
Szturm
Widmo półksiężyca krąży nad Europą czyli o islamofobii słów kilka
"Nasza cywilizacja jest barokowym pałacem do którego wtargnęła kudłata zgraja" - Nicolas Gomez Davila
Na początku niniejszego tekstu muszę podzielić się pewną osobistą uwagą - gdy w ubiegłym miesiącu w mojej głowie rodził się pomysł na poprzedni artykuł, poświęcony "grzechom polskich narodowców", wiedziałem, iż z pewnością jeden punkt może Czytelnika wyjątkowo zaciekawić - i o nim właśnie w trakcie przelewania myśli na papier (albo raczej, by być ścisłym - na puste pole edytora tekstu) zapomniałem. Gdy zreflektowałem się, było już za późno, uznałem jednak, że warto ów temat poruszyć w oddzielnym tekście. Kilka dni później doszło do głośnych wydarzeń które sprawiły, że poruszana poniżej tematyka stała się znów nadzwyczaj aktualna.
O czym mowa? O niechęci części polskich nacjonalistów do mięsa zmieszanego z surówką i sosem, a całością wsadzoną w bułkę lub ciasto - o kebabach. W końcu, jak głosi pewna mądrość, wydając dychę na to niezgorsze pożywienie umożliwia się przyjazd do Europy Arabowi. Co prawda wspomniana potrawa pochodzi z Turcji i też znaczna część zatrudnionych w lokalach sprzedawców to Turcy, a oni z Arabami to mają niewiele wspólnego, ale to jest zaiste dla głosiciela takowych mądrości nieistotne. Kupując kebaba - osiedlasz Araba. Koniec tematu.
Och, oczywiście, nie zamierzam recenzować tutaj walorów smakowych specjałów budek serwujących posiłek wygłodniałemu człowiekowi, pochylmy się jednak nad tą jakże palącą (niczym wyjątkowo ostry sos) problematyką - nad islamizacją Europy i islamem w ogóle. Zdaje mi się bowiem, że wielu z krzykaczy w gruncie rzeczy niespecjalnie wie - mówiąc językiem potocznym i pozostając jeszcze w klimatach gastronomicznych - z czym to się wszystko je. Czy więc żyjemy w oblężeniu, niczym mieszkańcy Minas Tirith atakowani przez nienawidzące wszystkiego, co dobre i piękne hordy Mordoru lub jak ostatni ludzie z Syjonu w trylogii "Matrix"?
Kilka miesięcy temu kilku osobników, których nie podejrzewam o reprezentowanie Himalajów intelektu, pozwoliło sobie zdewastować tatarski meczet. Ten akt nie tylko wandalizmu, ale też skrajnej głupoty jest wielce wymowny. Tatarzy przez setki lat wiernie służyli Rzeczpospolitej, przelewali za nią swoją krew i dali Polsce wielu wybitnych synów. Wyznawali i wyznają nadal islam, jednak nie wysadzają katolickich świątyń i nie planują zaprowadzić nad Wisłą szariatu. Ogromne zagrożenie z ich strony zostało jednak przez kilku dzielnych chuliganów (być może poczuwających się do "nacjonalizmu") udaremnione. Akt głupoty równie wielki, co przywoływane hasło o "arabskości" kebabów.
Nie jestem wybitnym znawcą islamu jednak wystarczy elementarna wiedza o świecie, wystarczy uważać na lekcjach w szkole oraz oglądać dziennik w telewizji by zorientować się, że w gruncie rzeczy czegoś takiego jak "islam" w ogóle nie ma, a jeśli nawet jest, to jest to równie płytkie i ogólne pojęcie jak "prawica" czy "chrześcijaństwo".
W końcu samych odłamów konserwatyzmu są dziesiątki, a na przestrzeni dziejów od Kościoła katolickiego odeszło tyle wspólnot, które nie jeden raz porozpadały się na tyle drobnych i często dziwnych grup (patrz: amerykańscy protestanci), że często dwóch wyznawców Chrystusa w gruncie rzeczy nie ma ze sobą zbyt wiele wspólnego. Za kadencji George'a Busha nakręcono pocieszną komedię z Hugh Grantem w roli głównej pod tytułem "American Dreamz" (w Polsce przetłumaczone jak zwykle oryginalnie - "Jak zostać gwiazdą"), w której podupadający talent show ma zostać uratowany dzięki udziałowi prezydenta USA. Sęk w tym, że głowa supermocarstwa przeżywa kryzys, siedzi zamknięta w Białym Domu i całymi dniami nie robi nic konstruktywnego - na przykład studiuje gazety. Gdy podczas lektury polityk zostaje odwiedzony przez (zdaje się - oglądałem to naprawdę dawno temu) sekretarza stanu ten dzieli się swoim najnowszym odkryciem - "czy wiedziałeś, że muzułmanie dzielą się na szyitów i sunnitów?". Taki jest niestety poziom wiedzy niejednego zaciętego wroga przysłowiowego kebaba. Tak, muzułmanie dzielą się na szyitów i sunnitów, a te na kolejne grupy, w tym rzecz jasna na tak ekstremistyczne jak wahabici. Nie sądzę jednak by przeciętny nacjonalista wiedział coś o tym, czym są hadisy, kijas, czym się różni szkoła hanbalicka (konserwatywna, występująca np. w Arabii Saudyjskiej) od hanafickiej (stosunkowo otwartej na świat) i tak dalej, i tak dalej. Grunt, że islam jest zły, bo terroryści i tak powiedział Max Kolonko, a on mówi, jak jest.
Po ataku w Paryżu doszło do wylania całego jadu na islam. Oczywiście o ile Al-Kaida i Państwo Islamskie z dumą przyjęły mord na dziennikarzach, o tyle wśród wielu muzułmanów po raz kolejny wywołał on sprzeciw. Między innymi wśród dość szanowanego przez wiele środowisk narodowo-radykalnych libańskiego Hezbollahu. Organizacja ta znana jest z tolerancji religijnej, wystarczy przywołać serdeczne przyjęcie Benedykta XVI podczas pielgrzymki. Na jednym z portali przeczytałem jednak komentarz, że lider partii z pewnością po prostu boi się kary na muzułmanach za akt terroru, nie można mu wierzyć, bo na pewno kłamie, gdyż wszyscy muzułmanie to kłamcy. Myślę, że wielu "narodowców" myśli podobnie. Tak, do jednego wora należy wrzucić szyitów i sunnitów, terrorystyczne organizacje islamistyczne jak Al-Kaida i Państwo Islamskie (które skądinąd nie pałają do siebie miłością), Arabów, Turków (szczególnie biorąc pod uwagę laicki charakter ich państwa), toczących walkę narodowo-wyzwoleńczą Palestyńczyków, Czeczenów, tolerancyjną religijnie Syrię Assada, wspierający tamtejszy rząd Hezbollah i Iran, Albańczyków, ciemnoskórych muzułmanów w sercu Afryki... wystarczy tej wyliczanki. Naprawdę? Wszystko razem do kupy? Wszyscy oni to terroryści? Litości.
Zostawmy jednak już na boku to, jaki jest charakter islamu oraz to, jaki jest przeciętny poziom wiedzy na ten temat. Popularna narracja głosi, że islam jest naszym (sic! - proszę zwrócić uwagę na to konkretne słowo) wrogiem, gdyż chce zniszczyć naszą cywilizację. Teorie takowe często głoszone są przez dwie grupy ludzi. Pierwsza z nich to nacjonaliści, którym brak jakiejkolwiek głębszej refleksji nad światem - nie widzę specjalnie sensu by rozpisywać się na ten temat, jest to po prostu aksjologiczna pustka a ich niechęć wynika wyłącznie z faktu: "bo są inni i podkładają bomby". Co prawda o wiele więcej zamachów terrorystycznych w Europie dokonują co roku, z tego co mi przynajmniej wiadomo, separatyści, ale widać oni wszyscy też po cichu wyznają islam.
Wygonienie zaś wszystkich muzułmanów... cóż, pomijając fakt, że w Polsce na przykład specjalnie nie ma kogo wypędzać, chyba, że kilku studentów będących nad Wisłą na Erasmusie oraz wspominanych już Tatarów, to zastanawia mnie czy zrealizowanie tego wspaniałego postulatu coś by zmieniło? Czy żyłoby się naprawdę o wiele lepiej? Byłby większy wzrost PKB? Poprawiłyby sie warunki socjalne osób ubogich? Ludzie zaczęliby częściej chodzić do kościoła? Może rozwodów byłoby mniej, a młodzież rzadziej interesowała się narkotykami? Cóż, obawiam się, że chyba jednak nie. Sprowadzenie całego programu politycznego do walki z islamem jest równie płytkie co, powiedzmy, fetysz rozbitego samolotu, który to wrak powinien wyznaczać całą politykę naszego państwa.
O wiele ciekawszym zjawiskiem jest jednak inna grupa ludzi. Są to wszelacy obrońcy Europy, Zachodu i tak dalej którzy robią to nie kierując się jakimś tępym rasizmem względem Arabów, ale - podobno - prawicowymi ideałami. Są to zarówno narodowcy, ale też wielu ko-liberałów. Często zresztą poglądy takowe określane są mianem narodowo-liberalnych. Nacjonalizm polegający na niechęci do imigrantów plus konserwatywne wartości z jednej strony (pomińmy fakt, że nacjonalizm niekoniecznie musi mieć charakter konserwatywny, to jeszcze jeden z wielu skrótów myślowych dzisiejszego świata), a z drugiej wolnorynkowa gospodarka. Tak to z pozoru wygląda.
Z pozoru. W rzeczywistości ten liberalizm jest o wiele bardziej szerszy. Zauważmy, dlaczego wiele gwiazd tej antyislamskiej prawicy, tych, których partie na Zachodzie zdobywają te kilkanaście procent głosów, dlaczego one chcą bronić Europy. Bo Europa ma być chrześcijańska, oparta na tradycyjnych wartościach? Nie, bo muzułmanie "każą naszym kobietom nosić burki", bo "wprowadzą szariat" (zagrażają demokracji liberalnej), bo "będzie państwo wyznaniowe jak w Iranie". Oni nie bronią Tradycji, oni bronią tego, co jest obecnie. Kwintesencją takowego "nacjonalizmu" jest oczywiście postawa Oriany Fallaci która na starość z socjalistycznej dziennikarki została wojującą ksenofobką i która zadeklarowała, że należy zwalczać islam wszelkimi możliwymi sposobami gdyż ona nie chce by ktoś się interesował z kim ona sypia. Trzeba powiedzieć jasno - takowe ruchy polityczne z tradycjonalizmem, narodowym radykalizmem czy konsekwentnym katolicyzmem nie mają absolutnie nic wspólnego. W imię tych "państw narodowych" oni wybrali, kogo bronią - bronią dzisiejszego nowoczesnego świata. Islamski terroryzm pochłania co roku w Europie tyle ofiar, co legalne aborcje i eutanazje jednego dnia (a jeśli mam wybierać czy wolę za oknem meczet czy klinikę aborcyjną to nie mam żadnego problemu z udzieleniem odpowiedzi), że o humanitarnych bombach zrzucanych w imię praw człowieka i demokracji przez francuskie czy brytyjskie bombowce na kraj, który miał to nieszczęście, że stał się akurat obiektem zainteresowania jednego czy drugiego mocarstwa nie wspomnę. Nie jest to oczywiście żadne usprawiedliwienie, ale nie można zapomnieć o tym, że dzisiejsza cywilizacja zachodnia nie ma absolutnie nic wspólnego z autentyczną kulturą europejską czy cywilizacją łacińską, jest jej zaprzeczeniem. Również i islamizm nie stawia sobie za wroga numer jeden chrześcijaństwa - uosobieniem Szatana miałyby być Stany Zjednoczone, Izrael, świat zachodni z racji liberalizmu, rozpusty i próby zaszczepienia tego na arabski grunt.
Kilkadziesiąt lat temu Julius Evola pisał w "Orientacjach", iż bardziej obawia się amerykańskiego liberalizmu niż sowieckiego totalitaryzmu gdyż Europejczyk zareaguje gdy zobaczy sowieckie czołgi jadące zniszczyć jego rodzinny dom - tymczasem nie zareaguje gdy modernizm zniszczy kulturę zachodnią i zatruje jego duszę. To co napisałem powyżej nie oznacza bynajmniej, że widzę w islamie sojusznika (który być może zaprowadziłby mniejszy lub większy "konserwatyzm"), oczywiście nie. Osłabia mnie jednak polski nacjonalista, który wykrzykując antykomunistyczne hasła jednocześnie poczuwa się do wspólnoty z redakcją pisma, której wulgarne antykościelne rysunki były na poziomie, do którego nie zniżyły się nawet najbardziej skrajnie lewicowe nadwiślańskie gazety, jej członkowie brali udział być może w najbardziej doniosłej i skutecznej lewackiej rewolcie w historii, a już o organizowanej przez nią nagonce na francuski Front Narodowy nie wspomnę. Jeśli jest wierzący to niech się pomodli za zbawienie duszy tych nieszczęśników by zaznali Miłosierdzia Bożego (w które sami nie wierzyli) - i tyle.
Polska, w przeciwieństwie do Europy zachodniej, jest generalnie ujmując jednolita etnicznie. Zmiany, które zachodzą we Francji, w Niemczech czy w Holandii muszą budzić zaniepokojenie. Nie chcę wyrokować, w jaki sposób tamtejsze społeczeństwa czeka los oraz w jaki sposób na chwilę obecną powinny postępować. Nie dajmy jednak wmówić sobie, że w starciu islamu z europejskim liberalizmem ten drugi jest naszym przyjacielem. Wręcz przeciwnie. Jeśli chcemy odrodzenia Europy, jeśli kiedykolwiek stała się krainą Wiary i Tradycji, musimy sobie uświadomić, że to ci, którzy zniszczyli Stary Kontynent są naszymi przeciwnikami, "narodowi liberałowie" zaś są pożytecznymi idiotami. Nawet jeśli obronią Europę przed islamem, to tak jak każdą upadającą cywilizację zniszczy ją co innego. Możliwe, że zabije sama siebie - wystarczy niski przyrost naturalny.
Walka o wartości, w które wierzyli nasi przodkowie albo obrona dzisiejszego nihilizmu. Kudłata zgraja, o której pisał Gomez Davila to nie sprzedawca kebaba, to legalna eutanazja dla dzieci która powoli wprowadzana jest w krajach Beneluksu, niegdyś jednego z najbardziej katolickich regionów na świecie.
Michał Szymański
Pozdrowienie narodowe
Tekst ten dotyczyć ma kwestii pozdrowienia narodowego, czyli tak zwanego "salutu rzymskiego", wykorzystywanego przez polskich narodowców, a nie ogólnej historii salutu. Ta była bowiem wielokrotnie opowiadana i opisywana. Ogólny zarys tego artykułu pochodzi z roku 2012. Pomimo, że pisząc go w tamtym czasie, uznałem go za ukończony, nigdzie się on jednak nie ukazał. Wykorzystywałem go jako referat na spotkaniach. Został on oczywiście poprawiony i rozbudowany. Na samym początku chcę zaznaczyć, że nie chcę jawić się tutaj jako historyk, a raczej pasjonat historii, świata idei i polityki, ale przede wszystkim idei narodowej. Idei narodowej, wobec której zarzuty o "kolaborację" czy "sprzyjanie hitleryzmowi" sięgają okresu przedwojennego, czyli czasów, kiedy wiele grzechów nazistom nie zostało jeszcze udowodnionych, a najczęściej, których to nawet jeszcze nie popełnili. Już wtedy polscy narodowcy, także z narodowo-radykalnego odłamu polskiego obozu narodowego, najbardziej przecież do faszyzmu i hitleryzmu porównywanego, skutecznie odrzucali te zarzuty. Jan Mosdorf, jeden z głównych ideologów ruchu narodowego młodego pokolenia, prezes Młodzieży Wszechpolskiej, jeden z liderów Ruchu Młodych Obozu Wielkiej Polski, po rozwiązaniu OWP przez pewien czas szef Sekcji Młodych Stronnictwa Narodowego, aż ostatecznie w 1934 roku pierwszy przywódca rozłamowego Obozu Narodowo-Radykalnego pisał: "Nie jesteśmy ani faszystami, ani hitlerowcami, przede wszystkim dlatego, że jesteśmy ruchem czysto polskim, nie potrzebujemy obcych wzorów. Nie uważamy się za faszystów ani za hitlerowców również dlatego, że oba te ruchy mają wiele wad, a nawet grzechów, którymi obarczać się nie chcemy. (...) Nie są to wzory, które chcielibyśmy naśladować". To jedne z bardziej znanych słów Jana Mosdorfa. Faszyzm był tworem włoskim, nazizm z kolei dziełem niemieckim. Mosdorf zauważył również, że: "Skoro już kogoś nie stać na twórczość własną, to już lepiej żeby naśladował rodzime wzory, niż bezmyślnie małpował prądy modne za granicą, co tak razi we wszystkich ruchach faszystowskich".
Niestety, system, lewacy, a za nimi powtarzające wszystko "lemingi" nie są w stanie zrozumieć, że każdy naród wytwarza swoją własną myśl narodową, swój własny ruch, obóz narodowy, uwarunkowany historią, tradycją, kulturą, religią oraz charakterem narodowym danej społeczności. Traktują oni ideę narodową jako coś uniwersalistycznego, a wynika to z ich postrzegania świata, bazującego na internacjonalizmie. Jeden z wielu nacjonalizmów w danym narodzie zawsze uzyskuje pozycje wiodącą, a pozostałe są raczej marginalnymi ugrupowaniami, które koncentrują się wokół jakiejś mniej lub bardziej sztucznie wymyślonej i sprzecznej z prawdziwą naturą tego narodu doktryny. Dlaczego tak się dzieje? Bowiem jeden z tych nacjonalizmów jest prawdziwy, odwołujący się do rzeczywistej historii, tradycji i obyczajów danego narodu. Można by rzec: wyrasta z niego. Pozostałe tworzone są właściwie przez różnych ideologów i samozwańczych wodzów, stają się doktrynami sztucznie wykreowanymi, podobnie jak komunizm, socjalizm czy liberalizm. Pozostają marginalne w duszy większości członków tego danego narodu. Roman Dmowski napisał kiedyś takie wspaniałe słowa: "Nie umiałbym powiedzieć, gdzie pierwej, we Francji, czy we Włoszech, użyto wyrazu >nacjonalizm< dla określenia nowego ruchu narodowego. Byłem zawsze zdania, że to termin nieszczęśliwy, osłabiający wartość ruchu i myśli, którą ten ruch wyrażał. Wszelki >izm< mieści w sobie pojęcie doktryny, kierunku myśli, obok którego jest miejsce na inne, równorzędne z nim kierunki". A przecież, i tu dalej Dmowski: "Naród jest jedyną w świecie naszej cywilizacji postacią bytu społecznego, obowiązki względem narodu są obowiązkami, z których nikomu z jego członków nie wolno się wyłamywać: wszyscy jego synowie winni dla niego pracować i o jego byt walczyć, czynić wysiłki, ażeby podnieść jego wartość jak najwyżej, wydobyć z niego jak największą energię w pracy twórczej i w obronie narodowego bytu. Wszelkie >izmy<, które tych obowiązków nie uznają, które niszczą ich poczucie w duszach ludzkich, są nieprawowite". Dany więc "nacjonalizm" musi być wprost ruchem narodowym, i żaden "izm" i sztuczna doktryna temu ruchowi potrzebny nie jest. Wynika on bowiem z historii, religii (jeśli jest ona czymś jednoczącym, a nie dzielącym, jak na przykład w Niemczech - dlatego nacjonalizm niemiecki często odwołuje się do korzeni pogańskich, wspólnych dla całego narodu), tradycji, kultury i obyczajów narodu. Dlatego właśnie w Polsce oczywistą rolę "nacjonalizmu wiodącego" odegrał obóz narodowy i jego narodowo-radykalny odłam. Nie chciał on tworzyć "nowego narodu", choć wprost opisywał wady Polaków, chociażby takie jak bierność. Był on politycznym "uosobieniem" polskości.
Nie znaczy to, żeby do swojego obozu narodowego nie wprowadzać czegoś, co może być dla naszego narodu dobre czy wręcz zbawienne. Nie chodzi o "ściąganie" wszystkiego żywcem. Są w Polsce i takie środowiska uważające się za nacjonalistyczne, których działalność koncentruje się właściwie jedynie na negowaniu własnej tradycji polskiego obozu narodowego i jego symboli, i usilnym wprowadzeniu w Polsce zagranicznych symboli, postaw i programów. To się rzecz jasna nigdy nie uda. Będzie to pociągające jedynie dla wąskiej grupy fanatyków, nigdy dla mas narodowych. A o naród przecież walczymy. Jednym z pewnych "symboli", które się w polskim ruchu narodowym pojawił, był tak zwany "salut rzymski". Jednym z ulubionych tematów mediów oraz lewackiej propagandy, mającej na celu oczernianie w oczach Polaków narodowców, jest mityczne tak zwane "hajlowanie". Jest to propaganda tak silna, że spotkałem się z takim określeniem wobec pozdrowienia narodowego nawet wśród niektórych grup narodowych. Jest to niebywały skandal. Tak zwani "antyfaszyści", czyli różnej maści lewacy, starają się udowodnić, że jesteśmy tak naprawdę faszystami czy neonazistami, między innymi dlatego, że podnosimy w górę swoje prawe dłonie. Oczywiście odnosi to spory sukces, gdyż zwykły, nieuświadomiony Polak, wychowany na komunistycznej, bądź obecnej, demoliberalnej propagandzie, widząc pozdrowienie narodowe rzeczywiście może widzieć w nim objaw uwielbienia dla Adolfa Hitlera czy poparcie dla czynów narodu niemieckiego wobec Polaków z okresu II wojny światowej. Jednak nic bardziej mylnego. Tutaj przechodzimy więc konkretnie do zagadnienia, jakim jest używanie przez Polaków tak zwanego "salutu rzymskiego".
Pozdrowienie narodowe, jak sama zresztą jego nazwa wskazuje, ma być tylko pozdrowieniem - innych Polaków, innych narodowców. Ma oznaczać zjednoczenie i współpracę wszystkich, którym zależy na Polsce i Polakach, którzy gotów walczyć są o naszą wolność, niepodległość i suwerenność naszej Ojczyzny. Wszystkich, którzy kierują się w swych myślach i działaniach myślą polską, myślą narodową. Dlatego porównywanie tego do oddawania czci Hitlerowi, jednego z wielu wielkich wrogów Polski i naszego narodu, kata milionów naszych rodaków, jest całkowicie oderwane od rzeczywistości i naszej idei. Lewica bowiem zawsze próbuje ukazać nas, narodowców, najbardziej w swych myślach i czynach zdecydowanych i ideowych, jako "nazistów", jako zdrajców, wykorzystując do tego szczerze patriotyczne i właściwe, antynazistowskie postawy Polaków, którzy nie są w dziedzinie myśli narodowej, samego ruchu narodowego, ani tym bardziej jego symboliki, uświadomieni. W polskim ruchu narodowym pozdrowienie to pojawiło się na długo, zanim Adolf Hitler doszedł do władzy, a więc zanim salut jako taki nabrał błędnego skojarzenia z oddawaniem czci niemieckiemu “Führerowi” czy idei nazistowskiej. "(...) Przedwojenni polscy narodowcy pozdrawiali się podniesieniem prawej ręki z zawołaniem >Czołem< lub >Czołem Wielkiej Polsce!<. Zawołania tego często także używano bez podniesionej prawicy. W Polsce tzw. rzymskie pozdrowienie pojawiło się około 1927 r. wśród działaczy Obozu Wielkiej Polski, a w późniejszych latach było powszechnie używane w Stronnictwie Narodowym, Młodzieży Wszechpolskiej i Obozie Narodowo-Radykalnym. W latach trzydziestych prawica narodowa nie dostrzegała w tym geście żadnego związku z wzorcami niemieckiego narodowego socjalizmu, gdyż te były przez nią z założenia odrzucane i potępiane jako antypolskie i antykatolickie". Warto dodać, że pozdrowienie narodowe używane było jeszcze przed powstaniem Obozu Wielkiej Polski, w którym to został oficjalnym symbolem organizacyjnym. W połączeniu z konkretną polską ideą narodową, która to uznawała Niemców za głównego geopolitycznego przeciwnika i największe zagrożenie dla bezpieczeństwa i pokojowego życia narodu polskiego, można więc uznać, że pozdrowienie narodowe miało i ma nadal wyraźny wydźwięk narodowy i patriotyczny, a więc co zatem idzie antynazistowski.
Tak, antynazistowski. Bowiem polscy narodowcy musieliby chyba cierpieć na swojego rodzaju rozdwojenie jaźni, pozdrawiając się przed wojną niby "nazistowskim pozdrowieniem", jednocześnie przestrzegając Polaków przez niemieckim zagrożeniem, posiadając antyniemieckie postulaty, widząc w nazizmie wroga polskości i katolicyzmu, a po wybuchu wojny z nazizmem walcząc i bardzo często ginąc w frontowych walkach z nazistowskim najeźdźcą, w obozach koncentracyjnych, łapankach oraz w lasach - jako żołnierze Narodowej Organizacji Wojskowej, będącej zbrojnym ramieniem Stronnictwa Narodowego, jako członkowie Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych, które to powstały z inicjatywy działaczy Obozu Narodowo-Radykalnego, czy też jako żołnierze Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Jak moglibyśmy być Polakami, walczyć z nazizmem, i jednocześnie niby pozdrawiać Hitlera? Najkrócej pisząc jest to po prostu nielogiczne. Częstym zarzutem jest także określanie pozdrowienia narodowego, dziś często nazywanego w środowiskach narodowych mianem "salutu rzymskiego", jako symboliki zaczerpniętej całkowicie od innych narodów, co przeczyć miało jego polskości, a więc właściwości używania go przez polskich narodowców, do tej polskości przecież się odwołujących. Warto w tym momencie dać możliwość odpowiedzi przedwojennym narodowcom polskim, cytując jeden z artykułów dotyczących tego zagadnienia, z prasy narodowej tamtego okresu: "Znamienne słyszymy głosy: - >endecy naśladują obcych albo <endecy na wzór obywateli ościennego państwa< itd. Jakże bardzo nieuckie i demagogiczne są te powiedzenia. Pomijając fakt, że wszystkie ruchy nacjonalistyczne, na całym świecie przyjęły szczery i piękny sposób pozdrawiania się poprzez podnoszenie ręki, zaznaczyć należy, że nieprawdą jest, jakoby ukłon ten był obcy. Przez długie wieki drużyny lechickie pozdrawiały się podnoszeniem prawicy. Z większym już powodzeniem można by twierdzić, że uchylanie kapelusza przy powitaniu, lub podanie ręki jest zapożyczone od obcych. Zróbmy historyczną analizę powitania.
Przypuszczać należy, że przodkowie nasi, żyjący jeszcze na niskim poziomie kulturalnym, nie witali się zupełnie. Później zaczęto pozdrawiać się zawołaniami rodowymi. Okryci w skóry >woje<, z rysimi łbami na głowach, krzyczeli z daleka swoje hasła i zawołania, którymi zgłaszali, jak dzisiaj karta wizytowa, kto zbliża się - sąsiad czy wróg. Na znak, że przychodzą z dobrymi zamiarami podnosili wysoko w górę otwartą dłoń, nie uzbrojoną, a więc przyjazną i szczerą. Przeciwnie, podczas bitew witali wroga podniesieniem prawicy uzbrojonej w dziryt, miecz, lub topór. Z czasem zawołania stały się dumą rodów, przemieniając się w końcu w nazwiska, przydomki lub herby. W dobie rycerskiego średniowiecza, w stal zakuci jeźdźcy witali się nie tylko rodowym okrzykiem, lecz różnymi gestami, jak: pochyleniem kopii, określonymi zwrotami konia, lub podniesieniem prawicy. Czasy późniejsze przyniosły zwyczaj zdejmowania nakrycia głowy i podawania ręki, który wyparł dawny, piękny sposób pozdrawiania. Dziś, kiedy nawracamy z błędnych ścieżek prosemickiej kultury do dawnych rycerskich i prawych cnót - przywróciliśmy prawo obywatelstwa także dawnemu ukłonowi. Pozdrowienie narodowe: - otwarta, szczera dłoń, to symbol prawdy, powagi i rycerskich upodobań - to przeciwstawienie zaciśniętej pięści, która jest pozdrowieniem międzynarodowej komuny, symbolem nienawiści, żądzy zemsty i krwi. Zawołanie >czołem<, towarzyszące pozdrowieniu narodowemu też jest symbolem - symbolem prawości i dumy narodowej: zapewne tak dawne jak nasz szczep lechicki. Podniesiona pionowo nad głową otwarta prawica, rzut jasnego czoła ku niebu, okrzyk >czołem<, wyprężona, muskularna postawa, pogodna twarz, na której maluje się siła i wola zwycięstwa - oto pozdrowienie narodowe!".
Nie sposób zaprzeczyć prawdziwości tego tekstu. Czy powitanie się za pomocą uniesienia w górę swojej prawej ręki nie jest najprostszą i najdłużej znaną formą pozdrowienia w świecie? Czy i my nie witaliśmy się tak kiedyś z kimś, komu nie mogliśmy podać ręki, na przykład z racji odległości, albo oddzielającej nas jezdni, pełnej samochodów? Oczywiście, że tak. Czy i my stawaliśmy się wtedy krwiożerczymi hitlerowcami? Pozdrowienie narodowe było pozdrowieniem narodowym i pozdrowieniem narodowym pozostanie. Kieruje się je wobec przyjaciela, kolegi organizacyjnego, innego narodowca, nie przeciwko wrogom. Kojarzenie tego pozdrowienia z nazizmem czy faszyzmem, jest tylko efektem wieloletniej lewackiej propagandy. Dla wielu osób pewne znaki zawsze będą kojarzone w jeden sposób. Jest to całkowicie zrozumiałe. Niestety – wielu ludzi uważa, że historia pozdrowienia narodowego nie powinna być przez dzisiejszy ruch narodowy kultywowana. Tłumaczą to taktyką oraz pijarem. Często pojawiają się opinie mówiące, że “jeśli ruch narodowy chce liczyć w dzisiejszych czasach na wsparcie ogółu społeczeństwa, to powinien pozbyć się takich skrajnie źle kojarzących się elementów wizerunku”. Z jeden strony można się z tym zgodzić, ponieważ idea jest ważniejsza od symboliki. Z drugiej strony – “tylko prawda jest ciekawa”. Jeśli kierowalibyśmy się tylko tym, co się wszystkim dobrze kojarzy, to prawdopodobnie musielibyśmy odejść od praktycznie całej idei, bowiem wielu ludziom kojarzy się ona z faszyzmem, nazizmem, nienawiścią czy ksenofobią, co także jest zresztą efektem antynarodowej propagandy. Naziści pozdrawiali się również i uściskiem dłoni, całowali w dłonie kobiety. Czy i od tego mamy odejść, czy i to zrównać mamy z hitleryzmem? Jestem pewny, że nie. Tak jak pisał jeden z działaczy dzisiejszego Obozu Narodowo-Radykalnego, Tomasz Greniuch - "Jesteśmy wojownikami prawdy, o prawdę walczymy. Nie zależy nam przecież na tym co i jak się kojarzy, lecz na tym czym jest naprawdę. To jest nasz cel - ukazać prawdę". I o ukazanie tej prawdy należy walczyć. Dość z tłumaczeniem się, czas na ofensywę!
Tomasz Dorosz
Narodowa alternatywa gospodarcza
Powtarzanie po raz kolejny, iż współcześni polscy narodowcy mają problem z określeniem jednego spójnego choćby hasłowo programu gospodarczego, byłoby nieznośnym banałem i trywializacją zagadnienia. Ale z drugiej strony jakże inaczej określić sytuację, gdy miast przemyśleń mamy powtarzane dogmaty, zamiast argumentów – hasła i symbole, a miejsce prawdziwej alternatywy zajmuje parafraza znanych od lat liberalnych zaklęć, dla niepoznaki okraszonym czasem patriotycznym frazesem.
Zastanawiając się nad tym dylematem, koniecznym jest rozpoczęcie od choćby pobieżnej analizy obecnej sytuacji gospodarczej w Polsce, bez czego ciężko o formułowanie jakiegokolwiek programu naprawczego, bo o taki przecież chodzi. No chyba, że zgadzamy się z opinią, iż obecna sytuacja wymaga tylko niewielkich korekt, tudzież większego pogłębiania wprowadzanych od lat „reform” na przykład: więcej komercjalizacji, więcej prywatyzacji, więcej obcego kapitału, itp.
Stan obecny
Postkomuniści twórcami kapitalizmu w Polsce
Taką protogenezą obecnej sytuacji społeczno-ekonomicznej w Polsce były wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się setki kilometrów od nas. Układy geopolityczne zawierane od połowy lat 80-tych XX wieku pomiędzy USA a ZSRR, na które żywo i poniekąd kreatywnie reagowali miejscowi pomagierzy tych drugich, zadecydowały o tym, iż na trwałe zostaliśmy zapisani do krwiobiegu finansowego świata zachodniego, z którego nie tak łatwo się wydostać, o czym za chwilę. Paradoks całej sytuacji polegał na tym, iż pozbawiona sowieckiego wroga (jakby to obrazoburczo nie zabrzmiało u nas, ale kontekst geopolityczny jest w tym wypadku wyjątkowo bezlitosny dla państw peryferii, jakim była i jest Polska) triumfujące w latach 80-tych politycznie (co istotniejsze) USA, do tego w latach rozkwitu reaganomiki, zaczęły bez skrępowania forsować tzw. konsensus waszyngtoński. Było to przyjęte w 1989 r. porozumienie – zbiór wytycznych, który miał być obowiązującą niemal powszechnie mantrą ekonomiczną zachodniego świata aż do kryzysu roku 2008 r. Zakładało ono m. in. prywatyzację majątku publicznego, liberalizację dostępu do rynków krajowych, handlu, importu oraz jak najdalej idącą deregulację.
Z drugiej strony, przechodząc już na krajowe podwórko, uwłaszczenie nomenklatury komunistycznej, pozbawienie państwa atrybutów suwerenności gospodarczej i zacofanego, ale wciąż wartościowego przemysłu i innych gałęzi gospodarki – skutecznie dopełniło realizację koncepcji porozumienia waszyngtońskiego nad Wisłą.
Gdyby więc najkrócej opisać obecną sytuację społeczno-gospodarczą Polski, to wypada zauważyć na wstępie, iż składają się na nią głównie trzy elementy.
Pierwszym z nich jest wspomniany już wcześniej
Model rozwoju Polski dominujący od 1989 r. to koncepcja państwa zależnego: ekonomicznie, gospodarczo, strukturalnie, odtąd od podmiotów zachodnich. W chwili obecnej na 100 największych firm w Polsce tylko 17 znajduje się w polskich rękach, a udział kapitału zagranicznego w przemyśle, bankowości, handlu czy mediach, tworzy z Polski kraj podobny w tym względzie do państw afrykańskich. Nawet porównując nasz kraj do dużo mniejszych państw naszego kraju, uderza niewielka liczba polskich marek, nieobecność rodzimego kapitału nawet w branżach, w których miejscowy biznes powinien mieć naturalną przewagę nad przyjezdnym (np. handel).
Oczywiście jeśli chodzi o przyczyny takiego stanu rzeczy, to poza takimi czynnikami jak niedostatek kapitału rodzimego po 1989 r. i wspomniana wcześniej „przemoc strukturalna” obcych ośrodków (J. Staniszkis) ośrodków zachodnich pomógł tej sytuacji również pielęgnowany w nas samych kompleks wobec zachodu. Nieistotne zresztą czy jego przyczyn upatrujemy w dysproporcji przeciętnej stopy życiowej Polaka do Niemca czy Francuza, czy właśnie agresywnej i niczym nieskrępowanej działalności obcych ośrodków po 1989 r., począwszy od tzw. reformy Balcerowicza.
Od ponad dekady nacisk międzynarodowy polega głównie na dostosowaniu pośpiesznym prawodawstwa krajowego do prawa stanowionego w Unii Europejskiej. Warto przypominać, iż sam proces dogłębnego dostosowywania prawa polskiego do unijnych standardów zaczął się na długo przed naszą akcesją. Wejście Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. i późniejsze pogłębienie integracji po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego w 2009 r. jedynie spotęgowało uprzednią zależność polskich ośrodków decyzyjnych od niewybieralnych demokratycznie decydentów z unijnych instytucji, głównie Komisji Europejskiej, choć w kontekście prawodawstwa gospodarczego nie można też nie dostrzec roli Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej czy – jeśli chodzi z kolei o finanse – Europejskiego Banku Centralnego.
W chwili obecnej, właściwie nie sposób znaleźć dziedzinę prawa, również dotykającego w sposób bezpośredni polityki gospodarczej, która nie jest i nie musi być w niemal stu procentach zbieżna z regulacjami unijnymi, a wymóg śledzenia trendów interpretacyjnych stwarzanych przez sądy unijne stwarza sytuację wręcz ślepej imitacji rozwiązań powstałych daleko poza granicami naszych ośrodków politycznych. Implementacja prawa unijnego odbywa się przy tym niechlujnie, pospiesznie, a często i sposób nadmierny i nadgorliwy. Choć większość w Europie zdała sobie sprawę z tego, iż wspólny rynek pozostanie fikcją na tak olbrzymim obszarze, to prawo unijne obowiązuje. Niewolne bywa również od absurdalnych obostrzeń, o czym muszą pamiętać również ludzie spod znaku tzw. wolności gospodarczej
Rys historyczny na Polskę po okrągłym stole, zaraz po wspomnianej neokolonialnej zależności nakazuje dostrzec powstałe po 1989 roku
Rozwarstwienie społeczne i wzrost wykluczenia.
Narodowcy patrzą na gospodarkę, postrzegając ją jako funkcję woli politycznej oraz czynników kulturowych, a do tego rozpatrują ją w kontekście ogólnospołecznym. Ekonomia, jako nauka społeczna, musi przecież uwzględniać racje i odrębności narodowe oraz skutki społeczne. Nie da się stworzyć systemu prawno-ekonomicznego w oderwaniu do realiów danego kraju oraz określonej sytuacji bieżącej. Na tym również polega oparty na wartościach długofalowego i wielopokoleniowego interesu narodowego, pragmatyzm spojrzenia narodowego na sprawy ekonomiczne.
Liberalne media zapowiadały po 1989 r., iż wzrost cen i bezrobocia będzie chwilowy, a robotnicy zachowają swoje dochody i miejsca pracy. Warto przypomnieć, iż działający w bardziej niekorzystnych warunkach zewnętrznych Franklin D. Roosvelt w okresie „nowego ładu” czy związany z obozem narodowym Władysław Grabski po I wojnie światowej zahamowali inflację. Tymczasem inflacja pozbawiła gros ludzi majątku, a długotrwałe bezrobocie środków do doraźnej egzystencji, powodując właśnie wykluczenie społeczne, a przy wąskiej klasie bogacących się bardzo szybko, pogłębiło to istniejące nierówności.
Przy czym należy tu poczynić istotne zastrzeżenia, iż wykluczenie ekonomiczne nie musi iść zawsze w parze ze społecznym, gdyż wyłączenie z życia społecznego może dotyczyć w równym stopniu ludzi zamożnych. Pojawiła się w wielkich miastach w ostatnich latach klasa osób zarabiających lub mogąca zapożyczyć się na życie na wysokim poziomie, które jest równie odseparowana od problemów społeczeństwa i państwa, jak wykluczeni gospodarczo. To zjawisko oczywiście również należy ocenić negatywnie.
Dzisiaj w Polsce tzw. współczynnik Giniego, mówiący o nierówności dochodowej, jest jednym z najwyższych poziomów w Europie. A to przecież pomimo dziedzictwa jednak dosyć egalitarnej Polski Ludowej. Przy czym polityce państwa nie może chodzić jednak tylko o zwykły wzrost ogólnej zamożności Polaków, przy utrzymaniu dysproporcji. Jak wspomnieliśmy wyżej, ekonomia często implikuje zmiany społeczne. Państwa dobrobytu, utrzymujące niski wskaźnik niepokojów społecznych na tle dochodowym, charakteryzują się raczej niskim poziomem rozwarstwienia, niwelowanym progresywnymi podatkami i dużym udziałem redystrybucji dóbr.
III RP to również kraj nie malejącego wcale wraz z rozwojem sieci dróg krajowych, rozwarstwienia terytorialnego. Gdzie ludzie na studia wyjeżdżają z małych i średniej wielkości miast, aby po zakończonej edukacji do nich już nie wracać, nierzadko wybierając emigrację niż pozostanie w mieście uniwersyteckim. III RP to kraj zwijającej się infrastruktury społecznej w małych miejscowościach, gdzie aqua park i orlik mają zastąpić dom kultury i partycypację społeczną mieszkańców, gdzie młodzież nie chce pozostawać i wychowywać dzieci. Ponadto, subarbizacja Polski w wielkich miastach przywitała wyprowadzającą się pod miasto klasę średnią równie dużym deficytem infrastruktury technicznej i społecznej w tychże „urbanizowanych” wsiach. Samorządów częstokroć nie stać na placówki oświaty i wychowania oraz szybki transport publiczny do centrów miast, co pogłębia wyobcowania i izolację społeczną. Nie sposób przecież mówić i myśleć o państwie narodowym z tak dużą dysproporcją w rozwoju wewnętrznym.
Wykluczenie społeczne w Polsce ma obecnie wymiar emigracji zarobkowej na niespotykaną skalę. Jak to zazwyczaj bywa w historii, bez względu na posiadane kompetencje zawodowe i wykształcenie, najczęściej wyjeżdżają jednostki najbardziej aktywne. Co gorsza, od niedawna zauważamy, iż gwałtownie maleje transfer środków pieniężnych przesyłanych przez polską emigrację zarobkową do kraju. Związane jest to zapewne z „zapuszczaniem korzeni” przez emigrantów w kraju docelowym, traktowanie go jako kraju docelowego zamieszkania. Wyedukowani w Polsce, w ramach darmowej edukacji, emigranci pogłębiają tym samym deficyt demograficzny w naszym kraju. Tracimy tym samym bezpowrotnie rodaków, jak za najgorszych czasów zaborów i okupacji.
Władza kulturowa neoliberałów
Po trzecie zaś, pomimo kryzysu roku 2008 r., załamania się koncepcji „reaganomiki” (tudzież thatcheryzmu) utrzymuje się w Polsce wyraźna dominację narracji neoliberalnej, zarówno w mediach, biznesie, w świecie nauki i … polityki.
W polskojęzycznych mediach ciężko znaleźć w głównym nurcie głosy inne niż neoliberalne. Przy okazji niedawno mijającej 25 rocznicy uchwalenia szeregu ustaw zwanych reformą Balcerowicza, jeden z dzienników zamieścił symptomatyczny tytuł „Plan, o którym już można rozmawiać”, ukazując w doskonały sposób skalę jednomyślności ekonomicznej głównego nurtu mediów w Polsce.
Program neoliberalny dominuje, co można zrozumieć, w otoczeniu wielkiego biznesu (np. finansowego), opartego na obcych kapitale, szczególnie wśród lansowanych usilnie
w mediach ekspertów zatrudnionych przez międzynarodowe koncerny finansowe.
Nie jest to zresztą jednie polskie zjawisko. W USA wielki kapitał kupił sobie najpierw media, potem lobbystów, później dużo bardziej wpływowe niż u nas think-tanki, by na koniec zawładnąć całą amerykańską polityką na tyle, że reformy neoliberalne Reagana w wielu aspektach uskrajniał demokrata Clinton i oczywiście republikanin Bush junior.
Choć tu trzeba dostrzec jeden charakterystyczny wyjątek. Gdy związani z branżami finansowymi, np. wielkimi bankami tzw. „niezależni eksperci” (najczęściej na etatach w wielkich instytucjach finansowych i bankach) wypowiadają się zgodnie z linią mainstreamu, choćby na temat liberalizacji rynków, niezbędności prywatyzacji, to już odnoszący sukcesy polscy przedsiębiorcy, szczególnie eksportujący, często z dużą dozą krytycyzmu patrzą na neoliberalny ład. Dostrzegają, podnosząc to rzecz jasna również w swoim własnym interesie, np. uprzywilejowanie zachodniego kapitału w specjalnych strefach ekonomicznych czy w przetargach i zamówieniach publicznych, szczególnie tych wielkich (transport, czyli budowa dróg, zakup pociągów i autobusów elektrycznych i wiele innych).
Polscy, przedsiębiorcy, szczególnie produkujący na eksport, zdają sobie coraz bardziej sprawę z tego jak firmy zachodnie wykorzystują swoją pozycję dominującą, osiągniętą przez czas braku konkurencji ze strony spółek z Europy wschodniej. Zauważają również to, jak rządy państw zachodnich wspierają rodzime spółki w tej nierównej od początku walce o klienta i jak nieskuteczne i powolne mogą być unijne instytucje, tak często szafujące zaklęciami rzekomo wspólnego i wolnego rynku. Przykłady firmy „Fakro”, której skarga na konkurencję 2,5 roku czekała na rozpatrzenie w Komisji Europejskiej albo polskich spedytorów wykańczanych przez państwo niemieckie minimalnymi stawkami za pracę, wykonywaną w Niemczech, to tylko dwa przykłady z ostatniego okresu.
W naukach ekonomicznych na polskich uniwersytetach, mocno zapóźnionych i często dosyć odtwórczych w stosunku do zachodu, również ciężko znaleźć kreatywnych i nieliberalnych ekonomistów, a wychodzący z murów uczelni ekonomicznych absolwenci często nie wierzą w świat inny niż opisanych przez A. Smitha i D. Ricardo kilka wieków temu.
Co więcej, również w niepowiązanych ze sferą gospodarczą naukach humanistycznych i społecznych można dostrzec przechył w kierunku „ekonomocentryczności”. System grantów, komercjalizacja wszelkiej nauki i rzeczywistej odpłatności za edukację sprzyja takiemu podejściu.
I na koniec, bo to jest raczej tylko efektem dominacji w trzech wcześniejszych sferach, neoliberalizm dominuje niemal niepodzielnie w polityce. Z jednej strony przejawia się on niekiedy bezpośrednim sukcesem wyborczym haseł neoliberalnych (PO w 2001 i 2007 r., niedawny sukces Korwin-Mikkego i wcześniejszy „przyjaznego państwa” Palikota), ale nade wszystko tym, iż na drugi dzień po zwycięstwach wyborczych pod hasłami nieliberalnymi, ci z polityków, operującymi socjalnymi hasłami, przechodzą na pozycje zwyciężonych. Przykłady SLD po 2001 r., czy PiS realizującymi po 2005 r. zamiast budowy „Polski solidarnej” program de facto pokonanej PO, obniżając podatki i składkę rentową, mając dobrą sytuację gospodarczą w Polsce i mogąc pokusić się o ambitny program polityki społecznej, z którego zrealizowano jedynie becikowe, nie są odosobnione. Niestety, można się spodziewać, iż pomimo większego niż wcześniej odwrotu po 2008 r. od epatowania liberalnymi schematami, kolejne wybory znów potwierdzą tę prawidłowość.
Alternatywna narodowa
Jak zatem wyjść z impasu liberalnych miazmatów i zacząć przynajmniej próbować nieciekawy stan polskiej rzeczywistości?
Przede wszystkim Polska potrzebuje
samodzielności politycznej.
Ona natomiast jest tylko pochodną mentalnego wyzwolenia się z narzucanych nam od lat z zewnątrz reform pod dyktando zagranicznych central politycznych i finansowych. Jaskrawe przykłady Grecji, gdzie trojka (Komisja Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy mają kluczowy głos nie tylko w sprawach gospodarczych, ale i politycznych wyborach ludzi (choćby nacisk w niedawnych wyborach prezydenckich, ale już na szczęście nieudany w wborach parlamentarnych ) i nieudanego częściowo, póki co wpływu na Węgry, pokazują jak potężny to przeciwnik.
Dlatego też sprawą absolutnie z najwyższym priorytetem jest m. in. utrzymanie złotówki.
W strefie euro wspólna waluta służy głównie wielkim i bogatym. Kryzys w małych krajach strefy euro, jak Słowacja czy Słowenia był większy. Narodowa waluta to samodzielna polityka monetarna i warunek koniczny realizowania naszych interesów gospodarczych.
Po drugie trzeba przywrócić w Polsce
wieloletnie planowanie strategiczne.
Od wielu lat brakuje u nas myślenia długofalowego. Nawet pracujący w sektorze prywatnym wszyscy rozsądni ludzie zdają sobie z tego sprawę, jak ważne jest długofalowe planowanie w biznesie. A co dopiero, jeśli mówimy o tak wielkim organizmie gospodarczym jakim jest blisko 40-milionowe państwo.
Obecnie, nie ma nie tylko całościowych programów dla Polski za lat 5, 10 czy 15, choćby w określonych branżach. Najbliższy temu, stworzony naprędce w kontekście wydarzeń na Ukrainie, program energetyczny również poddany został przez znawców tematu dużej i najczęściej w pełni uzasadnionej krytyce.
Niezrealizowanym marzeniem pozostaje zbudowanie zrębów takich efektów państwowego planowania, jakimi w czasach II RP stworzył Centralny Okręg Przemysłowy i port i miasto Gdynia. Do ich wykreowania potrzeba jednak skoordynowanych i suwerennych oraz długoletnich działań instytucji państwa. Aby mogły powstać polskie czempiony potrzeba wysiłku przez całe pokolenie, jak choćby w Republice Federalnej Niemiec po II wojnie światowej czy Korei Południowej nieco później.
Państwo owszem bywa nadmiernie aktywne w wielu sferach, ale w części jest dziwnie nieobecne. W odniesieniu do prerogatyw gospodarczych państwa mówi się o istnieniu tzw. branż strategicznych. Przy czym mało kto zadaje sobie szczegółowe pytania o to, które sektory do tych strategicznych przynależą. Prywatyzacja w ręce obce, ale przez sprzedaż firmom zagranicznych z państwowymi udziałami, niech będzie absurdem najlepiej pokazującym bezsensowność dogmatu mówiącego, że wszystko lepsze niż własność państwowa.
Część z branż zresztą liberalizujemy pod naciskiem UE, często bez uzasadnienia ekonomicznego dla państwa i obywateli, jak choćby wspomniany wyżej sektor energetyczny.
Edukacja specjalistyczna
Brak całościowego spojrzenia i długoletniego planowania odbija się też miernymi wynikami
sektora badawczo-rozwojowego. Opiewani często przez wszystkie partie mali i średni przedsiębiorcy raczej go niestety nie tworzą, choć mogą być beneficjentami jego rozwoju. Do jego odbudowy potrzeba raczej skoordynowanych działań państwa, połączenia potencjału polskich uczelni i przemysłu. I tu też, wracając do początku naszej opowieści, zaważyły błędy systemowe, poczynione w okresie tzw. transformacji. Podczas gdy w czasie prywatyzacji (nie mniej drastycznej i bezcelowej) np. na Węgrzech, w zamian za kupno przedsiębiorstwa wymagano od inwestora, by przeniósł ze swojego kraju na Węgry część centrum badawczo-rozwojowego, w Polsce tego warunku nie było.
Odbudowa polskiego potencjały to wreszcie ulgi inwestycyjne dla przedsiębiorców, dość powszechne w krajach rozwijających się. To dostęp do terenów pod inwestycje, a ostatecznie też wsparcie dla eksportu wytworzonych dóbr wysokiej jakości.
I na koniec, jakby to niepopularnie nie zabrzmiało dla Polaków wychowanych w kulcie i kompleksie wobec zachodu, strategicznym polskim problemem staje się drenaż umysłów. Polska w UE ma jeden z najgorszych wskaźników, jeśli chodzi o wyjazdy specjalistów. Remedium na to mogłoby być rozwijanie szkolnictwo zawodowego, pod kątem odbudowywanego polskiego przemysłu (o nim za chwilę) i wprowadzenie obowiązkowej odpłatności za edukację nakładaną na wyjeżdżających absolwentów, będącą wyrównaniem kosztów poniesionych przez społeczeństwo i państwo. Choć i to nie zastąpiłoby w pełni strat spowodowanych emigracją, o czym już wcześniej wspominaliśmy.
Reindustrializacja
Jak dobitnie i boleśnie pokazał kryzys, szczególnie w niektórych krajach rewolucja informatyczna i komunikacyjna oraz oparcie gospodarki na usługach, nie zmniejszyło znaczenia wysokowartościowych i pewnych miejsc pracy w przemyśle. Skutki deindustrializacji części Europy przyjmowanej niegdyś jako naturalne zjawisko odczuwają jej mieszkańcy dosyć drastycznie w postaci chociażby bezrobocia. Kraje, które nie zlikwidowały przemysłu lub też uczyniły to w niewielkim stopniu, w większości przypadków najlepiej poradziły sobie z kryzysem i zapewne z jakimkolwiek przyszłym, nieuchronnym załamaniem rynku również sobie poradzą.
Solidne miejsca pracy w przemyśle to kolejne niewiele mniej stabilne w usługach okołoprzemysłowych, logistyce, badaniach. To stabilne płace i.. wydatki, generując popyt napędzający kolejne miejsca pracy. Świat usług nie generuje tak łatwo i tak prosto wartości dodanej, którą stwarza przemysł.
Dlatego też w wielu krajach podjęto działania na rzecz reindustrializacji. Komisja Europejska zwiększenie udziału przemysłu w gospodarce uznaje za jeden z ważniejszych w wieloletnich strategiach, a w silną bazę przemysłową uznaje za konieczną dla dobrobytu i sukcesu gospodarczego Europy (vide: polityka przedsiębiorczości z 2012 r.). Choć warto przy tym przypominać, iż niejedną gałąź przemysłu (np. polskie stocznie) wykończyły nie tylko subwencje (sic!) dla stoczni w Korei Południowej, ale również dogmatyczna, a czasem uwarunkowana politycznie, niechęć Komisji Europejskiej do udzielania przez państwo pomocy publicznej.
Aktywna polityka przemysłowa jest szczególnie istotna dla samych obywateli, gdyż tworzy stabilne miejsca pracy, wpływa na innowacyjność gospodarki i jest naturalną podstawą eksportu. W Europie przemysł to odpowiednio po około 80 proc. eksportu i udziału w inwestycjach w nowe technologie. Jest też nieocenionym wsparciem dla bazy naukowo-badawczej. Do tego zaś potrzebne jest wsparcie państwa, choćby w obszarze energetyki, surowców, zwiększenia dostępności kredytów i eksportu dla takich branż jak meblarska, zbrojeniowa (która dopiero niedawno pod impulsem zewnętrznym – wojny ukraińsko-rosyjskiej zaczęła się integrować), wydobywcza, węglowa, rolno-spożywcza, przetwórcza, farmaceutyczna czy chemiczna (choć o przemyśle koniecznie należy myśleć całościowo) jest istotnym elementem rozwoju polski i tworzenia miejsc pracy oraz źródłem osiągania nadwyżki handlowej. Polska docelowo powinna importować surowce, a eksportować wysoce przetworzone, zaawansowane lub gotowe (i opatentowane) produkty.
W najbliższej dekadzie Polska wzorem krajów wysokorozwiniętych i rozwijających się musi wejść na drogę reindustrializacji gospodarki, co mogłoby skorygować nieodwracalne błędy polityki III RP w tej dziedzinie. Bez tego zapewnienie równowagi w rozwoju oraz osłony przed nieuchronnymi kryzysami nie jest w ogóle możliwe. Wymaga to oczywiście pierwotnego zainicjowania przez państwo programu nowoczesnej reindustrializacji. Choćby poprzez np. stworzenie funduszu celowego na rozwój finansowanego z zysków tych przedsiębiorstw, które zostały jeszcze w polskich (państwowych) rękach.
Patriotyzm ekonomiczny, czyli konsumencki i gospodarczy
Narodowa alternatywa gospodarcza musi również zakładać promowania w społeczeństwie i wspieranie prawne patriotyzmu konsumenckiego. Stare hasło ruchu narodowego „swój do swego po swoje” jest dzisiaj jeszcze bardziej aktualne. To zresztą postawa przyświecająca ludziom niemal na całym świecie, wybierającym chętniej i częściej rodzime marki, wiedząc o tym, iż tak wydane pieniądze pozostają na ich lokalnym rynku, w postaci m. in. miejsc pracy. Dla Niemca, Francuza czy Japończyka wybór obcej marki jest rzadkością. Oczywiście, w Polsce jest to o tyle trudniejsze , że wyzbyliśmy się wielu naszych marek, polski handel zanika, a nieliczne polskie firmy nie podkreślają zanadto swojego pochodzenia. Choć minęły już chyba czasy, kiedy polskie firmy celowo nadawały swoim nazwom obcobrzmiące końcówki, by przyciągnąć klientelę, to nadal badania pokazują, iż zaledwie
13 proc. polskich firm wykorzystuje polskość produktów w swoich działaniach marketingowych. Polskie pochodzenie produktu oznacza na opakowaniu tylko około
1/3 producentów.
Bierze to swój początek oczywiście z przyczyn społecznych. Jeżeli nie wykształcimy w społeczeństwie postaw skłaniających do patriotyzmu gospodarczego w konsumpcji, firmom nie będzie opłacało się reklamować własnych wyrobów jako rodzimej produkcji. I z drugiej strony, bez społecznego i instytucjonalnego wsparcia pozaekonomicznego dla polskich producentów, niewiele osób o nich usłyszy.
Nawet jeśli nie kupujemy w polskich sklepach, których niewiele zostało, to wybierając produkty polskich producentów sprawiamy, że nasze pieniądze zostają w Polsce i wspierają rozwój rodzimych firm, a nie zagranicznych koncernów. Bardzo często mamy nadal mamy na rynku np. żywności polskie substytuty produktów zagranicznych, nie gorszej jakości, dla których jedyną barierą jest niewielka reklama. Pozostało też całkiem sporo branż, w których rodzime produkty nadal są naszym towarem eksportowym, choćby właśnie żywność czy meble.
Patriotyzm konsumencki buduje ekonomiczną podmiotowość kraju. Dzięki decyzjom konsumentów powstaje znacząca siła, firmy rosną i przywiązują się bardziej do lokalnego rynku, a poprzez wsparcie udzielane przez konsumentów zachęcane są również do czystej i społecznie uczciwej działalności, poprzez system lokalnej społecznej kontroli uczciwości reklamy i zgodności towaru z ofertą.
Ochrona pracy i ubezpieczenia społecznego
Na pytanie czy podatki są w Polsce wysokie, najczęstsza odpowiedź brzmi, iż nie tylko najwyższe na świecie, to jeszcze niepotrzebne, złe, a na pewno niemoralne. Jeszcze ostrzejsze sądy da się usłyszeć, gdy pada pytanie o ZUS i system ubezpieczenia społecznego w ogólności. Niepotrzebne, złowrogi nie tylko dla przedsiębiorców, ale i pracowników jest więc zarówno system podatkowy i ubezpieczeń społecznych. Skąd tak radykalne nastawienie w społeczeństwie?
Zacznijmy od podatków. Przede wszystkim, system podatkowy podlega aksjologii jak każda inna dziedzina prawa. Może wspierać rodzinę, przez ulgi prorodzinne, niski podatek od spadków i darowizn, albo najbiedniejszych, np. poprzez niski próg podatkowy dla nich, ale np. niewielki VAT na artykuły pierwszej potrzeby lub też możliwość odliczania VAT przez ostatecznego konsumenta. Przypomnijmy też tę może już nie tak powszechnie znaną, a oczywistą prawdę, iż fiskalizm narodził się wraz z państwem narodowym, nieimperialnym, które nie mogło dla swego istnienia eksploatować podbijanych prowincji i ludów. Nowoczesne państwo, aby móc funkcjonować i zapewnić jego wewnętrzną spoistość, zaczęło masowo i powszechnie (co przecież od zawsze i tak robiło) ściągać daniny publiczne. Współcześnie modne liberalne przekonania na temat moralnej wyższości niepłacenia podatków, jeśli nawet nie wynikają li tylko ze zwykłego egoizmu i chciwości, to są objawem powszechnego zaniku instynktu państwowego i zwyczajnie wspólnotowego. Nawet jeśli idą w ślad za tym przewrotne uwagi w stylu „a na co idą moje podatki?”.
Wbrew pozorom podatki w Polsce nie są wysokie na tle reszty świata i a ich wysokość nie powinna krępować działań gospodarczych. Przecież to raczej otoczenie konkurencyjne i podaż na danego rodzaju usługi czy wyroby determinuje chęć lub niechęć biznesu do inwestowania. Na podatki i składki ubezpieczenia owszem trzeba również zarobić, ale tylko przy dobrej koniunkturze będzie przynajmniej taka możliwość.
Z pewnością jednak w interesie nas wszystkich – zarówno obywateli, jak i państwa jest bardziej przejrzysty i prostszy system podatkowo-ubezpieczeniowy. Do rozważenia również pozostaje włączenie składek z ubezpieczeń społecznych do należności podatkowych, tudzież w celu wzmocnienia polityki pronatalistycznej zwiększenie udziału (choćby częściowo) składki ubezpieczenia emerytalnego, odkładanej przez rodziców na konta ich dzieci i dalszej rodziny. Bowiem same zobowiązania podatkowe powinny być rzeczywiście prostsze, i to właśnie poziom skomplikowana systemu zabiera czas i pieniądze przedsiębiorcom.
Taki system ujednolicenia ściągania składek i podatków mógłby być elementem likwidacji plagi dzisiejszych czasów, czyli obchodzenia prawa pracy zawieraniem umów cywilnoprawnych.
Sam system podatku dochodowego powinien być progresywny, jeśli chodzi o podatki dochodowe, mieć co najmniej 3 lub 4 progi, o dużej rozpiętości procentowej i dochodowej, z niższymi niż obecnie podatkami dla najuboższych i wprowadzeniem wyższego podatku dla najbogatszych.
Przejdźmy jeszcze do systemu ubezpieczeń społecznych. Rzekomo likwidowane, choć nie do końca i nie bez protestów, Otwarte Fundusze Emerytalne, wprowadzone w Polsce w 1999 roku, a zaplanowane wspólnie przez postkomunistyczną lewicą i liberalną prawicę, były bowiem kolejnym przejawem neokolonialnej agresji na nasz kraj. Pod naciskiem międzynarodowych instytucji finansowych przygotowano Polsce system spotykany co najwyżej w trzecim świecie, a zupełnie nieobecny w krajach rozwiniętych. Tylko trzy kraje zamożne - Norwegia, Australia i Szwecja mają filar kapitałowy i to zarządzany przez państwo. Natomiast u nas wprowadzono prywatyzację emerytur, przenosząc ryzyko ze świetnie opłacanych menadżerów na mało uświadomionych i ogłupionych reklamami „pogodnej jesieni życia” przyszłych emerytów. Doskonale opłacani i generujący wysokie koszty utrzymania funduszy, menadżerowie inwestowali głównie w obligacje państwowe, emitowane przez państwo zadłużające się po to, aby m. in. opłacić emerytury z uwagi na wyciągnięcie części składki emerytalnej z budżetu. Prawda, że genialne?
A wszystko to w otoczeniu tworzonego od podstaw nadzoru nad rynkiem ubezpieczeniowym i finansowym. Deregulacja systemu finansowego nawet w USA Reagana nie nastąpiła w takim wymiarze. Chile pod rządami szkoły chicagowskiej nadzorowało rynek ubezpieczeń bardzo restrykcyjnie. U nas natomiast najpierw wpuszczono obcy kapitał, a później zaczęto niemal pod podstaw kreować regulacje dla ram jego działania.
Jeśli dodamy do tego otoczenie propagandowe stworzone m. in. przez Bank Światowy mówiące o rychłym bankructwie ZUS (w 1994 roku, a więc ponad 20 lat temu!) będziemy mieli jak w soczewce obraz ekspansji neokolonialnej i presji prywatyzacyjnej na Polskę.
Gdy tymczasem, kraje rozwinięte, z równie szybko starzejącym się społeczeństwie przy systemie repartycyjnym pozostały.
Jedynym panaceum na załamanie systemu ubezpieczeń społecznych jest wyrwanie się
z niewoli ryzykownych recept instytucji ponadnarodowych i biznesu finansowego, odbudowanie solidarnego społeczeństwa oraz prorodzinna polityka społeczna, likwidująca z czasem niż demograficzny, przy jednoczesnym powstrzymaniu masowej emigracji Polaków.
I tym sposobem wróciliśmy do punktu wyjścia w rozważaniach na temat głównych bolączek społeczno-gospodarczych współczesnej Polski.
…….
Nie sposób w krótkim tekście opisać wszystkich zagadnień składających się na życie gospodarcze narodu, przy tym ważnym zastrzeżeniu, o którym przypominamy, iż świat gospodarki, problemy społeczne, kulturowe i – na koniec – polityczne, to nierozerwalna jedność. Każda z poruszanych wyżej kwestii wymaga pogłębionych studiów i analiz. Z pewnością jednak ambitne zmierzenie się z powyższymi problemami zaprowadzi nas dalej niż ciągłe wykrzykiwanie przez narodowców prawicowo-liberalnych haseł bądź też przerzucanie się cytatami, choć najbardziej słusznymi, z mniej lub bardzie odległej przeszłości.
Konrad Bonisławski
Megalomania zwana nacjonalizmem
W związku z konfliktem ukraińsko-rosyjskim w środowiskach narodowych obserwujemy wzmożone zainteresowanie wydarzeniami z przeszłości. Nie tylko UPA, ale i przeszłość dawnej Rzeczpospolitej, tematyka związków terenów dzisiejszej Ukrainy czy też Białorusi z polskością znów interesują szerokie rzesze nacjonalistów. Często jednak zdrowy rozsądek miesza się z czymś co ciężko nazwać inaczej niż megalomanią. Czy dowodzenie na każdym kroku, że dzieje Polski przepełnione są dowodami na wielkość naszego narodu, odmawianie innym ludom, z którymi tworzyliśmy wspólnie gmach Rzeczpospolitej jakichkolwiek pozytywnych przymiotów są wymogami nacjonalizmu? Czy można w ogóle powiedzieć, że dojrzały nacjonalizm każde widzieć w ojczystych dziejach jedynie wybitne osiągnięcia, jednocześnie deprecjonując osiągnięcia innych nacji?
Oczywiście temat jest obszerny i skomplikowany. Z całą pewnością od niepamiętnych czasów narody żyły raczej kultywowaniem mitów niż wyznawaniem rzeczowych faktów odnoszących się do wydarzeń, wokół których te mity narosły. Mit, jak uczy niezawodny Georges Sorel, jest „pewnym systemem obrazów, zdolnym wzniecić instynktownie wszelkie uczucia”. I wzniecanie tych uczuć widzieliśmy wielokrotnie w historii wszystkich narodów. Mity można kultywować, wzmacniać poprzez działania aparatu państwowego czy organizacji społecznych, ale można je też za pomocą tych samych narzędzi próbować zniszczyć, zatrzeć w świadomości ludu. Można próbować je redefiniować i tym tematem zajmiemy się w dalszej części tekstu.
Jak już powiedziano, nie jest dla samej konstrukcji mitu zbyt istotne jak było naprawdę. Przykład pierwszy z brzegu – bitwa na Kosowym Polu. Każdy, kto zna dzieje Serbów wie jak istotny jest to dla nich historyczny mit. Ogniskuje się on wokół starcia z Turkami z 1389 roku, które miało zakończyć się porażką, a w konsekwencji utratą przez Serbię niepodległości na kilkaset lat. Fakty jednak przeczą całej wytworzonej przez wieki ludowej narracji, naukowcom od dawna nietrudno jest zdekonstruować zwyczajowo przyjęty przebieg bitwy, czy rolę jej głównych bohaterów takich jak Miloš Obilić, który rzekomo miał zabić sułtana Murada I. Ostatecznie zresztą po kosowskiej bitwie niepodległa Serbia istniała jeszcze kilkadziesiąt lat. Cóż jednak z tego wszystkiego, skoro mit boju na Kosowym Polu, splatającej się z wizją Kosowa jako kolebki serbskiej państwowości (którą w rzeczywistości stanowiła pobliska Raszka, a nie samo Kosowo) pobudzał serca i umysły kolejnych pokoleń serbskich patriotów walczących o wolność i wielkość swojego kraju. Fakty były z tego punktu widzenia drugorzędne, ciężko zresztą było widzieć coś szkodliwego w wymienionych przeinaczeniach historycznych. Z drugiej jednak strony czymś raczej irracjonalnym byłoby upieranie się przy każdym szczególe tradycyjnej wersji bitwy, skoro badania historyków mówią coś innego.
My też na przestrzeni wieków mieliśmy mnóstwo własnych mitów historycznych. Takich, w których na ogół tkwiło ziarno prawdy, ale które w całokształcie prawdziwymi ciężko nazwać. Część z nich złudnie wydawała się przez stulecia podstawą naszej mocarstwowości i siły, a w pewnym momencie przychodziło nam ten pogląd zweryfikować bądź zreinterpretować, gdyż stawały się one czynnikiem ciążącym na drodze do dalszego rozwoju, swego rodzaju kulą u nogi. Na myśl nasuwa się tu przede wszystkim mit sarmacki. Upowszechniony w XVI wieku dzięki dziełom Macieja Miechowity i Marcina Kromera, odwoływał się do w jakimś stopniu być może nawet prawdziwych, jak chcą dziś badacze, przesłanek, wedle których przodkami Polaków byli pradawni irańscy Sarmaci. Mit ten dawał Polakom poczucie sięgającej tysięcy lat spuścizny po walecznym ludzie, którego władza rozciągała się daleko na wschód. To w sarmatyzmie tkwią korzenie słynnej szlacheckiej ksenofobii i poczucia wyższości naszego ustroju nad zagranicznymi. Sarmatyzm dawał legitymizację warstwie szlacheckiej do rządzenia, dawał podstawę do integracji bojarstwa ruskiego z polską szlachtą, do spolonizowania tego pierwszego. Był też sarmatyzm podstawą do usankcjonowania coraz bardziej uciążliwych rządów szlachty nad ludem. Jej separacja od reszty mieszkańców państwa nabierała wymiaru dominacji nad obcym czynnikiem etnicznym – chłopi czy mieszczanie przecież do potomków pradawnego narodu sarmackiego nie należeli, co innego litewski czy ruski szlachcic. Jak wspomniano, to w mitycznej sarmackiej wolności widziano podstawy dla coraz szybciej degenerującego się systemu demokracji szlacheckiej. I co charakterystyczne – im później, im nasz ustrój bardziej wyrodniał, tym przeświadczenie samej szlachty o jego wyjątkowości i wyższości nad innymi potężniało. Mit pozornie legitymizujący nasze ambicje mocarstwowe stawał się coraz większą przeszkodą na drodze do uzdrowienia stosunków społecznych i ustrojowych. Sarmatyzm pogrzebał Rzeczpospolitą – kiedy pokolenie reformatorów w II połowie XVIII wieku zabrało się za jej naprawę, zaczęło od odrzucenia sarmackich dogmatów. Na wierzch wysunięto importowane z Zachodu postulaty narodu masowego, obejmującego również inne stany, działano na rzecz zniesienia najbardziej szkodliwych, charakterystycznych dla sarmatyzmu wynalazków ustrojowych jak wolna elekcja czy liberum veto. Niestety było już za późno, by ocalić państwowość, ale udało się ocalić naród. Przetworzyć świadomość szlachty tak by zerwała ona ze stanowym egoizmem i hołdowaniem warcholstwu, które wedle sarmackich standardów ogniskujących pojęcie ojczyzny wokół „złotej wolności” uchodziło za przejaw patriotyzmu. Nie było to zresztą pełne wyłączenie elementów sarmackich z nowego projektu narodowego. Jak dowodzi Andrzej Walicki, zachodnie wzorce nieźle zrosły się z oczyszczonymi i zrekonstruowanymi ideałami staropolskiego republikanizmu, odwołującymi się m.in. do ruchu egzekucyjnego z XVI wieku.
Zwalczając kultywowane przez ponad 200 lat złudne pozory wielkości udało się wejść na drogę odbudowy. Trudną i wyboistą, jak pokazały dzieje naszego narodu w XIX wieku, ale zwieńczoną sukcesem. Na skutek szeregu niezależnych od siebie czynników naród II Rzeczpospolitej być może mniej znaczył w Europie niż szlachecki naród jej poprzedniczki, ale to z nim, z jego aktywnością i siłą woli, będącą w dużej mierze zresztą rezultatem wysiłków obozu Dmowskiego, wolimy się dziś identyfikować.
Polska Rzeczpospolita?
Jaka z tego płynie nauka na dziś? Przynajmniej w odniesieniu do naszego stosunku do ziem wschodnich można zarysować wizję rekonstrukcji dawnych mitów, oparcia ich na racjonalnych przesłankach w miejsce podtrzymywania pojęć anachronicznych – nie wytrzymujących zestawienia z faktami historycznymi, a z drugiej strony zupełnie irracjonalnych z punktu widzenia obecnych realiów politycznych.
Mit dawnej Rzeczpospolitej, państwa potężnego, dominującego w Europie Wschodniej przez 3 stulecia występuje w różnych konfiguracjach. Z jednej strony czynniki liberalne, nawiązujące do doktryny Giedroycia widzą w niej państwo wielonarodowe, którego mit należy eksploatować na potrzeby uzasadnienia konfliktu z Rosją. Z drugiej, środowiska narodowe często, choć nie zawsze, przejawiały tendencję do uznawania, że Rzeczpospolita szlachecka była po prostu państwem polskim (i żadnym innym), a stan ten miał sięgać już XV wieku. Ci nieliczni, którzy silą się czasem na wynajdowanie naukowych dowodów na udowodnienie obalonych dawno przez fachową historiografię tez argumentują, że Jagiełło wcielił Wielkie Księstwo Litewskie do Polski, że bojarstwo spolonizowało się bardzo szybko, że Rzeczpospolita Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego zwała się Rzeczpospolitą Polską, że inne tworzące państwo wspólnoty etniczne nie osiągnęły dostatecznego stopnia rozwoju, by nazwać je narodami. Z historycznego punktu widzenia są to bajdurzenia, podtrzymywane przez XIX-wiecznych publicystów, dziś w sposób jasny przestarzałe i nie odpowiadające prawdzie. Na dobrą sprawę magnateria z terenów Rusi południowej (dziś powiedzielibyśmy Ukrainy) polonizuje się gdzieś w pierwszej połowie XVII wieku, znaczna część szlachty ruskiej później, część zasila kozactwo. Nawet niechętny kozaczyźnie endek i najwybitniejszy badacz naszej nowożytności Władysław Konopczyński przyznawał zresztą, że drobna szlachta ruska wsparła masowo powstanie Chmielnickiego, mające wydźwięk zarówno klasowy, religijny, jak i etniczno-narodowy. W trakcie samego sejmu lubelskiego w 1569 roku posłowie Podlasia i ziem ruskich, jak dowodzi Jan Sowa w błyskotliwej choć z pewnością nieco przesadzonej książce „Fantomowe ciało króla”, kierowali się nie tyle nawet atrakcyjnością polskiej kultury (co zapewne też miało znaczenie), co faktem, że ich ziemie były nieustannie najeżdżane przez szlachtę z ziem koronnych... Podobnie w reszcie Wielkiego Księstwa Litewskiego – szlachta i magnateria, pomimo nasiąkania kulturą polską, politycznie polonizuje się późno, widać to w licznych źródłach np. korespondencji między rodami książęcymi, z której nieraz przebija otwarcie artykułowana niechęć do Polaków. Polonizacja ziem wschodnich była procesem długotrwałym i płynnym – pełna dominacja naszych wpływów tak kulturowych, jak i politycznych to zaledwie mniejsza część okresu w którym dzieliliśmy państwowość z przodkami dzisiejszych Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Wbrew popularnemu mitowi, nawet Konstytucja 3-go Maja ochrzciła zreformowane, unitarne państwo mianem po prostu Rzeczpospolitej, a nie Rzeczpospolitej Polskiej, choć ten drugi termin występował czasem w użyciu potocznym dla całości organizmu politycznego, gdzieś od II połowy XVII wieku, a w okresie Sejmu Wielkiego polonizacja elit ziem wschodnich była oczywiście już bardzo zaawansowana. Nie trzeba dodawać, że na ziemiach tych spolonizowana szlachta była daleko mniej liczna niż na terytoriach rdzennej Polski, według niektórych historyków być może nawet nie przekraczała 1% ludności. Inne warstwy z polskością styczność miały znacznie mniejszą bądź zupełnie sporadyczną. Wiele się zresztą dziś w środowiskach historyków mówi o tym, że stosunki społeczne na ziemiach kresowych do złudzenia przypominały wówczas relacje w krajach kolonialnych.
Oczywiście zachodzi, wypowiedziane bodaj przez Daniela Beauvois prawdopodobieństwo, że gdyby nie rozbiory to działania Komisji Edukacji Narodowej doprowadziłyby do spolonizowania ziem aż do Dniepru, choć i tu można się spierać, czy nie wystąpiłyby prędko ruchy odśrodkowe, takie jak widzimy dziś w Wielkiej Brytanii na przykładzie Szkocji czy też w rozpadającej się narodowościowo Hiszpanii. Ludność szeroko pojętych kresów wschodnich potężnie się przecież różniła od tej, z której zbudowano nowoczesny naród polski. Nie ma to zresztą specjalnego znaczenia w obliczu rozkładu i rozbioru gmachu państwowego przez ościenne potęgi.
Konkludując, jakkolwiek nie zachodzi wątpliwość, że to czynnik polski był w dawnej Rzeczpospolitej najbardziej oświecony, najbardziej istotny i decydujący, że ta dominacja z biegiem kolejnych wieków się pogłębiała, że ostatecznie polskość stała się czynnikiem jednoczącym elity tego państwa, to wyciąganie z tego wszystkiego wniosków iż od pierwszego Jagiellona po Stanisława Augusta na terytoriach całości władztwa Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego mamy do czynienia z jednym państwem polskim jest bzdurą. Przez 2 stulecia od zawarcia unii w Krewie Litwa stanowi odrębne od Polski państwo, prowadzące swoją politykę, choć, jak już zauważono, zrastające się z naszą ojczyzną coraz silniejszymi więzami. Nie znaczy to oczywiście, że mamy wykreślać z naszej narodowej mitologii np. triumfy litewskich husarzy. Mamy prawo do tego dziedzictwa, ale zauważmy że często będziemy to prawo dzielić z innymi narodami. Truizmem zresztą będzie stwierdzenie, że kiedyś nieco inaczej definiowano narodowość. My w ogóle lubimy sobie powtarzać, że w przeciwieństwie do większości okolicznych nacji jesteśmy narodem historycznym, z nieprzerwaną ciągłością dziejów, a zapominamy, że polskość jako taka jest obecnie zgoła czym innym niż jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. Cóż zresztą dziś znaczy ta nieprzerwana ciągłość, skoro narody co do których odrębności i indywidualności nikt nie ma wątpliwości, jak Włosi czy Niemcy mają bardzo poszatkowaną historię i na dobrą sprawę też czują się wspólnotami narodowymi od względnie niedawna. Dla statystycznego polskiego nacjonalisty jednak to Ukraińcy czy Białorusini będą „sztucznymi narodami”. W jaki sposób dowodzenie takich tez ma służyć polskim interesom tego nikt merytorycznie nie potrafi opowiedzieć.
Najzabawniejsze jest jednak gorszenie się faktem, że narody kresowe odcinają się od dziedzictwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, połączone z jednoczesnym głoszeniem, że wszystko w jej dziejach było „polskie”. Przechodząc od dysput historycznych do politycznych zwolennicy takiej linii powtarzają, że utrzymywanie tej narracji jest w polskim interesie, nie dostrzegając jak groteskową konstrukcję tworzą. Aby skutecznie realizować polskie interesy trzeba je najpierw trzeźwo zdefiniować, a nie tylko powtarzać frazesy o tym, że się je realizuje.
Przestroga na dziś
Jak jednak zauważono na wstępie fakty a mity narodowe to dwie różne rzeczy. Czy jednak naprawdę ma sens uznawanie, że jedynie Polska ma prawo do spuścizny wspólnoty politycznej ogarniającej przodków kilku współczesnych nacji? Bo przecież nie ma nic gorszącego w tym, że świadomi narodowo Białorusini chcą widzieć w sprzymierzonym z Polską Wielkim Księstwie Litewskim swoje państwo, a Ukraińcy poczuwają się zarówno do historii księstw ruskich wschodzących w skład tego księstwa, jak i kozaków, którzy z Rzeczpospolitą potrafili nie tylko wojować, ale i współżyć.
Czyż nie warto podjąć starań na rzecz redefinicji mitu Rzeczpospolitej, która, choć przez nasz naród naznaczona najbardziej, to jednocześnie była matką dla innych żyjących tu ludów? Jakkolwiek bliska jest nam koncepcja Międzymorza i integracji narodów regionu, to nawet w wypadku jej odrzucenia jaki sens ma usilne wmawianie wszystkim, że wszystko co zdarzyło się od XV do XVIII wieku pomiędzy Gdańskiem a Dnieprem to historia tylko i wyłącznie Polski? Jest chyba wyrazem swoistej niedojrzałości poczucia narodowego czy zakompleksienia obserwowanego u narodów autentycznie młodych bądź niedostatecznie wykształconych próba dowiedzenia światu, że wszystko co dobre i wielkie jest dziełem własnej nacji. Nie twierdzimy oczywiście, że Białorusini są narodem „historycznym” w takim samym stopniu jak Polacy, ale czy naprawdę logicznym jest wywód, według którego nie mają oni żadnych praw do traktowania spuścizny swoich genetycznych przodków, żyjących na ich ziemiach jako swoich? Jeden z moich dobrych kolegów niegdyś dowodził, że prawa historyczne do dziedzictwa Rusi Kijowskiej ma dzisiejsza Polska, bo to na nią one spłynęły w wyniku unii polsko-litewskiej i polonizacji wschodnich części państwa. Kiedy z biegiem czasu zorientował się jak mało racjonalne jest powyższe podejście do tematu, szybko uznał, że naturalną spadkobierczynią państwa kijowskiego jest Rosja… Polska, nawet Rosja, każdy byle nie Ukraina, bo przecież Ukraina nie ma historii, Ukrainy nigdy nie było, Ukraińcy to sztuczny naród, Ukraińców wymyślili Austriacy… Tyle bzdur opartych na raczej terminologicznych przesłankach wynikających z faktu, że XIX-wieczny (notabene rekrutujący się w swoich początkach z świadomych swojego pochodzenia potomków kozactwa), ruch ukraiński przyjął inną niż „Ruś” nazwę swojej ojczyzny, gdyż ta została zaprzęgnięta w tryby carskiej propagandy.
Czy naprawdę w polskim interesie narodowym leży wytykanie na każdym kroku Ukraińcom czy Białorusinom, że osiągnęli historycznie niższy pułap, że ich elity dały się zasymilować i nie mają historycznej ciągłości narodowej, takiej jak Polacy czy Węgrzy? Co nam z tego przychodzi w sytuacji gdy przynajmniej Ukraińcy twardo stoją przy kursie narodowego uświadomienia, i jest to proces zapewne nieodwracalny? Mit wyłącznie polskiej Rzeczpospolitej, do której nie miałyby prawa odwoływać się inne narody jest nam politycznie zbędny a wręcz szkodliwy. Jest też sprzeczny z faktami i prosty do obalenia na gruncie rzeczowej historycznej dyskusji. Koniecznością jest więc jego modyfikacja, przekształcenie w kierunku, który nie będzie w tak bezsensowny sposób kolizyjny z historiografiami narodów sąsiednich. Bo czyż nie przynosiłoby nam to większej chwały, że narody sąsiadujące z nami od wschodu widzą swoje korzenie w potężnej regionalnej wspólnocie, która koncentrowała się przecież wokół Krakowa a później Warszawy?
Można oczywiście upierać się przy twierdzeniach, że np. Ukraińcy uważają dawną Rzeczpospolitą za zabór, co generalnie nie odpowiada prawdzie. Z ich punktu widzenia zabór zaczął się dopiero wraz z Unią Lubelską i ekspansją polskiej szlachty na tereny ukraińskie oraz polonizacją ich magnaterii. Nie dziwne zresztą, że mają taki stosunek do tych zagadnień. Ciekawszym jest fakt, że od jakiegoś czasu, jakby zdając sobie sprawę z wagi oddziaływania mitów historycznych na współczesność, również ukraińscy nacjonaliści zaczęli silnie podnosić te elementy wspólnych dziejów Rzeczpospolitej, które nas jednoczą, jak bitwa pod Orszą czy epopeja wielkiego kozackiego hetmana Petro Konaszewicza-Sahajdacznego. To dobry znak na przyszłość, bo nasza historia to nie tylko wojny i rzezie, ale także wieki wspólnego życia. Nie chodzi oczywiście, by przejmować wizje historii innych narodów – jeśli ktoś taki wyciągnął wniosek z powyższego artykułu, to znaczy, że nic z niego nie zrozumiał.
Nasze rozumienie dziejów Polski i regionu musimy być może przemyśleć na nowo. Intuicja podpowiada, że nawet w micie sarmackim znajdziemy dziś pierwiastki, które warto rewitalizować i podtrzymywać. Mowa tu przykładowo o otwarciu się na Wschód, z którym Polska powinna zacieśniać stosunki ekonomiczne, a także polityczne. Oszałamiające triumfy polskiego oręża tych czasów, heroiczne życiorysy wielkich hetmanów, a także przykład potężnej mobilizacji narodu w obronie kraju w połowie XVII wieku dają budujący wzorzec także dziś, przy całej świadomości wad tej epoki, których chyba nie ma sensu tuszować.
Rozumny nacjonalizm występuje przeciwko bezrefleksyjnej megalomanii, gdyż raczej szkodzi ona niż buduje. Oczywiście Polacy muszą być wychowywani w kulcie swojej ojczyzny i jej historycznej wielkości, wystarczy jednak odpowiednio umiejscowić akcenty dawnego mitu polskiej Rzeczpospolitej, by mógł on służyć naszemu narodowi również dziś.
Jakub Siemiątkowski
Polityka ulicy
Polityka ulicy, czyli masowe manifestacje, domaganie się swoich praw poprzez uliczne zamieszki, czy też długotrwałe strajki doprowadzające do destabilizacji działania państwa. Zapewne można by dopisać jeszcze kilka określeń polityki ulicy, jednak wybrałem trzy chyba najbardziej popularne sposoby domagania się swoich praw. Polityka ulicy wywołuje strach przede wszystkim w kręgach liberalnych, a także oburzenie w kręgach konserwatywnych. My nacjonaliści patrzymy za to z podniesioną głową na masowe bunty ludności w obronie swoich praw i dążeń do polepszenia swojej życiowej egzystencji. Demoliberałom te zjawiska podobają się, jeżeli występują daleko poza granicami naszego państwa. W swoich mediach bardzo łatwo przechodzą w zależności od sytuacji – od całkowitego poparcia do brutalnej i nieobiektywnej nagonki. Media jako narzędzie środowisk demoliberalnych mające szeroki dostęp do narodu tworzą jego wizje polityki ulicznej i zdarzeń, które w owym czasie występują na własne potrzeby. Czym jest polityka ulicy i czy jest tak zła i straszna jak to przedstawiają demoliberałowie oraz konserwatyści?
Jeżeli władza na co dzień pogardza człowiekiem, ma jego potrzeby w głębokim poważaniu, a jej decyzje są bezlitosne dla narodu, dlaczego ten naród nie może być bezlitosny również dla niej? Jeżeli ktoś odpowie, że należy inaczej głosować, trzeba spojrzeć na ten argument bardzo jasno. Żadne wybory na razie nie przyniosły zmian na lepsze – tutaj akurat odnosząc się konkretnie do Polski – co pokazuje masowa emigracja, szczególnie ludzi młodych. Poza tym – nawet najlepiej zapowiadające się partie, chcące coś zmienić przy zwiększającym się poparciu zmieniają styl prowadzenia swojej polityki, coraz bardziej rozpływając się w demoliberalnym tyglu. Demoliberalizm jest ustrojem degenerującym wszystkich, którzy włączą się w jego tworzenie. Masowe demonstracje, w których czasem dochodzi do użycia przemocy, to także część prowadzenia polityki – polityki prowadzonej przez naród, który mówi w ten sposób w stronę systemu – dość! Nie tylko na masowych demonstracjach może być prowadzona polityka buntu, jeżeli nawet mniejsze manifestacje doprowadzą do eskalacji zjawisk, którym władza jest przeciwna – nie można od razu ich skreślać, a bardziej zapoznać się z tematem i zrozumieć powód, przez który doszło do wyjścia ludzi na ulice. Nacjonalista zawsze stoi po stronie narodu, nie odrzucając jego ulicznej polityki.
Media wmawiają ludziom, że jedynym sposobem walki o swoją przyszłość są wybory demokratyczne. Co ma zrobić jednak człowiek w sytuacji, gdy jego sytuacja bytowa nie poprawia się od lat, choć każda z wybranych władz obiecywała wcześniej wielkie zmiany i doprowadzenie do poprawy sytuacji w każdym gospodarstwie domowym? Co, jeżeli człowiek przez lata żyje z marnej pensji, przez którą każdego miesiąca siwieje coraz bardziej? Co, jeżeli jego własne państwo pcha go w stronę zostawienia wszystkiego i wyjechania za granicę? Należy zrozumieć, że każde masowe wystąpienie wiąże się z konkretnymi postulatami, nie jak twierdzi na ogół propaganda demoliberalnych mediów, że są to „zadymy dla zadymy”, „zgromadzenie dla samego zgromadzenia” bez większego przesłania. Jeżeli spokojne zgromadzenia zamieniają się w uliczne zamieszki to nie oznacza, że tzw. „zadymiarzy” należy spakować i zamknąć bo zagrażają społecznemu ładowi i demokratycznie wybranej władzy.
To działalność władzy popycha ludzi w stronę masowych protestów, więc czy to właśnie nie rządzącym demoliberałom trzeba bardziej przyjrzeć się uważniej, zamiast ludziom, którzy wychodzą walczyć na ulice w imię swojej godności, kiedy władza się nią w ogóle nie interesuje?
Medialne wyciszanie ostatnich zdarzeń z Niemiec czy z Belgii pokazuje, że to, co niezgodne jest z polityką demoliberalnego państwa, nie ma prawa bytu w życiu politycznym ani medialnym. Jednak oburzenie niektórych, że „media o tym nie mówią” dziwi mnie bardzo. Czy jeżeli ktoś z nas popełniłby głupstwo, podjął złą/ryzykowną decyzję, chciałby, żeby było to nagłaśniane? Demoliberalizm broni się jak tylko może, a ma czym – pieniądze, potężne media, demoliberalna, trzymająca się razem europejska kasta polityków. U nas systemowa propaganda zmieniła myślenie na temat protestów. Kiedyś przecież to u nas wychodzono na ulice domagając się swoich praw, dzisiaj szarą rzeczywistość naród przyjmuje ze smutkiem, ale bez większych politycznych ruchów. System zmienił myślenie o protestach na to, że one tak naprawdę nic nie dają, „chodź na wybory albo później nie narzekaj”, do czego również „używane” są medialne, systemowe „autorytety” etc. i naród staje się bierny, niestety.
Głośne protesty, które nawet przemieniają się w uliczne awantury to sygnał, że naród żyje, czuwa i domaga się lepszego życia we własnym państwie. Dlatego tak bardzo czasem dziwimy się, kiedy za granicą, a w szczególności na zachodzie dochodzi do głośnych manifestacji, choć przecież każdy z nas myślał, że zachód jest martwy. A jednak nawet pojedyncza manifestacja daje nadzieję, że życie z zachodniej Europy jeszcze nie uszło.
Osoby protestujące na ulicy muszą mieć się na baczności. Muszą uważać nie tylko na wszelkiej maści prowokatorów, ale może przede wszystkim na działaczy partyjnych. Jeżeli tylko wszystko będzie szło pomyślnie, zawodowi politycy natychmiast będą chcieli użyć tłumu do swoich celów. I przed tym tłum musi się bronić, jeżeli chce być nie tylko autentyczny, ale doprowadzić do spełnienia swoich postulatów. Politycy tarzający się w demoliberalnym systemie z chęcią wykorzystają masę ludzi dobrej woli do własnych korzyści politycznych, obiecując wszystko co możliwe, a następnie po osiągnięciu swoich celów odrzucą oraz odetną się od tych, którym to wszystko zawdzięczają. Demoliberalna polityka opiera się na takiej grze fałszu, obłudy i kłamstwa. Nawet najwięksi wczorajsi sojusznicy, mogą być jutro przeciwnikiem.
Radykalne uliczne demonstracje wymagają dużo poświęcenia i pokazują zarazem stan danego państwa. Przecież czy ktoś ryzykował by życiem, chodzeniem po sądach, jeżeli państwo byłoby całkowicie w porządku względem swojego obywatela? Demoliberalne państwa doprowadzające do dna zasady życia społecznego muszą być w końcu przygotowane na odbijanie się narodów od dna, co może być bardzo bolesne. W całej historii ustroju demoliberalnego, jego przedstawiciele bali się przeniesienia polityki na ulice. Z bardzo prostego powodu: to właśnie tam ich władza może się wymknąć im z rąk. Przeszkoleni w medialnych i sejmowych przepychankach, boją się ulicy jak ognia, nie wiedząc jak wobec niej się zachować. I stawiam, że jeżeli Europa ma kiedyś uwolnić się z demoliberalizmu to uczyni to właśnie najpierw poprzez ulice.
Przy protestach należy być odpornym na otaczającą demoliberalną propagandę. Niech wstydzi się ten, który odetnie się lub obrazi protestujących, a nawet walczących na ulicy ludzi nie poznając wcześniej ich postulatów. Polityka uliczna to najbardziej elektryzująca oraz najciekawsza część polityki. Dochodzi bowiem w niej do starcia interesów oraz przestania przyjmowania przez naród ciosów od śmiejącej mu się w twarz władzy. Jeżeli bowiem władza nie dba o naród, uchwala wszystko według swojego widzi mi się, przypomina sobie o narodzie dopiero w kampaniach wyborczych czy naród nie ma prawa zaprotestować? Ulica to w głównej mierze przypomnienie władzy, że nie jest ona wieczna i dana raz na zawsze. Narody umieją zadawać ciosy, nie tylko kartką wyborczą.
Krzysztof Kubacki
Romuald Traugutt - ostatni dyktator Powstania Styczniowego
22 stycznia mija kolejna rocznica wybuchu Powstania Styczniowego, największego z powstań narodowych w historii Polski XIX wieku. Trwało ponad półtora roku, aż do grudnia 1864 roku, kiedy oddział księdza Stanisława Brzóski po wielu partyzanckich potyczkach został rozbity przez wojska rosyjskie. Kosztowało życie kilkudziesięciu tysięcy powstańców, drugie tyle zesłanych na Syberię, tysiące skonfiskowanych majątków szlacheckich, wiele miast pozbawionych praw miejskich, skasowanych zakonów i klasztorów za wsparcie Powstania oraz brutalną rusyfikację społeczeństwa polskiego i pozbawienie Królestwa Polskiego resztek autonomii.
Mimo tragizmu, braku wsparcia ze strony mocarstw zachodnioeuropejskich (uważających, iż powstanie było sprawą wewnętrzną Imperium Rosyjskiego), niedoboru broni, wykrwawiania się powstańców w walce partyzanckiej i ludności cywilnej brutalnie represjonowanej przez rosyjskich i kozackich żołdaków, a wreszcie nastroju klęski naród polski ponownie przetrwał i musiał zmienić dotychczasowe metody walki niepodległościowej. Po 1864 roku w społeczeństwie dzięki wielu działaniom opartym o tradycje powstańcze, republikańskie i religijne zaczęła się rodzić tożsamość narodowa wśród Polaków wszystkich warstw – od chłopstwa po szlachtę.
Postacią, bez której Powstanie Styczniowe nie byłoby tak legendarnym elementem naszej historii XIX wieku, a która w tragicznych momentach objęła władzę dyktatorską pozwalającą dotrwać powstańczą walkę do końca, był oficer armii carskiej, weteran wojny krymskiej i powstania węgierskiego 1848 roku, Romuald Traugutt.
Romuald Traugutt – przywódca narodu
Idea narodowości jest tak potężną i czyni tak wielkie postępy w Europie, że ją nic nie pokona. Te słowa padły z ust ostatniego dyktatora Powstania 1863 roku, kiedy był przesłuchiwany przez rosyjskich śledczych w okrytym ponurą sławą X Pawilonie warszawskiej Cytadeli. Słowa o potędze Idei Narodowej świadczą więc o tym, iż zaczęły się kształtować tożsamości narodowe w Europie XIX wieku – polska, niemiecka, francuska, włoska, rusińska (później ukraińska) etc. Jego głównym celem była niepodległość Polski, choć zdawał sobie sprawę z tego, iż będzie ona możliwa jedynie przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej i zapewnieniu bezpośredniej pomocy ze strony państw i narodów europejskich. O narodowym i uniwersalnym charakterze powinien zaświadczyć fakt zasięgu Powstania Styczniowego. Objęło ono nie tylko ziemie dawnego Królestwa Polskiego, ale również ziemie zabrane, czyli terytoria I Rzeczypospolitej odebrane przez Imperium Rosyjskie na mocy traktatów rozbiorowych z 1772, 1793 i 1795 roku (terytoria dzisiejszych państw Litwy, Białorusi i Ukrainy). O ważności tej sprawy dla Powstania świadczyły wydane jeszcze za czasów Rządu Narodowego przez Stefana Bobrowskiego odezwy Do braci Litwinów, Do braci Rusinów, a także wydana odezwa do społeczności żydowskiej zamieszkującej ziemie polskie.
Romuald Traugutt – dyktator i racjonalny planista
Powstania nikomu nie doradzałem. 17 października Anno Domini 1863. Tego dnia Romuald Traugutt został dyktatorem powstańczego wojska z chwilą upadku rządzonego przez stronnictwo czerwonych Rządu Narodowego. Powodem była groźba dekonspiracji struktur rządowych w Warszawie, aresztowany został naczelnik Warszawy, Józef Piotrowski, i miał miejsce ponowny spór między różnymi stronnictwami. W związku z tym Traugutt został wezwany do stolicy Królestwa Polskiego, tam dotychczasowe władze powstańcze przekazały mu kierownictwo, a on sam w rozmowie z Adamem Asnykiem, Piotrem Kobylańskim i Józefem Narzymskim oznajmił, że przestają tworzyć Rząd Narodowy. W przeciwieństwie do dotychczasowej praktyki nikogo nowego do rządu nie powołał. Oznaczało to jednoosobowe kierownictwo, czyli dyktaturę, pomimo iż dyktatorem nigdy się nie ogłosił, tak tytułowali go bliscy współpracownicy. Pomimo świadomości zbliżającej się ostatecznej klęski jednak postanowił zgodnie ze swoim żołnierskim obowiązkiem doprowadzić zryw niepodległościowy do końca, podjął próbę przekształcenia operujących jeszcze w Królestwie Polskim i na ziemiach kresowych zgrupowań powstańczych w regularną armię, w połowie grudnia 1863 roku zarządził ujednolicenie dotychczasowej organizacji polskich oddziałów poprzez utworzenie pięciu korpusów (na jeden korpus miały przypadać 2 - 3 dywizje, dywizja miała się składać z trzech pułków piechoty i jednego jazdy – łącznie 6500 żołnierzy w dywizji), i dywizji w każdym województwie. Jedynie II Korpus pod dowództwem Józefa Hauke – Bosaka był kompletny, cztery pozostałe były formacjami kadrowymi, uzupełnianymi stopniowo przez ochotników zza kordonu i żołnierzy pospolitego ruszenia. Oprócz tego zreorganizował siatkę terenową powstańczych władz oraz uporządkował organizację podziemnej poczty i systemu podatkowego. Na zimę natomiast planowano zwołać pospolite ruszenie i przystąpić do masowej akcji zbrojnej.
Plan Traugutta był racjonalnie umotywowany, jednak w warunkach dotychczasowej sytuacji został podjęty do realizacji zbyt późno, zgrupowanie Bosaka skazane było na porażkę, a tragiczne położenie powstańczej konspiracji utrudniła proklamacja 29 lutego 1864 roku stanu oblężenia w Galicji. Pozwoliło to Austriakom prowadzić działania prewencyjne przeciwko oddziałom partyzanckim, które po przekroczeniu granicy musiały odtąd składać broń, zapasy wojskowe i ekwipunek. Co zresztą doprowadziło do poważnego marnotrawstwa zebranych rezerw militarnych i materiałowych w wyniku nowej polityki zaborcy wobec polskiego powstania. Było ono skutkiem polityki zbliżeniowej Austrii z Królestwem Pruskim, a nawet Rosją, dokonało się to na skutek konfliktu prusko – duńskiego o Szlezwik i Holsztyn, w który zostało wciągnięte cesarstwo austriackie.
Romuald Traugutt – niezłomny patriota
To już... Noc z 10 na 11 kwietnia 1864 roku była już właściwie początkiem wielkiego końca Powstania Styczniowego. O 2:00 nad ranem z tajnej, zakonspirowanej kwatery przy ulicy Smolnej 3 w Warszawie, policja carska wyprowadziła wodza powstania, Traugutta. Do denuncjacji tego niezłomnego żołnierza przyczynił się Artur Goldman, Polak żydowskiego pochodzenia i sekretarz Wydziału Skarbu powstańczego rządu, on sam miesiąc wcześniej został w śledztwie złamany przez Rosjan i podał rysopis oraz fałszywe nazwisko Traugutta. Powstańczy dyktator początkowo był przetrzymywany na Pawiaku, 19 maja 1864 roku z kolei został przewieziony do Cytadeli Warszawskiej, do owianego złą sławą X Pawilonu. Przez tydzień był przetrzymywany w lochu o chlebie i wodzie, ściśle izolowany od reszty więźniów, miało to na celu ze strony rosyjskich strażników złamanie dowódcy, co ostatecznie się nie udało. Traugutt dlatego zasługuje na miano niezłomnego patrioty, iż okazał się człowiekiem mocnym psychicznie, w czasie śledztwa nie wydał nikogo z powstańczych dowódców ani działaczy Rządu Narodowego, a powiedział Rosjanom jedynie ogólne tezy dotyczące zasadności wywołania powstania w Królestwie Polskim Anno Domini 1863 i wziął na swoje barki odpowiedzialność za kierownictwo zrywem narodowowyzwoleńczym. Wkrótce rozpoczął się proces członków powstańczego rządu, przed tajnym sądem polowym obradującym w X Pawilonie stanęły 23 osoby, a 19 lipca Audytoriat Polowy podpisał wyrok śmierci i degradację Traugutta.
Romuald Traugutt – męczennik
Jam jest Traugutt! 5 sierpnia 1864 roku do Cytadeli Warszawskiej przyjechał długi, granatowy szynel obszyty szeroką taśmą. Z niego wyszło pod bagnetami Moskali pięciu polskich patriotów, wśród nich on, Romuald Traugutt. Nie miał skrępowanych rąk, szedł spokojnie gotowy na śmierć i zdawał się nie słyszeć wydawanych rozkazów, a obok niego kroczył kapucyn, ojciec Łukasz, który spowiadał powstańczego dowódcę przed jego egzekucją. Na stokach Cytadeli stało 30 tysięcy Polaków, którzy chcieli w milczeniu pożegnać nowych bohaterów Polski. Później z tysięcy polskich serc popłynęła pieśń Święty Boże, ludzie modlili się, w odpowiedzi na co Moskale nakazali orkiestrze wojskowej grać pieśń Na sopkach Mandżurii. Postać później na schodkach pod szubienicą przekazała spowiednikowi fotografię z 1862 roku, na której był on z żoną i dziećmi, które osieroci. Ucałował krzyż i po założeniu śmiertelnej koszuli wzniósł oczy wysoko do nieba, a później złożył dłonie. Później on i czterech jego towarzyszy mieli nałożone na szyjach stryczki.
Tego dnia męczeńską śmierć poniósł ostatni dowódca Powstania 1863 roku, Romuald Traugutt, a wraz z nim czterej skazańcy, członkowie Rządu Narodowego - Rafał Krajewski, Józef Toczyski, Roman Żuliński i Jan Jeziorański. Dlaczego mimo to Romuald Traugutt jest zwycięzcą śmierci? Otóż dlatego, że po nim przetrwała legenda, którą szczególnie kultywowano na emigracji ze względu na ostrą akcję rusyfikacyjną w likwidowanym Królestwie Polskim. Pamiętnikarze tacy jak Walery Przyborowski, Stanisław Koźmian czy Julian Łukaszewski opisywali czyny Traugutta jako nadludzkie i niezłomne, jego sława nawet znalazła uznanie wśród części Rosjan – tu należy wspomnieć Nikołaja Wasiliewicza Berga, rosyjskiego historyka, który w dziele pt. Zapiski o powstaniu polskiem 1863 i 1864 roku i poprzedzającej powstanie epoce demonstracyi od 1856 r. docenił religijność przywódcy Powstania.
Będziemy się modlili o jego uczczenie publiczne - jeśli taka jest wola Boża - jako patrona Narodu polskiego, gdyż nauczył nas wiązać miłość Ojczyzny z miłością Boga i służyć Ojczyźnie po Bożemu. Dzień 1 kwietnia 1968 roku też jest ważny dla historii legendy Powstania Styczniowego, tego dnia kardynał Stefan Wyszyński, spadkobierca tradycji powstańczych i duchowy orędownik antykomunistycznej Polski, przywołał myśl o beatyfikacji Romualda Traugutta jako symbolu nadludzkiego poświęcenia i męczeństwa na rzecz sprawy niepodległościowej Polaków. Zrodziła się ona jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, jednak jej wybuch uniemożliwił realizację tychże starań. Szereg duchowieństwa starał się umożliwić podjęcie procesu beatyfikacyjnego powstańczego dyktatora – zmarli już ksiądz Józef Jarzębowski (biograf Traugutta), prymasowie Polski i kardynałowie Józef Glemp i Stefan Wyszyński czy ojciec Władysław Kluz (autor wydanej w 1982 roku książki Dyktator Romuald Traugutt), od 1984 roku natomiast kilka tysięcy osób podpisało petycję o wznowienie procesu beatyfikacyjnego Traugutta.
Romuald Traugutt – uniwersum narodu polskiego XX i XXI wieku
Ani na chwilę nie pomyślał, by siebie ocalić [...] do każdej rzeczy dłoń swą przykładał, był duszą każdej ważniejszej roboty. W XX wieku, szczególnie okresie dwudziestolecia międzywojennego i II wojny światowej, Romuald Traugutt i tak zmarli, jak i żyjący uczestnicy Powstania Styczniowego byli darzeni szczególnym kultem. 5 sierpnia 1916 roku w miejscu stracenia Traugutta i innych przywódców Powstania odbyła się pierwsza uroczystość upamiętniająca to tragiczne wydarzenie. Wtedy też stanął w tym miejscu krzyż. Pierwsze obchody rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja w odrodzonej Rzeczpospolitej rozpoczęły się w 1919 roku również na stokach Cytadeli Warszawskiej. Brało w nich udział 140 tysięcy osób, m.in. Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski i generał Józef Haller. Legenda Romualda Traugutta przetrwała tym bardziej, że weterani 1863 roku cieszyli się najwyższymi honorami w II Rzeczpospolitej. W 1921 roku marszałek Piłsudski pośmiertnie odznaczył straconych powstańców orderem Virtuti Militari, ceremonia odbyła się na tym samym stoku warszawskiej Cytadeli. W czasie II wojny światowej imię Romualda Traugutta przybierały oddziały zarówno Armii Krajowej (m.in. 8 Dywizja Piechoty AK walcząca w Powstaniu Warszawskim na Żoliborzu od 20 do 30 września 1944 roku), jak i tworzącego się w ZSRS Wojska Polskiego (3 Dywizja Piechoty, jej żołnierze przeszli w latach 1944 – 45 szlak bojowy od przyczółka warecko – magnuszewskiego przez Czerniaków, Warszawę, Bydgoszcz, Wał Pomorski i Kołobrzeg do Neuwerder). Po 1945 roku natomiast historia Traugutta była głównym wątkiem dwóch narracji historycznych, pierwsza - PRL-owska, przedstawiała powstańczego dyktatora i stawiała w jednym rzędzie z gen. Janem Henrykiem Dąbrowskim i Tadeuszem Kościuszką jako prekursora demokracji ludowej oraz bojownika uosabiającego wartości postępowe. Środowiska emigracyjne z kolei pielęgnowały kult dyktatora jako męczennika za Wiarę i Ojczyznę. Do dziś wiele szkół, jednostek wojskowych, ulic, parków i skwerów nosi imię Traugutta, co przedstawia zdecydowanie go jako uniwersum narodu polskiego XX i XXI wieku.
Romuald Traugutt – miecz rewolucji przeciw europejskim despotyzmom
Legenda Powstania Styczniowego i jego ostatniego dyktatora nie byłaby pełna bez uwzględnienia podejścia międzynarodowej opinii publicznej do walki partyzanckiej o niepodległość Polski 1863 i 1864 roku. O ile rządy państw zachodnioeuropejskich przez wzgląd na prowadzenie delikatnej i elastycznej polityki wobec państw zaborczych zachowywały neutralność bądź były wrogo nastawione do ataku na fundament Świętego Przymierza, o tyle uosabiające ludy Europy środowiska rewolucyjne i opinie publiczne poszczególnych krajów gorąco wspierały polskich powstańców. Negatywnie wobec polskiej walki ustosunkowały się rządy Wielkiej Brytanii i Prus. Na łamach Timesa dziennikarze uważali, iż Polacy to ludzie ogromnie kłótliwi i samowolni, nieuznający wyższego prawa nad własne zachcianki, a w sprawach codziennych zmieniający co chwila przedmiot swoich pragnień. Z kolei Prusy na zachodniej granicy Królestwa Polskiego wystawiły kordon wojskowy w celu nieprzepuszczania ochotników do Powstania, sam Otto von Bismarck zaraz po wybuchu walk w 1863 roku wysłał do Petersburga generała Gustava von Alvenslebena celem zaoferowania carowi Aleksandrowi II podpisania konwencji o wspólnych działaniach wojskowych, umożliwiającej wspólne działania w ramach stłumienia polskiego zrywu.
We Francji natomiast wybuch powstania w Królestwie Polskim kompletnie zaskoczył obywateli tegoż kraju. Społeczeństwo początkowo nie miało pojęcia, czy to marksistowska rewolucja, czy spontaniczny opór wobec branki, czy może wybuchło powstanie narodowe na wzór włoskiego? Czołowe figury ruchów ideologicznych w tymże kraju miały podzielone opinie – hrabia Montalembert, lider partii katolickiej był zdania, iż polscy powstańcy wystąpili w obronie niepodległości Królestwa Polskiego i ciemiężonej przez Rosjan religii rzymskokatolickiej, z kolei Pierre – Joseph Proudhon, prekursor ideologii anarchistycznej i reformista uznawał Powstanie Styczniowe za wystąpienie ludu polskiego przeciwko uciskowi rosyjskich namiestników Królestwa i lojalnych wobec nich Polaków. Republikanie patrzyli na polską walkę w szerszym kontekście europejskim i uważali Polskę za iskrę do wybuchu ogólnoeuropejskiej walki narodów o swoje prawa do samostanowienia: Polska dalej leży od Francji niż Włochy, ale i na nią przyjdzie kolej; podobnie jak Austrii i Rosji przyjdzie odpokutować za zbrodnie ucisku. Pomimo tego Francuzi otwarcie wspierali polskich powstańców poprzez zbiórkę pieniędzy do propolskich organizacji, organizowanie manifestacji solidarnościowych i pisanie listów do deputowanych parlamentu z żądaniami wypowiedzenia wojny Rosji. Warto jeszcze wspomnieć, iż w okresie Powstania Styczniowego po stronie Polaków walczyli ochotnicy z innych krajów europejskich – Włosi (oddział garibaldczyków pod dowództwem Francisco Nullo), Francuzi (pod komendą François de Rochebrune, dowódcy słynnych żuawów śmierci), Węgrzy, Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy (Antoni Trusow, Matwiej Bezkiszkin, Andrij Potiebnia). Ich udział w polskim powstaniu więc świadczy o jego uniwersalnym i ogólno rewolucyjnym charakterze, skierowanym przeciwko europejskiemu legitymizmowi faworyzującemu mocarstwa ościenne, które mogły wykorzystywać swoją władzę do uciskania i podporządkowywania sobie sąsiednich ludów.
Romuald Traugutt, wiedząc, iż nie będzie w stanie z tychże powodów uzyskać pełnej pomocy od krajów Europy Zachodniej, nawiązał kontakt z szeregiem czołowych działaczy rewolucyjnych – Giuseppe Garibaldim, Giuseppe Mazzinim, a także rewolucjonistami czeskimi i węgierskimi. Planował wspólną akcję zbrojną skierowaną przeciw Austrii sądząc, iż dojdzie do wybuchu wojny między Danią i Prusami, co miało umożliwić rozszerzenie działań powstańczych na ziemie wszystkich zaborów. Ponadto kontaktował się z papieżem Piusem IX, który 24 kwietnia 1864 roku sprzeciwił się krwawej polityce Rosji przeciwko narodowi polskiemu: Sumienie mnie nagli, abym podniósł głos przeciwko potężnemu mocarzowi, którego kraje rozciągają się aż do bieguna… Monarcha ten prześladuje z dzikim okrucieństwem naród polski i podjął dzieło bezbożne wytępienia religii katolickiej w Polsce.
Największe powstanie narodowe XIX wieku stało się na długi okres czasu zakończeniem prowadzenia działalności na rzecz odzyskania polskiej państwowości drogą walki zbrojnej, a na trumnie powstań miała narodzić się idea pracy organicznej i pracy u podstaw. Wiele osób zapyta, dlaczego polscy nacjonaliści odwołują się do XIX i XX – wiecznych tradycji powstańczych, skoro preferują bardziej realistyczne podejście do spraw politycznych, a powstania zawsze były piętnowane w publicystyce? Przede wszystkim przez wzgląd na pamięć o polskich Bohaterach, postaciach uniwersalnych, których ofiara jest kamieniem jednoczącym naród polski w trudnych chwilach. Polscy nacjonaliści w XXI wieku nawiązują dlatego do spuścizny powstańców 1794, 1830 i 1863 roku, żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i partyzantów Wyklętych lat 1944 – 1963. I tymże nawet nie tyle kamieniem, ale pomnikiem pamięci jest ostatni dyktator Powstania 1863 roku, Romuald Traugutt.
Adam Busse
Rzecz o libido i typach polityków
Wprowadzenie
Sprawą nadal niejasną i znamienną zarazem jest charakter człowieka, a konkretniej – to, co go determinuje. Również określony typ polityka nie bierze się znikąd. Warto więc zerknąć do źródeł, żeby mieć jakiś konkretny punkt odniesienia, a najlepszym z nich zawsze jest Biblia. Święty Jan pisze w pierwszym ze swoich listów: „Wszystko bowiem, co jest na świecie, a więc pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia nie pochodzi od Ojca, lecz od świata.”. Świat jest tutaj rozumiany jako siła przeciwstawiająca się zbawieniu, a owe pożądliwości (lub żądze – łacińskie libido) skupiają w sobie całe zło świata i – co ważniejsze – człowieka. Komentator tego listu odsyła nas do całego szeregu fragmentów Pisma Świętego, w których owe żądze również występują. Bóg nie byłby sobą, gdyby nie potrafił wyprowadzić z każdego zła – dobra. Tak też jest w tym przypadku, ponieważ libido to nierozłącznie z człowiekiem związany element (nawet w pewien sposób określający go), a jednak jesteśmy wręcz powołani do życia przy Bogu, więc do zbawienia. Dlaczego tak się dzieje? Jeśli określamy swoje życie jako ukierunkowane ku Najwyższemu, to z całą pewnością – z jego pomocą – uda nam się wykorzystać nasze pożądliwości dla jego większej chwały.
Charakter i wpływ libido
Warto jednak zwrócić uwagę na sam charakter libido i na jego odmiany. Do tej sprawy w swoim eseju „Libido i lojalność w polityce” odnosił się niegdyś Wojciech Wasiutyński – ideolog RNR „Falanga”. Bazą jego rozważań również był ów list Janowy, ale przywoływał on także fragment „Myśli” Blaise Pascala, w której te pożądliwości zostają określone terminami łacińskimi:
- pożądliwość ciała to libido sentiendi
- pożądliwość oczu to libido sciendi
- pycha życia (zwana inaczej pożądliwością panowania) to libido dominandi
Ważny również jest fakt, że nawet św. Augustyn uznawał kuszenie Jezusa przez szatana jako odwołanie się do tych trzech pożądliwości: zmysłów (ciała) poprzez nakaz zamiany kamieni w chleb; wiedzy (oczu) przez przywołanie fragmentu Pisma, w którym jest napisane o posłaniu na ratunek aniołów przez Boga; władzy (panowania) dzięki ukazaniu „wszystkich królestw świata i wspaniałości ich”.
Opieranie się tym siłom jest niemożliwe, ponieważ są one wpisane w naszą naturę, stanowią nasz nieodłączny element. Chrystus mógł sobie na to pozwolić przez wzgląd na jego wybitność w byciu człowiekiem, ale też – przede wszystkim – dzięki temu, że sam jest Bogiem. My możemy jedynie kontrolować je tak, żeby nie działały na nas niszcząco. Jeśli bowiem osoba ma je w świadomości, to może je właściwie ukierunkować. W tym momencie – zależnie od intencji danego człowieka – stają się one pozytywnymi lub negatywnymi narzędziami w naszych rękach.
Człowiek rodzi się z różnymi kombinacjami intensywności tych czynników. Dominacja któregoś z nich określa go na tyle, iż może on się stać typem: polityka (w przypadku wrodzonej żądzy władzy), artysty (gdy na piedestale zostają postawione zmysły) lub intelektualisty (w momencie kiedy dominuje pożądliwość wiedzy). Oczywiście nie jest tak, że w momencie posiadania wrodzonych zdolności ku jakiemukolwiek z tych typów dany człowiek musi koniecznie funkcjonować w jednej z wymienionych wyżej profesji. Są to raczej pewne predyspozycje do ich wykonywania zawierające w sobie określony zespół cech, który może zostać wykorzystany w różnych zawodach, czy pozycjach społecznych. Dobrym przykładem na to jest funkcjonowanie w rodzinie człowieka o znacznej przewadze pożądliwości panowania. Taka osoba może chcieć posiadać rodzinę wielodzietną, ale jest ona również predestynowana do wprowadzania władczego sposobu prowadzenia domu, a niekiedy nawet do tyranii domowej.
Libido dominandi
Jak już zostało napisane – w momencie przewagi libido dominandi nad resztą pożądliwości mamy do czynienia z człowiekiem, który jest potencjalnym politykiem. Jednak istotne w tym momencie dla odróżnienia typów polityków mogłoby być towarzyszenie drugiego czynnika lub jego całkowity brak.
W pierwszym przypadku możemy mówić o rozróżnieniu na polityków –„artystów” i polityków –intelektualistów (ideologów). Wasiutyński przywołuje do tego pierwszego typu ludzi takich jak Mussolini lub Piłsudski, a do drugiego Dmowskiego i Salazara. Pierwsi z całą pewnością są znakomitymi kombinatorami i dowódcami, ale i charyzmatycznymi idolami swoich narodów. Drudzy z kolei są ludźmi idei, którzy oddawali całe swoje serca, życia za sprawy, w które wierzyli.
Z kolei w drugiej sytuacji mamy do czynienia z postaciami typu Stalin, czy Bismarck, więc bezwzględnymi dyktatorami, których żądze władzy przewyższają znacznie ideały lub ich własne wizje.
Te dwa typy polityków przekładają się – jak trafnie zauważa ideolog „Falangi” – na dwa rodzaje polityki. Już Arystoteles pisał o dobrych i złych ustrojach przeciwstawiając sobie je w zależności od intencji rządzących, a kluczowym elementem dla niego była tutaj chęć poświęcenia się – działania na rzecz dobra wspólnego. My – narodowcy – nazywamy ten czynnik interesem narodowym. Ma on nieco inny charakter niż ten arystotelesowski, ale zdaje się, iż poświęcenie dla niego również wynika z miłości i wierności względem wspólnoty.
Nie da się ukryć, że władza polityka, który chce realizować jedynie swoje własne ambicje, będzie tyranią, co doskonale obrazuje przykład Stalina. Natomiast w tym drugim przypadku, w którym silnemu libido dominandi towarzyszy libido sentiendi lub libido sciendi, z całą pewnością można mówić o predyspozycjach do bycia politykiem, który przysłuży się swojemu narodowi, czego doskonałymi przykładami są Piłsudski i Dmowski.
Podsumowanie
Mamy więc dwa typy polityków, spośród których jedna dzieli się na kolejne dwie podgrupy. Pytanie tylko – po co to rozróżnienie? Ano między innymi po to, żeby zwrócić uwagę na fakt, który typ jest pożądany. Zdaje się, że dyktatorzy, którzy realizują jedynie swoje własne interesy, są zbędni, więc śmiało można zdecydować się na wodzów lub ideologów. W dzisiejszych czasach dla Polski potrzebujemy zarówno jednych, jak i drugich. Zdaje się, że sytuacją idealną byłoby, gdyby za charyzmatycznymi wodzami stali odpowiedni ideolodzy, którzy by ich wspierali i współpracowali z nimi. Wiemy, iż taki model jest trudny do osiągnięcia ze względu na aspiracje oraz ambicje jednostek. Nie można jednak nigdy spoczywać na laurach, ponieważ w ten sposób żadnego konsensusu, czy złotego środka się nie wypracuje, a wiadomo, że nie myli się tylko ten, który nic nie robi. W dodatku warto dodać, że jako idealiści nie możemy zdawać się na kompromisy z ludźmi, którzy zawierzyli się ideom owocującym degeneracją. Powinniśmy zaczynać zawsze od nas samych i – wracając do meritum – nawet jeśli dominuje w nas żądza władzy nie pozostawiająca miejsca dla pozostałych pożądliwości ludzkich, musimy ją uświęcać i w sposób szlachetny ukierunkować.
Michał Walkowski
Narodowo-radykalna interpretacja tradycji
„Tradycja nie czci popiołów. Ona podsyca płomień”
Gustaw Mahler
Wielu chce żyć w zgodzie z nią. Jest doniosłym hasłem wypisywanym na sztandarach. Często przedstawiana jako alternatywa dla liberalnej degeneracji. Przez innych z kolei ujmowana bardzo płytko. Przez tych, którzy myślą, że symboliczny gest, czy podstawowe poszanowanie ludzkiej godności wystarczy, żeby zaspokoić jej potrzeby. Tradycja. Czym jest naprawdę? Czy jest czymś więcej niż tylko muzą dzierżącą sztandar? Przekazywana z ojca na syna. Dziedzictwo pozostawione nam przez przodków. Zarówno Idei, jak i Krwi. Tych, których było stać na manifestację swoich ideałów. Na budowę mitów. Na stworzenie tradycji. Zatem: czy nasze pokolenie może czuć się zwolnione od próby stawienia czoła swoim czasom?
Przodkowie nasi pozostawili po sobie historię napisaną zarówno na białych, jak i czarnych kartach. Idee, dla których kiedyś chcieli żyć i umierać. Czy wreszcie dziedzictwo materialne i duchowe, którego piętno znaleźć możemy do dzisiaj przemierzając ulice, czy przewracając strony w książkach. Jesteśmy ukształtowani przez tych, którzy byli przed nami. Jedno pokolenie dawało podwaliny do zaistnienia następnego. To z kolei czerpało z tego dorobku i wybierało jak sito to, co odpowiadało potrzebom jego ducha. Rozliczenie się z przeszłością i określenie celów dla teraźniejszości było zadaniem podejmowanym przez niemal każdą generację. Zarówno w materii pokoleń organizacji politycznych jak i całego narodu. Czy można podjąć próbę stworzenia nowoczesnego nacjonalizmu samemu nie przechodząc takiego procesu? Gdzie zatem szukać wzorców i jak odnaleźć sens w bardzo zróżnicowanym dziedzictwie, którego próbujemy dotykać.
„Płynie się zawsze do źródeł pod prąd, z prądem płyną śmiecie.” - Zbigniew Herbert
Przeszłość pozostawia lekcje dla teraźniejszości. Nieśmiertelność istnieje. Bo niby co innego miałyby reprezentować dzieła naszych przodków? Jaką siłę chciano ukazać poprzez katedry, których budowa pochłonęła krew i pot wielu generacji? Dlaczego sadzono drzewa wiedząc, że ich pełnej krasy nie zobaczy osoba, która to czyni? Cało stworzenie ludzkie, które trudno wyjaśnić pobudkami materialnymi wynika z przekonania o istnieniu Prawdy. Cały uduchowiony dorobek kultury naszego kontynentu jest odzwierciedleniem poczucia istnienia pewnego metafizycznego porządku. Intelektualny i fizyczny wysiłek włożony w napędzenie tej delikatnej machiny stwarzał pewną więź. Pomost pomiędzy tym, co materialne i duchowe, nieśmiertelne i doczesne. Pomost, który stał się filozoficznym fundamentem cywilizacji europejskiej. Człowiek jest panem form, jak twierdził Ernst Jünger. Jakże różniła się sztuka czy literatura na przestrzeni dziejów. Jakże inaczej czasy dyktowały malarzom style czy mody na dworach. Czy jednak wszystko zmieniało się fundamentalnie? Czy były epoki, w których nie byłoby idealistów chcących zmieniać świat? Uruchamiać machiny postępu w imię poczucia sprawiedliwości i prawdy? Zatem, czy prawdzie byłoby stwierdzenie, że nowoczesność nacjonalizmu jest negacją tradycji? Gdyby było oznaczałoby tyle samo, że dąb jest w stanie rosnąć nie posiadając korzeni.
„Choćby drzewo było nie wiem jak stare: jest młode w każdym nowym kwitnieniu.” - Ernst Jünger
Istnieje coś takiego jak poczucie ciągłości z przeszłością, które dostrzec można chociażby obserwując naturę. Oznacza ono stałość niektórych rzeczy i jest nierozłącznym elementem tradycji. Niezależnie od tego, czy chodzi o kultywowanie obyczaju, bądź wrzenie tych samych uniesień w sercu. Czy istniała bowiem wielka różnica w próbie zmierzenia się z dziejami na przestrzeni wieków? Czy opuszczający nierzadko żony i dzieci powstańcy styczniowi nie byli wobec historii takimi samymi młodymi mężczyznami jak warszawscy chłopcy roku 44? Tacy ludzie różnili się umiejscowieniem w czasie i dysponowaną technologią, ale determinacja, patriotyzm i płonącą w sercu wiara są takie same. Istnienie ciągłości rozumieli narodowo-radykalni ideologowie dwudziestolecia. Zauważyli oni, że nacjonalizm, chociaż ewoluuje jako myśl to przedmiot jego idei i programu, jak pisał jeden z publicystów RNR-u, pozostaje taki sam. Jest nim naród. Ten sam autor wskazuje, że geneza polskiej myśli narodowej nie rozpoczyna się powstaniem Ligi Polskiej, a sięga romantyzmu. Możemy sobie wyobrazić jak przez tyle lat formowania się idei, ta sama ulegała istotnym przemianom. Dzisiaj niektórzy nie rozumieją tego, że ludzie, którzy pozostają dla nas wzorcami, postulaty polityczne nakreślali pod wpływem potrzeb swoich czasów. Czy Dmowski, Mosdorf lub Piasecki ograniczali swoją myśl do przełożenia dawnych idei na ówczesny język? Czy raczej, zachowując niezbędne i stałe elementy ideowe, tworzyli polityczną awangardę ubiegłego stulecia? Biorąc to pod uwagę i my dziś nie możemy być tymi, którzy chcą jedynie realizować programy minionych lat. Wiedząc to, musimy być świadomi ewolucji, jaka nas czeka. Od niej zależeć będzie, czy pozostaniemy marginalnym środowiskiem, czy, tak jak przodkowie staniemy na wysokości zadania, jakie stawia nam teraźniejszość. Jak zatem dokonać takiej ewolucji nie odcinając się od tradycji narodowej i ciągłości międzypokoleniowej? Co należy zachować jako stałe i niezbędne do funkcjonowania naszej Idei?
„Nacjonalizm w danym narodzie przedstawia sobą na przestrzeni wielu nawet pokoleń pewną myśl ciągłą o zasadzie niezmiennej.” - Wojciech Kwasieborski
Aby dokonać analizy wartości należy postawić granice w stosunkach między nowoczesnym nacjonalizmem a przeszłością. Ważne jest zrozumienie, że nie da się, ani nie należy implikować każdego elementu przeszłości. Niektóre zapomniane lub zaniedbane należy z kolei przywrócić do życia. Współczesny świat jako pierwszą, w procesie pozbawiania się korzeni, zaatakował Wiarę. Wraz z nią ucierpiało poczucie istnienia Prawdy. A na każdym kroku wywyższany jest relatywny model postrzegania rzeczywistości. Czy i my możemy sobie pozwolić na relatywizm? A czy można zbudować mądrą i rokującą nadzieje na przyszłość ideę nie rozróżniając dobra i zła? Notoryczne przedstawianie Wiary jako przestarzałej, niemodnej, nieeuropejskiej doprowadziło do porzucenia jej przez nieukształtowane moralnie pokolenie. Poskutkowało to zachwianiem postrzegania społeczeństwa jako wspólnoty. O ile trudniej przekonać młodzież do uczuć narodowych, kiedy nie mają żadnych uczuć rodzinnych. O ile trudniej odwieść od ich konsumpcyjnego życia, gdy brak im moralnego kręgosłupa. O ile trudniej odwieść od egoizmu. Od nieuczciwych układów w pracy. Od myślenia tylko o sobie. Gdy brak jest wyższego celu, do którego mogłaby dążyć dusza. A przecież niszczenie życia wspólnotowego, niesprawiedliwe stosunki zawodowe i materializm są krytykowane zarówno z pozycji chrześcijańskich jak i nacjonalistycznych. Jako osoby chcące zbudować zdrową i pozostającą w ciągłości z przeszłością wspólnotę nie możemy zaniedbać obrony życia religijnego narodu. Zgodzić się ze współczesnością w tych kwestiach jednocześnie zwalczać ją w innych. Kolejnym istotnym elementem, z którym należy się zmierzyć w tworzeniu nacjonalizmu XXI wieku, jest historia. Aby nie popełniać błędów poprzednich pokoleń. Nie ufać fałszywym obietnicom. Nie spoglądać naiwnie w strony, z których dla Polski nic dobrego nie wynika. Z drugiej strony kultywować to co pozytywnego osiągnął nasz naród w przeszłości. Bo czy współczesny nacjonalista byłby patriotą nie znając klasyków polskiej literatury? Nie rozpoznając dziejowych wydarzeń naszej przeszłości? Nie doceniając wielkości tych, których życie i zdrowie znaczyło mniej dla nich samych niż Ojczyzna? Byłoby to bardzo płytkie i doprowadziło do szybkiego wypalenia się uczuć narodowych. Następną kwestią jest ciągłość z dawnymi zwyczajami naszych krajan. Oczywiste jest, że nie będziemy obchodzili wszystkich świąt, które obchodzili nasi przodkowie. Nie ubierzemy się też do pracy czy szkoły jak robili to Soplicowie siadając do stołu. Jednak zachowani własnej tożsamości i obyczajów jest ważnym czynnikiem w podkreśleniu oryginalności jako narodu. Bo co wyróżniałoby nas, gdyby nie ona?
„Jestem Polakiem – więc całą rozległą stroną swego ducha żyję życiem Polski, Jej uczuciami i myślami, Jej potrzebami, dążeniami i aspiracjami. Im więcej nim jestem tym mniej z jej życia jest mi obce i tym silniej chcę, żeby to, co w mym przekonaniu uważam za najwyższy wyraz życia stało się własnością całego narodu." - Roman Dmowski
Dochodząc powoli do końca wywodu: tworzy nam się pewna spójna wizja tworzenia rzeczywistości w zgodzie z Tradycją. Po pierwsze jest ona, jak już wspominałem, pewnym metafizycznym porządkiem rzeczy. Objawia się on w poczuciu określonych wyższych wartości. Najważniejszą z nich jest Prawda. Świadomość jej istnienia była motywacją dla walczących wbrew rachunkowi zysków i strat czy tzw. „realizmowi”. To dla niej ziemie i mury nasiąkły krwią niejednego pokolenia próbującego zwalczyć fałsz swoich czasów. Podobnie my dziś powinniśmy zachować ciągłość z Wiarą, która wzmacniała nasz naród w chwilach próby. W trakcie powstań narodowowyzwoleńczych, czy w czasie, gdy nad Wisłą rządzili czerwoni zdrajcy. Nie możemy również zapominać o żołnierzach, którzy rozpoczęli nasz trud. Pisząc te słowa nie mam na myśli tylko tych walczących z bronią w ręku ale i piórem. Nie jesteśmy pogrobowcami, a programy Rossmana czy Reutta pozostają dla nas drogowskazami, mimo to szacunek dla dorobku narodowego pokolenia roku 34 jest niezbędny. Dzięki niemu kroczymy wydeptanymi już ścieżkami. I mimo że nie wiemy jak potoczą się nasze losy. Jakie zakręty czekają przed nami. Świadomi jesteśmy trudów i przeciwności jakie czekają nas jeżeli chcemy zbudować Polskę piękną, wielką i sprawiedliwą. Bez żadnych kompromisów. Z takimi hasłami wypisanymi na sztandarach ruszymy by zetrzeć się z historią. Przy doniosłości barw. I w świetle pochodni.
Leon Zawada
O demokracji
Demokracja! Słowo tak modne w naszych czasach. Znajduje się na ustach niemal każdego z polityków, każda partia opala się w majestacie tego wyrazu, a każda dyskusja o niej zamykana jest zaledwie jednym cytatem Churchilla. Piewcy poprawności politycznej natrętnie przedstawiają pogląd, że mamy tylko dwa wyjścia: albo demokrację, albo totalitaryzm z obozami lub łagrami (wedle gustu i wyboru). Wszelkie inne doktryny są z góry odrzucane przez opinię publiczną jako nierealne, przestarzałe (cokolwiek miałoby to znaczyć), czy nieskuteczne, a sami zwolennicy tych sposobów rządzenia uznawani są za oszołomów i wariatów. Stoimy zatem przed bardzo ciekawym wyborem: albo zostajemy wesołymi i beztroskimi demokratami, albo krwiożerczymi nazistami, faszystami, czy nieszkodliwymi oszołomami lubiącymi fantazjować. Czy jednak jedynie akceptowalny system ma jakikolwiek sens? Czy jego założenia są słuszne i dobre?
Ciekawym faktem jest, że do pracy w większości zawodów potrzebne jest specjalne przeszkolenie, czy pozwolenie. Aby zostać przyjętym do pracy w firmie na kierowniczym stanowisku, poza odpowiednim wykształceniem, zestawem specjalnych umiejętności potrzebne jest długie doświadczenie w zawodzie. Niezależnie od systemu rządzenia, gospodarki, modelu społeczeństwa etc., etc. Takie podejście ma sens, gdyż nikt nie powierzy jakiejś funkcji komuś, kto jest niekompetentny i może wiele popsuć. Oczywistym jest, że piekarz nie pozwoli korzystać ze swojego pieca nowemu pracownikowi, bez uprzedniego przeszkolenia go w tej kwestii, tak samo żaden właściciel banku nie zatrudni księgowego, który nie przedstawi odpowiedniego dokumentu o wykształceniu. Jeśli nie ma żadnych wątpliwości w tej kwestii, nasuwa się ważne pytanie: dlaczego do zostania osobą decyzyjną o najwyższej odpowiedzialności w państwie potrzeba tylko ileś głosów poparcia ludzi, którzy w większości nie znają się nawet na podstawach zarządzania?
Następnie zastanówmy się o czym mówi wola większości. Po wielu godzinach przemyśleń można dojść do wniosku, że wola większości, nie mówi o niczym innym, niż o tym, że jest wolą większości. Zastanówmy się dogłębniej nad tym z pozoru bezsensownym zdaniem. Jeżeli w pierwszych klasach podstawówki nauczyciel zapyta dzieci, czy św. Mikołaj rozdaje co roku prezenty pod choinką z pewnością większość uczniów uzna, że tak właśnie jest. Czy ta opinia większości zmienia w jakikolwiek sposób rzeczywistość? Oczywiście, że nie. Widzimy więc, że wola, czy opinia większości nie jest żadnym miernikiem prawdy. Co ciekawe, patrząc na wyniki ostatnich kilku wyborów, czy to do sejmu, czy tych prezydenckich, większość wyborców wierzy w prezenty od rządu. Wydaje mi się, że nastał doskonały czas, by dorosnąć.
W XVI wiecznym Krakowie, błazen Stańczyk założył się z królem, że wie, na czym najlepiej znają się jego poddani. Król bardzo się uśmiał, gdy usłyszał, że jest to medycyna. Na dowód swojej teorii Stańczyk obwiązał sobie głowę w taki sposób, że wyglądał, jakby cierpiał na ból zębów, po czym udał się na przechadzkę po mieście Kraka. Wszyscy mijający, w trosce o dobro nadwornego błazna, zaraz po przywitaniu się podawali sposoby na uśmierzenie bólu zęba. Stańczyk wygrał zakład. Zastanówmy się, ile warte były te wszystkie, domowe rady w porównaniu z ekspertyzą zawodowego medyka? Najprawdopodobniej niewiele, ale nie do podważenia jest fakt, że były w większości. Czyżby z tej historyjki wynikało, że wola większości nie jest nawet miernikiem dobra, czy skuteczności?
Wyżej opisane przeze mnie przykłady pokazują, że wola ludu nie jest miernikiem, ani dobra, ani prawdy, ani skuteczności. Dlaczego zatem jest wiążąca w sprawie decyzji na szczeblu państwowym? Pojawia się tutaj jeszcze jedna niepokojąca kwestia. O ile powyższe sytuacje zawierają szczerość intencji „głosujących”, to co się stanie, gdy tej szczerości zabraknie? Nie jest żadną nowością stwierdzenie, że demokracja jest korupcjogenna. Skorumpowany polityk wygrywający wybory, myśli, aby za cztery lata zasiąść w tym samym, czy nawet lepszym fotelu, dlatego obiecuje coraz to nowe gruszki na wierzbie. Jak z takim ma wygrać szczery patriota, który nie obiecuje prawie nic, bo wie, że tylko tyle będzie potrafił spełnić za swojej jakże krótkiej kadencji? Kolejnym problemem jest krótkowzroczne patrzenie na przyszłość kraju. Zamiast dalekosiężnie spojrzeć do przodu, planując rozwój naszej Ojczyzny, co cztery lata zaczynamy projekty, które wraz z nadejściem nowej władzy są ciągle zmieniane. Jak w takich warunkach pracować?
Dla nas, narodowców, dochodzi jeszcze jeden potężny argument przeciwko demokracji. Wola większości nie jest w żadnym stopniu wolą Narodu. Według Dmowskiego, Naród jest nieskończonym łańcuchem pokoleń, które były, które są i które będą. Jest bardzo trudno wydobyć zdanie aktualnych żyjących pokoleń, nie mówiąc już o pokoleniach już nieżyjących! A przecież to one swoimi testamentami mają najwięcej do powiedzenia o przyszłości Polski. Czemu ich zdanie o Wielkiej Polsce Katolickiej nie jest w żaden sposób wiążące? Odrzućmy fałszywe idee stworzone przez naszych wrogów. Nie szukajmy rozwiązań u obcych, ale wróćmy do korzeni. Do czasów, kiedy Polska znaczyła najwięcej.
Za Jagiełły było lepiej!
Ave Christus Rex!
Krzysztof Zaborek
Raz sierpem, drugi raz może nie
Pisałem ten tekst 13 grudnia… Co się wtedy stało, każdy wie i nie chcę na ten temat się rozwodzić. Po aktywnym dniu pełnym pracy społecznej wracam do domu, aby odpocząć, odpalam facebooka i co widzę? „Komunistom żyć nie damy”, „Precz z komuną!”, „Raz sierpem, raz młotem!”, „13.12 nie zapomnimy!”. Nie ukrywam – trafia mnie szlag. W Łodzi jest organizowany marsz, koncert, no fajny event, ale czy nie lepiej zgromadzonym potencjałem zrobić coś innego? Może i wyjdę tu na heretyka w środowisku narodowym, ale zadajmy sobie podstawowe pytanie: co dają Narodowi takie akcje? Moim zdaniem nic. Retoryka walki z komuną jest denna i zajmuje zbyt wiele miejsca w naszym przekazie, absorbuje siłę aktywistów przeznaczając ją na walkę z wiatrakami. Rozumiałbym to 30, albo nawet 20 lat temu, ale dzisiaj? Po 25 latach rzekomej, podkreślam: rzekomej dekomunizacji jest bezsensowna. Postkomuniści maja dzisiaj stołki albo wysokie emerytury , ale czy mamy dziś siłę by to zmienić? Gdzie jest tradycyjny realizm środowisk narodowych? Czy antykomunizm nie jest naszym zaślepieniem?
Nowoczesny ruch nacjonalistyczny nie może z powodu rozliczeń historycznych pomijać podstawowych problemów dręczących dziś Polaków. Czy jeżeli w Suwałkach przejdziemy się ul. Kościuszki, by pokrzyczeć „A na drzewach...” to wszyscy postkomuniści spakują swoje teczki i zrezygnują ze swoich posad? Gdy przejdziemy się z okrzykami „Precz z komuną!”, to czy nasi rodacy będą mieli godną pracę, a młodzi szanse na przyszłość? Nie przekonujmy przekonanych. Większa część Narodu nie popiera komunizmu i samego stanu wojennego, ale ma jednak inne problemy: przeżyć do dziesiątego, nakarmić swoje potomstwo, czy wziąć kolejny kredyt. To są potrzeby Narodu – musimy je umieć rozpoznać i starać się naprawić, tam gdzie system je zaniedbuje, oczywiście jasno określać demoliberalny kształt tegoż systemu i go kontestować. Jest to chyba oczywiste, ale niestety w działaniach większości narodowców tego nie widzę. Może za bardzo skupiam się na swoim mieście i tego nie widzę, mam nadzieje, ze jestem w błędzie...
Musimy walczyć o prawdę historyczną, nie chcemy, aby wisiały takie tablice jak te na Urzędzie Miejskim w Lodzi, ale to nie powinno być naszym priorytetem. A jeśli musimy być takimi ultra-antykomunistami, to może wykopmy Jaruzelskiego z Powązek? Dzisiaj mamy większe zagrożenia. Nie chcę by moje słowa wyglądały jak kolejne „hejterskie” wypociny, więc od 8 rano do 20 uczestniczyłem w Szlachetnej Paczce. Pomagałem pakować, nosić i przekazywać potrzebującym rodzinom dary, z całą pewnością jest to większy wkład w działania dla mojego narodu niż klejenie plakatów z Jaruzelskim za kratami. Przeniesienie kilkuset ton jedzenia, ubrań, sprzętu RTV, AGD ma większe znaczenie. Nacjonalizm nie może opierać się jedynie na zainteresowaniu historią i jej rekonstrukcją. Historia może być inspiracją dla polityki, ale nie jej fundamentem. Sama pomoc i akcje charytatywne to za mało. Zerknijmy na to co się dzieje w lokalnych zakładach pracy. Umowy śmieciowe, system czterozmianowy, niskie place – mieszanie z błotem szarego Kowalskiego. Zauważmy, jak szybko upadają polskie małe i mikro zakłady, firmy i sklepy przez zalew portugalskimi Biedronkami, czy tworzeniem szklanego sufitu przez duże koncerny. Ten system jest nieludzki. Jako młody człowiek, pracujący i studiujący większą wagę stawiam na to, by mieć szanse na własne mieszkanie, godną pracę, niż pomnik czerwonoarmistów, mimo, że (co oczywiste) mi się on nie podoba.
Są rzeczy ważne i ważniejsze, pomagajmy przede wszystkim Narodowi, nie zapominając przy tym o historii i tradycji. Jesteśmy nacjonalistami, musimy być wszechstronni działając oddolnie – tylko takim sposobem możemy coś ugrać. Jestem tylko szeregowym aktywistą, nie piastuję żadnego stanowiska w swojej organizacji, dlatego tym bardziej proszę Koleżanki i Kolegów, aby wzięli pod rozwagę moje słowa planując kolejne akcje.
Mateusz Tarasiewicz