„Zdrowy i chory antyszowinizm”

Wielokrotnie w historii niechęć do innego narodu przyczyniała się do wzmocnienia dumy z własnego, zaś rozróżnienie na linii my – oni należy uznać za jedno z istotniejszych źródeł poczucia narodowego w ogóle. Nie zmienia to faktu, że zdrowy nacjonalizm powinien czerpać raczej z poczucia dumy narodowej oraz więzi z rodakami niż niechęci do innych. Szowinizm jest postawą ślepą i prowadzącą do nieraz strasznych konsekwencji. W przeciwieństwie do zdrowego nacjonalizmu, biorącego się z miłości do własnej nacji, szowinizm czerpie siłę z nienawiści do innych.

Niektórzy jednak z antyszowinizmu uczynili sobie pewien szkodliwy fetysz. Uznali, że w związku z degeneracją europejskich państw, nacjonalizm nabrał de facto cech internacjonalizmu, że konkurencja między narodami należy do przeszłości, wręcz że naród stał się zjawiskiem jedynie kulturowym, ale już nie politycznym. Polityczną ma być jedynie „walka z systemem”, która winna być wspólna nacjonalistom wszystkich krajów.

Jest to myślenie kuszące i od razu zauważmy, że w pewnym stopniu słuszne. Solidarność nacjonalistów Europy jest czymś pożądanym, niektóre nadrzędne cele (Europa Ojczyzn, walka z liberalizmem, laicyzacją itd.) mogą i powinny nas łączyć po jednej stronie barykady. Wszystkie kraje kontynentu trapią dziś te same plagi i ich pokonanie będzie mogło dokonać się jedynie w skali całej Europy. Mało kto jednak zadaje sobie w praktyce pytania, jak ta współpraca nacjonalistów miałaby wyglądać w praktyce, co robić by przełożyło się to na realne skutki – bo nie oszukujmy się, jak na razie wciąż jest to głównie jeżdżenie grupek ludzi na marsze w różnych krajach Europy i pisanie relacji z takich wydarzeń na portalach internetowych. Mało jest pomysłów na to, jak walczyć wspólnie. Bo mało kto dziś kwestionuje, że Europa Narodów jest naszym wspólnym interesem. Taka konkluzja nie wyczerpuje jednak tematu, a w niektórych wypadkach prowadzi do postaw zupełnie oderwanych od rzeczywistości.

Nie ma racjonalnych podstaw by sądzić, że rywalizacja między narodami zniknie. Takie uczucia żywili już w pierwszej połowie XIX wieku demokratyczni nacjonaliści – na całym kontynencie łączyła ich walka z ówczesnym „systemem”, jakim były konserwatywne monarchie. Już jednak w czasie Wiosny Ludów wielu z nich dostrzegło, że ich koledzy z innych krajów kierują się narodowym egoizmem, szczytne hasła braterstwa ludów zostawiając gdzieś na boku. Oczywiście, jak to zwykle bywa, Polacy byli jednym z tych narodów, które w całej tej zawiłej sytuacji zorientowały się ostatnie.

Nawet dziś, w dobie osłabienia uczuć narodowych i kosmopolityzmu państwa europejskie konkurują ze sobą, realizują swoje interesy. Są one czasem rozbieżne z tym co dobre dla ich narodów, ciężko na przykład powiedzieć, że rząd Niemiec realizuje w pełni interesy narodowe Niemców w sytuacji gdy tępi przejawy narodowego patriotyzmu, faworyzuje imigrantów, wspiera degenerację obyczajową. Z drugiej jednak strony, wsparcie dla niemieckiego przemysłu czy budowę pozycji samego państwa niemieckiego na arenie międzynarodowej wciąż można przecież uznać za realizację interesów niemieckich – nie jest zupełnie tak, że RFN przestało być państwem niemieckim i niemiecki patriota czy nacjonalista ma być wobec tych zagadnień obojętny. Również my wymagamy od naszych rządów by prowadziły możliwie najbardziej godną politykę, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że będzie to mało prawdopodobne. Celem nacjonalizmów w różnych krajach jest napełnienie państw narodową treścią, wzmocnienie więzi narodowej społeczeństw. Nasze żywotne interesy mogą być sprzeczne z interesami innych narodów i antyszowinistyczne hasła przecież tego nie zlikwidują.

Niedopuszczalną (i zupełnie niezrozumiałą) jest więc sytuacja, w której w imię „antyszowinizmu” polski nacjonalista opowiada się, przykładowo, po stronie litewskiej w konflikcie o prawa Polaków na Wileńszczyźnie. Spór ten ma wiele odcieni i z pewnością prymitywnym byłoby budowanie dychotomii na zasadzie: zwolennicy asymilacyjnej polityki litewskiego szowinistycznego nacjonalizmu versus zwolennicy polskiego rewizjonizmu granicznego, aneksji Wilna przez RP i wysiedlania stamtąd Litwinów. Nie trzeba być szowinistą polskim by wspierać dążenia polskiej mniejszości do osiągnięcia przez nią praw niezbędnych do funkcjonowania i rozwoju.

Ciężko sobie wręcz wyobrazić by świadomy nacjonalista polski zajmował w tej sprawie inne pozycje. Oczywiście, nie ma nic nagannego w poszukiwaniu sojuszników po stronie litewskiej, problemem jednak jest to, że wśród ichniejszych nacjonalistów stanowisko propolskie należy do rzadkości. Kondycja mniejszości polskiej w tym kraju musi być dla nas istotniejsza niż brany na sztandary antyszowinizm, mimo że prostacka nienawiść do narodu litewskiego również powinna zniknąć z naszej retoryki.

To samo zresztą, rozwiejmy wątpliwości, dotyczy stosunku do Ukraińców, różnica jednak polega na zupełnie innej skali problemu. Państwo ukraińskie zorganizowanych prześladowań Polaków po prostu nie prowadzi, a Ukraińcy są wobec naszych rodaków, żyjących na terenie dzisiejszej Ukrainy nastawieni z grubsza pozytywnie – Polacy stanowią tam dość dobrze zintegrowaną część społeczeństwa. To, że sprzyja to nieraz ich (dobrowolnej) asymilacji to już inna sprawa, ale i tu, w przeciwdziałaniu temu procesowi leżeć powinno jedno z zadań polityki państwa polskiego. Podobnie sprzeciw wobec szowinizmu oraz rewizjonizmu granic nie oznacza automatycznie konieczności zapominania o naszym dziedzictwie historycznym na dawnych Kresach. Jasnym jest natomiast, że plaga ukrainofobii, podsycanej na ogół przez osoby, nie mające nic do powiedzenia na temat ukraińskiej historii czy łączących nas z Kijowem geopolitycznych interesów jest czymś, co należy zwalczać.

Na koniec postawmy sobie dość istotne, choć zupełnie dziś hipotetyczne pytanie. Co będzie jeśli, po domniemanym zwycięstwie nacjonalizmów nad „systemem” w każdym kraju Europy, przyjdzie poszczególnym nacjonalistycznym rządom prowadzić narodową politykę? Czy ktoś naprawdę wierzy, że wszystko będzie odbywało się na takiej zasadzie jak zjazdy kolejnych nacjonalistycznych międzynarodówek albo koncerty kapel z nurtu WP? Przyszłości oczywiście nie znamy, intuicja niżej podpisanego podpowiada mu, że wszelkie paneuropejskie projekty zjednoczenia w jednym organizmie państw nacjonalistycznych wydają się mieć mało wspólnego z rzeczywistością. Raczej po prostu mielibyśmy do czynienia z powrotem do starej konkurencji między narodami, nie zaburzanej liberalnym bredzeniem o „wartościach europejskich”. To co może tę konukrencję łagodzić, czynić ją bardziej etyczną niż znane z XX wieku krwawe jatki i wyrzynanie sąsiadów za to tylko, że mówią innym językiem, to wyższy stopień świadomości moralnej. W mojej ocenie sprzyjać jej może pogłębienie chrześcijańskiej tożsamości społeczeństw, co samo w sobie wydaje się w warunkach dziś panujących abstrakcją. Z drugiej strony sprzyjać mu może właśnie antyszowinizm – powszechne zrozumienie, że realizacja interesów narodu nie może wyrażać się w zbrodniach, że nacjonalizm nie musi wiązać się z nienawiścią. Być może brzmi to nazbyt idealistycznie, ale to ona go wewnętrznie niszczy, a jeśli pozornie wzmacnia, to doprowadza do wyrodnienia. Jej konsekwencje Europa oglądała w minionym stuleciu wiele razy i naprawdę nie ma do czego wracać. Wiemy z historii dobrze, że (niemożliwa do wyeliminowania) rywalizacja między narodami może odbywać się w różnych warunkach, na wiele sposobów i sprzeciw wobec szowinizmu mógłby się przyczynić do jej ucywilizowania.  

Zwalczajmy bezproduktywny i zidiociały szowinizm w naszych szeregach, ale nie ulegajmy pokusie, że idea państwa realizującego narodowe interesy należy do przeszłości, że słuszne hasło solidarności i współpracy nacjonalistów rozwiązuje wszystkie problemy międzynarodowe. Krytykujmy głupotę, ale uważajmy by samemu w nią nie popaść.

Jakub Siemiątkowski