
Szturm1
Marta Niemczyk - Pedofilia „zła” i „jeszcze gorsza”?
Ekscentryczny mężczyzna po trzydziestce, mieszkający samotnie lub z matką, obserwujący z ukrycia pobliski plac zabaw – taki wizerunek sprawcy przemocy seksualnej wobec dzieci króluje w powszechnej świadomości. Tym trudniej jest potem uwierzyć, że sąsiad, mąż, kuzyn, znajomy mógł okazać się jej sprawcą. Pedofilia budzi silne emocje. Pozornie wszyscy pozostają zgodni co do powagi sytuacji. Dziwnym trafem pedofilia wydaje się o wiele bardziej odrażająca, gdy sprawcą jest ideologiczny przeciwnik. „Postępowi” tropiciele księży-pedofilów będą negować procent przypadków pedofilii w społeczności LGBT, prawicowcy będą ich gniewnie wytykać palcami popierając zarazem Korwina-Mikke, dla którego „z tą pedofilią mocno się przesadza”, zaś narodowcy będą udowadniać, że pociąg do dzieci to domena przede wszystkim muzułmańskich duchownych. Brak tu miejsca na dobro dziecka.
Uporządkujmy pojęcia. W publikacjach często stosuje się zamiennie terminy: „molestowanie seksualne”, „wykorzystanie”, „przemoc seksualna”, „czyn pedofilny”. W raporcie Fundacji Niesiemy Dzieciom Siłę (dawniej Fundacja Dzieci Niczyje) autorzy posługują się terminem „wykorzystanie” jako najlepiej oddającym sens czynu. Przykładem definicji jest propozycja Światowej Organizacji Zdrowia, a więc pedofilia jako włączanie dziecka w aktywność seksualną, której nie jest ono w stanie w pełni zrozumieć i udzielić na nią świadomej zgody i/lub na którą nie jest dojrzałe rozwojowo i nie może zgodzić się w ważny prawnie sposób i/lub która jest niezgodna z normami prawnymi lub obyczajowymi danego społeczeństwa. Celem takiej aktywności jest zaspokojenie potrzeb innej osoby.
Czyn pedofilny nie jest uznawany za tożsamy z pedofilią. Pedofilię definiuje się jako podejmowanie aktywności seksualnej z dziećmi lub fantazjowanie o tej aktywności przez osobę dorosłą jako stale preferowany lub wyłączny sposób osiągnięcia podniecenia seksualnego i orgazmu. Czynów pedofilnych mogą dokonywać nie tylko pedofile, ale również osoby, które podejmują kontakty seksualne z dziećmi, ponieważ z różnych przyczyn mają trudność w nawiązaniu kontaktów seksualnych z osobami dorosłymi. Dziecko w tym przypadku jest „łatwiejszym” obiektem seksualnym niż osoba dorosła.
Przemoc seksualna wobec dzieci wcale nie musi oznaczać kontaktu fizycznego. Mogą to być zarówno rozmowy o treści seksualnej, gdy sprawca wyraża swoje pragnienia seksualne wobec dziecka lub opinie na temat atrakcyjności fizycznej dziecka lub własnej bądź opowiada mu o swojej aktywności seksualnej z innymi osobami. Może to być ekspozycja anatomii i czynności seksualnej. Sprawca pokazuje dziecku swoje intymne części ciała, może też masturbować się w jego obecności. Innym przejawem bywa podglądactwo. Dziecko jest podglądane w czasie kąpieli, czynności fizjologicznych etc., czemu towarzyszy podniecenie sprawcy czy masturbacja. Następnie wymienia się kontakty seksualne polegające na pobudzaniu intymnych części ciała (dotykanie ciała dziecka, całowanie intymnych części ciała, ocieranie się itp.) i wreszcie kontakty oralno-genitalne, stosunki udowe, penetracja seksualna. Innym rodzajem jest komercyjne wykorzystywanie dzieci (np. dziecięca pornografia czy prostytucja).
Podczas II Ogólnopolskiego spotkania poświęconego ochronie praw dziecka przed okrucieństwem w maju 1992 roku, zaprezentowano wyniki badań dotyczące m.in. wykorzystywania seksualnego w okresie dzieciństwa. Z badań przeprowadzonych w grupie 1178 dorosłych Polaków wynika, że ok. 35% kobiet i 29% mężczyzn do 15. roku życia ma za sobą doświadczenia o charakterze seksualnym z osobą dorosłą. Najczęściej tego typu kontakty miały miejsce z osobami obcymi, następnie z jednostkami spoza najbliższej rodziny, tzn. wujkami, ciotkami, kuzynami, dalej rodzeństwem i wreszcie rodzicem.
Z badań wynika, że konsekwencje kazirodztwa są dla ofiary bardziej dotkliwe na tle innych czynów o tym charakterze. Zależność dziecka od rodziców sprawia, że ma ono utrudnioną możliwość obrony czy separacji od sprawcy. Władza rodzicielska sprawia, że sprawca dysponuje większą swobodą i posiada stały, niemal nieograniczony dostęp do ofiary. Wykorzystywanie seksualnie dziecka w rodzinie zazwyczaj powtarza się w sposób systematyczny przez dłuższy czas, rzadziej ma charakter epizodyczny.
W 2017 wszczęto:
119 postępowań z artykułu 199 Kodeksu karnego (seksualne wykorzystanie zależności), stwierdzono 89 przestępstwa;
2391 postępowań z art. 200 kk (seksualne wykorzystanie małoletniego) (w 2016 wszczęto ich 2289, stwierdzono 1241 przestępstw);
18 postępowań z art. 201 kk (kazirodztwo), stwierdzono 14;
676 postępowań z artykułu 200a kk (Uwodzenie małoletniego poniżej lat 15 z wykorzystaniem systemu teleinformatycznego lub sieci telekomunikacyjnej), stwierdzono 626 przestępstw, wykryto 496 (w 2016 roku wykryto ich niemal połowę mniej;
3 postępowania z art. 200b kk (Propagowanie pedofilii), stwierdzono 3, wykryto 2.
Dalekosiężne skutki to temat-rzeka. Konsekwencje, jakie poniesie dziecko w późniejszym życiu zależne są od wielu czynników, między innymi takimi, jak: wiek, osobowość dziecka, formy i przebieg przemocy seksualnej, więź z rodzicami. Następstwa są zdecydowanie poważniejsze, gdy sprawca był wyjątkowo brutalny, do wykorzystywania dochodziło wielokrotnie, sprawcą była osoba z najbliższej rodziny, bądź gdy dziecko było pozbawione pomocy i wsparcia ze strony swojej najbliższej rodziny. W dorosłym życiu nie tylko same bywają podatne na przemoc seksualną, ale mogą wykazywać skłonność do jej stosowania wobec innych.
Liczy się sprawca, nie ofiara?
Zdawałoby się, że krzywda dziecka to jedna z niewielu kwestii, które w swojej ocenie łączą podzielone społeczeństwo. Pozornie tak właśnie jest. Dopiero kiedy wsłuchamy się w dyskusję, która przetacza się po kolejnym skandalu pedofilskim okazuje się, że krzywdę można relatywizować, a celują w tym zarówno ci, którzy postęp społeczeństwa mierzą w liczbie zawieranych związków homoseksualnych, jak i najtwardsi obrońcy (nieraz wątpliwego) ładu społecznego. Ani jednym, ani drugim nie idzie o dobro dziecka, lecz o rozprawienie się z ideologicznym przeciwnikiem, a raczej z grupą społeczną, którą dany delikwent reprezentuje. Nie ma tu miejsca na dyskusje o zapobieganiu, karaniu, terapii – przede wszystkim ofiary, być może sprawcy.
W 2001 roku, na fali jednej z afer pedofilskich w polskim Kościele, Janusz Korwin-Mikke pisał: „Z tą pedofilią mocno się przesadza. Pedofilem miłośnikiem ośmioletnich panienek był np. Ludwik Carroll (ten od Alicji w Krainie Czarów); nie tylko sąsiadki, ale i panie z towarzystwa na ogół bez obaw posyłały dziewczynki do jego domu uważając, że dotykanie przez mężczyznę (byle, oczywiście, bez nadmiernego natręctwa) raczej rozbudza kobiecość i pomaga niż szkodzi; również uodpornia na podobne zaloty w przyszłości. (...) Jeśli zaś matka obawia się, że dotykanie przez księdza-pedofila (...) może wywrzeć zły wpływ na przyszłe życie seksualne córki to bez rozgłosu (który z pewnością córce zaszkodzi) powinna jej zakazać chodzenia na plebanię, a gdyby ksiądz pytał dlaczego, powiedzieć: <Ksiądz wie, dlaczego>, co każda kobieta potrafi poprzeć dostatecznie wymownym spojrzeniem. I tyle.” Proste, prawda?
Niekwestionowany lider konserwatywnych liberałów zdążył nas już przyzwyczaić do kontrowersyjnych wypowiedzi, co nie zmienia faktu, że każda kolejna przyprawia o mdłości. Po śmierci Kory Jackowskiej, komentując w mediach społecznościowych fakt, że była molestowana jako dziecko, w usuniętym już poście na Facebooku (dziennikarze nie śpią) stwierdził: „Każda dobrze wychowana 10-letnia panienka powiedziałaby po prostu «Czy księdzu nie wstyd?» – i do żadnego «molestowania» by nie doszło.” Trudno spodziewać się innych komentarzy po kimś, kto otwarcie twierdzi, że wolałby, aby jego córka „trafiła w łapy podofila (pedofila – nie „gwałciciela”!), który po pupie poklepie, biuścik pomaca, może popieści i pocałuje”, niż aby poszła na lekcję edukacji seksualnej prowadzonej przez organizacje pozarządowe. „Bo po zetknięciu z pedofilem pozostanie cenne uczucie wstydu i napięcie erotyczne – a po takiej lekcji bezpowrotnie utraciłaby zdolność kochania”.
Podążając dalej za polskim przedstawicielem w Parlamencie Europejskim, czytamy: „Od tysięcy lat ojcowie (a czasem i matki) molestowali seksualnie swoje dzieci. Jednak na ten temat panowała zmowa milczenia i słusznie. Dzieci miewały z tego powodu lekkie zaburzenia seksualne albo i nie (...) natomiast z całą pewnością ich urazy pogłębiłyby się, gdyby o tym mówiono, robiono wywiady, opisywano w gazetach... Co więcej, nie można podważać mitu dobrego ojca i kochającej matki tylko dlatego, że raz na tysiąc wypadków ojciec (a raz na 10.000 matka) pozwolą sobie na czyny lubieżne, czasem zresztą dość niewinne z dziećmi.”
Takie podejście nie przeszkadza mu, by wytykać niemieckiemu politykowi Zielonych, Danielowi Cohn-Benditowi pedofilii. – Kiedy pięcioletnia dziewczynka cię rozbiera to fantastyczna, erotyczna gra – powiedział Cohn-Bendit w jednym z francuskich talk-show w 1982 roku. Czym różni się w skutkach czyn pedofilny bądź jego trywializacja w wydaniu lewicowca od tej, akceptowalnej przez prawicowca? Czym różni się podejście lewackiej „Czerwonej Świni” – jak nazywa Cohn-Bendita Korwin-Mikke – od tego, które prezentuje konserwatywno-liberalny obrońca obyczajności? Być może, gdyby Cohn-Bendit nie reprezentował ideologicznie wrogiego obozu lewicy, a bliskie Korwinowi ideały wolności (sic!), zasłużyłby w jego oczach na pochwałę.
„Pozytywna pedofilia”
Kilka lat temu Mariusz Drozdowski, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim, swego czasu przewodniczący organizacji studenckiej Queer UW, jedna z bardziej znanych postaci polskiego środowiska LGBT, co dumnie podkreśla posługując się pseudonimem „Jej Perfekcyjność”, napisał na swoim blogu: „(...) odkryłem i powiedziałem wprost: jestem pedofilem i transgenderem. Jestem. I spoko, żyje mi się z tym całkiem fajnie. (…) Nie zgadzam się na zakaz mówienia o pozytywnej pedofilii. Nie zgadzam się na ograniczanie wolności słowa”. Chyba jednak nie do końca, bo wpis szybko usunął. Dziennikarze byli czujni i cytat prędko trafił na stałe do sieci. I dobrze. Wkrótce po tym został skreślony z listy doktorantów UW, natychmiast zmienił zdanie twierdząc, że pedofilem nie jest. Być może Polska nie jest jeszcze gotowa na afirmację „pozytywnej pedofilii”, ale nic straconego – na Zachodzie sobie poradzili.
W latach 90. w Niemczech ukazała się publikacja socjologa, wykładowcy i rzecznika społeczności LGBT, Rüdigera Lautmanna Die Lust am Kind, która – mimo zdystansowania się od niej samego autora w wyniku fali krytyki niemieckiego społeczeństwa – pozostała inspiracją dla wielu propedofilskich aktywistów. Lautmannowi, podobnie jak Jej Perfekcyjności, też żyje się “całkiem fajnie”, w 2005 roku wziął ślub ze swoim partnerem. W Holandii, akceptację pedofilii promował m.in. Frits Bernard – psycholog kliniczny, seksuolog i aktywista LGBT, który w latach 50. utworzył pierwszą z organizacji pro-pedofilskich pod holenderską nazwą Enclave Kring. Innym działaczem torującym drogę pedofilii był Edward Brongersma, holenderski polityk, członek senatu. Ich tradycje kontynuowała organizacja Vereniging MARTIJN (MARTIJN Union), założona na początku lat 80., dążąca do obniżenia wieku uprawniającego do współżycia seksualnego, lobbująca na rzecz społecznej akceptacji pedofilii. Mimo licznych skandali z udziałem jej członków (m.in. posiadanie i rozpowszechnianie dziecięcej pornografii), organizacja została wydalona z Międzynarodowego Stowarzyszenia Lesbijek i Gejów (International Lesbian and Gay Association) w 1994 roku, zaś zdelegalizowana przez holenderski sąd dopiero w 2012 roku. W Danii od 1985 roku aż do 2004 legalnie funkcjonowało stowarzyszenie pedofilii (Pedophile Group Association, Danish Pedophile Association), jedno z największych tego typu w Europie. We Francji w 1977 roku, grupa intelektualistów wystosowała list otwarty do francuskiego parlamentu, w której domaga się zniesienia dolnej granicy wieku inicjacji seksualnej (15 rok życia). W 1980 roku w Wielkiej Brytanii ukazała się praca “Paedophilia: The Radical Case” autorstwa Toma O'Carrolla, byłego przewodniczącego grupy aktywistów Paedophile Information Exchange. Książka zawiera wiele wątków autobiograficznych, wzywając do społecznej akceptacji stosunków seksualnych mężczyzn i chłopców.
W Stanach Zjednoczonych od 1978 roku do dziś funkcjonuje North American Man/Boy Love Association – organizacja lobbująca na rzecz obniżenia wieku inicjacji seksualnej (ang. age of consent). Ochoczo propagowała prace “teoretyków” queer, m.in. “On 'Woman/Girl Love' – Or, Lesbians Do 'Do It.'” (1979) autorstwa prof. Beth Kelly, w której autorka pozytywnie wspomina swoje doświadczenia seksualne z kobietami – pierwsze zdobyte już w wieku ośmiu lat z osobą z rodziny, czterdzieści lat od niej starszą. Rzecznikiem organizacji był swego czasu Bill Andriette – dziennikarz, działacz i wydawca prasy dedykowanej społeczności LGBT. Organizacja została wydalona z Międzynarodowego Stowarzyszenia Lesbijek i Gejów (International Lesbian and Gay Association) dopiero w 1994 roku.
Te i inne organizacje oraz nazwiska, którymi nie chwalą się organizatorzy marszów równości powinny stać się podstawą do rozważań nad tym, co należy uznać za normę, a czego nie. Powinny stanowić również naukę dla wszystkich orędowników tolerancji, którzy z wypiekami na twarzy oglądają teraz “Kler” – zadowoleni, że dostało się “przeciwnej stronie”.
Księża jak samoloty...
Gdy jeden upadnie, trąbią o tym wszystkie media, milcząc o tych, które ciągle latają – mówi się ostatnio w kontekście głośnego filmu „Kler”, w którym pojawia się wątek pedofilii wśród księży. Samolot to ponoć statystycznie najbezpieczniejszy środek transportu, jednak kiedy już dochodzi do katastrofy, jej okoliczności wydają się tak przerażające i tragiczne w skutkach, że trudno przyrównać je do zwykłej kolizji na drodze. Szokuje, zupełnie jak duchowny cieszący się dobrą opinią u rzeszy wiernych, który wykorzystuje swoją pozycję i zdobyte zaufanie – nie tylko dziecka, lecz także całego otoczenia. Zupełnie tak samo jak w przypadku rodzica, nauczyciela, wychowawcy, psychologa, których zestawienie ze słowem „pedofil”, być może z wyjątkiem rodzica, co wciąż pozostaje tematem tabu, nie budzi jednak podobnych kontrowersji.
Wytykanie palcami działaczy LGBT i muzułmańskich duchownych jako sprawców pedofilii, przy jednoczesnym milczeniu w temacie przypadków pedofilii w Kościele w obawie przed falą antyklerykalizmu może jedynie przynieść odwrotny skutek. Falę tę wywołać mogą równie dobrze próby ukrywania takich przypadków przez władze kościelne lub wierni odprawiający egzorcyzmy przed seansem „Kleru”. Poza tym, oburzanie się, że ktoś jest pedofilem „bardziej” sprawia nieznośne wrażenie nieszczerości w potępieniu samego czynu.
Przedstawiciel Młodzieży Wszechpolskiej twierdzi, że „30-40% pedofilów stanowią homoseksualiści. 90% molestowań przez duchownych to działania homoseksualistów. Pedofilia to nie jest problem Kościoła (jest w nim absolutnie marginalna, choć rozdmuchiwana), pedofilia to problem homoseksualistów”. Autor chyba nieopatrznie przyznał, że Kościół ma problem z homoseksualizmem w swoich szeregach. Jeśli słuchał uważnie cenionego na prawicy, również tej narodowej, księdza Isakowicza-Zaleskiego, gdy ten kilka lat temu opublikował odważną książkę „Chodzi mi tylko o prawdę”, nie powinien być zaskoczony – „Uważam, że o problemach Kościoła należy głośno mówić dla dobra samej instytucji. (…) Tuszowanie pedofilii w Kościele daje mylne wrażenie społeczne, że to powszechny proceder w środowisku duchownych. A tak nie jest.” Może dobrym pomysłem byłoby zaproszenie księdza Isakowicza-Zaleskiego, by tym razem dla odmiany podyskutować nie o Wołyniu, lecz o sytuacji Kościoła?
Marta Niemczyk
Paula Magiera - Nostalgia za kulturą
Zadaniem, które wyznaczyłam sobie, przystępując do tego artykułu, było uświadomienie czytelników o tym, jak istotną wartością w dwudziestoleciu międzywojennym dla polskich nacjonalistów była kultura. Kultura, która oddziaływała na całe społeczeństwo , niespaczona lewicowo-liberalnym dyskursem, mająca szansę rozwijać się w bardzo szerokim paradygmacie wartości. Było tam też miejsce dla polskiego nacjonalizmu, o którym w obecnych czasach mówi się niewiele, a już zwłaszcza w ujęciu kultury samej w sobie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z wszelkich podziałów mających miejsce kilkadziesiąt lat temu pomiędzy polskimi nacjonalistami, natomiast w niniejszym artykule skupię się zarówno na endekach, jak i narodowych-radykałach. Tematem, któremu poświęcę najwięcej uwagi, będzie analiza numerów periodyku „Prosto z mostu”, jako tego, który przez kilka lat krzewił polską kulturę i myśl nacjonalistyczną w narodzie, a także wyniósł na piedestał wielu znanych do dziś artystów.
Zacznę być może dość sztampowo, od informacji raczej znanej każdemu nacjonaliście, czyli wspomnę o literackiej śmietance współpracującej z endecją, a wśród niej takich postaciach, jak: Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, twórca „Hymnu młodych” – Jan Kasprowicz czy choćby twórczyni hymnu Ligi Narodowej – Maria Konopnicka.
To, że wybitna powieść Władysława Reymonta – „Ziemia obiecana” – była pisana w duchu jak najbardziej narodowym, wyczuć można, czytając lekturę. Sam autor często pytał Romana Dmowskiego o to, czy podobają mu się części powieści. Dmowski miał obiekcje co do opisywania niektórych Polaków, jako tych wykazujących cechy raczej żydowskie (przykład Wilczka-chłopa, któremu udało się dorobić, a następnie pożyczał pieniądze na lichwę i bogacił się na biedzie swoich rodaków). W książce Żydzi, co nietrudno zauważyć, są przedstawieni w sposób dość negatywny-jako wyzyskiwacze, myślący tylko o pieniądzach i niemający żadnych innych wartości. Ich głównymi cechami są materializm i pogoń za zyskiem, co obrazują wypowiedzi przedstawicieli osób wyznania mojżeszowego: „Bo pan dobrze wie, że płotkę zjada duży kiełbik, kiełbika zjada okoń, a okonia zjada szczupak, a szczupaka? Szczupaka zjada człowiek! A człowieka zjadają drudzy ludzie, jedzą go bankructwa, jedzą choroby, jedzą zmartwienia, aż go w końcu zjada śmierć. To wszystko jest w porządku i jest bardzo ładnie na świecie, bo z tego robi się ruch.”
Oczywiście nie wszyscy ówcześni literaci popierali endecję. Kazimierz Przerwa-Tetmajer w swoim liryku pisał ironicznie: „Wolę polskie g**** w polu, niż fiołki w Neapolu”, a Julian Tuwim - „Na pewnego endeka, co na mnie szczeka”: „Próżniś repliki się spodziewał, nie dam ci prztyczka ani klapsa, nie powiem nawet pies cię j****, bo to mezalians byłby dla psa”.
W dwudziestoleciu międzywojennym w Polsce funkcjonowało niespełna tysiąc kin, z czego część niemych. Kulturę szerzono głównie w gazetach, które podejmowały różnorodną tematykę i były związane z rozlicznymi opcjami politycznymi. Cena takich gazet wynosiła około kilkudziesięciu groszy – w ówczesnych czasach tyle, co jeden bochenek chleba. Robotnik zarabiał przeciętnie 95zł miesięcznie (kobieta pełniąca tę samą funkcję ledwie 50zł), służba domowa 15zł miesięcznie, nauczyciel 300zł, a nauczyciele akademiccy nawet powyżej 1000zł. Ceny gazet były więc zbliżone do obecnych cen i teoretycznie prawie każdy mógł pozwolić sobie na ich kupowanie.
W latach 30. XX wieku Stanisław Piasecki stworzył periodyk związany ze środowiskiem ONR ABC – „Prosto z mostu”. Miał on stanowić konkurencję dla lewicowo-liberalnych „Wiadomości Literackich”. „Wiadomości Literackie” krytykowano za bezideowość, bierny intelektualizm, relatywizm moralny i nihilizm światopoglądowy. „Prosto z mostu” było kontynuacją dodatku dołączanego do dziennika „ABC” w latach 1932-1934. Z czasem tak bardzo się rozrosło, że stało się samodzielnym tygodnikiem – największym objętościowo pismem literackim w Polsce (10 stron, w porywach do 12).
Cena pisma stopniowo wzrastała, początkowo wynosiła 30 groszy – był to więc najtańszy tygodnik literacki w Polsce, by w późniejszym okresie przejść do ceny 50 groszy (w porywach do 75 groszy przy zwiększonej objętości). „Prosto z mostu” było pismem publicystyczno-kulturalnym, lub nawet literacko-artystycznym, jak można przeczytać na stronie tytułowej, dlatego też na jego łamach poruszano kwestie nie tylko polityczne, lecz także, i przede wszystkim, kulturowe – publikowano wiersze, powieści, recenzje. Być może dzięki otwartości Stanisława Piaseckiego do „Prosto z mostu”, pisali nacjonaliści związani z różnymi frakcjami, zarówno endecy, jak i narodowi-radykałowie, m.in.: Władysław Jan Grabski (który publikował na łamach periodyku m.in. powieść „Kłamstwo”), Wojciech Wasiutyński, Jan Korolec, Adam Doboszyński, Karol Stefan Frycz, Marian Reutt, Jan Stachniuk, Jan Dobraczyński, Jan Mosdorf, Wincenty Lutosławski. Ponadto w periodyku udzielali się także wybitni artyści, niekoniecznie kojarzeni z nacjonalizmem, jak: Witold Gombrowicz, Aleksander Świętochowski, Kornel Makuszyński, Konstanty Ildefons-Gałczyński, Adolf Nowaczyński, Maria Kruger, Wojciech Skuza, Tytus Czyżewski, Stanisław Młodożeniec, Zofia Nałkowska, Karol Irzykowski, Zofia Iłłakiewiczówna. Można tu się zastanowić, dlaczego wśród tego grona znalazły się również postaci o skrajnie odmiennych poglądach od nacjonalistycznych, w końcu Aleksander Świętochowski jest kojarzony raczej z okresem pozytywizmu i dość liberalnym nastawieniem. Jednakże polityka tygodnika „Prosto z mostu” nie dewaluowała takich jednostek. Oczywiście doskonale wiemy, że liberalizm i nacjonalizm to dwie przeciwstawne sobie ideologie i w rozważaniach Świętochowskiego o kondycji państwa i narodu można znaleźć zapewne jakieś niezgodności. Krytykował on jednak zwłaszcza konserwatyzm, który był zawsze dla polskich nacjonalistów wrogą ideą, co dziwić nie powinno, redaktorzy „Prosto z mostu” odcinali się od wieku XIX, widząc w nim materializm, determizm, racjonalizm, progresywizm i ateizm. Tylko raz doszło do sytuacji, w której Stanisław Piasecki nakazał Świętochowskiemu zmianę treści artykułu. Sam Świętochowski pisał do „Prosto z mostu” nad wyraz często (tworzył m.in. cykl felietonów pt. „Genealogia teraźniejszości”, „Przeciw naturze” czy powieść „Twinko”) i w zdecydowanej większości przypadków cenzurowany nie był. W roku 1938 opublikowano informację o śmierci pisarza. Redakcja zaznaczała: „Wśród pisarzy polskich był Świętochowski, mimo że żadne oficjalne uznanie nie utwierdziło jego pozycji, autorytetem wielkiej miary. Charakter nieugięty, bezinteresowność całkowita, pasja pisarska nieznająca kompromisu – zapewniły mu wyjątkowe stanowisko. Odszedł, zostawiwszy po sobie pamięć trwałą”(nr 21/1938).
Powyżej – karykatury redaktorów utworzone z okazji setnego numeru „Prosto z mostu” (nr 100/1936).
Problematykę tego, czy sztuka powinna być zaangażowana politycznie, podjął sam Stanisław Piasecki w artykule „Literatura wolna czy w służbie idei?”, w którym to podkreśla, jak ogromną rolę odgrywa literatura piękna w kształtowaniu się poglądów społeczeństwa. Wyraża zatem nadzieję na powstawanie sztuki mającej na celu uświadamiać naród i szerzyć pozytywne wartości. Oczywiście zadanie to wyznaczyło sobie „Prosto z mostu” (nr 50/1937).
„Prosto z mostu” podejmowało tematy polityczne, jednakże zdecydowanie większą część pisma stanowiły artykuły związane z kulturą, recenzje muzyczne, teatralne, filmowe, plastyczne. Promowano literaturę piękną, czytelnictwo, wiersze, muzykę, obrazy, drzeworyty. Relacjonowano szanse Władysława Reymonta na zdobycie literackiej Nagrody Nobla, obszernie rozpisywano się na temat śmierci wybitnego kompozytora Karola Szymanowskiego. Komentowano nowe prądy pojawiające się w sztuce (m.in. naturalizm, futuryzm, dadaizm), ustosunkowywano się do różnych dzieł artystów światowych. Opisywano zabytki w miastach polskich, jak i europejskich. Co roku tworzono także cykl – Jaką najciekawszą książkę przeczytałem w roku ubiegłym? – w którym to wypowiadali się ludzie sztuki, kultury i nauki. Tworzono przeglądy prasy polskiej i zagranicznej. Tłumaczono dzieła zagranicznych artystów na język polski. „Prosto z mostu” wręczało także własną nagrodę literacką, o której przyznaniu decydowali czytelnicy i przyjaciele periodyku. W 1938 roku nagrodę zdobyli Z. Wasilewski za całokształt twórczości oraz K. I. Gałczyński za „Utwory poetyckie”, a w 1939 – Adolf Nowaczyński i Konstanty Dobrzyński. Co do polityki, tworzono publicystykę mającą ogromny wpływ na rozwój nacjonalizmu, relacjonowano wydarzenia w Polsce i na świecie, śledzono prasę polską i zagraniczną. I tak rozpisywano się o Marszu na Myślenice, a następnie procesach sądowych Adama Doboszyńskiego. Po opuszczeniu więzienia przez Doboszyńskiego wznowiono publikowanie jego artykułów.
Ciekawostką istotną do odnotowania jest pomoc periodyku „Prosto z mostu” w… wybieraniu mebli. W jednym ze swoich numerów (nr 23/1936) pismo publikuje zdjęcia kompletów mebli, które czytelnicy tygodnika mogą zamówić do swoich mieszkań.
Życzenia noworoczne w „Prosto z mostu” (nr 1/1939)
Co do zróżnicowanej zawartości „Prosto z mostu”, a także tak ogromnego pluralizmu, jeśli chodzi o autorów publikujących w periodyku, warto pamiętać, że w dwudziestoleciu międzywojennym panowała powszechna bieda, pisma literackie często zalegały z wypłatami za wierszówki, dlatego też być może część pisarzy godziła się na współpracę z wieloma tygodnikami, także tymi konkurującymi ze sobą. Niektórzy natomiast wyrażali zgodę na podpisanie cyrografu i lojalność tylko jednemu pismu. Cyrograf w „Prosto z mostu” nie był obligatoryjny, a zdarzały się sytuacje, gdy polityka pisma nie podobała się redaktorom i podejmowali decyzję o odejściu – m.in. eseista Bolesław Miciński czy prozaik Jerzy Andrzejewski.
Na podpisanie cyrografu zdecydował się poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, który jeszcze na początku lat 20. poprzez współpracę z Kwadrygą związany ze środowiskiem PPS-u – w jednym z wierszy o jakże wdzięcznym tytule „Zjeżdżanie endeków” wyśmiewał zjazd narodowców w Poznaniu. Ironicznie pisane słowa: „Jeszcze go teraz widzę, jak palcem na Orła wskazuje! - O Polsko, czy się nie wstydzisz? Gubią cię Żydzi, masony, cyruliki i zbóje” -już w latach 30. stały się zwyczajną szczerością, ponieważ Gałczyński na łamach „Prosto z mostu” obrał iście antysemicki dyskurs. Poeta tak bardzo zaangażował się w pracę w periodyku, że był w stanie nawet zmieniać treść niegdyś pisanych wierszy i tak wspólnie z redaktorem naczelnym poprawiali erotyk „Servus, Madonna” na Maryjną litanię.
Ze Stanisławem Piaseckim Gałczyński był bardzo zaprzyjaźniony, a po jego śmierci (tragicznej w Palmirach) stworzył wiersz pt. „Okulary Staszka”. Z kolei Piasecki napisał obszerną recenzję na temat tomiku Gałczyńskiego wydanego nakładem „Prosto z mostu” (nr 57-58/1937), w której nie sposób nie dostrzec emocjonalnego, bliskiego stosunku, jakim darzył poetę: „Najtrudniej zawsze mówić i pisać o czymś bliskim, serdecznie bliskim. (…) Nie, nie mogę z „Utworów poetyckich” Gałczyńskiego napisać tak zwanej recenzji. Mam do nich zbyt osobisty stosunek”. Warto tu czytelnikowi uzmysłowić, że to właśnie w tym tomiku poetyckim znalazły się tak popularne dzieła Gałczyńskiego, jak: „O naszym gospodarstwie” czy „Wciąż uciekamy”.
Twórczość Gałczyńskiego była bardzo ceniona w środowisku literackim „Prosto z mostu”. Przeciwstawiano ją dziełom Skamandrytów pisujących do konkurencyjnych „Wiadomości Literackich”. Według Piaseckiego Skamandryci tworzyli liryki zbyt patetyczne i górnolotne, podczas gdy poezja powinna być skierowana prosto do społeczeństwa, docierać do każdego człowieka. I właśnie te cechy odnajdywał piasecki w poezji Gałczyńskiego – otwartej na odbiorcę.
W latach 1935-1939 powstało też wiele wierszy Gałczyńskiego, które obecnie nie są zbyt popularne, a czytelnik po zapoznaniu się z nimi sam zapewne dojdzie do wnio
sku, dlaczego tak jest. Ich polityczne zaangażowanie zdecydowanie odbiega od współczesnej poprawności.
Warto wspomnieć tu chociażby o pamflecie Gałczyńskiego z roku 1937 pt. „Rok Polski”, na który składał się opis poszczególnych miesięcy-zarówno pod względem przyrodniczym i estetycznym, jak i wszelkich politycznych i społecznych wydarzeń. Wiersze co prawda nie zostały opublikowane na łamach „Prosto z mostu”, natomiast stanowią ważny element twórczości poety.
„Na wieczory, kiedy ciemno, polecam zabawę w "penklob":
Bierzesz Żydów dwa śmietniki i Nałkowską za wąsiki”
„no i - najważniejsze, że to - kupę forsy z MSZ-etu;
za te pieniądze, jak wiecie, tułają się Żydy po świecie;
że te Żydy takie drogie, a kraj w nędzy, cóż ja mogę?
Korektora innej marki trzeba by tu, albo belki na ten mały błąd drukarski, co go zrobił Kaźmirz Wielki.”
„(Mówiąc krótko a głęboko, wszystko sobie wchodzi dokądś:
do żłobu żydomasoni, a do więzień autochtoni...”
„Szaleńcy robią zamieszki, Żydy napełniają mieszki.
Ha, nieraz człek gorzko duma nad Darczanką w cieniu... Bluma.
U nas też, mości panowie, za sto lat człowiek się dowie,
że niektóre ważne nitki trzymały londyńskie Żydki...”
Jeszcze ciekawsze pod tym względem są inne liryki poety, które także warto w tym miejscu przywołać (nr 5/1938).
Gdybym był Żydem, dziewczyno,
gdybym był Żydem,
nazywałbym się Chrzcielnicki,
lub nawet Bohdan Chmielnicki,
co najmniej Fryde.
(…)
A jako student, dziewczyno,
a jako student,
bzdur bym nie multiplikował,
lecz swojej ławki pilnował
ze swoim brudem.
Bo kiedy jesteśmy Icki
nie róbmy hałas;
jeden ma kościół gotycki
a drugi tałes.
Jak więc widać, światopogląd Gałczyńskiego znacznie się zmienił, a poeta, publikując w „Prosto z mostu”, w pełni popierał proklamowane w tamtym czasie przez narodowców getta ławkowe. Co do samego getta ławkowego, wielokrotnie możemy też znaleźć nawiązania innych autorów. W rubryce „Na marginesie” możemy wyczytać: „Prasa żydowska, która robi na cały świat gwałt z powodu tzw. getta na uniwersytetach polskich, pomija jakoś milczeniem znamienne zarządzenie rządu angielskiego, zamykające całkowicie Żydom dostęp do marynarki wojennej” (nr 54/1937).
Podsumowywanie zachowania żydów odbywało się często na łamach periodyku. W rubryce „Na marginesie” (nr 16/1938) wyczytać można: „Historyczne chwile, jakie Polska przeżywała w ubiegłym tygodniu, stały się okazją do przeegzaminowania Żydów, jak to w praktyce wygląda tylekroć przez nich podkreślana »lojalność obywatelska«. Wyniki egzaminu są powszechnie wiadome – wyraziły się one w ogonkach pod okienkami kasowymi P.K.O., K.K.O. i innych banków publicznych i gorączkowym wycofywaniem wkładów. Część prasy nazwała to grzecznie »panikarstwem«. Ale jedynie właściwie i dosadnie określił to organ wojska »Polska Zbrojna« – dywersja. (…) Wyszło szydło z worka. Wycofywanie wkładów z banków było, jak z tego widać, odpowiedzią żydowską na uchwałę sejmową o uboju i to odpowiedzią wycelowaną na dni zatargu z Litwą”.
Jednakże z powodu polityki III Rzeszy wobec Żydów to właśnie w tamtym okresie zaczęło ich napływać coraz więcej do Polski. I tak w artykule zatytułowanym „A Żydów coraz więcej” w dziale „ryżową szczotką” Karol Zbyszewski pisze, że Żydzi zawsze narzekali na opresyjność państwa polskiego, a także swoistą niechęć Polaków wobec ich narodu, jednakże obecnie opuszczają „cywilizowane” Niemcy czy Austrię. „Wciąż Żydzi skrzeczą, że Polska jest najdzikszym krajem na świecie, że Czyngischan był aniołem wobec byle oenerowiaka, że stosunek Nerona do chrześcijan był idylliczny w porównaniu ze stosunkiem Sławoja do nich” (nr 23/1938). „Chwała Bogu ludzkość robi postępy. Wykazano ostatnio, że można przenieść parę milionów ludzi jak talerz klusek. Turcja wymieniła z Grecją i Bułgarią po paręset tysięcy ludzi, bolszewicy wysiedlili całą ludność 30-kilometrowego pasa nadgranicznego z Polską pod Ural, przysłali jakichś brodatych kacapów. Czemuż więc my byśmy nie mogli wysyłać żydów paczkami – po sto tysięcy – za granicę?”
Co do zatargów z Żydami, „Prosto z mostu” przywołało informację zawartą w syjonistycznym piśmie „Nasz przegląd” pod tytułem „Paderewski oskarża Endecję”. Wedle syjonistycznego dziennika w pamiętnikach Paderewskiego można przeczytać, że nie był on świadomy antysemickiej działalności endeków, na którą szły jego pieniądze. Ponoć jeden z gości uzmysłowił dopiero Paderewskiemu: „Bojkotujemy Żydów, staramy się umocnić w Polsce zasadę bojkotowania każdego żydowskiego kupca, to jest nasza praca!”. Komentarz „Prosto z mostu” jest następujący: „Jasne jest, że chodzi tu o Romana Dmowskiego, słynną jego walkę wyborczą w Warszawie z Żydem Jagiełłą i sprawę założenia antysemickiej »Gazety Porannej 2 grosze«. Czy tysiąc funtów Paderewskiego zostało rzeczywiście zużyte na ten cel (o ile nas pamięć nie zwodzi, do założenia popularnej »Dwugroszówki« przyczynił się materialnie przede wszystkim Maurycy Zamoyski) i czy Paderewski istotnie nic nie wiedział o walce z Żydami, jaką zapoczątkowała ówczesna Narodowa Demokracja, czy też może przeraził się dopiero później, gdy rozgłoszenie wiadomości o jego współudziale materialnym w akcji antysemickiej odbiło się ujemnie na powodzeniu jego koncertów wśród żydowskiej publiczności w Ameryce?”
„Nasz przegląd” przytoczył także fragment przysięgi, jaką miał złożyć Paderewski, w której mówił m.in.: „Przysięgam, że nigdy nie dawałem pieniędzy na żadne pismo antyżydowskie (…) i że nigdy nie rozpoczynałem ani też nie popierałem bojkotu żydowskiego w Polsce” (nr 34/1938). „Prosto z mostu” przyjęło te rewelacje, delikatnie mówiąc, z niesmakiem.
Numer 54/1938
Dmowski był w środowisku „Prosto z mostu” niezmiernie szanowany. Mimo że młodzi odcinali się od starej endecji, to cenili Dmowskiego za aktualność jego myśli i stworzenie nowoczesnej idei wartej propagowania w Polsce. Jan Mosdorf stworzył artykuł pt. „Wielki nauczyciel i wychowawca”, w którym zwraca uwagę na zalety tego wybitnego Polaka (nr 55-56/1938). Po śmierci Dmowskiego (2.01.1939) „Prosto z mostu” poświęciło cały numer tej wybitnej postaci (nr 3/1939). Jerzy Pietrkiewicz napisał wiersz o Dmowskim, a Stanisław Piasecki artykuł o tytule „Twórca nowoczesnej Polski”. Na kolejnych stronach można zapoznać się z artykułami Jana Mosdorfa „My wszyscy z niego” i Wojciecha Wasiutyńskiego „Styl psychiczny Dmowskiego”, Jerzego Zdziechowskiego „Totalny nacjonalizm” oraz cytatami z dzieł Dmowskiego. Następne artykuły: Piotr Grzegorczyk „Pisarstwo Dmowskiego”, Witołd Nowosad „Zgasły jego oczy”, Stefan Niebudek „Rodowód Dmowskiego”, K. M. Morawski „Roman Dmowski jako inicjator walki z żydostwem i masonerią”, Jan Dobraczyński „Od człowieka do Boga”, Roman Tomczyk „Ostatni apel” – wskazują na to, jak bardzo redaktorzy periodyku cenili twórcę polskiego nacjonalizmu, mimo odmiennych nieraz przekonań. „Prosto z mostu” wspomina także o hołdzie złożonym Dmowskiemu po śmierci przez wielu polityków różnych opcji politycznych. Wśród informacji o prasie polskiej i zagranicznej, która pisała o śmierci wybitnego Polaka, pojawia się także komentarz dotyczący wzmianki na ten temat w jednym z dzienników: „Jeden tylko plagiator Rzymowski w »Dzienniku Ludowym«, tym razem nie popełniając plagiatu, popisał się bezecną napaścią.” Pojawiają się także informacje o braku zgody biskupa Hlonda na pochowanie Dmowskiego w złotej kaplicy Katedry Poznańskiej. Wybitny ideolog spoczął w rodzinnym grobowcu na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie. W późniejszych numerach również zamieszczano artykuły poświęcone Dmowskiemu oraz wiersze, np. „Kanclerz” autorstwa S.G. (nr 7/1939) oraz „Warszawa Niebieska, czyli Tryumf Dmowskiego” tego samego autora (nr 11/1939).
Wracając do nacjonalistycznych liryków, warto wspomnieć o najbardziej znanym wierszu z tamtego okresu, jakim jest liryk Gałczyńskiego „Polska wybuchła w 1937” (nr 9/1937), kończący się słowami:
„Na tych, co biorą wody w usta,
na czytelników wuja Prousta,
na skamandrytów, na hipokrytów,
kalamburzystów rozmaitych
ześlij, zepchnij, Aniele Boży,
Noc Długich Noży.”
Również w roku 1937 został opublikowany wiersz „Pieśni o szalonej ulicy”, w którym to poeta pisze: „Ulsteinie mój, ty popatrz, popatrz,/jaki to pikny marsz, chłop w chłopa,/myśmy się z niższych sfer/przez most muzyczny xięcia Pepi/w czwórkach, w oktawach, coraz lepiej/słonecznie – ONR” (nr 15-16/1937).
Gałczyński odnosił się także do powstania ONR-u – którego personifikacją w wierszu pt. „Skrumbie w tomacie” był Władysław Łokietek. Liryk nawiązywał m.in. do zamachu majowego w 1926 roku. Nie ukazał się na łamach periodyku, natomiast został opublikowany w tomiku poetyckim, nakładem „Prosto z mostu”.
Chce pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie_
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)”
Współcześnie lewicowe media lubią przywoływać zwłaszcza jeden wiersz Gałczyńskiego, który rozumieją dosłownie. Słynna zwrotka:
„Miała matka trzech synów:
dwóch mądrych, nie frajerów,
a trzeci, co był głupi,
wszedł do ONRu”
Znalazła się w… szóstym numerze „Prosto z mostu”, w cyklu „Z piosenek wesołego opozycjonisty”. Lewica nie wspomina tu bowiem o bardzo istotnym fakcie – że w kolejnych zwrotkach wiersza matka „głupiemu” synowi radziła się zseksualizować i odprowadzić składkę na żydów, co ewidentnie wskazuje na ironię zastosowaną przez pisarza (nr 6/1939). Nie będę komentować poziomu inteligencji dziennikarzy sugerujących inne znaczenie tego liryku.
W tym samym cyklu wyszedł utwór pt. „Chwalmy dyrektorów”, gdzie na wstępie możemy przeczytać: „Rozmnożyli się jak żydzi/Alef, Balah, Gudramelah, Pan dyrektor? Jeszcze nie ma.” (11/1939).
Po zakończeniu II wojny światowej Gałczyński musiał całkowicie odciąć się od wyznawanych przez siebie poglądów. Zmuszono go także do pisania w duchu socrealizmu i tak powstał m.in. wiersz wymierzony przeciwko Czesławowi Miłoszowi, hołdujący socjalizmowi, pt. „Poemat dla zdrajcy”. I właśnie z tego powodu środowiska liberalno-lewicowe uważają, że poeta w rzeczywistości przed wojną nie miał poglądów antysemickich czy nacjonalistycznych, a jedynie podporządkowywał się nurtowi narodowo-radykalnej gazety, do czego zmuszała go sytuacja materialna i co jest oczywiście – według owych mediów - wstydliwą częścią jego życia. Nie należy tak uważać, o ile można podejrzewać u Gałczyńskiego koniunkturalizm, to o tyle w latach 30. antysemityzm był zjawiskiem bardzo powszechnym, nacjonalizm był ideą młodych i wykształconych (w pozytywnym znaczeniu tych określeń), a dopiero holocaust sprawił, że w pewnych środowiskach poglądy te zaczęły być postrzegane jako niepoprawne politycznie.
Wiersze o zabarwieniu politycznym pisał także Janusz Minkiewicz. W liryku „Złota polska jesień 1936” padają słowa: „Na olimpiadzie mało medali/oziębli Niemcy dali nam./A jeden dali i … odebrali,/zwycięstwu jeźdźców zadając kłam, - co jeszcze by chcieli odebrać?-zapytasz,/lecz ja doprawdy nie wiem sam,/bo przecież nie Gdynię i nie korytarz…/-może więc Becka odbiorą nam?/Na to się jednak dziś nie zanosi/i znów taki morał aż sam się tu prosi,/że podczas tej złotej, polskiej jesieni/nic się na razie w Polsce nie zmieni” (nr 46/1936). Warto w tym miejscu wspomnieć, ze tygodnik „Prosto z Mostu” na bieżąco relacjonował olimpiadę odbywającą się w Niemczech, a także niektóre wydarzenia sportowe. Jakie było podejście do sportu? „Są jeszcze matoły, co twierdzą, że sport jest całkowicie apolityczny. Matołów tych można porównać tylko z politykami, co uważają, że Liga Narodów decyduje o losach świata” – możemy przeczytać w rubryce „Ryżową szczotką” (nr 10/1938).
- Rabala także tworzył krótkie fraszki, m.in. „Byłemu korespondentowi” – „ot, marzy o Sowietach/i pisze w polskich gazetach”, „Na młodych medyków” – „zbyt światli, by iść z endekami, zbyt ciemni, by nie iść z Żydami”, „Nowe pismo” – „Nazwa – dziennik popularny/ o Hiszpanii w nim donoszą,/ jest robotniczo-chłopsko-ludowy,/żydzi go roznoszą”, „Beckowi” – Józio nie na próżno o żydach gada,/jeśli mu Adzio pochwały układa”, „Korespondentowi Wiadomości Literackich” – „We Lwowie podobno sprał Hra-byka,/w Barcelonie mdlał na widok byka” (nr 50/1936).
Marian Niżyński z kolei w liryku „Czerwień marnotrawna” ubolewa nad upadkiem czerwieni, która niegdyś oznaczała przelewaną bohaterską krew oraz była ściśle związana z naturą, a obecnie została zawładnięte przez komunistyczne ruchy (nr 51/1936).
Pamflety tworzył też Artur Swinarski, w jednym z nich pt. „Na front” pisze: „W Moskwie lont,/w Polsce swąd,/oto nasz Ludowy Front” (nr 1/1937), z kolei w „Na poetę piszącego w Pionie” – „Dlaczego chełpisz się, mój panie, że płacą ci od wiersza dwa złocisze?/Druga złotówka to odszkodowanie/za to, że Pan do „Pionu” pisze/” (nr 7/1937). W pamflecie „Na „Szpilki””: „Odnaleźć szpilkę w sianie/to sztuka niesłychana,/łatwiej natomiast w „Szpilkach”/odnaleźć kopce siana” (nr 9/1937). „Sprawa Jonasza”: „Dlaczego Lewiatan wypluł Jonasza,/skoro go połknąć się nie brzydził?/Po prostu: Jonasz był niestrawny,/wiadomo, jak to Żydzi” (nr 2/1938).
„Prosto z mostu”, nr 43/1937
O tym, jak bardzo popularne było pismo „Prosto z mostu” w wielu kręgach, przekonać się możemy, czytając listy do redakcji, chociażby z numeru 27/1935 tygodnika. „Jedynie wasze pismo czytam od deski do deski” – pisze ksiądz W. G. z Pomorza, z kolei St. M. ze wsi dodaje: „Mieszkając na wsi, człowiek długo musi czekać, aż zetknie się z odpowiadającem swoim poglądom pismem. (…)»Prosto z mostu« jest pismem, którego wyczekiwało z upragnieniem tysiące ludzi”. Jest też opinia maturzysty: „Podoba mi się to, że w »Prosto z mostu« występują autorzy o nazwiskach nieznanych, nieraz wybitnie chłopskich, niekończących się na –ski lub –cki”. Można też zobaczyć zdanie inteligencji, inżynier S. K.: „Pojawiło się nareszcie pismo będące w 100% nieoficjalnym wyrazicielem poglądów nurtujących młode pokolenie (bodaj niezależnie od partyjnej przynależności młodych”. Wszystkie te wypowiedzi wskazują na bardzo szeroki przekrój odbiorców. Kolejnym dowodem na ogromny sukces pisma jest fakt, że po miesiącu funkcjonowania redakcja zmieniła swoją siedzibę na większą, zatrudniła nowych pracowników, a tygodnik zaczęto drukować na lepszym, kremowym papierze.
„Prosto z mostu” sprzedawało także książki i tak na jego łamach reklamowano słynne dzieło Tadeusza Gluzińskiego pt. „Odrodzenie idealizmu politycznego”, „Wczoraj i jutro” Jana Mosdorfa, „Gromy z jasnego nieba” Czesława Straszewicza, czy też „Utwory poetyckie” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, do nabycia w siedzibie redakcji przy Nowym Świecie 24 w Warszawie.
Iście ideologiczne żarty znajdowały się na końcowych stronach gazety. Publikowano tam obrazki, które nierzadko odnosiły się do polityki. Popularne były także fotomontaże.
„Prosto z mostu”, nr 32/1935
„Prosto z mostu”, nr 36/1935
„Prosto z mostu”, nr 23/1937
„Prosto z mostu”, nr 39/1937
„Prosto z mostu”, nr 8/1938
„Prosto z mostu”, nr 40/1938
„Prosto z mostu”, nr 21/1938
W „Prosto z mostu” ówczesną literaturę recenzowano na różne sposoby. Podawano także jej humorystyczne streszczenia, a oto przykład (nr 36/1938).
„Prosto z mostu” w sposób niezwykle inteligentny podejmowało także problematykę naukową – chociażby powstającej wówczas antropologii. Przemyślenia na temat różnic rasowych ma Wojciech Wasiutyński w rubryce „Z duchem czasu” w artykule „Polska teorja ras” (nr 33/1935). Odnosi się w nim do hitlerowskiego oraz komunistycznego podejścia do rasy, wskazując na zgubne skutki obu z nich.
Redakcja „Prosto z Mostu” nie uznawała siebie za nieomylną, redaktor naczelny pozwalał na drukowanie polemicznych tez i tak opublikowano artykuł Stanisława Żejmy-Zemisa, asystenta katedry antropologii UJ, dotyczący artykułu Wojciecha Wasiutyńskiego „Idealizm dziejowy”. W tekście Zemisa pt. „Rasizm” padają słowa: „Strona zaś pozytywna (rasizmu, przyp. red.) wyraża się w dążeniu do stworzenia jednego, zwartego typu życia duchowego. Jest to więc ten sam cel, który stawia sobie nacjonalizm. I tu jest ta zbieżność między nacjonalizmem i rasizmem. Jedną z dróg, prowadzących do tego, ma być organizacja kolektywu na podstawie kryteriów w pierwszym rzędzie rasowych”. Żejmo-Zemis nie uważa rasizmu za ideę całkowicie złą, jako naukowiec znajduje też jej pozytywne aspekty, natomiast widzi niebezpieczeństwa płynące z nazistowskiego postrzegania rasizmu. W ówczesnych czasach poprzez popularyzację nauk Darwina oraz niemieckiego nazizmu bardzo często starano się zgłębić myśl rasizmu, która nie miała żadnego pejoratywnego wydźwięku, była doktryną nową, niezgłębioną i ciekawiącą nacjonalistów na całym świecie. Dlatego też w roku 1937 ukazał się cały cykl artykułów Stanisława Żejmisa traktujący o rasizmie, m.in. pod kątem determinizmu biologicznego. Polscy nacjonaliści podchodzili do tego całkiem sceptycznie, widzieli natomiast także pozytywy niektórych rozwiązań – pamiętać jednak należy, że w ówczesnych czasach rasizm oparty jedynie na rozróżnieniu ras na trzy główne nie był szczególnym problemem – w samej Warszawie w dwudziestoleciu międzywojennym żyło zaledwie dwóch Murzynów. Polscy nacjonaliści zwracali uwagę raczej na różnice cywilizacyjne, często idące w parze z dywersyfikacją ras. Rozważania rasowe dotyczą zatem przede wszystkim podziału rasy białej – co dopiero odkrywała nauka, tak samo jak kwestie związane z genetyką i teoriami Mendla. Ksiądz Piotr Turbak w artykule „Przyczyny dzisiejszej depopulacji” pisze z kolei (nr 20/1939): „Zmniejszenie się liczby narodzin istnieje wśród ogółu narodów rasy białej. (…) odezwały się poważne głosy o zmierzchu rasy białej”. Kwestia rasy była więc dla polskich nacjonalistów istotna, natomiast sam podział rasy białej na dokładniejsze odmiany wydawał im się nowością, prawdopodobnie niemającą większego znaczenia. Nie odrzucali jej oni natomiast całkowicie, zwracając uwagę na istotne różnice cywilizacyjne.
W „Prosto z mostu” poruszano także w związku z tym tematy obecne i dziś w dyskursie nacjonalistycznym, jednakże spowodowane całkowicie różnymi historycznymi zawiłościami. Ksiądz Czesław Szegenga w artykule zatytułowanym „Katolicyzm przeciwko nacjonalizmowi?” podejmuje ważny problem niemieckiego nazizmu, wypaczającego istotę chrześcijaństwa i przynoszącego swego rodzaju problem nacjonalistom innych krajów (nr 44/1936).
O tym, że „Prosto z mostu” było otwarte na wielu autorów, którzy pomiędzy sobą polemizowali, świadczy artykuł Witolda Gombrowicza pt. „Rzeczywistość i żywotność«, w którym pisze: „W ostatnim numerze »Prosto z Mostu« ukazała się notatka pt. »Polemika o Burka”, w której to notatce poddano krytyce moją krytykę »Drogi przez wieś«. Nie gniewam się o krytykę, albowiem wiadomo mi, że na tym świecie jedynie autorom prawdziwie ładnych i doskonale neutralnych obrazów dane jest przejść przez życie bez osobliwego uszczerbku” (nr 36/1935).
Kolejnym przykładem, który w tym momencie warto przywołać, jest polemika Leona Kruczkowskiego (wyznającego lewicowe poglądy) do tekstów Stanisława Piaseckiego i Jana Korolca, pod tytułem „Bezdroża nacjonalizmu i socjalistyczne ideały”, opatrzona komentarzem redakcji: „Drukujemy artykuł przeciwnika ideowego w przekonaniu, że prawdziwie wartościowa może być tylko polemika, której całość rozgrywa się w tem samem piśmie i przed tem samem audytorium. Oczywiście w numerze następnym zamieścimy odpowiedzi J. Korolca i St. Piaseckiego, którzy zajmą stanowisko wobec frontowego ataku Kruczkowskiego na nacjonalizm” (nr 5/1936).
Zgodnie z zapowiedzią w numerze 6/1936 ukazała się odpowiedź Jana Korolca pt. „Narodowo i międzynarodowo”, a w numerze 9/1936 odpowiedź Stanisława Piaseckiego pt. „Słowo i treść”. Stanisław Piasecki mógł odpowiedzieć z opóźnieniem z powodu toczących się w ówczesnym czasie spraw sądowych o zniesławienie, które wnosili urażeni komentarzami „Prosto z mostu” urzędnicy państwowi. Pismo ulegało często również konfiskacie, spowodowanej krytykowaniem przez redaktorów poczynań rządowych. W wyniku konfiskat pismo należało powtórnie drukować, a tym samym – dodawać porządkowo kolejny numer. W lipcu 1936 roku z polecenia prokuratora prasowego Żeleńskiego nastąpiły aż cztery konfiskaty z rzędu.
Kolejnym tematem podejmowanym także dzisiaj jest przyrost naturalny oraz kwestia aborcji. Aborcja jednak jest rozpatrywana z punktu widzenia zmniejszania liczebności narodu – nie zaś w kwestiach typowo moralnych, choć akt ten zostaje nazwany przez autora dzieciobójstwem. Walenty Majdański w artykule „Oszczędzanie na dzieciach” (nr 29/1938)pisze: „Mamy tyle mafii. Ale nie ma takiej, która by zorganizowała masowe najścia na morderców-lekarzy i matki-trumny – na ulicach, placach, w redakcjach, mieszkaniach prywatnych, przed kościołami, przed zebraniami, w kawiarniach, szpitalach? Może »żółta łata«? Może rozpalonym żelazem, niezależnie od zasług społecznych, orderów i rang – piętnować kanalie?” Przyrost naturalny w roku 1937 wyniósł 374,500, co w porównaniu z rokiem 1931 – 470,800, było znacznym spadkiem. Kilka numerów później (nr 39/1938) Stanisław Piasecki pisze o tym, jak ogromne poruszenie wywołał ów artykuł. Obóz rządowy nazwał sensacje z niego wynikające bredniami, a spadek przyrostu naturalnego uzasadnił migracją ludności.
„Prosto z mostu” mogło się także poszczycić swego rodzaju perełkami, w 1936 roku (nr 21/1936) Ignacy Kleszczyński przeprowadził wywiad z wodzem Żelaznej Gwardii Corneliu Zelea Codreanu. Ówczesne słowa Codreanu nie budziły szczególnych kontrowersji. Gdy redaktor pyta go, jak wyobraża sobie rozwiązanie problemu państwa, wódz ŻG odpowiada: „Chodzi tu o prawo obrony w obliczu żydostwa, ratowania handlu, posiadania własnej prasy. To nie jest możliwem, aby cała omal prasa była w rękach żydowskich. Ta prasa, która jest uświadomieniem narodu. Handel uprawiany przez Żydów musiałby być bezwarunkowo obciążony specjalną taksą – to jest słuszne, ponieważ ci panowie przyszli do nas przed stu lub więcej laty, są więc elementem napływowym, a my tu jesteśmy od początku historii. Myśmy toczyli walki, zostawiali poległych. Chcą równości? Dobrze. Ale istnieje tylko równość rzeczy równych. Generacja obecna winna rządzić i widzę dzień, gdy kilka państw rozpocznie akcję. I przyjdą ludzie nowi, nie do Genewy masońsko-żydowskiej, ale do nowej Genewy, by szukać rozwiązania problemu na płaszczyźnie międzynarodowej”. W wywiadzie padają także bardzo istotne słowa przywódcy Żelaznej Gwardii: „Należy brać naród takim, jaki jest, a oddawać, jakim być winien”.
W drugim numerze z roku 1938 w rubryce „Na marginesie” widzimy artykuły związane z przejęciem władzy w Związku Nauczycielstwa Polskiego przez przedstawicieli skrajnej lewicy, przeciąganiem się wojny domowej w Hiszpanii, akcją militarną Japończyków w Chinach, a także… przewrotem w Rumunii. Redakcja kwituje zdarzenia mające w ówczesnym czasie miejsce w Rumunii następująco: „Siłą rzeczy jednak Rumunia, która już dokonała u siebie przewrotu narodowego, zajmie teraz w Europie Środkowej stanowisko czołowe. Znów spóźniliśmy się. Mogliśmy kiedyś – jeśli chodzi o zrozumienie kwestii żydowskiej – być pierwszymi w Europie, którzy się wzięli do jej rozwiązania, mogliśmy wyprzedzić Hitlera. Mogliśmy tym bardziej być pierwsi w Europie Środkowej. Znów będziemy w ogonie. Daliśmy się wyprzedzić Rumunii…. Tam już rozpoczęło się oczyszczanie terenu z wroga wewnętrznego, bez czego nie może być mowy o budowaniu potęgi narodu, u nas ci, którzy mają pełną świadomość tej konieczności, nie zdołali jeszcze objąć władzy. A czas płynie…”
Czytelnik oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że słowa te pisane przed wybuchem II wojny światowej na pewno nie usprawiedliwiały wszystkich okrucieństw wielkiej wojny, które zresztą zdarzyły się później –„wyprzedzenie Hitlera” może bowiem brzmieć nieco niefortunnie. Zaznaczyć jednak warto, że polskim nacjonalistom bardzo zależało na deportacji Żydów z Polski, co oczywiście nie oznacza, że poparliby wszelką bezwzględność zastosowaną wobec nich przez hitlerowców – zwłaszcza że sami polscy nacjonaliści byli jej ofiarami. Kto wie, jak potoczyłyby się losy ruchów narodowych w całej Europie, gdyby nie atak Niemiec na Polskę w roku 1939? Być może to nie liberalna demokracja, a właśnie totalitaryzm zostałby uznany za najlepiej prosperujący system polityczny. Smutno także skończyła się kwestia samego przywódcy Żelaznej Gwardii, Corneliu Codreanu, władza przejęta w Rumunii niestety nie zdołała być utrzymana przez dłuższy czas, a członkowie Legionu Michała Archanioła w większości zakończyli swój żywot tragicznie.
W roku 1938 „Prosto z mostu” relacjonuje na bieżąco sytuację mającą miejsce w Rumunii, w artykule Ignacego Kleszczyńskiego „Czy Codreanu jest zdrajcą?” autor ubolewa nad ówczesnym stanem rzeczy (nr 31/1938): „Ideowiec czy szalbierz, patriota czy zdrajca – oto zasadnicze pytania, które niewątpliwie cisnęły się na usta każdemu, kogo interesuje współczesność, jej przemiany i nastroje. Codreanu (…) – nagle przed trybunałem wojennym. Gdzie jego 20.000 wiernych legionistów, zdolnych do każdej ofiary, szczerze oddanych kapitanowi? Gdzie tłumy jego wyborców, zwolenników po zażydzonych miastach i miasteczkach? Gdzie masy chłopskie po wsiach modlące się w cerkwiach (…)? Czyżby ruch tak mocny, tak dynamiczny i tak mistyczny załamał się?” W 54. zaś numerze „Prosto z mostu” z roku 1938 możemy przeczytać o tym, że: „W Rumunii zamordowano Codnelio Zelea Codreanu wraz z trzynastoma towarzyszami. Zamordowano w sposób ohydny bezbronnych, uwięzionych patriotów rumuńskich. Padł wódz Żelaznej Gwardii, padł wódz Odrodzonej Rumunii, najlepszy syn jej ziemi. Padł od kul oprawców, przeciwników, ludzi reżimu panującego. Ohyda morderstwa tym większa, że rząd, chcąc się pozbyć przeciwnika politycznego, nie miał odwagi uczynić tego prosto i otwarcie. Sięgnięto po sposób, który każdym swoim szczegółem przypomina Wschód z całym jego okrucieństwem”. Ubolewa nad tym Ignacy Kleszczyński w artykule o wiele mówiącym tytule: „Ten, który był nadzieją Rumunii”. Z kolei Roman Tomczyk napisał wiersz na cześć Codreanu: „Po stepie nędzy hulał wiatr, zapaliwszy od świecy przed Chrystusem serce, samotny człowiek poszedł w rumuńską noc. Po biały dzień, po Ojczyznę, po katorgę i po śmierć”. Dziś wiemy, że w rzeczywistości śmierć przywódcy Ruchu Legionowego wyglądała nieco inaczej. W nocy z 29 na 30 listopada 1938 roku w trakcie transferu więziennego strażnicy zatrzymali konwój, a następnie przy pomocy powrozów udusili czternastu legionistów. Nad ranem ciała legionistów ułożono twarzą do ziemi i postrzelono im głowy, aby uwiarygodnić wersję o zastrzeleniu więźniów, którzy próbowali uciec. Był to mord typowo polityczny i co do tego od początku nikt interesujący się Żelazną Gwardią nie miał najmniejszych wątpliwości.
Drukowano także przekłady artykułów nacjonalistów z zagranicy, np. przywódcy jugosłowiańskiego ruchu narodowego „Zbor” – Dymitra Ljoticia. Artykuł pt. „Dialog z Żydem” miał przybliżyć polskiemu czytelnikowi poglądy jugosłowiańskich nacjonalistów na kwestię żydowską. W 41. numerze z roku 1936 Jerzy Walldorf przeprowadził wywiad z Leonem Degrellem. O tym, jak nowoczesne, jak na ówczesne standardy, były ruchy nacjonalistyczne, świadczą słowa: „Samo przez się rozumie się, że udzielenie prawa głosu kobietom będzie jednym z moich pierwszych aktów po dojściu do władzy. Specjalnie Belgia winna by się wstydzić, że dotychczas kobiety swe traktuje jako istoty niższe”. Ponadto znowu następuje odcięcie się młodych od starych, co powszechne było nie tylko w Polsce, na co przywódca Rexa zwraca uwagę: „Chciałbym tylko jeszcze raz podkreślić, że ruch nasz jest ruchem młodych. Starzy okazali, że nic zrobić nie potrafią poza utrudnianiem życia młodej generacji”.
Kolejnym dowodem na nowoczesność ówczesnych nacjonalistów jest fakt, że „Prosto z mostu” już kilkadziesiąt lat temu propagowało całkowite oderwanie się od podziału na prawicę i lewicę, który się usilnie nadal (sic!) próbuje wprowadzać do obecnej rzeczywistości. W nagłówku „Na marginesie” możemy przeczytać (nr 38/1937): „Zwłaszcza konserwatywny „Czas”, ku dużej zapewne radości kół socjalistycznych, forsuje dla obozu narodowego przymiotniki »prawicowy«, »umiarkowany«. Przymiotniki te być może słuszne są, jeśli chodzi o obecną fazę OZN, który to po pierwszym okresie, kiedy to przybierał pozy bardzo radykalne, zamilkł jakoś ostatnio w sprawach społecznych. (…) OZN uczy się dopiero nowoczesnego nacjonalizmu, toteż jego linia jest chwiejna i zygzakowata. (…) Ostatnio konserwatyści sulfują mu z zapałem »umiarkowanie« i »prawicowość«. Czy ze skutkiem? Zobaczymy. Natomiast nowoczesny ruch narodowy na pewno nie da sobie przykleić etykietki »umiarkowania« i »prawicowości«. Jest to bowiem ruch społecznie radykalny, który ocenia wszelkie zjawiska nie z punktu widzenia interesów klasowych ani tym bardziej z punktu widzenia zainteresowanych konserwowaniem dzisiejszej rzeczywistości polskiej, ale z punktu widzenia interesów całości narodu polskiego, wymagających gruntownej przebudowy społecznej. Ten ruch nie jest ani prawicowy, ani lewicowy – tylko po prostu nacjonalistyczny”. Z podobnymi tezami spotykamy się obecnie w środowisku, natomiast nadal istnieją grupy nacjonalistyczne jawnie identyfikujące się z prawicą i konserwatyzmem, co dla nacjonalisty z lat 30. XX wieku byłoby aberracją (nawet dla endeka). Smucić może zmierzanie się cały czas z tymi samymi problemami. Z kolei stanowisko „Prosto z mostu” do samego OZN-u było niezbyt przyjazne, co widać nawet w komentarzach do spraw bieżących: „Deklaracja Ozonu w sprawie żydowskiej ujęta w trzynaście punktów jest dowodem, jak dalece sama sprawa nabrzmiała, skoro nawet tak nieruchawe organizacje muszą zajmować wobec niej stanowisko wyraźne” (nr 26/1938).
Ozon wyraźnie zmierzał w stronę antysemityzmu, co coraz bardziej zaczynano w środowisku „Prosto z mostu” doceniać. W drugim numerze z roku 1939 można dostrzec kolejne pochwały skierowane w stronę tego środowiska, jednakże połączone z konstruktywną krytyką. Redakcja „Prosto z mostu” zauważa, że gen. Skwarczyński uznał, że rząd mało robi w kwestii żydowskiej, natomiast nie jest do końca usatysfakcjonowana metodami, jakie obrał sobie Ozon, tj. bojkot sklepów żydowskich i antysemickie afisze na ulicach miast. „Wrażenie by można mieć z tych faktów, że Ozon wkracza zdecydowanie na drogę antysemityzmu”. Nie zadowala to jednak w pełni młodych, którzy liczą na polityczne skutki z tego tytułu, takie jak chociażby pozbawienie żydów praw politycznych. Podkreśla się, że „opozycja może jedynie interpelować rząd i odwoływać się do społeczeństwa o walkę z zalewem żydowskim społecznymi środkami”, podczas gdy Ozon jako partia rządowa ma o wiele większe możliwości.
Coś jednak dały działania Ozonu, skoro w artykule Jana Mosdorfa pt. „Mesjanizm żydowski i emigracja” możemy przeczytać (nr 7/1939), że rząd premiera Składkowskiego odniósł się do interpelacji OZN i oświadczył, że sposobem na zmniejszenie liczby żydów jest emigracja, w związku z czym zapowiedział wytworzenie warunków zapewniających jej zwiększenie.
„Prosto z mostu”, nr 6/1939
Inną kwestią, która już dawno zostać powinna w naszym środowisku rozwiązana, jest podział na endeków i piłsudczyków, niemalże martwy już pod koniec lat 30. – dziwi więc tym bardziej jej powrót w czasach współczesnych. Wygaśnięcie dawnych sporów o marszałka widać w artykule K. M. Morawskiego pt. „Konsolidacja czy harce niedźwiedzi”, w którym pisze: „A moi przyjaciele piłsudczycy? Bo mam też i takich. W tamtych (endekach-młodszych zwłaszcza- i ONR-ach) nauczyłem się cenić hart, cierpliwość (…) W tych zaś autentycznych pierwszobrygadowcach, którzy przebaczyli mi niektóre niegdyś wypady polemiczne przeciwko nim zwrócone, lubię i podziwiam (…) tę brawurę, tę fantazję, otwartość”. (nr 48/1938) Po śmierci Dmowskiego publikowano kolejne artykuły o tym wspominające: „Ale dość już o tych małostkach wobec wielkości, temat znacznie poważniejszy, choć może za wcześnie podjęty, pasjonować już zaczyna publicystykę polską; temat, który kiedyś rozstrzygnie i oświetli historia: Dmowski i Piłsudski jako dwie naczelne postacie okresu dobijania się o odzyskania niepodległości” (nr 4/1939).
Tematyka Ukrainy również była nieobca dziennikarzom „Prosto z mostu”, na co wskazuje chociażby artykuł – „Zagadnienie ukraińskie” Karola Stefana Frycza, gdzie autor pisze: „Przygniatająco potworny ciężar sprawy żydowskiej, będący dla nas po prostu zagadnieniem utorowania drogi dla wszelkich dalszych możliwości rozwoju – spowodował jakby niedocenienie innej bardzo ważnej kwestii – ukraińskiej. Kwestia ta w oczach większości opinii zepchnięta została do roli zagadnienia kresowego i regionalnego i tym samym wydatnie pomniejszona. A tymczasem podobnie do kwestii żydowskiej jest to sprawa obejmująca sobą całokształt polskiego życia i rozstrzygająca o przyszłych drogach polskiej polityki zagranicznej i ekspansji”.
Redaktorzy pisma na bieżąco opisywali zmiany w Europie, prowadzące do rychłej wojny. Wojciech Wasiutyński, opisując Bratysławę, wspomina (nr 28/1938): „Austro-węgierskość Bratysławy zaczyna zanikać dopiero w ostatnich miesiącach – po Anschlussie. Żydzi przestają uważać się za Niemców, a młodzi Żydzi uczą się na gwałt po słowacku. Równocześnie Niemcy przestają być państwowo węgierscy. W tych dniach będą wybory do rady miejskiej w Bratysławie. Po raz pierwszy jako partia niemiecka występują henleinowcy (ein Folk, ein Staat, ein Fuhrer). Lista ich nosi numer 4. I oto wszystkie mury Bratysławy podpisane są czwórką w taki sposób. Chyba nawet bardzo tępy człowiek zrozumie, co to znaczy”.
Podejście redaktorów do tematu wojny było zróżnicowane. W artykule „Wojna motorem postępu” Wojciech Wasiutyński zwraca uwagę na nieuchronne zmiany mające przyjść wraz z wojną (nr 23/1937). Wysnuwa także wnioski, że ustrój totalny jest przyszłością większości państw i zastępuje ustrój parlamentarny tak samo, jak ustrój parlamentarny zastąpił ustrój absolutystyczny, etc.
W roku 1938 (nr 40/1938) pisano natomiast, komentując wydarzenia w ówczesnej Europie: „Bo na wojnę wcale się nie zanosi, jak to próbują ci i owi sugerować dla wytworzenia atmosfery, w której łatwo robić duże interesy giełdowe”. W obliczu zmian w Europie „Prosto z mostu” opowiada się za osią „Warszawa-Rzym-Budapeszt”, jako że łączą te państwa zbliżone interesy, a Anglia i Francja zamierzają bronić demoliberalnego porządku. Redaktorzy wskazują także na oziębienie relacji z Wielką Brytanią po tym, gdy Polska zajęła Zaolzie (nr 47/1938). Ale już Andrzej Mikułowski (nr 17/1939) pisze: „Wiadomości o ostatnich pociągnięciach polityki angielskiej już po zajęciu przez Niemców Czechosłowacji i Kłajpedy, mimowoli wywołały w mej pamięci obrazy sprzed pół roku, gdy (…) oczekiwałem wybuchu wojny i dziwiłem się, dlaczego w Polsce tak spokojnie”. Tak samo w tym samym roku Stanisław Piasecki przewiduje już, co nastąpić ma niebawem, w artykule zatytułowanym: „Bo jeśli ma być wojna…”, gdzie pisze (nr 20/1939): „Jest w Polsce spokój, opanowanie, gotowość. Z wyglądu miasta, z tętna stolicy, mierzonego objawami zewnętrznymi, nikt by się nie domyślił, że to przecież stolica kraju, który jutro już może będzie musiał stanąć do walki, jeśli komuś tam na szerokim świecie nie dopiszą nerwy, jeśli ktoś tego spokoju naszego nie doceni i przeciągnie choćby o milimetr strunę. (…) Psychiczne jesteśmy już na wojnę przygotowani zupełnie, nie oznacza to, żebyśmy jej gwałtem chcieli, ale narzucona nie zaskoczy nas”. W kolejnym numerze Jan Mosdorf pisze w artykule „Nasze i ich interesy”: „Weszliśmy w wojnę nerwów. Ten czas, nie wiadomo jak długi, który nas dzieli od pierwszych bitew, wyzyskać trzeba na mobilizację zasobów materialnych, moralnych i umysłowych. (…) Bo źle przygotowuje się do rozprawy ten, kto nie pracuje nad ustaleniem celów wojny (…). Nic piękniejszego, niż bić się za Ojczyznę. Nic bardziej przygnębiającego niż oddawanie życia za cudze interesy” (nr 23/1939). Marian Reutt z kolei w artykule „O duszy niemieckiej” zaznacza: „Dusza niemiecka jest drapieżna i nieokreślona. Jest to dusza barbarzyńcy przybranego w mundur kultury” (nr 25/1939), a Kazimiera Iłłakowiczówna w tym samym numerze tworzy liryk „O Niemcy, Niemcy…”, w którym ubolewa nad chęcią germańskiego wroga na zajęcie naszych ziem. Na ówczesne dni morza ustalono hasło „Nie damy się odepchnąć od Bałtyku”, które krytykuje Stanisław Piasecki – jako zbyt defensywne, mało charakterne i podobne do słów „Roty” – „Nie rzucim ziemi”, gdzie jak zwykle stawiamy siebie w roli ofiary (nr 27/1939).
Nie braknie oczywiście w tym czasie komentarzy dotyczących zachowania samych żydów oraz żartów przez nich tworzonych, którzy w Niemczech zamiast przywitaniem „Heil Hitler”, witają się „Heil Butter”, co ma nawiązywać do niedoborów tłuszczów w III Rzeszy. Żart jest w „Prosto z mostu” podsumowany jako typowo żydowski, nastawiony na materializm, jakby to dobra materialne były w życiu najważniejsze, podczas gdy przecież „Czymże jest człowiek, jeśli najwyższym jego zadaniem i dobrem na ziemi jest spanie tylko i jadło?” – parafrazując Szekspira (nr 23/1939). Z kolei Adolf Nowaczyński w artykule „Instytut Judognostyczny” cytuje słowa Dostojewskiego: „Na gruzach wielkiej wojny i rewolucji światowej pozostaną tylko żydzi i ich miliardy” (nr 26/1939). W rubryce „W kraju i na świecie” możemy zaś wyczytać: „Spekulacja żydowska, że wobec rysującej się na horyzoncie możliwości zbrojnego starcia polsko-niemieckiego, uda się narodowi wybranemu narzucić się Polakom na sprzymierzeńca i wytargować za to dla siebie znaczne korzyści – zawodzi na całej linii. (…) Rzecz znamienna, że równocześnie na lewicy rozpoczęła się niezwykle ciekawa dyskusja na temat kwestii żydowskiej. Mianowicie na lwowskich »Sygnałach« Jan Napomucen Miller ogłosił artykuł, w którym stwierdza, co następuje: »Na organizmie życia polskiego Żydzi (mówię rzecz prosta o masie żydowskiej, nie zaś o Żydach Polakach, których odróżniam od innych Polaków) utworzyli chorobliwą narośl, żywiącą się sokami tego organizmu w sposób pasożytniczy. Żaden zdrowy organizm nie może się pogodzić z istnieniem tego chorobliwego stanu, z azjatyckim charakterem miast i osad polskich«. Oczywiście redakcja „Prosto z mostu” nie jest zadowolona z tego komentarza w pełni, gdyż dodaje: „Mając nadzieję, że J. N. Miller nauczy się również w przyszłości odróżniać Żydów – Polaków (co to takiego? – bo albo Żyd, albo Polak) od innych Polaków, cytujemy jego stwierdzenie na dowód, że i wśród niezależnej od żydostwa części polskiej lewicy kwestia żydowska zaczyna być rozumiana” (nr 32/1939).
Powstają też już w tamtym czasie żarty dotyczące Niemców, tworzone przez nacjonalistyczny periodyk.
„Prosto z mostu”, nr 23/1939
„Prosto z mostu”, nr 24/1939
Ostatni numer „Prosto z mostu” został wydany 3 września 1939 roku, zatem po wybuchu II wojny światowej. Można w nim przeczytać artykuł Zygmunta Gałkowskiego pt. „Spacer po beczce prochu”, w którym nietrudno dostrzec przedwojenne przemyślenia. Kazimiera Iłłakowiczówna publikuje zaś liryk „Modlitwa za nieprzyjaciół”, zaczynający się słowami „Zmiłuj się Boże nad Niemcami”. Reszta jakby bez zmian, cały czas recenzje filmowe, teatralne, reklama prenumeraty. Jedynie rubryka „W kraju i na świecie” donosi o pakcie rosyjsko-niemieckim, a także stanowisku Polski. Wszystko to wskazuje na to, że wojna się nieuchronnie zbliża.
„Prosto z mostu” było niewątpliwie sukcesem na ogromną skalę, ubolewać należy nad tym, że druga wojna światowa, a następnie okres PRL-u, zadały całkowity kres wyjątkowemu periodykowi.
Kolejnym ważnym dziełem, które na stałe odcisnęło piętno na polskiej kulturze, było pismo „Sztuka i Naród” wydawane w trakcie II wojny światowej przez członków Konfederacji Narodu założonej przez działaczy RNR „Falangi”. Było to jedyne konspiracyjne pismo literackie wychodzące regularnie co miesiąc. Pierwszy numer ukazał się 2 kwietnia 1942 roku i kosztował 3zł – można od razu porównać, jak zmieniły się ceny w tamtym czasie, za „Prosto z mostu” należało zapłacić ledwie 50 groszy. Początkowo pismo miało formę powielanych zeszytów, potem udało się je drukować. Łącznie wydano szesnaście numerów miesięcznika, egzemplarze ostatniego w większości prawdopodobnie spłonęły w trakcie powstania warszawskiego. Redaktorami naczelnymi „Sztuki i Narodu” byli: Bronisław Onufry Kopczyński, Wacław Bojarski, Andrzej Trzebiński oraz Tadeusz Gajcy. Jak więc czytelnik zapewne widzi – postaci kultury znane po dziś dzień. Na łamach „Sztuki i Narodu” ogłaszano konkursy poetyckie. Do grupy artystów związanych z pismem, poza wyżej wymienionymi, należeli także: Kazimierz Winkler, Stanisław Marczak, Wojciech Mencel, Stanisław Ziembicki, Roman Bratny, Lesław Bartelski, Tadeusz Sołtan, Zbigniew Łoskot, Zdzisław Stroiński.
Pismo opatrzono mottem Cypriana Kamila Norwida – „Artysta jest organizatorem wyobraźni narodowej”. Na Norwida powoływano się także wielokrotnie na łamach „Prosto z mostu”. Oczywiście tak samo, jak w przypadku poprzedniego periodyku, w „Sztuce i Narodzie” poza utworami poetyckimi publikowano także prozę, publicystykę, przeróżne szkice związane z krytyką literacką, recenzje. Tak samo jak w „Prosto z mostu” istniał tam też dział satyryczny. O ile „Prosto z mostu” stawiało na sojusz Rzym-Warszawa-Budapeszt, to publikujący na łamach „Sztuki i Narodu” opowiadali się za powstaniem imperium słowiańskiego, któremu przewodniczyć miałaby Polska. Byłaby to siła przeciwstawiająca się panującej dyktaturze Niemiec i Związku Sowieckiego. Nie wykazywano już tak dużej afirmacji dla totalitaryzmu, jednakże nadal krytykowano demokrację liberalną. Publicyści „Sztuki i Narodu” szukali trzeciej drogi i odnaleźli ją w uniwersalizmie.
Na łamach pisma krytykowano literaturę oraz atmosferę panujące w dwudziestoleciu międzywojennym (co widać w artykułach Andrzeja Trzebińskiego „Polska fantastyczna” oraz Tadeusza Gajcego „Już nie potrzebujemy” – nr 11-12/1943). Oczywiście byli też artyści uznawani za wzór, wśród których znaleźli się Stanisław Brzozowski, Karol Irzykowski, Józef Czechowicz.
Artyści publikujący w „Sztuce i Narodzie” postulowali utworzenie Ruchu Kulturowego, będącego ponad wszelkimi podziałami. Nie oznacza to oczywiście, że pismo nie było nacjonalistyczne – wręcz przeciwnie, na jego łamach używano nacjonalistycznej nomenklatury.
Do chwili obecnej jest ono uznawane za najważniejszy nośnik krzewiący polską kulturę w okupowanej podczas II wojny światowej Polsce. Nie należy zatem zapominać, że znajdowało się ono pod protektoratem przedwojennej RNR „Falangi”.
Dalsze losy całej polskiej sztuki były tragiczne. Po roku 1945 została ona całkowicie zdominowana przez dyktat Związku Sowieckiego i tym samym zmuszona do wpasowania się w socrealizm. Z kolei po roku 1989 sztuka przybrała formy hołdujące obecnemu systemowi demoliberalnemu.
W dzisiejszych czasach polscy nacjonaliści nie mają więc szczególnych osiągnięć w tej sferze. Smuci to tym bardziej, że w dwudziestoleciu międzywojennym oraz podczas wojny przodowali oni w jej rozwoju, a tym samym krzewili wartości, które obecnie są sztuce współczesnej nieznane. Obecny nacjonalizm się rozmył – zbliżył się ku konserwatyzmowi oraz chadecji, gubiąc tym samym swój radykalizm. Nacjonalistyczna kultura brzmi jak oksymoron. Niemało wkładu miała w tym też lewica, która starała się wymazać z pamięci Polaków informacje o nacjonalistycznych poglądach sporej części wielkich twórców - co jak widać, wyszło jej bardzo dobrze, bo odnoszę wrażenie, że wielu Polaków nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ogromny dorobek kulturowy wnieśli właśnie nasi rodzimi nacjonaliści. Mam nadzieję, że tym artykułem udało mi się uświadomić sporą część czytelników, a tym samym – zachęcić do refleksji na ten pomijany obecnie temat.
Paula Magiera
Miłosz Jezierski - Dochód ubezpieczony. O stabilizację ekonomiczną
Truizmem jest, że zjawisko, które nazywamy cywilizacją, charakteryzuje pewien rodzaj postępu. Dobrze rozumianego. Praca obecnej generacji oparta o doświadczenia zeszłych dla świetlistej przyszłości następnych pokoleń. Postęp następuje we wszystkich dziedzinach; technologicznych, duchowych i społecznych. Na prawicy pokutuje jednak opór przed niewłaściwie rozumianym pojęciem rozwoju, zaczerpniętym z dialektyki marksistowskiej i determinizmu. Swoista kontrrewolucja, która sprowadza wszystko do osadzenia ram społecznych żywcem wyjętych z XIX wieku. Natomiast normalną drogą zdrowej cywilizacji jest ewolucja. Społeczna i ekonomiczna.
Porządek społeczny
Z punktu widzenia nacjonalisty jest to bardzo ważna zresztą ewolucja wspólnot. Dawne społeczeństwa organiczne, które nie wiedzieć czemu zostały zapomniane przez prawicę, dziś hołubiącą mało tradycjonalistyczną rewolucję liberalną, stały się coraz bardziej zatomizowane. Za sprawą zarówno rewolucji marksistowskiej, dziś przybierającej formę kulturową, w połączeniu z rynkowymi zmianami ekonomicznymi, w miejscu tradycyjnych wspólnot dających oparcie duchowe, fizyczne, społeczne oraz ekonomiczne pojawił się drapieżny kapitalizm 2.0. Oparty o międzynarodowe korporacje i uprawiający nowy sposób niewolnictwa. Wyniszczający wszystko, co ma znamiona duchowej wspólnotowości. Dziwnym trafem wśród zwolenników owego systemu znalazło się mnóstwo ludzi o konserwatywnych przekonaniach. System, który z góry zakłada rozbicie wspólnotowe i cofnięcie naturalnej harmonii do atawistycznych relacji drapieżnik-ofiara, silny-słaby, utrzymując przy tym oblicze nieco ludzkie, znalazł obrońców w obozie tzw. tradycjonalistycznym. Fałszywa hierarchia oparta o elity ekonomiczne, które nie mają niczego wspólnego z prawdziwymi aristoi, nazywana jest „boskim porządkiem”. Zagrożeniem dla owego porządku natomiast stają się idee propagujące nowy porządek organiczny. Nie da się zawrócić kijem rzek i dokonać powrotu do średniowiecza z tradycyjnym podziałem ról społecznych. Należy wypracować nowe koncepty zapewniające wspólnocie solidarną stabilizację losu jednostki i nowy organiczny podział ról, który przyniósł ze sobą zaawansowane technologicznie społeczeństwo. Niestety spotyka się to z niezrozumieniem kręgów, które powinny tradycyjnie popierać
reformy socjalne i interwencjonizm. Nowa koncepcja narodu musi być oparta o solidaryzm ekonomiczny.
Wspólnota, a stabilizacja jednostki
„Tożsamość absolutna” musi być oparta na twardym fundamencie solidarnościowym. Tylko wtedy będzie trudniej ją wypłukać. W obecnym systemie, chaosie, który zniszczył tradycyjny kosmos, autoidentyfikacja jest kolejną barierą do osiągnięcia stanu konsumpcji idealnej. Tym samym również totalnego zniewolenia na rzecz ekonomizmu. Jednak system kusi wymianą tożsamości za skrawek bogactwa, który kapie ze stołu zwanego Wielkim Kapitałem. Wspólnota musi zabezpieczyć się ekonomicznie przed wytrąceniem jednostki z równowagi finansowej. Bezrobotny i żyjący na skraju ubóstwa zdesperowany człowiek jest w stanie poświęcić dużo, by przetrwać. W chwili, gdy system coraz bardziej naciska, by niszczono kolejne paragrafy kodeksu pracy i likwidowano związki zawodowe, obszar bezpiecznej stabilizacji niebezpiecznie się zmniejsza.
Polskę, jak i wiele innych krajów postsowieckich, nawiedza plaga folwarcznej mentalności biznesowej, co wiąże się również często z niewypłaconymi pensjami, a to z kolei z ubożeniem jednostek i rozbiciem rodzin oraz innymi patologiami społecznymi. Do niedawna mieliśmy plagi niewypłaconych kwot za podwykonawstwo. Mniejsze firmy, a i czasem duże, potrafiły zalegać po kilka miesięcy z wypłatami. Czasem tez była to wina ich kontrahentów. Prywatne podmioty i ich zależności finansowe zawsze będą częścią życia społecznego. Kapitalizm natomiast tworzy tu prawdziwą dżunglę, gdzie istnieje prawo pięści. A prawo stanowione często jest bezradne i co najgorsze w takich sprawach opieszałe. Egzekucja należności często ciągnie się latami, czasami nawet nieskutecznie. Co zrobić z duszami zawieszonymi w próżni wegetacji, gdy zabraknie środków na życie? Ubezpieczyć.
Pensja gwarantowana
Nie jest to dochód podstawowy wypłacany każdemu obywatelowi. Termin i pomysł zaczerpnięty został z systemu szwedzkiego. W Szwecji, w dużym skrócie, każdy pracodawca opłaca składkę ubezpieczeniową za swojego pracownika, z której utrzymywany jest fundusz wypłat gwarantowanych. Dzisiaj po kilku liberalnych reformach niestety nie działa to tak, jak dawniej. Przybliżę tu ten proces. Gdy firma bankrutuje, do akcji wkracza syndyk próbujący w ramach likwidacji pospłacać długi podmiotu. Na pierwszy ogień idzie urząd skarbowy, potem długi u kontrahentów, na koniec zostają pracownicy. Jeżeli składki były odpowiednio opłacane, państwo wypłaca zaległe pensje pracownikom. Sytuacja bezrobotnych po upadku firmy zostaje ustabilizowana. Niestety dzisiaj proces ten uległ znacznemu skomplikowaniu i wypłacenie należności zajmuje dość długi okres. Nie chcę tu jednak poświęcać uwagi na obstrukcję legislacyjną państwa szwedzkiego. Chcę pójść za ciosem. Nacjonalista nie zatrzymuje się w pół kroku. Państwo powinno wymagać ubezpieczenia w ten sposób każdej umowy zawartej na jego obszarze pomiędzy podmiotem silniejszym finansowo z tym słabszym. Zatrudnionym, podwykonawcą, małym wykonawcą. Oczywiście taki fundusz powinien zostać pod kuratelą państwa. Spekulacje i konkurencja, które mogłyby wprowadzić prywatne firmy ubezpieczeniowe w ten proces, rodzą zagrożenia w postaci powstania syndyków chroniących interesy dużych podmiotów przed egzekucją odzyskania należności. Przy czym sama procedura nie powinna obejmować tylko ich bankructwa, ale również niewypłacenia pensji w obowiązującym terminie.
Fundusz ubezpieczeniowy nie jest jednak bez dna. Wypłacone pensje powinny być windykowane z kont dłużników. Ubezpieczenie pensji nie oznacza bezkarności nieuczciwych firm. Państwo wypłaca pieniądze w terminie pracownikowi, który został bez środków do życia przez nieudolność bądź nieuczciwość pracodawcy lub zleceniodawcy, następnie zaś ściąga to z kont dłużnika. Monopol państwa w tym procederze jest najważniejszy. Wyobraźmy sobie firmy ubezpieczeniowe, prywatne, które za określoną kwotę potrafią stanąć po stronie pokrzywdzonego, jak i krzywdzącego. Kto będzie miał większe szanse i środki chociażby na wpływ negocjacji zwrotu kwoty? Państwo jest neutralnym gwarantem zabezpieczenia dochodu obywateli oraz strażnikiem nowego etosu pracy, który przy taki systemie z pewnością powróci do łask.
Skutki
Oczywiście podniesie to koszty pracy. Ale z pewnością utworzy stabilny rynek, który w obliczu coraz większego zalewu imigrantów i odpływu autochtonów szukających, jak pokazują nam badania, nie tyle lepszych pieniędzy, ale właśnie... stabilizacji. To, co przyciąga Polaków do zagranicznych firm, nawet w Polsce, to inny etos pracy, zabezpieczenie socjalne oraz inny niż autorytarny system zarządzania przedsiębiorstwem. Do utrzymania rodziny oraz zachowania tożsamości wspólnotowej potrzebna jest nie tylko siła kultury, która jest relatywna, nie tylko prawo krwi, które jest co prawda niezbędnym fundamentem, ale kulturowo może zostać stępione przez czynniki ekonomiczne. One, pomimo że nie są składową autoidentyfikacji narodu, sprawiają, że trudniej jest ją podważyć. Jednym z ważniejszych skutków takiego zabiegu z pewnością będzie podniesienie wartości pracy z towaru do chronionego prawem dobra. A raczej przywrócenie etosu pracy i szacunku dla kunsztu wyrobniczego. Praca musi być użyteczna, społeczna, a nie pozostawać kolejnym wskaźnikiem giełdy. Praca jest dziełem twórczym (oczywiście w dalszym rozwoju społecznym prace powtarzalne powinna zastąpić automatyzacja). Jest pewnym rodzajem sztuki. Wyspecjalizowany w swym kunszcie rzemieślnik nie tylko sprzedaje produkt. On wkłada w niego pełną moc skupienia i swoją wolę. Praca ma wymiar duchowy. Odpowiednie zabezpieczenie tego stanu sprawi, że pogardzane zawody staną się sprawą marginalną. Każda praca dająca stabilny grunt będzie darzona szacunkiem.
Zjawisko prekariatu i pokolenia X, które nauczone jest wielozadaniowości, płaci straszną cenę za tę destabilizację - zubożenie wyspecjalizowania, miałkość intelektualną i zwyczajną bylejakość. Chociażby tygrysy azjatyckie pokazują, że jakość produktu należy nadal do silnego przemysłu i ścisłej specjalizacji. Liberalny sen ekonomii opartej o usługi i eksportowaniu produkcji powoli zmienia się w koszmar - wraz z całym społeczeństwem. Pora zamknąć rozdział pt. „Umowa o dzieło”. I pracy w kilku miejscach, każdorazowo w innej branży. Brak wyspecjalizowanych robotników również wpływa na poziom migracji. Poza tym prekeriusz zazwyczaj jest gorzej zdyscyplinowany, gdy uczy się go fachu. Żyje wielozadaniowością. A owa polega na wykonywaniu wielu śmieciowych prac, często niedających stabilizacji. Takowy projekt ma temu zapobiec i pomóc poszukać pewnego gruntu.
Stabilizacja rynku. Gdy Polska jest oblegana przez tanią siłę roboczą, wokół, której zresztą robi się pospolite machloje, a rdzenna ludność przez brak stabilnego zatrudnienia, a często także i niepewnego wynagrodzenia opuszcza rodzinne strony w poszukiwaniu godnego życia. Przy czym godne niekoniecznie oznacza duże zarobki, ale stabilizację życiową. Bezpieczeństwo.
Naród oparty na silnym systemie samopomocy i pewnym gruncie ekonomicznym nie będzie się intensywnie pozbywał własnej siły biologicznej i zastępował jej tańszymi elementami. Poza tym szantaż ekonomiczny dużego kapitału zostanie zmarginalizowany, co może spowodować jego dostosowanie się do reguł gry na lokalnym rynku. Dzisiaj, jak sami wiemy, korporacje są raczej stroną dyktującą niż słuchającą.
Powyższe rozważania są dziś czysta koncepcją. Teorią. Nasze środowisko i tak nie ma siły na implementacje powyższego drogą systemową. Jedynym rozwiązaniem jest metapolityczna kolportacja owych treści i koncepcji w coraz szerszych kręgach. Stabilizacja gruntu ekonomicznego jednostki jest pewnym rodzajem polisy na odbudowę biologiczną oraz kulturową coraz bardziej wyludniającego się z autochtonów kraju. Wyłącznie dyktowanego ekonomią i wielkokapitałowym drenażem wykwalifikowanych pracowników.
Miłosz Jezierski
Tomasz Dryjański - Jaśkowiak musi odejść, czyli – idę na wybory!
Zbliżające się wybory samorządowe jawią się jako kolejna odsłona walki PO-PiS, cała Polska żyje starciem między Jakim, a Trzaskowskim. Tymczasem jest to świadectwo pewnej patologii. Upartyjnienie samorządów spycha na dalszy plan to co jest najistotniejsze, czyli wizję rozwoju miasta. Ludzie wybierają między PiS-em, a opozycją na postawie oceny ostatnich kilku lat w Polsce, z reguł w ogóle się nie zastanawiając co kandydaci chcą zrobić dla miasta. Mnie interesuje pomysł na zagospodarowanie Wolnych Torów, rozwój sieci tramwajowej, zatrzymanie odpływu mieszkańców do gmin ościennych czy integrację terenów położonych na południe od przejazdu kolejowego na Starołęce zresztą miasta. Tymczasem kampania wyborcza polega głównie na dyskusji o paradach dewiantów (które powinny być zakazane ustawowo, a próba ich organizacji surowo karana) i starciu między KOD-owcem Jaśkowiakiem, a kandydatem PiS-u.
Mieszkając w dużym mieście warto przyjrzeć się rejestracjom samochodów zaparkowanych pod blokami. Na Ratajach, Winogradach czy Piątkowie równie często co PO można zobaczyć blachy POS, PKS, PKN czy POB. Napływ ludności z regionu do miast wojewódzkich, a z całej Polski do tych kilku największych (Poznań, Kraków, Warszawa, Wrocław, Gdańsk) jest całkowicie naturalny i nie zamierzam tego zjawiska krytykować. Najczęściej młodzi ludzie przyjeżdżają na studia i już zostają. Natomiast chodzi mi o pewien szacunek do miasta w którym się żyje. Jeżeli ktoś mieszka w Poznaniu 10 lat, a w dalszym ciągu płaci podatki w Pile to coś jest nie tak. Człowiek mieszka w Poznaniu, korzysta ze wszystkich dobrodziejstw miasta jako miejsca do pracy i do życia, dumnie podkreśla, że jest Poznaniakiem, ale nic temu miastu od siebie nie daje. Nie zadbał o prawo do głosu w wyborach samorządowych, codziennie jeździ PST (Poznański Szybki Tramwaj łączący leżące na północy Poznania kampus Morasko, blokowiska Piątkowa i Winograd z Centrum i dworcem głównym), ale nie wspiera swoimi podatkami funkcjonowania tej niezwykle istotnej dla funkcjonowania miasta linii.
Poznań realnie zamieszkuje ponad 600 tysięcy ludzi, jednak kiedy sprawdzałem dane na PKW widnieje tam liczba nieco ponad 480 tysięcy, co ciekawe kiedy Jacek Jaśkowiak obejmował urząd prezydenta zameldowanych było 550 tys. ludzi! Owszem, sporo starszych w tym czasie zmarło, osoby kończące studia nie mają ochoty się w Poznaniu meldować, o czym wspomniałem wcześniej, ale to nie tłumaczy tak olbrzymiego spadku oficjalnej (co należy podkreślić) liczby ludności! Ogromna większość z tej liczby, to osoby, które przeniosły się do, użyję tu niezbyt ładnego określenia, „gmin pasożytniczych”. Tracimy mieszkańców w zastraszającym tempie, bo uciekają do Plewisk, Komornik, Lubonia, Tarnowa Podgórnego, Przeźmierowa czy Skórzewa! Czyli miejscowości, które już dawno powinny znaleźć się w granicach miasta! Masowy exodus poznaniaków jest najlepszym dowodem na tragiczne zarządzanie Poznaniem przez obecnego prezydenta. Aby uzmysłowić skalę problemu dodam, że w ciągu 4 lat straciliśmy oficjalnie mniej więcej tylu mieszkańców ilu liczy Konin, to tak jakby odpadła od Poznania cała dzielnica! Na domiar złego, również zakłady pracy uciekają do Sadów, Tarnowa Podgórnego, Komornik, Gądek czy Robakowa pozbawiając miasto wpływów z podatków. Zarówno mieszkańcy jak i firmy korzystają z insfratruktury miejskiej i aglomeracyjnej za, którą płaci Poznań! Jeżeli dzisiaj Plewiska czy Swarzędz są o wiele lepiej skomunikowane z miastem niż Radojewo, to ogromną większość kosztów ponosi Poznań, różnica jest taka, że mieszkańcy Radojewa płacą podatki w Poznaniu. Tych pieniędzy, które uciekają do dobrze zarządzanych gmin brakuje w Poznaniu, który jako miasto się zwija. Co ciekawe Jacek Jaśkowiak na początku kadencji rzucił pomysł przyłączenia gmin Komorniki, Luboń i Suchy Las i był to projekt zasługujący na poparcie. Mieszkańcy świetnie zarządzanych gmin oczywiście mają spore obawy słysząc o włączeniu do fatalnie rządzonego Poznania. Włączenie Plewisk i poprowadzenie tam linii tramwajowej (która przydałaby się też w Luboniu, oczywiście warunkiem jest przyłączenie do Poznania) pozwoliłoby na skasowanie jednego absurdu możliwego tylko w Poznaniu, otóż kilka lat temu zbudowano pętlę na Junikowie, nie było w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tramwaje kończą trasę 900 metrów przed... stacją kolejową. W XX wieku kilkukrotnie mieliśmy do czynienia z ekspansją terytorialną Poznania. Rok 1900 przyniósł włączenie granice miasta Jeżyc, Wildy Łazarza, a także Górczyna, dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale 120 lat temu te fyrtle były osobnymi wsiami (choć o zdecydowanie miejskim charakterze), 1925 to Komandoria, Główna, Rataje, Dębiec, Winiary, a także część Starołęki i Naramowic, z kolei na początku okupacji potrojono powierzchnię miasta, zaś Piątkowo należy do Poznania dopiero od 45 lat! Oczywiście JJ o poszerzeniu granic miasta zapomniał już po kilku dniach. Prezydentura uczestnika parad degeneratów charakteryzuje się ciągłym rzucaniem haseł, często bardzo dla Poznania dobrych, tyle tylko, że nic z tego nie wynika. Gdyby zapytać go choćby o część obietnic, które złożył w ciągu ostatnich czterech lat, nie pamiętałby większości z nich. Ważne, że poznaniacy usłyszeli o pomysłach prezydenta, któremu marzy się wspaniałe miasto! Szkoda tylko, że nic z tego nie wynika.
Zastanówmy się czym Jaśkowiak 4 lata temu przekonał do siebie Poznaniaków pokonując rządzącego od 4 kadencji Ryszarda Grobelnego. Otóż niczym! To Grobelny te wybory przegrał! JJ był po prostu kandydatem Platformy i jako taki wszedł do drugiej tury. Cofając się pamięcią do roku 2014 trzeba zaznaczyć trzy główne powody. Pierwszy to przeciągający się remont Kaponiery, kluczowego węzła komunikacyjnego miasta, która miała być gotowa na EURO 2012, a ostatecznie prace zakończyły się we wrześniu 2016. Kolejna sprawa to wprowadzona tuż przed wyborami PEKA czyli Poznańska Elektroniczna Karta Aglomeracyjna, która jest świetnym rozwiązaniem, natomiast wówczas przechodziła wszystkie możliwe choroby wieku dziecięcego. Całą Polska kojarzy obrzydliwy nowy dworzec będący tak naprawdę jedynie dodatkiem do kolejnej w mieście galerii handlowej. Oprócz paskudnego wyglądu oddany do użytku na rok przed wyborami obiekt jest skrajnie niefunkcjonalny i okazał się być bublem budowlanym (koronnym przykładem było słynne oberwanie sufitu, natomiast innych niedoróbek było mnóstwo). Nic więc dziwnego, że wiara głosowała PRZECIW Grobelnemu.
Krytykując Jacka Jaśkowiaka skupiamy się na paradach zboczeńców, imprezach KOD-u, czy nieobecności na obchodach rocznicy Powstania. Jednak to naprawdę najmniejsze problemy. Wspomniałem już o wyludnianiu się miasta. Centrum Poznania jest straszliwie brudne i po prostu śmierdzi! JJ wypowiedział wojnę kierowcom i obecnie poruszanie się samochodem po wspomnianym Centrum jest przeznaczone wyłącznie dla masochistów, i to takich ciężkiego kalibru. Dochodzi sprawa zapominania o istnieniu osiedli peryferyjnych, co cechowało również RG. Jeżeli obok zakładów przemysłowych na Obodrzyckiej i Gołężyckiej nie ma chodnika ani oświetlenia, a ludzie pracują tam na 3 zmiany, Marlewo, Podolany i kilka innych fyrtli nie może doczekać się asfaltu, komunikacja miejska w niektóre miejsca dojeżdża tak często jak PKS do podlaskich wiosek to to jest dramat! Przecież w niektórych miejscach do tej pory brakuje kanalizacji! Miasto 600 tys. mieszkańców w 2018 roku! Centrum Europy! Tramwaj na dworzec Poznań Wschód planowany był jeszcze przed wojną, Jaśkowiak kiedyś o nim napomknął, tymczasem mówimy o totalnie zapomnianej dzielnicy i niewykorzystanej dużej stacji w miejscu rozgałęzienie linii do Warszawy i Gdańska. Miasto położone jest nad Wartą, jedną z największych polskich rzek. Znacznie mniejsza Cybina jest doskonale wykorzystana - to na niej powstało sztuczne Jezioro Maltańskie, nad którym są trasy rowerowe, jest t wspaniałe miejsce do spacerów,tym bardziej, że dalej jest piękny lasek, nad Maltą są także Termy, Nowe ZOO, sztuczny stok narciarski, a ponadto jest to ważny ośrodek życia kulturalnego. Oczywiście niczego z tych rzeczy nie zawdzięczamy Jaśkowiakowi. Tereny maltańskie były centrum polskiego życia w Poznaniu jeszcze przed Powstaniem Wielkopolskim. Natomiast Warta jest totalnie niewykorzystana, zasadniczo można nad nią tylko pić i grillować, miasto jest strasznie odwrócone od swojej największej rzeki, mimo bardzo długiej linii brzegowej, ponadto nad Wartą jest straszny syf, jeszcze większy niż w śmierdzącym centrum. Kolejnym problemem jest zbyt mała liczba mostów, Poznań jest straszliwie zakorkowany nie tylko przez antysamochodową ideologię Jaśkowiaka (który oczywiście nie zrobił nic dla polepszenia transportu publicznego na peryferiach), ale także, a nawet przede wszystkim przez zbyt małą liczbę przepraw przez Wartę. Zarówno most Królowej Jadwigi jak i Lecha (obecnie remontowany) kojarzą się z olbrzymimi korkami, które paraliżują całą okolicę. Zamiast wykorzystania potencjału rzeki są tylko problemy. Oczywiście Jacek Jaśkowiak ich w tym przypadku nie stworzył, ale też nie zrobił nic, aby je rozwiązać. Warta za kadencji Jaśkowiaka kojarzy się wyłącznie z pamiętnym zatruciem. Poznań to piękne miasto, kolebka polskości, potencjał turystyczny jest ogromny, a czy ktoś w ogóle słyszał u nas o turystyce? Nie rozwijamy się, Kraków, Wrocław czy Gdańsk odjeżdżają Poznaniowi w strasznym tempie. Olbrzymia w tym wina nie umiejącego zarządzać, skupionego wyłącznie na PR prezydenta. Może mniej parad równości i bronienia demokracji (jakby jej cokolwiek zagrażało), a więcej refleksji nad problemami Miasta bo póki co to JJ jest jego grabarzem.
Podczas ostatniej edycji Kongresu Narodowo-Społecznego w starej formie wygłosiłem referat na temat rozwoju i samorządności największych polskich miast, jedną z głównych tez było przydzielenie dzielnicom największych polskich miast (oprócz stolicy byłyby to Poznań, Kraków, Wrocław, Łódź, możliwe, że również Gdańsk i Szczecin) uprawnień zbliżonych do tych, które posiadają gminy. Obecnie Poznań posiada 42 jednostki pomocnicze, z których aż trzy mają poniżej dwóch tysięcy mieszkańców (Fabianowo-Kotowo, Kiekrz i Morasko-Radojewo, Krzesiny-Pokrzywno-Garaszewo ledwo te dwa tysiące przekraczają, na drugim biegunie są Rataje (40 tys.), Św. Łazarz i Piątkowo (po 36), trzydziestotysięczne są także Stare Miasto i Wilda, należy przy tym pamiętać, że oficjalna liczba mieszkańców najmniejszych osiedli jest zgodna ze stanem faktycznym, są to tereny o charakterze w dużej mierze wiejskim lub małomiasteczkowym, na Krzesinach znajdziemy oczywiście bazę wojskową. Tymczasem największe jednostki posiadają mnóstwo mieszkań na wynajem i realnie zamieszkuje je o wiele więcej ludzi, w przypadku Rataj (liczonych jako jednostka pomocnicza, a więc bez również bardzo dużych Chartowa i Żegrza!) będzie to realnie prawie 50 tysięcy mieszkańców! Brakujące w oficjalnych danych 120 tysięcy ludzi znajdziemy na Ratajach (tym razem liczonych jako całość z Chartowem i Żegrzem), Piątkowie, Łazarzu, Winogradach, a nie Fabianowie, Kiekrzu, Radojewie... Jako ciekawostkę dodam, że do końca 2010 roku istniały jednostki pomocnicze po 500 mieszkańców! Stworzono jednostki, których nikt nie traktuje poważnie, pozbawione jakichkolwiek realnych kompetencji. Należy je zachować, ale jako jednostkę pomocniczą dzielnic. Nadanie odpowiedniej rangi dzielnicom miałoby kilka zasadniczych zalet. Pisałem o obawach mieszkańców ościennych dobrze zarządzanych gmin, które należy włączyć do Poznania. Tutaj mielibyśmy realny samorząd, pieniądze w sporej części zostawałyby w dzielnicy, która by finansowała lokalne potrzeby. Dzisiaj w peryferyjnych osiedlach miasta brakuje nawet kanalizacji czy asfaltu! W 2018 roku w 600-tysięcznym mieście! Wielkie (dawny PGR, jedyna część Poznania na zachodnim brzegu jeziora Kierskiego) nawet przystanek autobusowy otrzymało dopiero w zeszłym roku po 30 latach w Poznaniu! Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie w strefie biletowej B (podmiejskiej) więc mieszkańcy płacą więcej za PEKĘ. Mieszkańcy tych osiedli nie mają szans na reprezentację w radzie miasta, ale dzielnicy już tak. Kolejna kwestia to odpartyjnienie. Nie da się ukryć, że do rady tak wielkiego miasta w dużej mierze głosuje się na listy partyjne, w przypadku rady dzielnicy o wiele większe szanse mieliby lokalni społecznicy tworzący komitety typu Nasze Chartowo (Rada Nowego Miasta), Naramowiczanie (dzielnica Stare Miasto) czy Nasz Strzeszyn (Jeżyce) którzy reprezentowaliby interesy mieszkańców. Oczywiście włączenie Plewisk, Komornik, Przeźmierowa, Skórzewa, Czerwonaka, Koziegłów, reszty Kiekrza (w 1987 został on podzielony), Lubonia, Gądek, Robakowa, Swadzimia, a docelowo także Swarzędza i Tarnowa Podgórnego wymagałoby zmian granic dzielnic w stosunku do roku 1990, a także utworzenia nowych, w przypadku prawobrzeżnego Poznania naturalną granicą wydaje się być rzeka Cybina.
Skupiam się na Poznaniu, ale podobne problemy mamy we wszystkich dużych miastach w Polsce. Mieszkam na dużym osiedlu, które jest bardzo zadbane, doskonale skomunikowane i położone w taki sposób, że uważam je za doskonałe miejsce do życia. Natomiast myśląc kategoriami miejskimi doskonale widzę problem zaniedbywania dzielnic położonych na uboczu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla Jacka Jaśkowiaka wschodnią granicą Poznania są tory na Franowie, oczywiście wątpię, żeby to przeczytał, ale miasto sięga jeszcze kilka kilometrów na wschód, a Morasko to nie tylko kampus, ale także położone na północ od niego osiedle, obok leży także Radojewo. Marlewo w granicach Poznania znajduje się od prawie 80 lat, a asfalt jest tam rzadko spotykany (co zresztą jest dużym problemem również na północnym zachodzie Grodu Przemysława). Rozwój miasta jest skupiony na wielkich blokowiskach, Malcie i historycznym obszarze Poznania, tyle, że od czasów Cyryla Ratajskiego (wybitnego prezydenta Poznania związanego z Narodową Demokracją) granice miasta nieco się poszerzyły. Piszę z perspektywy wielkiego miasta, natomiast tak naprawdę ten artykuł powstaje w dwóch celach. Po pierwsze chciałbym, wywołać w środowisku nacjonalistycznym dyskusję na temat samorządności, zmusić do refleksji i wypracowania programu. Drugie co chcę osiągnąć to realne zaangażowanie w życie małych ojczyzn, bo to tu żyjemy, tu także toczy się życie Narodu, przez blisko dekadę działalności zawsze bolało mnie, że jedynym pomysłem narodowców na miasta jest nadanie każdemu rondu imienia Romana Dmowskiego lub Żołnierzy Wyklętych. Chciałbym, żebyśmy potrafili dostrzec to co naprawdę decyduje o obliczu małej ojczyzny. Dostrzeżmy w końcu potrzebę rozbudowy linii tramwajowych, polepszenia komunikacji autobusowej na peryferia, zwiększenia częstotliwości kursów na najbardziej uczęszczanych liniach, zagospodarowania niszczejących terenów (przykład strasząca w centrum Poznania ruina stadionu im. Edmunda Szyca), rozwoju sieci żłobków i przedszkoli, oferty kulturalnej dla mieszkańców, tworzenia infrastruktury do uprawiania sportu i rekreacji, wsparcia sportu dzieci i młodzieży, zanieczyszczenia powietrza czy ochrony klinów zieleni. Dodatkowo propagujmy płacenie podatków i głosowanie w miejscu gdzie się realnie mieszka, to jest elementarna przyzwoitość wobec miasta i pozostałych mieszkańców. Pracujesz i żyjesz w Poznaniu – płacisz podatki w Poznaniu! Koniec. Kropka. Olbrzymim problemem polskiego społeczeństwa jest brak zaangażowania w sprawy lokalne, traktowanie Miasta nie jako żywego organizmu i dobra wspólnego, a miejsca gdzie się żyje i żre, no i jeździ bimbą utrzymywaną z podatków innych, bo samemu rozlicza się w Koninie.
Cztery lata temu dałem się namówić na start w wyborach do sejmiku wielkopolskiego. Dzisiaj bardzo tego żałuję. Znalazłem się na listach RN, na który już wcześniej sceptycznie patrzyłem, ale widząc szukanie kobiet na listy w dzień przed zaniesieniem papierów czy błędy we wpisywaniu nazwisk kandydatów, przez co dwie najbardziej kompetentne osoby nie wystartowały ostatecznie przekonałem się jak nieudolnie zarządzana jest ta partia (wówczas jeszcze „ruch społeczny”, odpowiedzialnym za ten cyrk był obecny poseł, prezes koliberalnego UPR. Dlaczego więc zgodziłem się kandydować? Trochę z poczucia środowiskowej solidarności, brakowało kandydatów, a ktoś na tych listach musiał być, chciałem, żeby kilka zaangażowanych, ideowych osób (żadna z nich nie znalazła się potem w partii) mogło wystartować. Wylądowałem w okręgu, z którym nie mam nic wspólnego. Dzisiaj kojarzę tylko jedno nazwisko kandydata RN do sejmiku, i mówię tu o całym województwie. Pamiętam jak przed wewnętrznym referendum w sprawie startu Ruchu Narodowego do Europarlamentu poruszyłem temat samorządówki, wodzów jednak nie interesowały tak trudne wybory. Kiedy po kompromitującym 1,4% trzeba było o samorządzie pomyśleć nie było żadnego zainteresowania radami miast czy gmin, tylko sejmiki, na które nie było najmniejszych szans. Dzisiaj, podobnie jak cztery lata temu jest pokazówka z ogólnopolskim komitetem do sejmików, bez szans na choćby jeden mandat, brakuje za to kandydatów do najistotniejszych dla mieszkańców rad miasta czy gminy. Wspominam o tym dlatego, że wybory samorządowe są bardzo ważne dla codziennego życia lokalnych społeczności. Miesiąc temu na łamach Szturmu pojawił się mój tekst „O dojrzały nacjonalizm”, pisałem w nim, że każdy nacjonalista po wyrośnięciu z działalności typowo młodzieżowej powinien znaleźć obszar, w którym czuje się najlepiej i tam kontynuować pracę społeczną, dla mnie jest to oczywiście działalność typowo lokalna, miejska. Nie jest to w żaden sposób deklaracja startu do rady miasta za 5 lat, natomiast nie wykluczam, że w przyszłości będę się ubiegał o taki mandat, może w radzie osiedla, czy w przypadku reformy samorządowej dzielnicy, ale musiałyby być spełnione pewne warunki. Jestem nacjonalistą, od lat angażuję się w tym ruchu, ponieważ wierzę w pewne ideały. Jeżeli kiedykolwiek wystartuję w wyborach samorządowych (udział w polityce ogólnokrajowej w ogóle mnie nie interesuje) jedynie z listy komitetu nacjonalistycznego, albo założonego przez lokalnych społeczników, od lat zaangażowanych w działalność na rzecz Poznania i jego mieszkańców. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł jako ideowy nacjonalista znaleźć się na listach jakiejś mainstreamowej partii, nieważne PiS czy PO, ponieważ oznaczałoby to ideową kapitulację w imię walki o stołek. Nie wyobrażam sobie firmować swoim nazwiskiem jakiejś demoliberalnej partii, z jakiegoś powodu od lat działam w ruchu narodowo-radykalnym. Tym bardziej nie rozumiem pchania się na listy ludzi, którzy nigdy się w działalność społeczną w danym mieście nie angażowali, ale znaleźli się w strukturach partyjnych. Samorząd lokalny powinien być miejscem dla ludzi, którzy od lat działają na rzecz swojej małej ojczyzny, są z nią naprawdę związani. Poza tym jak już wspomniałem jestem zwolennikiem odpartyjnienia samorządów.
Sto lat temu Poznań był wielki wielkością swoich mieszkańców, którzy chwycili za broń i wypędzili niemieckiego zaborcę. Dzisiaj miasto niszczeje, 21 października będzie szansą na uratowanie Miasta przed drugą kadencją człowieka, który jest gorszy niż bomba atomowa i wszystkie plagi egipskie. Nie podjąłem decyzji na kogo oddam głos w wyborach prezydenckich, rozważam dwie opcje, ale na pewno będzie to głos ważny. Zagłosuję też w wyborach do Rady Miasta, natomiast nie podjąłem jeszcze decyzji odnośnie Sejmiku. Wiem tylko tyle, że nie poprę RN-u, bo jeżeli po tylu latach działalności nie kojarzę żadnego nazwiska startującego z Poznania, a tylko jedno w całej Wielkopolsce, to znaczy, że kandydaci Ruchu Narodowego to ludzie totalnie znikąd.
Tomasz Dryjański
Adam Busse - Dlaczego tolerancja nie równa się akceptacji, czyli słowo o „tolerancji represywnej”
Punk not dead, walka trwa,
Ale nie Bakunin i nie Che Guevara!
Punk not dead, walka trwa,
Ale nie Kropotkin i nie Che Guevara!
(…)
Punk not dead, walka trwa,
Ale nie Timothy Leary i nie Che Guevara!
Punk not dead, walka trwa,
Ale nie Alain Ginsberg i nie Che Guevara!
- Schmaletz „Sch em 69” (z płyty „Czepianie i zrzynanie”, 2003)
Dzisiejsze czasy charakteryzują się wielorakim postępem, dynamicznymi zmianami w różnych sferach, wieloletnim urabianiem narodów europejskich w duchu postaw i wartości, których pierwotne definicje uległy daleko idącemu przewartościowaniu oraz równie daleko idącą za tym zmianą sposobu myślenia wśród Europejczyków. W tym roku mija pięć dekad od rewolucji majowej w 1968 roku, będącej na Zachodzie wydarzeniem przełomowym, którego ideały i wcielane w życie (po wieloletnich studiach problemu, dokonywanych przez m.in. Antonio Gramsciego, RudiegoDutschke czy Herberta Marcuse) postulaty środowisk nowolewicowych, wypierających stopniowo zachodnioeuropejską prawicę z dyskursu publicznego, możemy dzisiaj obserwować na różnych przykładach. Wobec tego podejmiemy się rozważań nad zagadnieniem, ostatecznie prowadzącym na przestrzeni lat do zmiany sposobu myślenia na różnych płaszczyznach (wg mnie w tym należy szukać przyczyny różnorakich wypowiedzi równających tolerancję i akceptację, choć to są dwie zupełnie inne postawy społeczne). Tym zagadnieniem jest „tolerancja represywna”, jej wykładnię zawarł niemiecki socjolog, jeden z ideologów Maja 1968 i przedstawiciel szkoły frankfurckiej, Herbert Marcuse (1898-1979).
***
Na początek warto przedstawić krótki życiorys Herberta Marcuse. Urodził się on 19 lipca 1898 roku w Berlinie, w rodzinie żydowskiej. Studiował w Berlinie i Fryburgu Bryzgowijskim. W latach 20. XX wieku był członkiem Partii Socjaldemokratycznej. Od 1933 roku współpracował z dyrektorem Instytutu Badań Społecznych na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem, Maxem Horkheimerem, a po dojściu Adolfa Hitlera do władzy wraz z innymi reprezentantami Szkoły Frankfurckiej udał się na emigrację do Stanów Zjednoczonych (od 1940 roku był już obywatelem tego kraju). W 1940 roku opublikował pozycję pt. „Reason and Revolution”, która była poświęcona myśli Georga Wilhelma Friedricha Hegla. W trakcie II wojny światowej i w pierwszych latach powojennych współpracował z wywiadem USA. W 1953 roku objął tekę profesora na Uniwersytecie Brandeisa w Wattham w stanie Massachusetts, gdzie pracował do 1965 roku. Później objął katedrę na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego.
W pracy zatytułowanej „Eros i cywilizacja” polemizował z tezą Freuda o konieczności represji w procesie sublimacji i postawiłhipotezę co do możliwości nierepresywnej kultury, bazując na Schillerze oraz na greckim antyku. W 1957 wydał książkę krytykującą „marksizm sowiecki”, w swoich innych pracach również polemizował z założeniami „socjalizmu realnego” (stąd uważa się go czasem za marksistę wolnościowego). Jego książki, zwłaszcza „Eros i cywilizacja”, były bardzo popularne podczas rewolty 1968 roku. On sam początkowo podszedł do niej entuzjastycznie, by później uznać wszelkie ruchy oporu wobec kapitalizmu za wpisane z góry w jego logikę. W czasach hipisów zasłynął stwierdzeniem, że „kwiaty nie mają mocy”, co miało odnosić się do wiary, jaką hipisi pokładali w naturze. Nowa Lewica stworzyła wówczas hasło „Marks, Mao, Marcuse”.
Mimo popularności „Erosa i cywilizacji” wśród niemieckich studentów Herbert Marcuse zyskał światową popularność za sprawą publikacji pt. „One-Dimensional Man”, wydanej w 1964 roku. Doprowadziła ona do tego, że w drugiej połowie lat 60 XX w. stał się osobą znaną nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Stworzył teorię, według której nadmiar dóbr materialnych sprawił, że robotnicy nie są już siłą rewolucyjną w zachodnich społeczeństwach współczesnego świata. Tę teorię przyjęły ruchy studenckie w USA i krajach Europy Zachodniej, szczególnie w Republice Federalnej Niemiec.W Niemczech Marcuse prowadził wykłady w trakcie protestów studenckich w maju 1968 roku. Od 1972 roku krytycznie zdystansował się od swoich niektórych uczniów. W 1972 roku wydał pracę zatytułowaną „Counter-revolution and Revolt”, w niej zawarł chłodną ocenę tzw. „chłopięcej walki”, której główne założenia rozwinął we wcześniejszym eseju, zatytułowanym „AnEssay on Liberation” z 1966 roku.
Zmarł 29 lipca 1979 roku w Starnbergu.
***
Koncepcja „tolerancji represywnej” związana jest bezpośrednio z esejem Herberta Marcuse pt. „Tolerancja represywna”, która ukazała się w 1965 roku. Jak wskazał Krzysztof Karoń w swoim artykule, ów esej znajduje się w książce zatytułowanej „Krytyka czystej tolerancji”. Marcuse dowodzi w niej, iż „tradycyjnie pojmowana tolerancja należy do demokratycznej tradycji, która się wyczerpała. Współczesne społeczeństwo opiera się na nowej, wyrafinowanej formie dominacji, której podporządkowuje się większość. Ta większość tyranizuje mniejszość. (stąd termin „tyrania większości”). Potrzebna jest więc nowa forma tolerancji, która przysługuje tylko lewicy, przewrotowi i rewolucyjnej przemocy. Nie zasługuje na tolerancję prawica, istniejące instytucje i opozycja przeciw socjalizmowi.” Filozoficznym uzasadnieniem owej tezy jest „nowa definicja prawdy, której tolerancja ma służyć. Otóż „obiektywna prawda” określana jest w toku dyskusji narodów reprezentowanych przez jednostki i partie polityczne przyszłego (nie istniejącego, ale przyszłego) społeczeństwa demokratycznego. Ponieważ tolerancja służy prawdzie, tym samym wyklucza tolerancję dla ruchów „wstecznych”.Marcuse zauważył, iż rozwijająca się w latach 60. XX wieku lewicowa kontrkultura nieuchronnie może ponieść klęskę z powodu braku poparcia społecznego oraz braku elit zdolnych do przejęcia i utrzymania władzy. „Tolerancja represywna” w jego zamyśle miała być narzędziem zdolnym do zapanowania lewicowej i postępowej młodzieży nad „wsteczną” i „reakcyjną” większością. I z perspektywy czasu ta taktyka okazała się równie skuteczna (o czym pisałem kilka miesięcy temu na łamach „Szturmu” opisując problem dominacji lewicy na polskich uniwersytetach).
„Tolerancja represywna” w zasadzie jest koncepcją nietolerancyjną, ponieważ wg Marcuse tolerancja służy prawdzie, a jedyną prawdą obiektywną jest to, co może zrobić człowiek dla polepszenia losu ludzkości. Tolerancja równa dla lewicy i prawicy nie jest tolerancją, ponieważ prawica jest za utrzymaniem systemu, a lewica chce przeprowadzenia postępowych zmian (w myśl zasady, że tolerancja służy prawdzie, to powinna służyć obozowi lewicowemu). Sama nazwa koncepcji Marcuse z 1965 roku już sugeruje jej prawdziwy charakter. Dopiero poznając i studiując tę koncepcję można dojść do własnych wniosków, z czego wynikają organizowane przez środowiska lewicowe warsztaty poświęcone „rasizmowi, ksenofobii i antysemityzmowi”, antyrasistowskie demonstracje, Parady Równości i publiczne imprezy na rzecz obrony praw osób LGBT i inne podobnego sortu wydarzenia, akcje edukacyjne i informacyjne, demonstracje oraz wykłady na uniwersytetach. Co więcej, koncepcja ta faworyzuje wyraźnie mniejszości, które wg Marcuse z natury są postępowe i rewolucyjne, ale ich dynamizm jest dławiony przez większość społeczną charakteryzującą się zdrowym rozsądkiem. To wskazuje na fakt, iż celem tej koncepcji jest gruntowne przemodelowanie społeczeństw i narodów europejskich, co nie ma nic wspólnego z ideą tolerancji.
„Tolerancja represywna” daleka jest od jakiejkolwiek tolerancji. Definicji tej postawy jest wiele, stąd krótko ją nakreślę. Tolerancja pochodzi z łacińskiego słowa „tolerare”, znaczącego tolerować, znosić, cierpieć i przecierpieć. Termin ten oznacza postawę, w której człowiek znosi fakt, iż druga osoba ma odmienne od niego poglądy, gusta muzyczne, światopogląd polityczny czy filozofię życia, ale stara się szanować drugą osobę mimo tego (zwłaszcza w przypadku dłuższych znajomości czy przyjaźni). Kilkukrotnie mogłem słyszeć na własne oczy osoby, które stawiały znak równości między tolerancją a akceptacją, co nie ma żadnego potwierdzenia i uzasadnienia. Nie ma znaku równości pomiędzy tolerancją i akceptacją, ponieważ akceptacja oznacza bezwarunkowe przyjęcie do wiadomości poglądów, gustów i filozofii innych osób, nawet jeśli nie byłyby zgodne z czyimś światopoglądem, a wymuszenie zmiany poglądów musi naturalną siłą rzeczy zrodzić stanowczą reakcję. Z lewackiego punktu widzenia taka postawa jest już przejawem nietolerancji, ponieważ rodzi to z perspektywy lewicowca dość logiczne pytanie. Jak on, lewak, lewicowiec, antyfaszysta może być tolerancyjny w tolerancji większości społecznej, która to tolerancja większości kłóci się z głoszonymi przez niego postulatami? Na to pytanie rodzi się tylko jedna odpowiedź: nie można tolerować większości społecznej i jej poglądów, ponieważ jest to – idąc za Marcuse i jego myślą – ukryta nietolerancja. Za taką ideą idzie również represjonowanie inaczej myślących pod pozorem tolerancji, humanizmu i praw człowieka. Tu można szukać odpowiedzi, skąd się biorą agresywne ataki skrajnej lewicy na manifestacje obrońców życia (m.in. ostatnie podpalenie ponad tydzień temu w Warszawie samochodu zawierającego antyaborcyjny baner), okupacja terenu Pałacu Arcybiskupów przez aktywistów Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego w marcu br. czy organizowane w tym roku w wielu większych miastach Polski Parady Równości.
***
„Tolerancja represywna” jest niebezpieczną koncepcją, mającą doprowadzić do gwałtownego, rewolucyjnego na lewicową modłę przemodelowania społeczeństwa. Przemodelowania w celu narzucenia większości społecznej swoich poglądów, nawet jeśli są one niezgodne z opinią większości. Herbert Marcuse swój esej zakończył stwierdzeniem, iż przemoc jest niemoralna i zła, ale historia nie kieruje się moralnością. Tym samym jeden z zachodnich ideologów 1968 roku uzasadniał używanie przemocy.
Adam Busse
Wybrana bibliografia:
Janusz Dobieszewski, Marksizm i neomarksizm, dostęp: 13 września 2018, <http://hegel-marks.pl/downloads/teksty-dobieszewski06.pdf>.
Krzysztof Karoń, Tolerancja represywna (Herberta Marcuse), „historia sztuki”, YouTube, opublikowano: 29 stycznia 2016, <https://www.youtube.com/watch?v=6zoXwWQo8bk>.
Mariusz Kochański, (Neo)marksistowska walka o dominację, cz. 1, „Publicystyczny.pl”, 22 kwietnia 2018, <https://publicystyczny.pl/neomarsistowska-walka-o-dominacje-cz-1/>.
Jerzy Kochan, Marksizm, neomarksizm, postmarksizm…, „Nowa Krytyka” 2012, nr 28, s. 33-51.
Leszek Kołakowski, Główne nurty marksizmu, Paryż 1978.
Markus Lipowicz, Porównanie myśli Herberta Marcusego z myślą Michela Foucaulta – czyli jak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku outsiderzy zmienili społeczny porządek kultury zachodniej, „Diametros” 2016, nr 49, s. 27-49.
Herbert Marcuse, Eros i cywilizacja, tł. Hanna Jankowska i Arnold Pawelski, Warszawa 1998.
Herbert Marcuse, Repressive Tolerance, [w:] A Critique of Pure Tolerance, aut. Robert Paul Wolff, Barrington Moore Jri Herbert Marcuse, Boston 1969, s. 95-137.
Tomasz Szczech, Potwór zwany tolerancją, „Eoiba.pl. Daj się przeczytać”, 23 lipca 2010, <http://www.eioba.pl/a/2sbc/potwor-zwany-tolerancja>.
Zygmunt Bela - Sendlerowa, getto ławkowe, Jedwabne - czyli o fałszach historii słów kilka
Październik na Uniwersytecie Warszawskim będzie kolejnym miesiącem, w którym szerzony będzie ponownie jedyny właściwy ideologicznie pogląd liberalnej polityki historycznej na temat przedwojennych losów uczelni. Znów usłyszymy o losie biednych, prześladowanych studentów żydowskich przez faszystowskich pałkarzy. Ponownie ten temat zostanie zmonopolizowany całkowicie przez skrajną lewicę przy cichym przyzwoleniu prawicowych historyków i publicystów. Polski antysemityzm przedwojenny jest faktem, równocześnie nie jest niczym, czego Polacy powinni się wstydzić. Jest raczej powodem do dumy, że nasi dziadowie byli na tyle dojrzali, by nawet radykalnymi sposobami walczyć o przyszłość naszego narodu i zwracać uwagę na problematykę, jaką tworzyła ówcześnie w Polsce mniejszość żydowska. Temat ten niestety został całkowicie przysłonięty tematyką holocaustu, który całkowicie zdominował temat żydowski w Polsce. Uczeń gimnazjum i liceum będzie w czasie nauki języka polskiego i historii wałkował dziesiątki razy temat ludobójstwa niemieckiego na Żydach, równocześnie będzie mu w sposób manipulacyjny narzucany kompleks winy. A to w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej przeczyta o obojętności polskich chłopów wobec umierającego uciekiniera z transportu do obozu zagłady czy to Czesław Miłosz przekaże mu fałszywą legendę o Polakach bawiących się radośnie na karuzeli przy murze getta warszawskiego, za którym rozgrywa się rzeź Żydów z rąk hitlerowców.
Coś, co było najzwyklejszą i jak najbardziej normalną reakcją na próbę przejęcia przemysłu i handlu przez Żydów w młodych państwach, w których warstwy robotnicze i chłopskie nie zdołały jeszcze awansować (Polska, Rumunia, Węgry), to samo istniało również w nowoczesnych i przodujących ówcześnie państwach, takich jak Francja, USA, Kanada. W przypadku badań na temat tzw. holocaustu przynajmniej historycy i socjolodzy po wielokrotnym wałkowaniu tych samych tez doszli w końcu do wniosku, że niemożliwe jest, żeby Niemcy po prostu chcieli wymordować wszystkich Żydów z powodu swojej nienawiści płynącej w niemieckich żyłach. Okazało się, że powód może być inny i mieć podłoże socjologiczne, ekonomiczne, itd. Innymi słowy, Niemcy nie zostali antysemitami, bo nienawidzili Żydów i basta. Mieli pośród rzeczywistych manipulacji multum prawdziwych powodów, które wywoływały taki, a nie inny stosunek do Żydów. Niestety w Polsce ten stan badań jest nieobecny. Dominujący lewicowi i liberalni historycy w ogóle nie kierują się taką metodologią, lecz starają się tworzyć przy ogromnych dotacjach obraz Polaków, którzy antysemityzm wyssali z mlekiem matki. Można by rzec, że w podobny sposób funkcjonowała w okresie 2014-2015 kremlowska propaganda chcąca w ten sposób pokazać Polakom Ukraińców. Niestety historycy przedstawiający polski, narodowy punkt widzenia są w mniejszości.
Antysemityzm przedwojenny
Nie ma co do tego wątpliwości, że polski antysemityzm przedwojenny miał ogromne i twarde uzasadnienie. Problem ten dostrzegali nie tylko „faszystowscy pałkarze”, a więc narodowcy według nomenklatury lewicowej, lecz także sanacyjny rząd czy przykładowo PSL, które szeroko podejmowało temat zagrożenia żydowskiego w kontekście ekonomicznym i społecznym. W książce Zygmunta Przetakiewicza „Od ONRu do PAXu” podane zostały w tej kwestii twarde dane. W 1937 roku w Polsce mieszkało 3.350.000 Żydów, co stanowiło 10% ogółu ludności. Handel opanowany był przez Żydów w 62%, rzemiosło w 40%, przemysł odzieżowy w 47%, a włókienniczy w 52%. Na uczelniach odsetek Żydów znacznie przewyższał 10%. Wydziały na wyższych uczelniach, jak np. wydział prawa oraz medycyny na UW, zostały prawie całkiem zdominowane przez Żydów, którzy najczęściej wywodzili się z żydowskiej burżuazji z łatwością mogącej sobie za pieniądze zapewnić miejsce na pożądanych kierunkach wyższych uczelni.
Tu warto zauważyć hipokryzję lewicy zarówno ówczesnej, jak i współczesnej, która tak zawzięcie walczyła o prawa Żydów, a dziś przypomina o „polskich zbrodniach narodowców” na Żydach. Nie interesowały ich w żaden sposób losy chłopów i robotników, którzy nie mieli możliwości awansować społecznie i nie mogli rywalizować na równym poziomie z majętnymi Żydami. Gdy w końcu w latach 30. polski handel zaczął się rozwijać, natychmiast doszło do reakcji żydowskiej na taką sytuację. Tak zwany pogrom w Przytyku w 1936 roku był w rzeczywistości pierwszym ekstremalnie brutalnym atakiem żydowskich kupców na polskich chłopów próbujących przetrwać na wsi handlem. Żydowskie bojówki uzbrojone w siekiery tropiły wtedy w centrum miejscowości wszelkich chrześcijan. Ostatecznie zamordowany został polski handlarz, co doprowadziło do ogromnego wzburzenia polskich mieszkańców Przytyku i brutalnej eskalacji. W odwecie zamordowano żydowskie małżeństwo. Kolejne wybuchy zamieszek na tle etnicznym prowokowane przez żydowskich handlarzy tylko udowadniały, że problem jest realny i rośnie. Wielu Polaków, w tym nacjonalistów, było przerażonych taką sytuacją. Powszechnie występował pogląd, że jeśli Polacy nie podejmą akcji obronnej, to w ciągu kilku dekad zostaną jedynie tanią siłą roboczą pozbawioną silnego mieszczaństwa i przemysłu. Dochodziło nawet do mordów na polskich studentach przez żydowskie bojówki. Na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie w 1931 r. zginął ukamienowany student Stanisław Wacławski, rok później we Lwowie zamordowany został inny student Jerzy Grotkowski. Obaj zginęli za podejmowanie żydowskiej problematyki w II RP w niewygodny dla Żydów i skrajnej lewicy sposób.
Numerus clausus
Zasada numerus clausus, która miała pomóc w awansie społecznym polskim warstwom uboższym, stała się dla ówczesnej i współczesnej lewicy synonimem zła. Getta ławkowe zaś, które miały zmniejszyć napięcia etniczne i polityczne między polskimi studentami a komunistami, socjalistami i mniejszością żydowską (a potem szok i niedowierzanie, że utarło się pojęcie żydokomuny), porównuje się do hitlerowskiej praktyki segregacji rasowej na podbitych terenach, co jest po prostu aktem obrzydliwym, niemającym poparcia w faktach, ale mającym więcej wspólnego z totalitarną propagandą. Numerus clausus miała ograniczyć liczbę studentów żydowskich na uczelniach w taki sposób, by odzwierciedlała realny udział Żydów w społeczeństwie, równocześnie dając innym obywatelom polskim o nieżydowskim pochodzeniu (nie tylko Polakom) szansę na edukację.
Warto zwrócić uwagę, że podobne rozwiązania wprowadzono nie tylko w Polsce czy hitlerowskich Niemczech, ale również na Węgrzech, w Rumunii, USA i Kanadzie! Ba, numerus clausus w uwspółcześnionej formie można spotkać we Francji czy Finlandii na wydziałach medycznych i nie jest to przedmiotem międzynarodowych ataków liberałów i lewicy. Co się tyczy getta ławkowego, już wcześniej wspomniałem o mordach żydowskich na polskich studentach. Ataki uzbrojonych w ostre narzędzia bojówkarzy komunistycznych i żydowskich na polskich nacjonalistów były codziennością. Nacjonaliści polscy jednak wiedzieli, jak się bronić, równocześnie byli grupą bardzo liczną. Te częste walki polityczne i etniczne spotkały się z próbą rozwiązania problemu, jakim miało być właśnie getto ławkowe. W tym momencie często jest wyciągany zmyślony fragment o „pałkarzach” zmuszających do rozdzielania studentów chrześcijańskich i żydowskich z udziałem Ireny Sendlerowej. Irena Sendlera, znana jako Sprawiedliwa Wśród Narodów Świata, a równocześnie fanatyczna zwolenniczka rządów PRL-owskich, w czasach studenckich działała aktywnie w Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej, który był organizacją bojówkarską ze skrajnie lewicowym profilem ideologicznym. Członkowie tej organizacji zasłynęli z atakowania ostrymi narzędziami strajkujących studentów Uniwersytetu Warszawskiego w 1936 roku, dwie osoby trafiły wtedy w stanie krytycznym do szpitala. Ówczesna blokada Uniwersytetu Warszawskiego, co ciekawe, nie dotyczyła wyłącznie getta ławkowego, ale również wsparcia socjalnego dla biedniejszych studentów i zmniejszenia opłat za studia.
W artykule „Lista Sendlerowej” z 2001 roku opublikowanego na łamach Gazety Wyborczej pojawia się przejmujący i patetyczny opis: „Jest początek lat 30. Irena studiuje polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Działa w lewicującym Związku Młodzieży Demokratycznej. Na wykładach stoi - na znak protestu wobec getta ławkowego dla Żydów. Bojówkarz ONR-u szturcha pałką jej przyjaciółkę: - Dlaczego stoisz? - Bo jestem Żydówką. - A dlaczego ty stoisz? - Bo jestem Polką - odpowiada Irena i dostaje od ONR-owca w twarz.”. Oczywiście całość została zmyślona na rzecz propagandy. Odnośnik do tego cytatu prowadzi nas do wywiadu rzeki z Sendlerową „Matka dzieci Holokaustu. Historia Ireny Sendlerowej”. Nie tylko takiej sytuacji nie ma tam opisanej, ale we fragmencie dotyczącym ONR-u Sendlerowa opisuje własny atak na narodowca. Za swoje sympatie komunistyczne miała zresztą znaleźć się na listach zdrajców polskiego podziemia niepodległościowego. Ostatnia książka dotycząca Sendlerowej „Sendlerowa. W ukryciu” dekonstruuje mit bohaterki ratującej Żydów, a wręcz nasuwa wniosek, że Sendlerowa ukrywała po latach swoje sympatie komunistyczne, a dalej zawyżała skrajnie liczby ratowanych żydowskich dzieci tylko w sobie znanym celu.
Oczywiście nie dajmy się też zwariować „neoendeckiej” narracji historycznej, jakoby polscy narodowcy przed wojną byli wielce prawymi katolikami, którzy działali wyłącznie w samoobronie. Owszem była działalność bojówkarska na uczelniach, były pobicia, morderstwa polityczne, strzelaniny, podkładanie bomb, była działalność bezkompromisowa, radykalna, a wręcz terrorystyczna. Nie, nie należy się od tego odcinać, tak samo jak nie należy się odcinać od działalności bojówkarskiej PPS w zaborze rosyjskim. Należy się do tego odwoływać i popularyzować te romantyczne czasy dzisiaj, gdy wszelki patos, powaga, heroizm zostały przez pop kulturę zamiecione pod dywan. Również nie ma sensu twierdzenie, że z perspektywy narodowców problematyka żydowska dotyczyła wyłącznie ekonomii, była to problematyka etniczna i rasowa, co przyznawała publicystyka Młodzieży Wszechpolskiej, ONR-u, czy RNR-Falanga, nie mówiąc o samym Dmowskim i narodowej demokracji. Ta sama sytuacja ma miejsce dzisiaj, gdy nasza warszawska stolica jest dosłownie zalewana przez imigrantów z Azji i Bliskiego Wschodu.
Podobną kwestią jest temat pogromów na Żydach ze strony Polaków w czasie II wojny światowej. Tutaj chętnie wypowiada się w temacie zarówno lewica, liberałowie oraz prawica. Słynny przypadek Jedwabnego pojawia się regularnie, gdy jakiś historyk z IPN-u podważa ogólnie przyjętą tezę o zamordowaniu żydowskich sąsiadów przez Polaków. Nie chcę się rozpisywać tutaj na temat manipulacji, fałszywych autorytetów, jak taki Gross, itd. Można stwierdzić jednak, że obie strony przyjmują fałszywy obraz wydarzeń w przypadku Jedwabnego i innych podobnych sytuacji. Lewica, liberałowie i neokonserwatyści przyjmują bez żadnych wątpliwości tezę o Polakach mordujących Żydów bez żadnego uzasadnienia, część zaś prawicy i narodowców rzuca tezę, jakoby żaden Polak nie zamordował Żyda, bo jak można w ogóle brać pod uwagę, że dumny, święty, polski chłop skrzywdziłby swojego sąsiada? Rzeczywistość jest zgoła inna. Zaprzeczenie wbrew wszelkiemu rozsądkowi. że takie pogromy miały miejsce i brali w nich udział nie tylko Litwini, Łotysze, Ukraińcy, Rosjanie, ale również Polacy, jest po prostu zwykłym prymitywizmem dorównującym zaprzeczaniu oczywistych zbrodni w przypadku innych narodów. Należy jednak zwrócić uwagę na kontekst całej sytuacji. W tych przypadkach pomija się całkowicie fakt, że pogromy te miały miejsce na terenach wyzwalanych przez Niemców z rąk okupacji ZSRR. Żydzi masowo garnęli się po 17 września 1939 roku do kolaboracji z Sowietami, angażując się w cały aparat zagłady i terroru wymierzony w polskich, ukraińskich, białoruskich sąsiadów. Kolejny przykład tzw. żydokomuny w praktyce. Po dwóch latach czerwonego terroru wyzwoleni spod jarzma Stalina chłopi, robotnicy i inteligencja przeprowadzili działania odwetowe za owe krzywdy. Nie jest moim zadaniem ocena tych odwetów, prawdą jest, że dotyczyły one również niewinnych, ale dopiero analiza czerwonego terroru 1939-1941 na wschodnich terenach II RP i kolaboracja Żydów z komunistami mogą dać pełny obraz sytuacji.
Podsumowując, do głównonurtowego postrzegania historii w III RP podchodźmy bardzo ostrożnie i krytycznie, sami czytając szereg publikacji i źródeł, a dalej sami wysnuwajmy wnioski. Nie dajmy się wprowadzić w demokratyczną patologię, jaką jest zmiana polityki historycznej co cztery lata, a więc wraz ze zmianą rządów. Raz będziemy słuchać o rycerskich Wyklętych i dekomunizacji, a zaraz potem o Wałęsie, Bartoszewskim, a i tak w obu przypadkach posłuchamy o polskich mordercach w Jedwabnym, za których przeproszą syjoniści wszystkich opcji okrągłostołowych, czy o polskim antysemityzmie przedwojennym. I przede wszystkim! Niech nas słyszą! Zychowicz przy całym moim dystansie do jego osoby i jego poglądów zdołał spopularyzować w sposób wspaniały idee sojuszu II RP z III Rzeszą, a równocześnie skutecznie skrytykował polską mentalność, która prowadziła do zgubnych decyzji politycznych. Podobnie jak on budujmy własną alternatywną politykę historyczną i promujmy ją wśród znajomych, w zakładach pracy, na uczelniach. Dajmy narodowi to, czego brakuje w polityce demoliberałów, a więc myślenie, wysnuwanie wniosków, analizę informacji. Bo przecież tego chcemy, a nie bezmyślnej masy łykającej jak pelikany każdą informację ze strony władzy i mediów.
Zygmunt Bela
Grzegorz Ćwik - Dwa nacjonalizmy
Szturmowy nacjonalizm nieźle się już zadomowił na rodzimej mapie ideologicznej – tak w świadomości osób ze środowiska narodowego, jak i w ogóle tych śledzących nowe prądy ideowe. Dla wielu jest to zjawisko na wskroś nowe, często niezrozumiałe, traktowane jako swoista „ciekawostka”, innym razem znów wręcz jako zagrożenie dla oficjalnego i głównonurtowego nacjonalizmu. Inni z kolei uważają Nacjonalizm Szturmowy za swoiste odrodzenie ideologii narodowej i prawdziwie radykalne tchnienie w coraz bardziej liberalizujący się polski ruch narodowy. Nie będę ukrywał, że podzielam oczywiście ten drugi punkt widzenia, zarówno jako członek redakcji „Szturmu” od prawie dwóch lat, jak i jedna z osób współtworzących ideologię Nacjonalizmu Szturmowego. Tekst poniższy stanowi podsumowanie dotychczasowego funkcjonowania naszej ideologii na polskim gruncie. Jako że żyjemy w dobie coraz szybszych przemian, tak politycznych, kulturowych, jak i ideowych, tak też ożywczy ferment wywołany przez środowisko szturmowe skłania mnie do spisania tych kilku zdań. Zdaję sobie doskonale sprawę, że wnioski, do jakich dojdę, stanowić będą dla wielu prawdziwie obrazoburcze stwierdzenia, a główna teza uznana może być za niszczenie polskiego środowiska narodowego. Cóż mogę odpowiedzieć – pierwsze stanowić może wyłącznie potwierdzenie tego, co piszę, a w drugim mam dużo poważniejszą i co gorsza skuteczniejszą konkurencję.
Nacjonalizm Szturmowy
Nacjonalizm Szturmowy tylko w porównaniu do polskiego środowiska nacjonalistycznego ostatnich kilkunastu lat jawić się może jako coś absolutnie unikatowego. Tymczasem w Europie, zarówno tej zachodniej, jak i wschodniej, południowej czy północnej, od wielu dekad kwitną i wzrastają nowe prądy ideowe. Polska, jak prawie we wszystkim (coraz częściej dodajemy tu „na szczęście”) jest zacofana o lat kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt w stosunku do reszty lepiej rozwiniętych krajów, stąd, jak sądzę, dopiero teraz docierają do nas określone idee. Ponadto coraz szybciej szlusujemy do innych państw Unii Europejskiej w kwestiach niszczenia naszej etniczności, kultury i świadomości, a są to pierwszorzędne czynniki, które w innych krajach doprowadziły do rewolucyjnych niekiedy przemian w obrębie nacjonalizmów.
W poprzednim numerze „Szturmu” Jarosław Ostrogniew, w swoim skądinąd bardzo dobrym tekście, użył terminu „biały nacjonalizm 2.0”. Określił w ten sposób nowoczesny, powiedzmy „alt-rightowy” etnonacjonalizm, który stanowi nową jakość w stosunku do starego „nacjonalizmu 1.0”, który wypalił się z końcem lat 90. Pozwolę sobie od kolegi Ostrogniewa podkraść tenże termin (mam nadzieję, że się nie obrazi) i użyć go w lekko zmienionym znaczeniu.
Otóż ja również widzę, że zarówno w Polsce, jak i szeregu innych krajów, kiełkuje lub wręcz wzrasta w siłę właśnie ów „biały nacjonalizm 2.0”. Radykalny, etniczny, pozbawiony kompleksów, naleciałości czasów zaprzeszłych, przepełniony świadomością odpowiedzialności, jaka na nas ciąży. To nacjonalizm na miarę naszych czasów, a te jawią się nieraz jako ostateczne. Nacjonalizm pozbawiony konserwatywnej pleśni, kapitalistycznego smrodu, mizoginicznej dewiacji i dewiacyjnej religijności. Nacjonalizm odważny, bezpardonowy, odrzucający skostniałe doktrynerstwo i tak ukochane przez Polaków przywiązanie do szermowania słowami-kluczami, które dawno już zatarły swe znaczenie. Pewnie niejeden czytelnik, dotąd pławiący się w swym paleoendeckim poczuciu nirwany, zakrywa ręką z przerażenia swe usta i jąka pod nosem: „faszyści… narodowi socjaliści…”. No cóż, jeśli komuś zrobi dobrze takie szufladkowanie, to życzę zdrowia. Jeśli zaś drogi czytelniku (lub czytelniczko, liczę, że płeć piękna też czasem sięga do „Szturmu”) chcesz się dowiedzieć, co jest nacjonalizmem 2.0, służę wyjaśnieniem.
Umarł nacjonalizm – niech żyje nacjonalizm!
Paleoendecki, na wskroś konserwatywny, zmurszały, pozbawiony jakiejkolwiek ożywczej myśli, krztyny realizmu i człowieczeństwa, coraz bardziej oderwany od świata nacjonalizm obywatelski – to właśnie jest nacjonalizm 1.0. Dlaczego „paleoendecki”? Dlatego, że polscy nacjonaliści w dużej mierze uwierzyli w podróże w czasie i święcie są przekonani, że nadal mamy lata 20. lub 30. W prosty sposób skutkuje to przenoszeniem przedwojennych doktryn, tekstów i analiz w stosunku 1:1 na dzisiejsze czasy. Efekty tego są tym bardziej kuriozalne, im więcej czasu mija od przedwojnia. Nie mam w żadnym razie zamiaru odmawiać wielkości Dmowskiemu, Mosdorfowi czy Doboszyńskiemu. Jednak ich konkretne rozwiązania czy oceny, postulaty i propozycje praktyczne wynikały z takiego a nie innego międzynarodowego, politycznego, cywilizacyjnego i społecznego kształtu Polski, Europy i świata. Dziś żyjemy w zupełnie innych warunkach, inny jest świat, w gruncie rzeczy inni są ludzie i Narody. Stąd próba usilnej implementacji ich konkretnych rozwiązań i odnoszenia się do ówczesnych analiz jest najzwyczajniej ślepą uliczką. Rozumieją to w całej Europie nacjonaliści, którzy realizują „biały nacjonalizm 2.0”. Z dzieł i pism mistrzów czerpiemy wartości, ideę, natchnienie – i przekuwamy je na programy i postulaty adekwatne do naszych czasów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie dziś bronił kapitalizmu, powołując się na Rybarskiego, czy negował istnienia narodu ukraińskiego, szermując dość słabowitą książką Gluzińskiego.
Wspomniałem o dostosowaniu sfery metapolitycznej do konkretnej sytuacji cywilizacyjnej. No właśnie, a jaka ona jest? Nie ulega wątpliwości, że cywilizacja człowieka Zachodu jest w odwrocie – przed napierającym od trzech pokoleń liberalizmem, marksizmem kulturowym i kapitalizmem. To te siły, a nie komunizm, hitleryzm, Niemcy, Rosja czy Ukraina są naszymi największymi wrogami. Pisałem wielokrotnie o nieumiejętności dokonania jakiejkolwiek refleksji przez polski nacjonalizm – wynika to właśnie w dużej mierze z traktowania przedwojennej polskiej idei narodowej jako prawdy objawionej, niepodlegającej jakiejkolwiek dziejowej korekcie. Można wręcz odnieść wrażenie, że polscy nacjonaliści zatrzymali się (właściwie cofnęli) w roku 1939 i cały czas przygotowują się do odparcia ataku Hitlera i Stalina. Panowie i panie! Pora się wreszcie obudzić! Polska, jak cały nasz biały świat, stoi dziś przed problemem niszczenia naszej etniczności, kultury, rasy. Postępujący nihilizm i relatywizm w połączeniu z niszczeniem wszelkiej świętości i duchowej strony człowieczeństwa dają w efekcie straszliwy obraz człowieka naszych czasów. I to są nasze prawdziwe wyzwania!
Naród, etnos, rasa
Etniczność to pojęcie kluczowe dla zrozumienia różnic między dwoma nacjonalizmami. Nie bez powodu szturmowy nacjonalizm czy „biały nacjonalizm 2.0” nazywane są po prostu etnonacjonalizmami. Termin ten to zresztą trochę takie masło maślane – w samej definicji Narodu jako takiego kryje się niezwykle ważny pierwiastek etniczny i rasowy, jako nieodłączna część narodowości. Tymczasem narodowczycy wyznający paleoendeckość wynaleźli cytat Lutosławskiego (chyba nie do końca sobie zdając sobie sprawę z charakteru jego publicystyki) i stwierdzili wszem i wobec, że oto polski Naród jest swoistym ewenementem – otóż dla nas kwestia pochodzenia i krwi się nie liczy. Każdy kto poczuje się Polakiem, może nim być. Jako, że temat poruszyłem w poprzednim numerze dość obszernie, to tu tylko podsumuję. W dobie masowej podmiany etnosów i sprowadzania przybyszów całkowicie nam obcych, także pod względem rasowym jak i etnicznym, trzeba być doprawdy ślepym idiotą, żeby na lewo i prawo rozpowiadać, jak to tolerancyjny i wyzbyty z faszyzmu jest polski Naród. Oto miarą bycia dobrym narodowcem i patriotą jest zachwycanie się czarnym kaleką czy kolejnymi importowanymi reprezentantami Polski w boksie czy innym sporcie. Wszystko to w imię coraz głębszego popadania w antyfaszystowski dyskurs narzucany nam przez lewicę i liberałów.
Pluję na to. Jako przedstawiciel Nacjonalizmu Szturmowego mam doskonale świadomość , że Naród to nie tylko kultura, tradycja, język, zwyczaje i świadomość. To także pochodzenie. Nawiązywanie do koncepcji endeckich, które faktycznie w pewnej mierze stawiały bardziej na czynnik kulturowy, to zupełne nieporozumienie i niezrozumienie. Endecy bowiem czynniki kulturowe uwypuklali właściwie tylko do okresu pierwszej wojny światowej. Czynili zaś tak z prostej przyczyny – przeważająca część Polaków (przede wszystkim ludności wiejskiej) nie posiadała nawet elementarnej świadomości narodowej. Krótko mówiąc, trzeba było ludzi tych nauczyć, że są Polakami – o ile ich pochodzenie, język, etc. jak najbardziej spełniały kryteria polskości, tak ze względów dziejowych i społecznych ich uświadomienie stało na bardzo niskim poziomie. Stąd okresowa przewaga czynnika kulturowego w postrzeganiu narodowości. Mówimy tu jednak o czasach sprzed ponad wieku! Najwyższa pora przestać bredzić i bawić się w nacjonalizmy obywatelskie i inne prawicowe potworki, które na zachodzie dawno już pokazały, że są de facto kolaborantami systemu.
A skoro już przy kwestii dziejów i historii jesteśmy, to warto zastanowić się, co jest naszym celem. Nowoczesny nacjonalizm nie ma zamiaru bawić się w z góry skazane na porażkę próby odtworzenia średniowiecza, Polski szlacheckiej, II RP czy jakiegokolwiek innego rozdziału podręcznika do historii. Wychodząc z pozycji archeofuturystycznych, odrzucamy wszelkie doktrynerstwo. Odwieczne wartości i zasady chcemy przekuć w nowe formy – dostosowane do naszych czasów i wymogów przyszłości. Tymczasem „nacjonalizm 1.0” stara się wskrzesić tego czy innego trupa i na siłę cofnąć nas do określonego „złotego okresu”. To kolejny objaw historycyzmu i umysłowej niewoli – człowiek jako taki, a wraz z nim cały świat, idzie do przodu. Albo uznamy ten fakt i wykorzystamy go do budowy struktur, które oparte o niezmienne wartości będą wystarczająco nowoczesne, albo po prostu historia o nas szybko zapomni.
Nacjonalista – czyli kto?
Przeciętny polski narodowiec na pytanie o poglądy bez zająknięcia powie, że jest prawicowcem. Do tego konserwatystą, wolnorynkowcem, często monarchistą. Czyli wszystkim tym, co już przed wojną zwalczały ONR „ABC” czy RNR „Falanga”. No ale zgodnie z paradygmatem bycia rekonstruktorami historycznymi, paleoendecki nacjonalizm cofnąć się musi o prawie sto lat, a całość oprószyć konserwatywnym brudem. W efekcie dostajemy liderów „narodowej” partii, którzy całkiem serio mówią publicznie o restauracji monarchii w Polsce. Mamy organizacje i ludzi sytuujących się na prawicy, mimo, że prawica na Zachodzie ponosi winę za upadek Europy niewiele mniejszą od lewicy czy liberałów. Zmurszały i tęchnący intelektualną śmiercią nacjonalizm 1.0 nie jest w stanie wznieść się ponad podział „lewica-centrum-prawica”, nawet jeśli czasem twierdzi, że jest. W praktyce emanacje tego prądu są zwykle radykalniejszą wersją głów nurtowych partii prawicowych, a w wypadku Polski, o zgrozo, nawet mniej radykalną. Tymczasem jednym z fundamentów nowoczesnego nacjonalizmu w wersji 2.0 było odrzucenie a priori tego myślenia „lewo-prawo”, gdyż z definicji dotyczy on systemu i podziału, które my uważamy za wrogie i konieczne do likwidacji. Prawica czy lewica to anachroniczne już łatki związane przede wszystkim z systemem partyjnym demokracji liberalnej. Po drugie wynikają one z podziału wytworzonego w zamierzchłych już czasach, kiedy i Polska i cały świat wyglądały inaczej. Kompletnie niezrozumienie rzeczywistości i życie w oparach zaprzeszłych dziejów to wyróżnik starego nacjonalizmu, który w prosty sposób prowadzi do porażki. Nas nie interesuje zupełnie, co jest lewicowe, co jest prawicowe. Interesuje nas, co jest dobre dla Narodu i Europy.
Polityka
A skoro już przy temacie polityki i partii jesteśmy, to nie sposób nie potraktować tego szerzej. Nie ma co ukrywać, że „biały nacjonalizm 2.0” do tematu polityki, partii i politykierstwa podszedł jednoznacznie i radykalnie poprzez votum nieufności wobec każdego polityka i każdego politycznego środowiska. My już rozumiemy, że najważniejsza jest metapolityka, a nie walka o stołki. Wszelkie marsze przez instytucje, koalicje z republikanami lub kapitalistami czy też skakanie po partiach to najzwyklejsza w świecie zdrada ideowa. Nie chcemy tego systemu reformować, paktować z nim czy zmieniać go – naszym celem jest zniszczenie go. Może to górnolotne, może wymaga kilku pokoleń, ale pewnością pozwoli nam zachować dusze nieskalane smrodem zgnilizny narodowych garniturków, którzy zestawieni z politykami jakiejkolwiek innej partii różnią się wyłącznie tym, że nie potrafią dobrać krawata do tego garnituru. Ale czemuż się dziwić, skoro większość środowisk polskiego nacjonalizmu działa w modelu de facto młodzieżówek partyjnych, tyle że chwilowo pozbawionych nadrzędnej siły – czyli partii politycznej, której można by oddać się na służbę. Oczywiście, okresowo słyszymy o „oczyszczeniu”, „radykalnym” podejściu i niewchodzeniu do polityki. Wszystko do najbliższych wyborów, gdy znów narodowczycy wykażą swą dziecinną naiwność i zostaną przez tego czy innego wafla wykorzystani do swych celów. Czy to przez start z list partii wrogich nacjonalizmowi, czy przez wchodzenie w obrzydliwe sojusze (oczywiście „taktyczne”!), czy przez dopuszczanie do swoich list wszelkiego rodzaju ścieku – polscy nacjonaliści naprawdę mają bogaty wachlarz opcji kompromitowania się. A jak to się kończy, widzimy na przykładzie obecnego parlamentu – do dziś w szeregach opcji narodowej został cały jeden poseł, cała reszta odeszła, często wręcz odcinając się od nacjonalizmu, jako nazbyt radykalnego. Osławiona „formacja” działa – i nie mówię tego z przekąsem. Ta formacja naprawdę działa, bo formacją większości polskiego środowiska narodowego jest formowanie na politykiera-sprzedawczyka.
Nieporadność i żałość polskiego środowiska narodowego widać na przykładzie stosunku do partii rządzącej i jej walki z opozycją (koniecznie trzeba dodać, że jest ona „totalna”, „groteskowa” lub finansowana przez Sorosa). Całkowity brak jakiejkolwiek konkretnej linii, konsekwencji i zwykłego trzeźwego rozsądku dają w efekcie sytuację, gdzie poszczególne opcje narodowe angażują się w walkę PiS-u z Platformą i jej przybudówkami, oczywiście po stronie PiS-u, by za chwilę płakać, że PiS znów ten czy ów marsz rozwiązał. Chwali się PiS, bo któryś polityk w mediach pogrozi palcem KOD-owi, a za chwilę znów słyszymy lament z powodu ustawy o IPN-ie.
Zresztą całe to politykierstwo i rozumowania w kategoriach czysto politycznych widać najlepiej w przypadku…antyfaszyzmu. Tak, tak drodzy czytelnicy i czytelniczki, dożyliśmy czasów, gdy do antyfaszystowskiego frontu anarchistów, liberałów i lewicy doszlusowała niemała część środowiska narodowego. Czemu? Ano z dwóch powodów. Po pierwsze wynika to z kwestii całkowitego uwiądu ideologicznego i intelektualnego tych środowisk, które tak rozpłynęły się w zachwycie nad swoją endeckością, że wszystko, co zbyt radykalne, uważają autentycznie za faszyzm, nazizm lub też marksizm. A zwykle i za to, i za to, bo przecież Hitler był lewakiem i marksistą (ciekawe, ilu narodowczyków nie zauważyło ironii w tym zdaniu i sądzą, że ja to na serio piszę). A po drugie, znowuż zahaczamy o politykierstwo, jak zwykle na solidnym gimnazjalnym poziomie. Otóż szefowie największych partii i organizacji narodowych najwyraźniej poważnie uważają, że jeśli publicznie zadeklarują się jako przedstawiciele antyfaszyzmu, antyrasizmu i jakiego tam jeszcze innego gatunku zwierząt, to serio ktoś w to uwierzy i cały główny nurt medialny przestanie nazywać ich „faszystami”. Do tego kapitulanctwo i brak umiejętności zrozumienia własnych czynów pcha tych ludzi w bezrefleksyjne wejście w dyskurs marksizmu kulturowego. Tu już nie chodzi nawet o poglądy, o to, co jest tym faszyzmem, a co nie. Tu chodzi najzwyczajniej w świecie o uczestnictwo w narracji, której celem jest zniszczenie nacjonalizmu. Czy to publikując oświadczenia podważające etniczny aspekt narodowości, czy publicznie opowiadając się za zaostrzeniem prawa skierowanego przede wszystkim przeciwko nacjonalistom, czy robiąc masę innych głupstw, ludzie ci pogrążają się w swej mierności i głupocie.
Nie dziwcie się więc proszę, że traktujemy to z taką niekłamaną pogardą i odrazą. Jako przedstawiciele nurtu nowoczesnego, radykalnego nacjonalizmu mamy doskonale świadomość, kto jest naszym wrogiem i jaka jest jego narracja. I kiedy widzimy ludzi reprezentujących nacjonalizm paleoendecki i ich zachowania, wypowiedzi, które często niewiele się różnią od tych czytanych w „Innym świecie” czy wręcz w „Gazecie Wyborczej”, to nie zżymajcie się na używanie przez niektórych kwiecistej mowy powszechnie uważanej za obelżywą. Zastanówcie się lepiej, z czego to wynika.
Żeby już zamknąć temat polityki, państwa polskiego i prawa, to wspomnijmy o pewnym paradoksie. Otóż narodowczycy oczywiście są antysystemowi, radykalni, mają koszulki z „Łupaszką” i „Inką”. No i nie konfrontują się z państwem polskim. Jeśli pan władza mówi, że tego i tego nie wolno, no to znaczy, że należy grzecznie słuchać. Prowadzi to do kuriozów. W Katowicach ostatnio organizowana była kontrpikieta do parady dewiantów. Podczas tejże pikiety przedstawiciele największej organizacji narodowej na polecenie policji nagabywali nacjonalistów, by ci zdejmowali chusty i kominiarki zasłaniające im twarze. Argumenty, jakich użyto, były właściwie nie do odparcia: „czego się wstydzisz?”, „jesteś przestępcą?”, „policja nam tak każe”. Pal sześć już z tym, że zgodnie z prawem nie można rozwiązać manifestacji przez zasłanianie twarzy. To pokazuje, że w tak prostych i elementarnych sprawach narodowcy po prostu nie są w stanie zrozumieć, że ten system i jego agendy są wyłącznie naszymi wrogami. Z wrogami się nie kolaboruje. Jeśli więc słyszymy potem, że ten czy ów działacz narodowy chce na dużym marszu z pomocą policji usuwać „faszystów”, to jest to dobitny przykład, że nie ma jednego nacjonalizmu w tym kraju – są dwa nacjonalizmy.
Dodam tylko, że problem legitymizmu, który jest chorobą sporej części środowiska narodowego, wynika z przeżarcia nacjonalizmu w Polsce przez konserwatyzm. Ten zaś, wbrew pozorom, nie ma wiele wspólnego z nami. O ile bowiem nacjonaliści stawiają na wierność Narodowi, dla konserwatysty ważne jest sztuczne utrzymanie status quo, dążenie za wszelką cenę do lojalności wobec państwa i prawa, stetryczały strach przed jakimkolwiek radykalizmem i dążność do nawrotu do tej czy innej rzeczywistości historycznej. Coraz bardziej żenujący przykład profesora Wielomskiego i środowiska konserwatyzm.pl jest tu wielce pouczający – dodam tylko, że ludzie ci w imię swego konserwatyzmu doszli (już dość dawno zresztą) do wychwalania PRL-u, sojuszu ze Związkiem Sowieckim i krytyki Żołnierzy Wyklętych za kolaborację z Niemcami (sic!) oraz za antykomunizm. Takie nasze rodzime „na antypodach modernizmu”.
O religii słów kilka
Starczy nam już chyba tego politykowania, prawda? Porozmawiajmy o religii. Temat ten wiąże się integralnie z polskim nacjonalizmem, zwłaszcza tym w wersji 1.0. Otóż bowiem, jak wyczytać możemy w szeregu artykułów i opracowań, polski nacjonalizm jest wyjątkowy w skali światowej, gdyż integralnie związał się z katolicyzmem. Jak wszyscy wiemy Degrelle, Primo de Rivera, francuscy nacjonaliści doby przedwojnia i cały szereg innych bohaterów europejskiego nacjonalizmu nigdy nie łączył idei narodowej z religią rzymskokatolicką. Zresztą, nie rzecz w tym, czy jest to unikatowe czy nie w skali europejskiej. Rzecz w tym, jak wpływa to na konkretne postulaty programowe, samo postrzeganie idei narodowej, a także czym może skutkować tak ścisłe wiązanie się z instytucją Kościoła Katolickiego. Żeby nie było wątpliwości – całkowicie w rozważaniach tych abstrahuję od kwestii samej wiary, jej teologii i wyznawania. Są to rzeczy indywidualne dla każdego z nas.
Kwestię gradacji wartości i celu idei narodowej przed wojną „ABC” i „Falanga” w obrębie katolickiego nacjonalizmu rozwiązały bardzo prosto. Uznano mianowicie, że służba, praca i walka dla Narodu to najlepsza droga w życiu doczesnym do zbawienia. Koniec kropka – stwierdzono bowiem wprost, że w życiu człowieka tu, na ziemi, najważniejsza wartość i cel to Naród. Po 1989 roku polskie organizacje narodowe nawiązały do tej linii programowej, jednak z czasem proporcje zaczęły się zmieniać i religia zaczęła wypierać radykalny nacjonalizm. W efekcie tego mamy obecnie sytuacje, gdy narodowcy bronią Kościół przed... oskarżeniami o pedofilię. Rozumiem oczywiście, że w tych konkretnych wypadkach były to działania środowisk skrajnie lewicowych, ale w praktyce skończyło się na wystąpieniu w roli „adwokata diabła”. To zresztą kolejny już przykład, gdy polski nacjonalizm staje się dla postronnego obserwatora zabawą ministrantów, którzy dużo się modlą, cytują liberała Wojtyłę albo wyciągnięte z kontekstu fragmenty wypowiedzi hierarchów kościelnych i szermują na lewo i prawo postulatami o wprowadzenie katolickiej nauki społecznej. Coraz częściej słyszy się, że jeśli ktoś nie uważa Boga za swój najważniejszy cel, to jest prawdziwym heretykiem polskiego nacjonalizmu. Niestety ma to praktyczne efekty – instytucjonalną bowiem formą katolicyzmu jest Kościół Katolicki, a ten co najmniej od pół wieku staje się coraz bardziej liberalny i lewicowy. Papież nawołujący do polityki niszczenia etnicznej jednorodności Europy, najwyżsi hierarchowie kościelni piętnujący postawy nacjonalistyczne, coraz wyraźniejsza gotowość na liberalizację dogmatów teologicznych – czy to tak ciężko zrozumieć, jakim zagrożeniem jest wiązanie z tym idei narodowej? Czy to naprawdę przypadek, że wspomniani wyżej przeze mnie narodowi antyfaszyści, antyrasiści, praktycznie bez wyjątku wywodzą się ze środowisk katolickich i narodowo-katolickich? Koniec końców nie słyszałem o takich zachowaniach wśród Autonomicznych Nacjonalistów, w środowisku Niklota, etc. Nie namawiam tu nikogo do odrzucenia wiary jako takiej – religijność i duchowość to podstawy każdej kultury (co świetnie udowadnia Spengler). Namawiam wyłącznie do realizmu i rewizji swych poglądów odnośnie swych autorytetów. Namawiam także do zastanowienia się, czy faktycznie strategia „na ministranta” jest tym, czego potrzeba dzisiaj Polsce i Europie, i to w dobie coraz dalej idącej laicyzacji.
„Biały nacjonalizm 2.0” właściwie w każdym kraju stoi na stanowisku neutralności religijnej, choć oczywiście w żaden sposób nie jesteśmy wrogami religii i duchowości. Czy ktoś jest katolikiem, czy rodzimowiercą – to nie ma aż takiego znaczenia. Najbardziej bowiem istotne dla nas jest, aby ludzie podzielali nasz światopogląd i stali na gruncie zdrowej postawy jako Europejczycy i członkowie swych Narodów. Szereg organizacji narodowych i środowisk nacjonalistycznych zrozumiał doskonale, że podziały religijne tylko rozbijają obecnie solidarność wobec zagrożeń cywilizacyjnych, a typowe nacjonalizmy chrześcijańskie są po prostu przestarzałe. Do tego zresztą zazwyczaj to z tych środowisk wywodzą się przedstawiciele tzw. „nacjonalizmu obywatelskiego”. Najwyższa pora zrozumieć, że każda epoka ma swoją formę idei narodowej. Nacjonalizm paleoendecki w okresie, kiedy stoimy przed groźbą rozbicia naszego Narodu, jest po prostu anachronizmem. Wszelkie jałowe dyskusje czy ważniejszy jest Bóg czy Naród, czy mamy być wierni idei nacji czy Kościołowi, są ex definitione zgniłe i prowadzą donikąd. Jesteśmy nacjonalistami, naszym celem i doczesnym absolutem jest Naród.
Broniąc Europy
Naród i Europa – w ujęciu nacjonalizmu w wersji 2.0 to pojęcia nierozłączne. Sednem bowiem nowoczesnego nacjonalizmu jest nie tylko traktowanie Narodu jako najwyższej wartości, ale także jako elementu większej całości. Tą całością jest oczywiście Europa i jej cywilizacja. O ile w dobie okresu międzywojennego można było myśleć przede wszystkim o ekspansji, różnych formach imperializmu, o tyle teraz sytuacja rysuje się zupełnie inaczej. Kontynent nasz, a więc każdy tworzący go Naród, stoi w obliczu zagrożenia internacjonalnymi truciznami – kapitalizmem, liberalizmem i marksizmem kulturowym. Tylko realizując wspólny front białych Narodów Europy (oho, znów rasizm koledzy narodowczycy?), możemy wspólnie zwyciężyć z tymi zagrożeniami, gdyż nawet największe i najsilniejsze nacje Europy są w pojedynkę o wiele za słabe na to. Mówiliśmy to wielokrotnie i mówić będziemy aż do znudzenia, gdyż niestety większość polskich narodowców dalej żyje mocarstwowymi mrzonkami. Starczy poczytać przeciętną polską publicystykę narodową, posłuchać wypowiedzi przedstawicieli głównych organizacji czy przejrzeć komentarze w sieci – ze wszystkich wypływa już nie tylko tępy szowinizm i zidiociały rewizjonizm, ale przede wszystkim brak jakiegokolwiek poczucia realizmu. Zewsząd otaczają nas wrogowie, musimy odzyskać Lwów i Wilno, Ukraińcy szykują drugi Wołyń, dosłownie każdy niemiecki polityk to potomek Hitlera, a to, że Zachód umiera, to bardzo dobrze przecież – pal licho, że częścią Zachodu jesteśmy także i my. Takie myślenie to zwykły ściek. Rewizjonizm i szowinizm to w obecnej sytuacji wyłącznie nieświadome (a może czasem i świadome?) działanie na rękę liberałom i marksistom kulturowym. Bo naprawdę niczego nie oczekują oni bardziej niż tego, że nacjonaliści w Europie zamiast współpracować, skoczą sobie do gardeł, bazując na historycznych resentymentach. Nie mamy zamiaru negować historii i jej znaczenia, nie chcemy przemilczać trudnych tematów, ale budowanie polityki i ideologii na trupach to zwykła nekrofilia. My zaś reprezentujemy ideę tętniącą życiem i skierowaną przede wszystkim na przyszłość. Europa, głupcze!
Kapitalizm zabija
Wspominałem o kapitalizmie już kilka razy w tym tekście, a w dotychczasowej publicystyce także nieraz odnosiłem się do tej kwestii. Jest coś bowiem doprawdy zjawiskowego w poparciu kapitalizmu przez sporą część polskich narodowców. Tu już nie chodzi tylko o kwestię zupełnej aksjologicznej niezgodności kapitalizmu z nacjonalizmem. Już nawet nie idzie o to, że to kapitalizm w dużej (może przeważającej) mierze odpowiada za masowe sprowadzanie ludności obcej rasowo i kulturowo do Europy. To kwestia zupełnego braku instynktu samozachowawczego wśród narodowców. Kto najbardziej bowiem ucierpi na poluzowaniu prawa pracy, na likwidacji pensji minimalnej, na likwidacji programów socjalnych? Otóż… właśnie narodowcy! Są to zwykle ludzie młodzi, często dopiero co po szkole, bez doświadczenia zawodowego. I ci ludzie zazwyczaj forsują poglądy „szkoły austriackiej”, cytują „pana Korwina” i walczą z socjalizmem. W wersji bardziej unarodowionej słyszymy ewentualnie nazwisko Rybarskiego, jako koronny dowód na to, że wyzysk, rządy zachodniego kapitału i wyprzedaż majątku narodowego to pozytywne rzeczy dla naszego Narodu. Nie wiem, czy ludzie wypowiadający te poglądy mają świadomość, że nie tylko ONR „ABC” i RNR „Falanga” miały całkowicie antykapitalistyczne stanowisko, ale i sama endecja z czasem (OWP) przeszła na taką pozycję. Już bowiem w latach 30. dla nikogo nie było tajemnicą, że kapitalizm jest wrzodem i przynosi korzyść wyłącznie wąskiej grupie posiadaczy. 80 lat później słyszymy od młodych narodowczyków narzekania nad prześladowaniem przedsiębiorców, tęsknotę za ideami Heyka czy Misesa (sic!) i krytykę wszystkiego, co państwowe. Retoryka głównych środowisk narodowych jest podobna – słyszymy znowu o pracodawcach i ich strasznym losie, a prawie nic o pracownikach. Do tego dochodzi dość odrażające bronienie skórowców (branża futrzarska), którzy jako żywo aktywnie współuczestniczą w drenażu polskiego rynku pracy przez masowe zatrudnianie obcokrajowców.
Zachodnie nacjonalizmy, szczególnie we Francji czy Szwecji dawno już zrozumiały, jak wielkim nowotworem jest kapitalizm. Głównie zresztą dlatego, że są to kraje najmocniej niszczone przez inwazję obcych rasowo przybyszów. Ta zaś finansowana i wspierana jest głównie przez wielki kapitał. Zresztą na polskim poletku również opcje kapitalistyczne – czy spod znaku pajaca z muszką czy wczasowicza z Madery, popierają masowe sprowadzanie ludności niebiałej.
Wszelka krytyka oczywiście kończy się zarzutem ze strony narodowców o rzekomy „marksizm”, „lewactwo” czy inny „socjalizm” (czasem „narodowy”, przecież Hitler, co już wiemy, był lewakiem). Sytuacja taka – gdy zarzuty takie padają wobec osób występujących w obronie polskiego pracownika i polskiej rodziny, autentycznie nas obrzydza. A gdy uświadomimy sobie, że ci krytycy również zwą się nacjonalistami, to dopiero dopełnia obrazu upadku polskiej idei narodowej. Nie, nie ma jednego nacjonalizmu.
Love nature
Ekologia, jak wiadomo, to wymysł lewactwa. Nie mają znaczenia setki analiz, badań, artykułów i książek. Wystarczy, że jakiś karierowicz z narodowej partyjki coś napisze w socialu albo powie w wywiadzie, i już słyszymy kwilenie, że ekologia jest niepotrzebna albo, że to kolejna forma wszędobylskiego „socjalizmu”. Ochrona ginących gatunków, walka o zachowanie naturalnych ekosystemów, syzyfowe wysiłki na rzecz walki z zanieczyszczeniem środowiska – kto by się do tego zniżał, gdy można znów napisać zjadliwego twitta o KOD-zie. No i nie zapominajmy, że pecunia non olet – nawet jeśli płacą je ludzie z branży futrzarskiej, czyli wspomniani skórowcy. A to, że coraz więcej osób zdycha na choroby cywilizacyjne, że nasza Ziemia coraz bardziej składa się z marmuru i betonu, że coraz to kolejny gatunek widnieje już tylko na kartach wykazów wymarłych zwierząt – to wszystko to domena „lewactwa”. Oraz „białego nacjonalizmu 2.0”. Tak, mamy doskonale świadomość, jak ważna i istotna jest natura, rozumiemy też, że jesteśmy jej częścią. Pozwalając w imię kapitalistycznej pogoni za zwiększaniem produkcji na niszczenie kolejnych połaci i tak już zdewastowanego straszliwie środowiska naturalnego, uderzamy w gruncie rzeczy w siebie samych. Globalne ocieplenie, które jest po prostu faktem, to dla nacjonalizmu paleoendeckiego wielki, światowy spisek, w którym uczestniczą zapewne iluminaci i reptilianie (ten sam poziom fantastyki publicystycznej). Dla nas zaś to zwykły, stwierdzalny na podstawie setek pomiarów i badań fakt. Temat zresztą całkowitej antynaukowości polskiego środowiska narodowego to temat na inny tekst, który kiedyś może popełnię. Tu wypada tylko na koniec omawiania tematu stwierdzić, że polscy narodowczycy wraz z innymi prawicowcami byli i są chyba jedynymi ludźmi, którzy wątpią w …istnienie smogu. Bo to przecież „lewacka propaganda”, a „kiedyś smogu nie było”. Cóż – pora opuścić kurtynę.
Porozmawiajmy o kobietach
Pomimo, że różne siły mają na afiszach walkę o prawa kobiet, to w gruncie rzeczy chyba nie ma tematu, który by został tak uprzedmiotowiony. Narodowcy oczywiście też podjęli to zagadnienie, jakżeby inaczej. I równie udanie, jak wszystkie pozostałe. Cały bowiem temat kobiet w optyce narodowej sprowadzony został do kwestii aborcyjnej. Sam, żeby nie było wątpliwości jestem jej (tj. aborcji) przeciwny, a obecny kompromis uważam za zbyt liberalny. Aborcja jednak to tylko jedno z zagadnień związanych z rodzicielstwem (właściwie to walka z aborcją, sama aborcja uniemożliwia bycie rodzicem, bo oznacza zabicie dziecka). Tymczasem zagadnienie jest wielopłaszczyznowe i skomplikowane. Weźmy choćby dostęp do żłobków i przedszkoli, kwestę warunków porodu (walka o prawo do rodzenia przy znieczuleniu), pomoc medyczną i socjalną dla rodzin z dziećmi ciężko i nieuleczalnie chorymi. No i co mówi tu nacjonalizm paleoendecki? Albo nic, albo, że rynek to powinien regulować. Dlatego to właśnie lewica i liberałowie tak wysforowali się w wyścigu o uzyskanie łatki „obrońcy praw kobiet”. Bo poza walką o liberalizację aborcji podjęli także szereg innych tematów, których narodowcy nawet nie zauważają.
Oczywiście, temat związany z kobietami (52% naszego Narodu) to dużo szersze zagadnienie. Polska myśl narodowa cofnęła się znowuż do lat 20. (bo już nie 30., ABC i Falanga miały dużo ciekawsze poglądy na to). Polska kobieta ma tylko jedno zadanie w całym swym życiu – urodzić dzieci i je wychować. Zżymacie się, że lewica zarzuca narodowcom traktowanie kobiet jako „inkubatorów”? Ma w dużej mierze rację. Obrzydliwe „tradycyjne” podejście do roli kobiet wyklucza je w gruncie rzeczy z udziału w życiu politycznym (chyba, że trzeba poświecić uśmiechem przy przemawiającym Winnickim albo Korwinie), społecznym czy kulturalnym. Z ust naszych rodzimych prawicowców (tak narodowych, jak i innych) usłyszeć można, że równość płacowa to bolszewizm, zawsze się trochę gwałci, odebranie kobietom prawa głosu jest właściwie słuszne. Nawet jeśli mówią to konserwatyści czy liberalni konserwatyści (kolibry), to spora część narodowców im przyklaskuje. Kluczowe problemy kobiecości to stopień jej ubezwłasnowolnienia od mężczyzny, to czy może nosić spodnie, czy nie (oczywiście nie może) oraz nauka tradycyjnych zajęć kobiecych (szydełkowania i prasowania). Mógłbym tu się dalej znęcać nad mizoginią polskich narodowców (pora rzecz nazwać po imieniu), ale przede mną ktoś już całość podsumował w idealny i niezwykle syntetyczny sposób. Nie będę próbował ująć tego lepiej, bo i tak mi się nie uda. Dlatego też oddaję głos mojej redakcyjnej koleżance Marcie Niemczyk:
„Prawica widzi znienawidzoną „walkę klas”, gdy pracownik występuje przeciw pracodawcy, ale gdy pracodawca przeciw pracownikowi – to już „walką klas” nie jest. Tak samo jest z „walką płci” – gdy kobieta zaczyna mówić o skali przemocy albo długu alimentacyjnym (nie tylko Mateusza Kijowskiego), to jest „podjudzanie do walki płci”, ale gdy ktoś kwituje wiadomość o gwałcie słowami „suka nie da, pies nie weźmie” albo gdy pracodawca nie zatrudnia kobiet, bo mogą zajść w ciążę, to walką płci nie jest. Skoro ktoś ją potępia, niech przynajmniej będzie konsekwentny. Według statystyk, 20% Polek doświadcza przemocy domowej. Prawica się cieszy, że „nasze” 20% to, na tle Europy Zachodniej, mało. Kiedy chciałoby się jednak podyskutować, jak tę liczbę skutecznie zmniejszyć, to słychać, że problem jest rozdmuchany, w końcu 20% to „margines”. Jako kobieta z marginesu przypomnę tylko, że to i tak bez porównania więcej, niż aktualne poparcie dla partyjnej reprezentacji narodowców w sondażach.
W 1936 roku, w artykule „O nowoczesne wychowanie dziewcząt” reprezentująca obóz narodowy L. Dąbrowska pisała: „Współczesne wychowanie kobiety nie może przygotowywać jej wyłącznie do roli żony i matki, bo w życiu może nie być ani żoną, ani matką, a naukowcem, technikiem, społecznikiem czy nawet działaczem społecznym”. Ostatnie sto lat pokazało, że można te stanowiska z powodzeniem łączyć […]” [cytat podchodzi z artykułu „Czarno to widzę”].
Amen.
A jak to widzi „biały nacjonalizm 2.0”? Otóż wbrew pozorom nie uważamy obu płci za identyczne. Kobiecość i męskość to dwa różne (różne, a nie lepsze czy gorsze, koledzy narodowcy) żywioły. Różnice emocjonalne, psychologiczne, fizyczne są oczywiste i to, że pewne rzeczy są aspektem tylko jednej płci (tylko kobieta urodzi dziecko) jest jasne. Ale to nie znaczy, że kobiety powinny być ograniczane tylko do tego jednego zagadnienia, z którym wiąże je biologia, bo to autentyczny prymitywizm pozbawiony krztyny duchowości. Jak najbardziej kobiety mogą uczestniczyć we wszelkich aspektach i sferach życia ludzkiego, funkcjonowania Narodu, a swoje argumenty o tym, że kobiety nie powinny głosować w wyborach, możecie narodowczycy schować, wiecie gdzie?
Prawdziwa kobiecość, związana z autentycznym pięknem i dobrem, winna być pielęgnowana i sławiona we wszystkich krajach białej Europy. Zasadniczy problem jednak tkwi w tym, że część środowiska narodowego myli to z typem pozbawionej wolnej woli i świadomości matki Polki, która powinna wyłącznie zająć się dziećmi i gotowaniem. Oj zemści się na was narodowi politykierzy to całkowite pominięcie kobiet w swych paraideologicznych szpagatach. Bóg wybacza, kobieta nigdy.
Głos z drugiej strony
Pisząc już ten tekst, dostałem w swoje ręce nowy numer „Polityki Narodowej”. Jak zawsze trzyma wysoki poziom i udowadnia, że jest najlepszym polskim periodykiem narodowym. W beczce miodu zdarzy się jednak i łyżka dziegciu – w tym wypadku jest nią artykuł Michała Wawra z Ruchu Narodowego. Na zakończenie swych wywodów a’propos źródeł i inspiracji narodowej myśli ekonomicznej stwierdza on:
„Odwrotnym i poważniejszym problemem jest powstawanie organizacji o profilu socjalistycznym, które przedstawiają się jako część obozu narodowego i „nowe oblicze” polskiego nacjonalizmu. Na Zachodzie obserwujemy obecnie rozkwit ruchów nazywanych powszechnie nacjonalistycznymi, które jednak nie mają wiele wspólnego z polskimi narodowcami – chodzi tu o amerykańskie ugrupowania spod haseł „alt-right” czy europejskie formacje, których jedynym programem jest agresywna reakcja na kryzys imigracyjny. Praktyka pokazuje, że te zachodnie organizacje niemal bez wyjątku ulegają „zakażeniu” marksizmem i zwykłym rasizmem [sic!]. […] efektem jest pojawienie się wewnątrz środowiska narodowego postulatów np. „laickiego nacjonalizmu (tj. zdystansowania się od katolickiej nauki społecznej) czy separatyzmu rasowego (czyli zwykłego rasizmu, stanowiącego moralne przeciwieństwo postulatu spójności narodowej). Idee te mają również konsekwencje ekonomiczne – wiążą się z propagowaniem marksistowskiego socjalizmu (o zabarwieniu narodowym) zamiast narodowej myśli ekonomicznej. Widać to na przykład w deklaracji ideowej środowiska „Szturmowców”, gdzie naród postrzega się w perspektywie klasowej i dzieli się na klasy „dobre” (klasy wyzyskiwane) i „złe” (klasy posiadające). Deklaracja ta jest przykładem rozmywania pojęcia narodowego solidaryzmu i dążenia do utożsamienia go z pojęciem narodowego socjalizmu – podczas gdy w istocie te pojęcia są przeciwstawne” [cyt. za: Michał Wawer, Źródła i inspiracje narodowej myśli ekonomicznej, „Polityka Narodowa”, nr 20, 2018, s. 67].
I tak sobie myślę, że ciężko by mi było o dobitniejszy przykład na prawdziwość mojego tekstu. Przypuszczam, że ktoś zapewne zechce Wawrowi odpowiedzieć w dłuższej replice, ja więc stwierdzę tylko, że w tym cokolwiek krótkim akapicie jest spora część tego, co powyżej opisałem – szermowanie prawicą i lewicą, krytyka wszystkiego jako socjalistyczne (ew. narodowo-socjalistyczne), kapitalizm, dewocyjny katolicyzm, a wreszcie antyrasizm i antynazizm. W efekcie dostajemy podręcznikowy przykład nacjonalizmu w wersji 1.0 – nacjonalizmu starego, wstecznego, nienadążającego za faktycznymi problemami Narodu. Widzimy zmurszały, stetryczały nacjonalizm paleoendecki, który jest śmiercią dla intelektu i żywej myśli. Zostaje mu tylko coraz bardziej pogrążający go konserwatyzm, kapitulanckość objawiająca się w antyfaszystowskiej retoryce i ciągłym nadużywaniu pustych w swej istocie terminów.
Odważnie wkraczając w jutro
Stwierdziłem na początku, że nie ma już jednego nacjonalizmu. Przyznaję to niejako z trudem, jednak coraz większy stopień ideowego i intelektualnego niedorozwoju polskiej idei narodowej nie pozwala żywić złudzeń. Tu już nie chodzi o taką czy inna etykietę i rywalizację o to, kto jest bardziej kumaty. Rzecz idzie o wypracowanie takiego modelu nacjonalizmu, który w walce ze straszliwymi przeciwnikami naszego świata będzie po prostu skuteczny.
W innych krajach „biały nacjonalizm 2.0” zdobył już dawno przeważającą albo znaczącą rolę w poszczególnych państwach. Organizacji, które w sposób archeofuturystyczny podchodzą do nacjonalizmu, jest naprawdę dużo i każdy z pewnością zna przynajmniej część z nich: CasaPound, GUD, Hagar Social, Korpus Narodowy, szwedzkie NMR i NU, środowiska Alt-Right, Nova Ordem Social. To tylko kilka przykładów na niezwykle barwnej mapie Białej Europy Bratnich Narodów. Do nich dołączam polską ideę – Nacjonalizm Szturmowy wyrosły z miesięcznika, którego mam zaszczyt być wydawcą i redaktorem naczelnym. Szczerze wierzę, że jutro należy do nas, a rzucone przez nas ziarno trafi na podatną glebę. Porastające je stare krzaki, a nieraz wręcz chwasty, będą musiały z czasem ustąpić miejsca sile młodości, radykalizmu i zwykłemu trzeźwemu rozsądkowi. My wiemy jakiego chcemy nacjonalizmu – i sami go tworzymy i wypracowujemy koncepcję opartą o bezpardonowość i walkę o lepszą przyszłość. Dość już ciągłego patrzenia do tyłu i mówienia o historii! Dość paraliżującego strachu przez weryfikacją swoich poglądów i ich zmianą! Precz z ideologiczną i programową niemocą! Dość wreszcie dyktatu zwykłych karierowiczów, politykierów i zwykłych zdrajców. Pora na biały nacjonalizm 2.0. Pora na Nacjonalizm Szturmowy.
Grzegorz Ćwik
Patryk Paterek - O procesie cywilizacji
Swego czasu na łamach Szturmu pojawiło się parę artykułów opisujących, czym jest kultura oraz jakie jest jej znaczenie w kształtowaniu umysłów ludzi. Teorią kultury zajmował się w środowisku nacjonalistycznym chociażby Jan Stachniuk, który wokół niej zbudował cały system ideologiczny zwany "kulturalizmem". Niewiele osób stara się przy tym zrozumieć mechanizmy kształtujące cywilizacje. Na wstępie można powiedzieć, że kultura stanowi intelektualne zaplecze cywilizacji lub jej duchową treść. Cywilizacja jest natomiast tym, co zewnętrzne i zmaterializowane. Myśl kulturowa popycha masy w stronę cywilizacyjnego ładu, inspiruje elity i nadaje kształt umysłom, na które stale oddziałuje, podczas gdy cywilizację można określić owocem tego oddziaływania.
Na przełomie XIX i XX wieku powstały dwa wielkie systemy historiozoficzne, modelujące procesy tworzenia się, rozkwitu i starzenia cywilizacji. Autorem pierwszego z nich był Oswald Spengler, twórca teori cykli historycznych. Podzielił on fazy życia wielkich cywilizacji na okres krystalizacji, fazę rozwoju i rozpad cywilizacji, uważając tą ostatnią za nieuniknioną (fatalizm). Czynniki prowadzące do powstania cywilizacji to według Spenglera przede wszystkim obecność twórczej elity i odpowiednie warunki środowiskowe, a każdy upadek przypisał wyczerpywaniu się sił twórczej elity oraz buntom wewnętrznym. Autorem drugiej teorii historiozoficznej, zwanej teorią linearnej ciągłości rozwoju był Arnold Joseph Toynbee, według teorii którego krąg rozwojowy cywilizacji obejmuje fazy: 1) genezy, 2) wzrastania, 3) załamania, 4) dezintegracji 5) rozkładu.
To co uderza od samego początku, to traktowanie cywilizacji przez wymienionych autorów jak żywego organizmu, który rodzi się, żyje i umiera – przechodząc wszystkie znane nam etapy ludziego życia od młodości do starości. Według Toynbeego czynnikiem niezbędnym do powstania cywilizacji w ogóle jest obecność elementu, który określił mianem "wyzwania". Jeśli danemu ludowi przyjdzie żyć w zbyt łatwych czasach i zbytnim błogostanie, nigdy nie wyjdzie poza strefę komfortu i nie zbuduje niczego wielkiego, pozostają na etapie permamentnego barbarzyństwa. Z drugiej strony zbyt nieprzyjazne środowisko naturalne i srogi klimat skutecznie wyhamują wysiłki ludziej zbiorowości, uniemożliwając rozwój. Idealny stan początkowy to taki, kiedy nie jest ani zbyt łatwo, ani zbyt trudno.
Gdy pojawia się pierwszy impuls, miejscowe elity konsolidują wokół siebie resztę masy ludzkiej i ruszają na podbój. Szczegóły tego scenariusza różnią się w zależności od miejsca i czasu, natomiast ogólny sens pozostaje ten sam. Na drodze walki i podboju lokalna elita podporządkowuje sobie słabsze ośrodki władzy, tworząc zręby państwowości. Owy etap można określić mianem cywilizacji w fazie młodzieńczej, gdy ta jest jeszcze świeża i witalna, gotowa do stawienia czoła przeciwnościom losu. Duch wojownika gra wówczas pierwsze skrzypce. Przykładowymi cywilizacjami na omawianym etapie były chociażby ludy słowiańskie atakujące Bizancjum. Podobny scenariusz realizowało Państwo Islamskie, chociaż z racji trudnego położenia geopolitycznego szybko upadło.
Gdy bitewny kurz opadnie, z mroku historii wyłonią się nowe organizmy państwowe zarządzane przez triumfatorów i ich potomstwo. Z biegiem czasu duch wojownika straci na znaczeniu, zamiast którego coraz bardziej liczyć się zacznie myśl kulturowa i intelektualiści. Gdy tylko państwo osiągnie całkowity monopol w rządzeniu swoim terytorium, zacznie monopolizować również stosowanie agresji. Rugowanie zemsty rodowej na rzecz sądownictwa i instytucji policji jest jednoczesnym wypłukiwaniem ze społeczeństwa aspektu wojownika. Władcy nie opłaca się przecież, aby jego poddani – których pozyskał na drodze podboju – wyrzynali się wzajemnie. Wyłączność na stosowanie agresji posiada jedynie kasta wojowników na usłuchach władcy. Jednostki zbyt agresywne są wydalane z kraju, więzione lub mordowane. Efektem ubocznym opisywanej polityki (którą musi stosować państwowotwórcza elita, jeśli chce zachować ład społeczny) jest wypłukiwanie ze społeczeństwa agresji, która była niezbędna dla militarnej ekspansji wczesnej cywilizacji. Równocześnie następuje rozkwit kulturowy cywilizacji, która osiąga swą pełną dojrzałość. Na nieszczęście dla niej, pełnia rozkwitu wieszczy równocześnie zbliżający się upadek.
Po etapie wzrostu i rozkwitu przychodzi czas na jesień, którą Toynbee nazwał etapem załamania, a Spengler fazą rozpadu. Coraz większy stopień wewnętrznego skomplikowania zaczyna doskwierać ludom żyjącym w jej orbicie. Zazwyczaj objawia się to zbyt posuniętą biurokratyzacją państwa, wypaleniem się wzorców kulturowych, odchodzeniem od tradycji oraz niemal całkowitym zanikiem wojowniczości. Cywilizacja wchodzi wówczas w epokę klasyczną, która jest niczym innym jak skansenem. Przypomina wówczas niedołężnego starca, który teraz już tylko rozpamiętuje młodzieńcze lata. Dodatkowo najczęściej pojawia się również zagrożenie zewnętrzne w formie konkurencyjnych ośrodków władzy (najazdy barbarzyńców). Rugowanie agresji odbija się cywilizacji czkawką, ponieważ społeczeństwo nie jest zdolne do samoobrony, stawiając czoła nieucywilizowanym i agresywnym przeciwnikom. To tylko zaognia i tak ciężką do opanowania sytuację wewnętrzną. Równolegle do wojny toczonej na peryferiach przez państwa należące do upadającego kręgu cywilizacyjnego przetacza się fala buntów i zamieszek.
Prędzej czy później przychodzi kres. Czy to pod wpływem najazdów, czy własnego ciążaru cywilizacja upada. Jej koniec zazwyczaj powiązany jest ze zniszczeniem państwa lub miasta, które stanowiło jej centrum. Na jej miejscu walkę o wpływy i terytorium toczą inne, zrodzone z rozpadu ośrodki władzy. Cały cykl zaczyna się wówczas od nowa. Powyższy tekst omawia zagadnienie w bardzo uproszczony sposób, bez wdawania się w szczegóły. Być może w innym miejscu omówię niuanse związane z rozwojem cywilizacji w myśl omawianych historiozofii (koncepcja państwa uniwersalnego, imperium etc). Jest to o tyle ciekawa teoria, że momentalnie uświadamia nas co do etapu rozwoju naszej cywilizacji i czekającej ją niedalekiej przyszłości.
Jeśli uznamy koncepcje Spenglera i Toynbeego za prawdziwe, albo chociaż pod ich pryzmatem przyjrzymy się Cywilizacji Zachodniej dostrzeżemy, jak bliski jest jej kres. Jeśli każda cywilizacja przechodzi od etapu młodości do starości i w konsekwencji śmierci, to czy warto reanimować trupa? Czy walka o wskrzeszenie "starego ładu", albo o "nowe średniowiecze" nie jest z góry skazana na porażkę? Być może zamiast reaktywacji starego porządku przyszedł czas na budowę czegoś nowego? Nacjonalizm nie powinien stać się kultem popiołów, tylko podtrzymywaniem ognia. Jeśli łacińska formuła się wypaliła, należy ją odrzucić. Gdyby przewidywania historizofów się sprawdziły, potrzebowalibyśmy systemu wartości, który przywróci naszemu ludowi ducha wojownika - nowego generatora cywilizacji. Taki generator już powstał, pozostawiony nam przez Przodków.
Sława Bogom!
Sława Przodkom!
Sława Nacji!
Patryk Paterek
Leon Zawada - Krąg życia i śmierci
Często w środowisku nacjonalistycznym czy tożsamościowym usłyszeć można twierdzenia o śmierci cywilizacji łacińskiej. Źródeł naszej kultury materialnej i duchowej doszukuje się w prawie rzymskim, chrześcijaństwie, filozofii klasycznej, naukowej percepcji rzeczywistości, a także tradycji poszczególnych etnosów europejskich. Co prawda, część teoretyków spiera się czy Polska jest faktycznie częścią cywilizacji łacińskiej, zwyczajowo utożsamianej z zachodem. Niektórzy woleliby umiejscowić nasz kraj we wschodnim – eurazjatyckim – duchu rozwoju społeczeństwa. W mojej opinii, żadne ze skrajnych stanowisk nie jest wystarczająco wyczerpujące. Nie da się odmówić polskiej myśli społecznej nacechowania zachodniego, mowa tu o wyraźnych wpływach prawa rzymskiego i jego późniejszych interpretacji kontynentalnego dorobku jurystycznego oraz żywych w rodzimej kulturze chrześcijańskich i klasycznych źródłach. Jednocześnie, Polacy mentalnie są ludźmi wschodu. W stwierdzeniu tym nie ma cienia krytyki. Socjologiczny orientalizm rozstrzyga konflikt między jednostką a kolektywem na korzyść tego drugiego. Postawa taka pozwala przetrwać surowe realia geografii stepowej zachodniej i centralnej Azji. Przy tym wszystkim rodzima wspólnotowość nie jest posunięta tak daleko jak wśród wschodnich plemion koczowniczych. W ten sposób powstaje, unikatowa – czysto polska – mieszanka cywilizacyjna, która być może pozwoliła nam (tymczasowo?) uniknąć podzielenia losu zachodu.
Niech żyje śmierć!
Wracając do cywilizacji zachodniej i dywagacji na temat jej życia i śmierci, rację oddać należy cywilizacyjnemu pesymizmowi. Tak, zachód umarł. A jego formuła cywilizacyjna się wyczerpała. Próżno doszukiwać się reguły pozwalającej odnaleźć we współczesnym okcydencie źródła cywilizacji łacińskiej. Trudno mówić o rzymskich, opartych na logice i etyce, zasadach sprawiedliwości jako komponentach współczesnej kultury prawnej zachodu, gdy dochodzi do dysproporcjonalnego uprzywilejowania określonych grup społecznych, dodatkowo działających wbrew naturze i zasadom współżycia społecznego. Podobnie sprawa wygląda z kulturotwórczą rolą chrześcijaństwa i filozoficznego dorobku antyku. Powstawanie współczesnej muzyki, sztuki czy literatury opartej o tradycyjne wartości cywilizacyjne należy do wyjątków funkcjonowania zachodu. Ostatni templariusze okcydentu – ci którzy głoszą wiarę w absolut i misterium lub kultywują tradycje własnej kultury narodowej – są dziś jak gladiatorzy wyciągający prawe dłonie ku cesarzowi. Morituri te salutant! Lecz cesarz umarł. Nie zbuduje nowych katedr i murowanych placów. Na zachodzie nie powstanie dzieło na miarę Odysei, ani nie urodzi się twórca taki jak Dante. Wyczerpała się również okcydentalna forma polityczna, którą najpierw była monarchia, a później parlamentaryzm. Zachód umarł. I tak być musi.
W szczękach Uroborosa
Jeden z największych europejskich historiozofów, Oswald Spengler, autor „Zmierzchu zachodu”, dokonał trafnej analizy rozkładu cywilizacji łacińskiej. Jego zdaniem, procesy naturalne takie jak życie, młodość, dojrzałość, starość, rozkład i śmierć mają odniesienie również do dzieł stworzenia ludzkiego. Tym samym, kultura jako pochodna ludzkiej twórczości wykazuje podporządkowanie prawom natury, rozumianej jako wszelka substancja, która od człowieka nie pochodzi. Trudno dziwić się zatem dziwić, że społeczeństwa odchodzące od prawa naturalnego i wszelkiego kontaktu z misterium zaczynają umierać. Istnienie biologicznego zegara społeczeństw determinuje istnienie inteligentnego projektu, jaki przyświecał boskiej kreacji świata. W naturze nie występuje zjawisko śmierci absolutnej. Wszelka substancja, która zakańcza swój żywot staje się pokarmem dla bytów z niej wyrastających. Wyparowująca woda ostatecznie powróci do ziemi lub mórz wraz ze spadającym deszczem. Piasek i kurz wyrywany przez wiatr z górskich szczytów stworzy w przyszłości nowe skały. W identyczny sposób funkcjonują formy organizacji i rozwoju społeczeństw. Według Spenglera, ich życie zaczyna się od kultury czyli fazy wewnętrznego, duchowego i materialnego rozrostu danej społeczności. W Europie okres ten rozpoczyna się w średniowieczu by przejść w kolejny etap wraz z początkami kapitalizmu. Fazę następującą po okresie kultury Spengler nazywa cywilizacją. Przekształcenie następuje, gdy w ciele danej kultury nie ma już miejsca na wzrost i zaczyna ona pękać – rozlewać się na zewnątrz. Cywilizację cechuje zatem imperializm, gdyż jako struktura posiadająca jeszcze siłę do poruszania kół historii, a jednocześnie wyczerpana wewnętrznie, musi rozrastać się do zewnątrz. Zachód znajduje się obecnie w schyłku swojej zdolności cywilizacyjnej. Pojedyncze przejawy okcydentalnego imperializmu, takie jak interwencja w Syrii czy gospodarczo-polityczne środki przymusu Unii Europejskiej, należy interpretować jako drgawki umierającego. I nic więcej. W podobny sposób wygasało politeistyczne Cesarstwo Zachodniorzymskie. Z jego rozkładającego się ciała wyrosły nowe pędy, scalając chrześcijaństwo, elementy gnostycznego mistycyzmu oraz cesarską i legionową tradycję Rzymu. Upadek wiecznego miasta strzeżonego przez boga wojny Marsa i jego pretorianów dał początek wielkiemu imperium Św. Karola ze stolicą w Akwizgranie. Cykl życia i śmierci, zarówno istot biologicznych, jak i cywilizacji obrazuje postać Uroborosa. Mityczny grecko-egipski symbol przedstawia węża zjadającego własny ogon, który nieustannie się zjada i sam z siebie odradza. Podobne znaczenie płynnego przechodzenia życia w śmierć i śmierci w życie nosił krzyż celtycki wykorzystywany przez ojców europejskich etnosów.
Baron wiedział
Podobne do Spenglera wnioski wyciągnął włoski teoretyk tradycjonalizmu integralnego – Baron Juliusz Evola. Obrazują to między innymi słowa jego autorstwa: „Doktryna tradycyjna opierała się na akcie duchowym jako „akcie bez aktywności”; mówiła o „nieruchomym napędzie”, korzystając z symboliki „bieguna”, niezmiennej osi, wokół której odbywa się wszelki uporządkowany ruch.”. Filozof wskazywał na istnienie pewnych niezmiennych prądów duchowych, które napędzają koła historii. Jego zdaniem Tradycja nie jest elementem świata materialnego. Tym samym, jej definicję można by zsumować do stwierdzenia, że jest ona wszechpotężną i absolutną mocą, która napędza człowieka w duchu samodyscypliny i nieograniczonej, prawdziwej woli, którą najdoskonalej wyraża społeczeństwo hierarchiczne. W ten sposób, formy organizacji zbiorowej i postawy indywidualne oparte o Tradycję tworzą cywilizację, w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Dostrzegając nieuchronność upadku zachodu, zgodnie z teorią Spenglera, wskazać należy, że przyczyną upadku jest społeczne porzucenie zasad evoliańskiej Tradycji, które wyraża się w skrajnym indywidualizmie i nihilizmie. W ten sposób nie sposób nie dojść do wniosku, że z cywilizacji zachodniej wyrośnie nowa cywilizacja. Od ludzi okcydentu zależy jednak do kogo będzie ona należeć. Kolejna forma organizacji społecznej będzie formą tradycyjną. Społeczeństwo konsumpcjonistyczne i wyzute z twórczej woli mocy nie będzie zdolne do wytworzenia kultury. Wskazówką mogą być statystyki demograficzne zachodniej Europy. Wyzwolony, biały człowiek zachodu, uzbrojony w białe słuchawki z nadgryzionym jabłkiem i tabletki wczesnoporonne, nie chce zakładać rodzin i przynosić na świat potomstwa. Udowadnia to bezwartościowość teorii gospodarczych liberałów jakoby tylko i wyłącznie kwestie materialne przesądzały o dzietności danego społeczeństwa. Zwłaszcza, że statystyki wyglądają zupełnie odwrotnie wśród biedniejszych, lecz bliższych tradycyjnej religijności i komunitaryzmowi, wspólnot afrykańskich czy muzułmańskich. W ten sposób okazać może się, że nową kulturę na ziemiach okcydentalnych stworzą nomadowie, co wynika z czystej statystyki. Niestety, nie będzie to jednak przedłużenie tradycji i bytu Europejczyka.
Nie brońmy cywilizacji zachodu
Obrona zachodu i jego cywilizacji jest niemożliwa. Nie da się bronić czegoś co już nie istnieje. Strzeliste iglice katedr i muzyka Beethovena są dziś reliktami zatopionej Atlantydy. Polska, jak już wspominałem wcześniej, jest niepokorną częścią zachodu, można by rzec, że jest dzieckiem wschodu wychowanym przez Rzym. Pomimo tego degeneracja europejskiej cywilizacji jest dostrzegalna i u nas. I nie chodzi tu tylko o rozrost ruchów liberalnych czy postępującą powoli nadwiślańską rewolucję seksualną. Są to jedynie objawy kryjące się za prawdziwą przyczyną jaką jest konsumpcjonistyczny materializm. Nie trudno wypromować konsumpcyjne podejście do seksu, miłości i drugiego człowieka, gdy konsumpcjonizm sam w sobie determinuje postawy społeczne. Tym samym, dostrzec należy zmiany jakie zaszły w rodzimych społeczeństwach. Dążąc do naprawy wskazanego stanu rzeczy zdecydowanie odrzucić należy reakcjonizm. Znaczna część środowisk konserwatywnych wierzy, że zamknięcie się w świątyniach lefebrystów i zaciszu domowej biblioteczki wystarczy do odwrócenia kół historii. Mylą się myśląc, że zamykając oczy, aby nie widzieć danego zjawiska sprawią, że ono zniknie. Jednocześnie błędna jest sama postawa postulująca powrót do momentu historii, który już minął. Nie będzie drugiego baroku ani rokoka. Zresztą, to co budzi zachwyt wrażliwych dusz we wspomnianych epokach to ich oryginalność i awangardowość określonych prądów kulturowych, a nie próba powrotu do minionego. Cywilizacja łacińska nie wróci w takiej formie jaką znaliśmy ją z książek. Podobnie jak politeistyczny Rzym. Ich już nie ma. Nie oznacza to, że żywotnych elementów minionej cywilizacji nie można przenieść na grunt nowej kultury. Nie twierdze, że chrześcijaństwo jest martwe, a filozofia klasyczna bezwartościowa. Być może katolicyzm będzie podwaliną nowej epoki, ale jego polityczna forma będzie odmienna od tej, która minęła. Nasza rola jako nacjonalistycznej awangardy nie leży w reanimacji tego co już umarło. Zadanie jest o wiele ambitniejsze, a cel, który mu przyświeca czysto mesjanistyczny. Mając świadomość upadku cywilizacji i tego, że na jej gruzach wyrośnie nowa kultura musimy zadbać oto, aby zbudowana została na odpowiednich pierwiastkach. Takich, które zapewnią przetrwanie narodom, nadadzą im nową formę i nowe życie oraz zbudują nowe ołtarze Tradycji. Oto nasz cel. Zwycięstwo będzie z nami.
Leon Zawada
Jan Sobański - Chorągiew wznieś!
Chorągiew wznieś!
Walka jest jednym z najważniejszych elementów życia chyba każdego człowieka. Któż bowiem nie ma w życiu celu, za który nie jest gotów walczyć? Czy to wartości wyższe (wiara, naród, ojczyzna, honor etc.), czy to wartości przyziemne, ale tradycyjne (rodzina, miłość); czy wreszcie mniej górnolotne, ale chyba najczęściej spotykane (dobrobyt, szczęście) – to wszystko są motory napędowe do nieustannych walk, jakie toczą ludzie nie tylko między sobą, ale też z własnym ja. To ona – obok twórczości i duchowości – jest też jednym z głównych budulców potęgi danej cywilizacji; warto zwrócić uwagę, że gdy któregoś z wymienionych surowców zaczyna brakować, pozostałych także z czasem ubywa, a wówczas niegdyś potężne i silne narody / rasy / cywilizacje, zwyczajnie upadają. Poprzedni redaktor naczelny "Szturmu" (który swoją drogą mocno ruszył pismo do przodu, chwała mu za to!) - Michał Walkowski – zaledwie kilka numerów temu natchnął mnie tą tezą w swoim artykule pt. "Pochwała walki". Mój pierwszy artykuł od właściwie pół roku (tak, wracam do aktywizmu) – ku zdziwieniu internetowych tropicieli faszyzmu wszelakiego – nie będzie opowiadał o historii pewnego niemieckiego hymnu (swoją drogą bardzo wpadającego w ucho), lecz rozwijał tekst Michała o kilka moich, dodatkowych przemyśleń. Postaram się, by lektura była zwięzła i przyjemna.
Witold Dobrowolski – kolejny redaktor naszego pisma, którego bardzo cenię za jego twórczość – dokładnie 1,5 roku temu poruszył temat tzw. "przemocy politycznej" w tekście zatytułowanym po prostu "Przemoc". Wyraził w nim krytykę "mentalności ofiary", czyli klasycznego nadstawiania policzka dla agresji lewicowców, która zresztą spotykana jest u nich wyjątkowo często. Jest to jednak zjawisko naturalne i bardziej niepokającym jest fakt, że szerokie spektrum tzw. prawicy uważa, że jej działacze z kolei nie powinni stawiać oporu, a już tym bardziej samemu atakować zwolenników lewicowej degrengolady. Powołują się przy tym na najróżniejsze wymysły – czy to nauki Kościoła Katolickiego, czy to "państwo prawa"; albo po prostu nazywają takich bojowych antyfaszystów "nowymi faszystami", co jest kolejnym absurdem. Pomijając już fakt, że prawicowi publicyści nie zauważają nawet cienia własnej stagnacji i krytykują ruchy nacjonalistyczne, czy alt-prawicowe za samą tylko aktywność, nie mówiąc nawet o podejmowaniu walki z wrogami politycznymi. Witold ma słuszność, zwracając uwagę na dobre przemiany w zamorskim USA, gdzie ruch alt-right zmienił swoje podejście do pojęcia "walki" w obliczu powtarzających się aktów przemocy ze strony lewactwa; jest to bowiem dobra tendencja, wskazująca na to, że najbardziej zatroskany losem cywilizacji zachodu element społeczeństwa (nacjonaliści), już wkrótce przywrócą tejże cywilizacji jeden z utraconych jej budulców – walkę właśnie. Ten tekst nie będzie raczej traktował o kwestiach duchowych (które dla mnie samego są zresztą największym, życiowym dylematem), ani o szeroko pojętej twórczości – w kolejnych akapitach chciałbym skupić się wyłącznie na krytyce postaw pacyfistycznych oraz pokazaniu dobrego wzoru dla Europejczyków w tej kwestii. Tym bardziej dobrego, że w momencie, w którym to piszę, do jego kolejnej rocznicy zostało raptem kilkadziesiąt dni.
Gdy prawicowe dziennikarzyny (z całym szacunkiem dla studentów dziennikarstwa – nie powołujcie się nigdy na piszących dla Frondy, czy Pch24; to nie są żadne alternatywy dla pismaków Wyborczej) robią "risercz" i decydują się opowiedzieć swoim czytelnikom o problemie radykalnych ruchów politycznych, najczęściej plotą głupoty i cytując klasyka – mylą niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu. Lewicowi bojówkarze to nie są żadni "nowi faszyści", bo lewica od zawsze stosowała przemoc polityczną, od zbrodni Czerwonych Khmerów w Kambodży po anarchistyczne burdy w Hiszpanii. A to, że nacjonaliści i alt-prawicowcy stawiają im dzisiaj czynny, również uliczny opór (przy dezaprobacie starej prawicy), to również nie jest żadna nowość. Ruchy narodowe i faszyzujące Międzywojnia były przecież de facto odpowiedzią na zagrożenie lewicowe dla kontynentalnej polityki, z którym stara prawica poradzić sobie nie mogła, lub nie chciała.
Nie otrzymałem wykształcenia prawniczego i nie w mojej gestii leży zagłębianie się w istotę pojęcia tzw. "państwa prawa". Jednak jako obywatel o poglądach nacjonalistycznych, który podlega w Rzeczypospolitej Polskiej temu samemu prawu, co obywatele o poglądach lewicowych, jestem skłonny przyznać, że prawo w Polsce funkcjonuje bardzo słabo, a "państwo prawa" to chyba jakiś mit fantasy. Tak za obecnej, jak i za poprzedniej władzy (co tylko dowodzi temu, że cały system parlamentarny w obecnej jego formie jest przegnity i warty wymiany) ludzie o poglądach odbiegających od demoliberalnej wizji świata, są prześladowani, ciągani po sądach i skazywani w śmiesznych procesach. Prawo jest interpretowane przez kastę sędziowską podług własnego widzimisię, a przykładów jest tu mnogo – począwszy od tego, że biznesmeni przyłapani na lewych interesach i machlojach, płacą grzywny symboliczne i kilkukrotnie mniejsze od kwoty, którą zapłacić musiał poczytny pisarz za urażenie uczuć jakiejś grubej pani; a skończywszy na tym, że można było aresztować działacza organizacji narodowej za samo tylko namalowanie "celtyka" na murze, a kanapowych partyjek jawnie nawołujących do komunizmu, już w myśl tego samego prawa (art. 256 KK) zdelegalizować nie można. Moi drodzy, pokojowi prawicowcy – "państwo prawa" nie istnieje, a już na pewno nie jest po naszej stronie. Czasem trzeba bronić się samemu, a nie liczyć na pomoc – dziwne, że nie pamiętacie o tym w kwestii przemocy politycznej, ale zawsze przypominacie, gdy podnosicie (niepotrzebny zresztą) postulat powszechnego dostępu do broni palnej.
Wreszcie – nauki Kościoła Katolickiego. O ile nie zawodzi mnie znajomość Biblii, to oprócz słynnego "Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi", cytowanego zarówno przez pacyfistów-prawicowców, jak i przez agresywnych lewicowców chcących wybić drugiej (tej naturalnie bardzie uduchowionej) stronie oręż z rąk; w świętej księdze chrześcijan jest też od groma cytatów, które pochwalają walkę w imię sprawiedliwości i słusznych idei. Idąc zresztą chociażby za omawianą nawet w szkołach średnich "Księgą Koheleta": "Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: (...) czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju". Czym byłaby dzisiaj Europa i jakiej byłoby w niej miejsce Kościoła Katolickiego, gdyby nie krew Europejczyków, przelewana w ich obronie? Jeśli hierarchowie kościelni chcą o tym tak rychło zapominać i w dalszym ciągu krytykować nacjonalistów, a usprawiedliwiać opcje niszczycielskie zarówno dla nas, jak i dla nich... To cóż, za słowami wieszcza narodowego, które przytaczam tu niezupełnie dosłownie: "Zemsta, zemsta na wroga – z Bogiem i choćby mimo Boga".
Jednym z najlepszych przykładów wojny sprawiedliwej – a więc słusznej walki, jaką nasi przodkowie podjęli w obronie swych ziem i wartości, które wyznawali – jest tzw. odsiecz wiedeńska z 1683 roku, która poprzedza zresztą zawiązanie Ligi Świętej przeciwko Imperium Osmańskiemu. Wówczas to zjednoczone siły Polaków i Niemców (proszę zwrócić uwagę na symbolizm, ważny dla mnie ze względu na popieraną przez "Szturm" ideę "Europy Narodów”) znoszą oblężenie Wiednia, rozgramiając w pył zagrażające jemu i całej Europie Środkowej wojska muzułmańskiej Turcji. Nawet jeśli wierzyć historykowi, panu Janu Wimmerowi – Osmanowie byli w tamtym czasie już kolosem na glinianych nogach, który nie zdołałby utrzymać swojego panowania w Europie Środkowej na długo; to bitwa pod Wiedniem (12 września 1683 roku – już niedługo będziemy obchodzić jej 335. rocznicę) na stałe zapisała się w historii naszego kontynentu, jako przykład:
1) zjednoczenia się dwóch niekoniecznie przepadających za sobą, ale mających wspólną krew i kulturę narodów – w walce z potężnym wrogiem, któremu żaden z nich nie zdołałby stawić czoła osobno
2) triumfu polskiej sztuki wojennej tamtych czasów (a przede wszystkim wykorzystania elitarnej kawalerii w nagłych i zaskakujących przeciwnika atakach), nad przeciwnikiem stawiającym zdecydowanie na ilość, nie jakość
3) walki w imię swoich wartości, a nie tylko politycznych wpływów (bo z jakimi hasłami polscy husarze ruszali ze wzgórza Kahlenberg, jeśli nie z ojczyzną i wiarą?); tą samą, której dzisiaj przeróżne autorytety chcą nas pozbawić, a o której redaktorzy Michał i Witold słusznie przypominają
Tamta wojna była bez wątpienia wojną potrzebną, sprawiedliwą. Ta, która toczy się obecnie, również nią jest.
"Chorągiew wznieś!" - taki właśnie tytuł zdecydowałem się nadać artykułowi, wraz z którym wracam zarówno do czynnego aktywizmu, jak i do pisania dla "Szturmu". Ale o jaką właściwie chorągiew chodzi? Jak większość osób mnie czytających zapewne się domyśla – o chorągiew idei. Szturmowcy, wznieście dumnie swoje sztandary i walczcie z Nieprzyjacielem na każdym polu, nawet tym przez niego zdominowanym. Czy to będzie działalność uniwersytecka, czy sztuka uliczna; czy twórczość artystyczna i literacka, czy sporty walki i lekkoatletyka – nie ma to większego znaczenia, o ile wszyscy faktycznie czemuś się poświęcimy. Dumnie reprezentujmy nasze idee w każdym środowisku, w jakim przebywamy, walczmy o to, by nasza troska o losy kraju i kontynentu przedostawała się do szerszej debaty. Szturmowcy – to Wy jesteście polskim Alt-Right, polskim Casa Pound, polskim GUDem. To Wy jesteście odbiciem nastrojów, jakie rodzą się teraz na całym świecie – niechęci do globalizmu i lewicowo-liberalnej zgnilizny, przy jednoczesnej pochwale ciągłego aktywizmu i twórczego parcia do przodu (co odróżnia wspomniane ruchy od starej prawicy). To Wy jesteście jedynymi, słusznymi spadkobiercami polskiego, przedwojennego obozu narodowego – wbrew temu, co inni chcą Wam powiedzieć. Wierzcie w to. I walczcie.
Jan Sobański