. Logiki, która nie ma nic wspólnego z sytuacją panującą aktualnie w Polsce. Bunt młodzieży, bunt społeczeństwa, nabierający (całe szczęście!) charakteru tożsamościowego, sięgającego również do narodowego patriotyzmu, trzeba kanalizować również poprzez działania rzeczywiście radykalne. Promować także radykalny styl, zrozumieć, że nie różniące się od gabinetowych polityków gadające głowy pod krawatami nie będą się kojarzyć ludziom z niczym nowym. Już więcej, biorąc poprawkę na odmienność czasów, mieli na tym polu do zaproponowania odziani w sprane swetry styropianowi rewolucjoniści z lat 80.
Bo i na czym polegała rewolucja „Solidarności”? Na zjednoczeniu tych grup, które ówczesny system wyłączył z udziału w życiu państwowo-publicznym i które były na tyle aktywne, by stanąć do walki o swoje prawa, a następnie skierowania ich na tory działań kontestujących zastany porządek. Mowa tu o robotnikach, inteligencji, Kościele. Jak się to wszystko skończyło, jaką się okazała być ówczesna KOR-owska inteligencja dziś wiemy, nie zmienia to jednak faktu, że w tamtym okresie udało się sprawnie zbudować całkiem ofiarne kadry środowisk opozycyjnych właśnie w oparciu o taki sojusz „wykluczonych”. I podobne analogie można znaleźć w większości bardziej lub mniej udanych rewolucji ostatnich kilkudziesięciu lat. Żeby myśleć o przewrocie w jakimkolwiek sensie, potrzebna jest najpierw rewolucja myślenia – zerwanie ze schematami myślowymi charakterystycznymi dla dotychczasowych partii opozycyjnych, jak widać często bezrefleksyjnie przejmowanymi przez młodsze pokolenia. Jedną z takich barier do przełamania jest wtłoczone nam do głów przekonanie o tym, że spokój i porządek są wartościami najwyższymi, których burzenie jest czymś z zasady złym. Polityczna poprawność oddziałuje na środowiska narodowe również w tym względzie.
Oczyścić nacjonalizm z liberalnych przesądów
Wszystkie powyżej wymienione skłonności dotykają w mniejszym bądź większym stopniu współczesne polskie środowiska narodowe. Jak wskazują nie tylko przykłady z zagranicy, ale i zwykłe, życiowe doświadczenie, trwałych, rewolucyjnych zmian mogą dokonać tylko ruchy jawnie odróżniające się od świata, który zastały. Nie mogą one imitować istniejących wcześniej formacji mających cechy koncesjonowanej opozycji.
Ciężko sobie przecież wyobrazić sukces Jobbiku, czy Złotego Świtu, ale i nawet Frontu Narodowego, który jak na warunki zlewaczałej Francji jest partią niemal ekstremistyczną, w wypadku gdyby wymienione siły nie prezentowały się jako w pełni kontestujące aktualny ład. Są one w stanie zarysować przed swoimi rodakami wizję nowego państwa, opartego na innych zasadach. Przełamują schematy, w których żyły ich społeczeństwa przez kilkadziesiąt lat. Pomijając nawet fakt tworzenia ruchów prawdziwie społecznych, są diametralnie inne niż reszta sceny politycznej i dlatego zarówno odnoszą powodzenie dziś, jak i mają perspektywy długiego trwania na scenie politycznej.
Do aktualnie żyjących nacjonalistów należy odpowiedź na pytanie - jakiego obozu narodowego chcą? Miałkiego i zachowawczego, nieróżniącego się od grup konserwatywno-liberalnych, legalistycznego, silącego się razem z siłami demoliberalnymi na zwalczanie faszyzmu czy też radykalnego, mającego rewolucyjną ideologię, chcącego przeorać zastany świat i w takim właśnie duchu formującego swoją młodzież.
Jakub Siemiątkowski
Czas na „Szturm”!
Minął miesiąc, odkąd ruszyliśmy z pierwszym numerem „Szturmu”. W czasie tego miesiąca napływały do nas głosy wsparcia, za co jak najbardziej dziękujemy i wciąż zapraszamy do współpracy wszystkich, którzy ideologicznie stoją po naszej stronie. Pokazaliśmy, że współpraca ludzi z różnych organizacji, choć do niedawna wydawała się jeszcze nieosiągalna, jest jak najbardziej możliwai pożądana. Nasza gazeta nie jest przedstawicielką żadnej z organizacji, ale głosem wszystkich narodowych radykałów chcących odnaleźć swoją ideę we współczesnym świecie oraz dla tych, którzy przymierzają się dopiero do zasilenia szeregów rewolucyjnego nacjonalizmu. W żadnym z numerów nie będziemy narzucać odgórnej tematyki, dzięki czemu, jak przekonaliście się już w poprzednim numerze, poruszamy wszystkie sprawy dotykające naszej ideologii.
Kiedy w naszym kraju podobno jest „kryzys demokracji”, a dookoła nas trwają kłótnię o ważność wyborów, nasze środowisko patrzy na to ze zobojętnieniem. Nie dziwi nas upokarzanie demokracji przez nią samą, to jest jeden z czynników tego ustroju. Przepychanki demokratycznych władz z tak zwaną opozycją zakrawają na śmieszność. To jest ich piaskownica, dajmy im się nią nacieszyć, a zajmijmy się sobą i formowaniem samych siebie, jak i swojego otoczenia. Choć czasem może to zaboleć, że świat nie kręci się wokół nas – spokojnie, wiara w ostateczne zwycięstwo nie może opuszczać nas nigdy. A bitwa między wartościami naszego świata, a tego tworzonego przez współczesne elity demokracji trwa tak naprawdę każdego dnia i to te małe bitwy zadecydują, kto wygra całą wojnę. Po naszej stronie stoi fanatyczna wola zwycięstwa napędzana przez założenia naszej idei i drogi, którą obraliśmy już dawno, a po ich stronie wyłącznie strach i degeneracja. Więcej odwagi!
W czasach kiedy do czytania poleca nam się byle badziewia tworzone przez systemowych dziennikarzy, „Szturm” jest alternatywą na bylejakość i miernotę. Bardzo dużo jednak zależy od Was drodzy Czytelnicy, musimy razem zmienić otaczającą rzeczywistość. Razem tworzymy „Szturm”, dlatego też koniecznością jest wspólne promowanie pisma. Nasza propaganda ma być nieubłagana, a o „Szturmie” muszą usłyszeć wszyscy! Pokazując alternatywę oraz wpływając na coraz szersze kręgi społeczeństwa przybliżymy w ten sposób dni, w których w końcu dojdzie do odrodzenia się dumy naszego narodu i wielkości naszej ojczyzny.
W naszym kraju żyje wielu pesymistów, którzy twierdzą, że nic się już nie da zrobić i trzeba pogodzić się z zastanym stanem rzeczy. Swoim przykładem dajemy sygnał, że takie podejście jest nam obce i trzeba je jak najbardziej odrzucić. Oprócz ofensywy ideowej naszym zadaniem jest wlanie w serca naszych rodaków nadziei i pozytywnego myślenia. Tym bardziej polecajcie nasze pismo swoim znajomym i krewnym. Razem tworzymy historię, razem tworzymy przyszłość. Szturm, teraz!
Krzysztof Kubacki