Szturm1

Szturm1

Czy polscy nacjonaliści przegrali ostatnią dekadę? Nie sposób na to odpowiedzieć. Historyczne wydarzenia zmieniają się. Często spoglądamy z innego dystansu i widzimy je inaczej. Nie sposób odpowiedzieć czy przegrali, bo taką ocenę można wystawić po około kilkudziesięciu latach.

 


Jednak trzeba przyznać jedno. Była to na pewno dekada zmarnowanych szans. Dzisiejszy kryzys to skutek niewykorzystania szans. Gdy potencjalność zmierza ku kulminacji, a ta nie następuje, naturalne jest to, że entuzjazm i zaangażowanie opada.          

Skutki kryzysu ruchu nacjonalistycznego w Polsce zazwyczaj diagnozowane są w identyczny sposób. Szczytowym przykładem jest mocno rozliczeniowy tekst redaktora naczelnego Grzegorza Ćwika. Wskazuje on w nim, że zabrakło nam:   
- określenia celu, którym nie powinna być subkulturyzacją tylko dotarcie do przeciętnych obywateli,    
- brak struktur mogących trwale działać,     
- pogrążenie w wewnętrznych tematach, hermetycznych dla ludzi z zewnątrz,    
- epatowanie symbolami zamiast realnymi działaniami.      

Uważam, że powyższe tezy – powtarzane przez wielu innych publicystów, choć zazwyczaj w dużo gorszym stylu – są błędne i w zasadzie sprowadzają się do błędu „zielonej trawy u sąsiada”. Tak jakby autorzy tych pomysłów uwierzyli, że wystarczy zmienić wajchę o 180 stopni, skopiować działalność skrajnej lewicy i wszystko się uda? Wszystko? Tylko co?            

Działalność lewicy w Polsce nie jest usłana różami – i nie chodzi tylko o możliwość sporadycznego napotkania narodowych wolontariuszy. Jeśli ktoś wierzy, że zbuduje duży sklep i sytuacja się zmieni to jest w błędzie, taki sklep może pozostać pusty. Dlaczego tak się stanie? O tym właśnie jest ten tekst.         

Dlaczego nacjonalizm jest w (czasowym) odwrocie? Nie dlatego, że jest biedny, niezrozumiały przez normików albo zamienia się w subkulturę. Moja diagnoza jest następująca.           

Pierwszą przyczyną braku znaczącego przełamania w dekadzie 2010-2020 było fakt, że osoby decyzyjne organizacji narodowych w tym czasie: głównie ONR i MW nie należały do kreatywnych, twórczych i gotowych do ciągłego wykreowania nowych koncepcji. Uczciwie trzeba przyznać – fakt upolitycznienia na jakiś czas kibiców piłkarskich prześladowanych przez ówczesny rząd – był jednym z kamieni milowych dla sukcesu ich marszu. Ale jak wykorzystali (zmarnowali) ten potencjał, to już zakrywa o pomstę do nieba.        

Skupienie zainteresowania narodowców na historii czy też ekonomii spowodowało to, że postrzegali rzeczywistość w zbyt wąski sposób. Osoby zainteresowanie historią uznały, że są one w stanie odczytać idealny model organizacyjny jakim ich zdaniem wypracowała przed wojenna endecja, powielić go dostosowując do dzisiejszych warunków i w ten sposób osiągnąć cel. Alternatywnie można powiedzieć, że gdy odnosi się sukces, trudno zmienić coś w sobie. Nacjonaliści padli ofiarą tendencji, która proponuje redaktor naczelny. Zainteresowania wszystkimi, tylko nie sobą. Dużo złego przyniósł narodowy populizm w negatywnym tego słowa znaczeniu. Organizatorom manifestacji wygodniej było robić po raz piąty historyczne obchody jakiegoś tam wydarzenia, pokazać się w mediach, podebrać trochę chwały wychwalanym bohaterem. Na pytania dlaczego krzyczymy po raz kolejny hasła o sierpach i komunie, odpowiadali, że ludzie się zrażą i drugi raz nie przyjdą, a i ludzie nowych haseł nie znają i nie zrozumieją. Redaktor naczelny mówi, żeby docierać do normików. Ale w jakim celu? Przecież nowych ruch polityczny powstaje na kontrowersji, dymach i dopiero po latach ukształtowania idzie w centrum. Wie to nawet Sławomir Mentzen, gdy opowiada dlaczego orkowie pobiją profesora Gwiazdowskiego. Moim zdaniem właśnie polscy nacjonaliści za bardzo chcieli być z ludem, zamiast sprawić aby to ludzie chcieli być z nimi – poprzez swoją atrakcyjność, sprawczość i elitarność. Za bardzo obniżali standardy strasząc się, że „zwykli ludzie” (jakby gdziekolwiek tacy istnieli, zwłaszcza w 2020 roku) zrażą się do ich ruchu i nie będą go wspierać. A prawda jest taka: ludzi odpolitycznionych nie interesuje działalność polityczna, więc według mnie absurdalnie jest kierować do nich swoją główną działalność. Świetnie to wygląda podczas strajków ekonomicznych, gdy rozczarowana lewica odkrywa że związki zawodowe i pracownicy, których chciała wesprzeć aby ich przechwycić, w ogóle nie są zainteresowani niczym oprócz swojej podwyżki. Prawda jest też taka, nie zbudujemy nowego ruchu opierając się na anonimowych normikach. Ich zainteresować można będzie swoją działalnością w razie jakiegoś wielkiego kryzysu. Tu po prostu wykazuje się różnica pomiędzy mną a redakcją Szturmu, bowiem – jak pewnie zawodowi antyfaszyści byliby zdziwieni – Szturm zawsze był ultrademokratyczny. Podobnie mówiąc krótko, wbrew twierdzeniom red. nacz. Ćwika cel w poprzedniej dekadzie był wyraźnie zaznaczony i społeczne oczekiwanie od liderów i osób decyzyjnych było szeroko manifestowane. Celem tym było obalić Republikę Okrągłego Stołu. To, że to nie udało się jest prostą przyczyną dzisiejszego kryzysu.                                     
           
Tak jak już wskazywałem jedną z podstawowych przyczyn obecnego kryzysu jest to, że narodowi liderzy wielokrotnie zawiedli. Tutaj nawet nie chodzi o to, że zawiedli – bo każdy z nas ma chwile słabości i skłonności do powtarzania błędów. Jeszcze groźniejsze okazało się to, że im po prostu w pewnym momencie zabrakło pomysłów i kreatywności w ich kreowaniu
i przeprowadzaniu. Bardziej opłacało się powtarzać utarty schemat. Ale jak to w życiu często bywa – kto nie idzie do przodu, odkrywa że nagle cofnął się.                  
           
Dlatego w tym kontekście tekst redaktora naczelnego jest o tyle nie trafiony, bowiem pomija powyższą diagnozę. My cofamy się do tyłu. Dlatego według mnie należy najpierw na nowo stworzyć poprawnie działający czwarty sektor, czyli to co w poprzednich latach nacjonalistom wychodziło.          
           
Przechodząc po tym przydługim wstępie, przedstawiam moją diagnozę. Za nasz kryzys odpowiadają:  
1. Liderzy, którym zabrakło woli, pomysł i kreatywności aby w odpowiedni sposób zarządzać rozwijającym się ruchem.             
2. Związana z powyższym archaiczna ideologia „neoendecji”, w której to podjęto karkołomną próbę wdrożenia ideologii powstałej w zupełnie innej epoce, do współczesnej, polskiej rzeczywistości politycznej. Nieatrakcyjna i nieodpowiadająca w żaden sposób na wyzwania współczesności ideologia jest jedną z przyczyn naszego kryzysy. Stąd postuluję otwarte zerwanie i odcięcie się od tradycji endecji, pozostawiając jej dzieje historykom. Wielokrotnie była już mowa na łamach Szturmu na temat archaiczności endecji z punktu widzenia współczesności. Ja bym pokrótce wskazał na poboczne zaszłości, które negatywnie wpływały na naszą rzeczywistość i codzienny aktywizm. Jest to przede wszystkim „endecki realizm”, będący słowem wytrychem pod które można podstawić każde dowolne słowo. Po drugie to swoiste przekonanie – wynikające z genezy endecji XIX wieku, z którą nie mamy bezpośrednio nic wspólnego tak jak z budową piramid, iż nacjonalizm musi iść do ludzi, musi im się podobać, musi być ludyczny ergo ultrademokratyczny (nawet gdy przybiera ekstremistyczną symbolikę lub hasła itp). Swoiste warcholstwo, którego przedwojenna endecja była kontynuatorem w naszych dziejach, odbija się także we współczesnej działalności, zwłaszcza w momencie gdy nacjonalizm „konfederacyjny” poszedł otwarcie na współpracę ze środowiskami Korwina, nazywającymi się „wolnościowcami”. 
3. Ostatnia przyczyna mogłaby anulować powyższe. Po prostu po 2015 roku nacjonaliści samoczynnie zaniechali aktywnej działalności. Podstawą ruchu jest kreowanie wydarzeń, sytuacji. Gdy ich zaczyna brakować, gdy ruch staje się tylko reaktywny, siłą rzeczy słabnie i w końcu upada. Zamiast być awangardą, wykreować nową jakość pod rządami PiSu, ulice zostały oddane nowym, dziwnym lewakom, a przestrzeń kontestacji rządzącej partii. To jest najpoważniejsza wada i co najważniejsze – zależna wyłącznie od nas samych. Nacjonaliści przestali robić to co do nich należało, chcąc stać się kolejnym klubem jagiellońskim, zamiast dalej działać w zakresie czwartego sektora. Wygasła pewna pasjonarność, która była nieodłączoną towarzyszką polskich nacjonalistów we wcześniejszych latach. Różne tego były powody: wsparcie rządzącej partii zwłaszcza na obszarze samorządów, która preferowała mniej radykalne środki wyrazu, zmęczenie materiału, brak kreatywnych i nowych pomysłów oraz środków wyrazu.            

Jak rozwiązać problemy, które wskazał redaktor naczelny? Odpowiedź znajduje się w punkcie trzecim tego tekstu. Warto jeszcze dodać, że powstanie Szturmu to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się polskiemu nacjonalizmowi w ostatniej dekadzie.        

 

Paweł Suchodolski

 

Środowiska spod znaku tęczowej szmaty przekroczyły kolejną granicę. Były już parodie Mszy świętej na paradzie równości, tęczowa "aureola" na wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej zrobiła bardzo dużą karierę i stała się jednym z ulubionych symboli piewców "tolerancji".

 

Pierwszy raz usłyszałem o sprawie jadąc samochodem - włączyłem radio, żeby posłuchać jakiejś muzyki. Słysząc, że "organizatorzy akcji mieli jako cel walkę z homofobią", myślałem, że zrobili jakieś "warsztaty równościowe" czy coś w tym rodzaju. Okazało się jednak, że chodzi o  sprofanowanie figury Chrystusa na krakowskim Przedmieściu, a także zawieszenie tęczowej szmaty na kilku innych ważnych pomnikach - między innymi Józefa Piłsudskiego, Wincentego Witosa, Mikołaja Kopernika  czy warszawskiej Syrenki.

 

Media widząc, że cała sprawa nie przysporzy raczej sympatyków piewcom "tolerancji", postanowiły sprawę przemilczeć. Co prawda Onet opublikował tekst o "przyozdobieniu" figury Chrystusa tęczową flagą, ale poza tym raczej cisza. Portal na O. znany jest z tego, że zawsze walczy na pierwszej linii frontu ideologicznego, tym bardziej znamienne jest, że poza tym jednym newsem, nie grzał tematu - redakcja słusznie zauważyła, że "Stop bzdurom" przesadza z bezczelnością i czytelnicy Onetu nie są jeszcze gotowi na chwalenie takich wybryków, tym bardziej, że jest to portal skierowany do masowego odbiorcy i codziennie przeglądają go miliony Polaków, bardzo często odległych od lewicowo-liberalnej ekstremy, na wszystko jednak przyjdzie czas. Zauważmy jednak bardzo ważną rzecz. NIGDY nie spotkałem się z sytuacją, w której liberalna lewica, także ta najbardziej "umiarkowana" i mainstreamowa potępiłaby radykalnych harcowników. Zawsze ich chwalą, usprawiedliwiają, a kiedy już naprawdę przesadzą próbują niuansować sprawę, i jednocześnie zadbać, aby nie została przesadnie nagłośniona. Jest to taktyka całkowicie zrozumiała i słuszna, za kilka lat pewne rzeczy już nikogo nie będą szokowały. Harcownicy swoją bezczelnością badają teren, dzięki temu ci bardziej "umiarkowani" widzą na ile mogą sobie pozwolić, a granica społecznej akceptowalności coraz bardziej się przesuwa. Jeszcze dziesięć lat temu oczywistym było, że „gejostwo" jest obrzydliwe, pod żadnym pozorem nie można dać im dzieci. Dzisiaj poparcie dla tak zwanych "związków partnerskich" jest już powszechne, a i stosunek ludzi do adopcji przez tego typu pary staje się coraz bardziej przychylny. Teraz przypomnijmy sobie 11 listopada 2017 roku i wyciągnijmy wnioski. Paniczne odcinanie się i potępianie haseł Czarnego Bloku i słów rzecznika Młodzieży Wszechpolskiej. Widzimy jak na dłoni różnicę między zwycięzcami, a przegranymi, tymi, którzy chcą zmieniać świat, wierzą w swoje racje (jak błędne i szkodliwe by nie były) i zamierzają o nie walczyć, a tymi, którzy już przegrali, bojąc się łatki "faszystów", "radykałów", "rasistów". Właśnie dlatego ponosimy klęskę na wszystkich frontach. Odnośnie konserwatywnej i koliberalnej prawicy nie należy mieć złudzeń, to nasz wróg. Natomiast tak zwani "systemowi narodowcy" popełnili wszystkie błędy, jakie tylko mogli. Pokazali, że nie mają jaj i woli walki, a strona lewicowo-liberalna doskonale ten przekaz zrozumiała. Jedynym racjonalnym krokiem jaki mogli w listopadzie 2017 roku podjąć liderzy RN-u było stwierdzenie, że "w tych hasłach nie widzimy niczego złego, naród to wspólnota organiczna, połączona wspólnym pochodzeniem, językiem, kulturą. Nie widzimy w Czarnym Bloku niczego co nawoływałoby do nienawiści czy propagowało totalitarne ideologie." Po drugiej wojnie światowej europejska prawica kapituluje na każdym polu, bojąc się samego posądzenia o "faszyzm", "rasizm" czy "radykalizm", ta sama choroba dotknęła też jej polskich przedstawicieli, niestety również ze skrzydła narodowego.

 

Trzeba jasno powiedzieć - im nie chodzi o tolerancję! Chcą narzucić wszystkim swój sposób myślenia. Owszem mogą płaczliwie pisać, że "LGBT to ludzie, a nie ideologia", jednak widzimy, że ich działania mają na celu walkę z religią (to właśnie Katolicyzm jest w Polsce główną przeszkodą dla zmian obyczajowych, a mimo postępującej laicyzacji społeczeństwa Kościół zachowuje dość duże wpływy, z których niestety za bardzo nie korzysta, obierając taktykę defensywną), nieprzypadkowo ofiarą ostatniej prowokacji padłą figura Chrystusa na Krakowskim Przedmieściu, nieprzypadkowo z taką lubością profanują wyjątkowo ważny dla Polaków wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej czy robią parodię Mszy św. na paradzie równości. Wiara ma szczególny wpływ na nasz naród, który dzięki niej nie uległ jeszcze ostatecznemu zepsuciu (chociaż proces ten postępuje w zastraszającym tempie).

 

Oni nie są tolerancyjni! Środowiska liberalno-lewicowe używają słowa tolerancja zamiast przecinka, jednak ich postawa jest jej całkowitym zaprzeczeniem. Jawnie głoszą nienawiść do wszystkich, którzy mają czelność nie zgadzać się z ich poglądami. Najjaskrawszy przykład widzieliśmy po niedawnych wyborach prezydenckich, kiedy odczłowieczali "bezrobotny Ciemnogród z Podkarpacia głosujący na Andrzeja Dudę". Pamiętamy nagranie z parady równości, że "stare kurwy muszą wymrzeć". To nie jest tolerancja.

 

Owszem, my też jesteśmy nietolerancyjni, ale jesteśmy w tym uczciwi. Jasno mówimy, że nie tolerujemy zła. Bez hipokryzji. Natomiast zadajmy sobie pytanie czy ich hipokryzja przeszkadza komukolwiek poza "radykalną prawicą"? Nie? No właśnie.

 

Chciałbym wyrazić nadzieję, że w końcu przesadzą i ludzie zrozumieją jak obrzydliwe są to środowiska. Jednak na to liczą jedynie naiwni, usłużne media zawsze wyciszą zbyt oczywistą przeginkę. Dlatego musimy podjąć rękawicę i zmobilizować naród do walki. Nasi przeciwnicy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że obecnie trwa wojna. Wojna o kształt naszego społeczeństwa, które w ostatnich latach coraz bardziej zaczyna przypominać zdegenerowane społeczeństwa Zachodu, z których jeszcze niedawno się śmialiśmy. Dlatego konieczne jest, aby w końcu prawica, konserwatyści, katolicy zrozumieli, że nie bierzemy udziału w zwyczajnym sporze światopoglądowym, jesteśmy w stanie wojny. :Jeżeli tego sobie nie uświadomimy, za kilka lat polska prawica zacznie opowiadać się za "małżeństwami" jednopłciowymi, choć może jeszcze bez adopcji dzieci.

 

Tęczowa bezczelność jest nie tylko irytująca, jest przede wszystkim skuteczna. Radykalizm, bezkompromisowość, wola walki, przekonanie o swoich racjach, kreatywność, umiejętne granie kontrowersją pokazują normikom, że "ci goście są fajni, widać, że im zależy, są spoko", przede wszystkim jednak machina medialna, a także wielkie korporacje ułatwiają im walkę. Na takie wsparcie liczyć oczywiście nie możemy. Jednak analiza metod, bezkompromisowość, kreatywność i zapał nie kosztują.

 

Sześciobarwna tęcza jest bardzo ładna, ale tylko wtedy, kiedy płonie. W każdej innej sytuacji jest po prostu obrzydliwa. Naszym celem musi być uświadomienie społeczeństwu, że LGBTRTVAGD to nie biedna uciskana mniejszość, której zależy tylko na normalnym życiu bez prześladowań ze strony "faszystów" i katolickiego kleru. Że "gej" to nie miły celebryta czy sympatyczny bohater popularnego serialu. Musimy za wszelką cenę nagłaśniać każdy przypadek pedofilii wśród homoseksualistów, każdą profanację, wszystko, co może zgorszyć i oburzyć. Chcąc ocalić w miarę normalne społeczeństwo musimy zohydzić przeciwnika, ukazać jego moralną degenerację, . Oczywiście musimy zadbać o wygląd tego przekazu, jego profesjonalizm, sprzyjające tęczowym media zrobią wszystko, aby każdego przeciwnika "postępu i tolerancji" przedstawić jako zdewociałego szura lub wstrętnego "nazistę". A jak doskonale wiemy systemowa prawica, także ta narodowa, nie jest zbyt chętna do pomocy. Choć narodowcy jeszcze mówią, że parady równości są złe (ogółowi prawicy już od dawna nie przeszkadzają).

 

 

Maksymilian Ratajski 

Budzę się z marazmu, jakbym był po ostrym piciu. Myślę, że to może być kac, ale na pewno to nie on. Ja w zupełności nic nie piłem. Jestem. Osiągnąłem cel. Udało się, odkąd mam syna. Zrobiłem to dla niego. Rzuciłem fajki. Rzuciłem alkohol. Jestem czysty. Bez uzależnień. Jak na nasze czasy, to spory sukces osiągnąłem pod tym kątem, mój drogi pamiętniku.


Budzę się rano i patrzę na moją żonę. Ledwo śpi po ostatnich wydarzeniach w nocy. Spokojnie leżę. Patrzę na nią. Nie chodziło tu o zemstę, to jest dla małostkowych ludzi. To nie była vendetta w stylu włoskim. Po prostu, to była sprawiedliwość w czasach, kiedy państwo ma nas w dupie i broni bandytów. Niestety musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Drogi pamiętniku, muszę cię niestety zamknąć. Ktoś się dobija do drzwi z rana. Bardzo to dziwne, ale spodziewałem się tego. W końcu zrobiłem coś, wbrew utartym schematom, dogmatom, czy innym wypierdom tego systemu, który swą propagandą „karmi nas dobrobytem”, a tak naprawdę wysysa z nas wszystkie możliwe opcje społeczne. Obdziera nas z duszy i wprowadza w stan krótkiej euforii, abyśmy nie mogli myśleć racjonalnie. Dlatego wyszedłem z nałogów i zobaczyłem świat brudny, i obdarty ze skóry społeczeństwa, w imię nowych dogmatów religii, jaką jest nauka, mózgozjeby pracujące dla megakorporacji. Dla tych ostatnich liczy się tylko zysk. Człowiek jest marionetką. Lalką, którą możesz zamienić na lepszy model. Tak wygląda świat...


...


Nie dokończył zdania. Ktoś uderzył z impetem drzwi, z buta. Nagle do pokoju wpadają służby specjalne. Młodego ojca, Jaromira do ziemi przygniata kolano. Gość w uniformie. Nie widać twarzy. Czarny nowoczesny strój od Amerykanów. Pierwsze pancerze wspomagane weszły na rynek. Dziwnie wyglądają, gdy na nie zerkasz z boku. To nie żaden „Fallout” czy „Stalker”. Serwomotory podpięte tak jakby do skóry. Bardziej to jest biomechaniczny skafander. przypomina tego typka z filmu „Elysium”, z 2012 roku. (Koniecznie obczaić musisz, jak nie widziałeś!)


Wracając co do Jaromira. Wpadła ekipa, bo to według systemu „terrorysta”, „faszysta”,„homofob”, no i biały, więc z automatu „rasista”. Ma łysą czachę, ale nie jest skinheadem. Nie czci Adolfa Hitlera i nie ma jego portretu w domu. Po prostu zrobił to, co by zrobił każdy mężczyzna, jeśli ktoś krzywdzi jego ukochaną. Akt sprawiedliwości, w czasach, gdzie na trackach xanax, depresja, i inne duperele przepychane przez system, ściągające cywilizację europejską w dół, z którego wyjść będzie trudno, ale miejmy nadzieje, że będzie to możliwe.


...


- Kochana Dobrawo, wychodzisz dzisiaj na miasto?
- Tak mój mężu Jaromirze. Będę z koleżankami w pizzerii. Wiesz chcemy się spotkać, dawno się nie widziałyśmy. Musisz zrozumieć że niedawno urodził się nam syn. Dobrze, że śpi. Nie będziesz miał problemów z przebraniem go, jeśli coś narobi w pory?

- Nauczyłaś mnie jak to robić. Pokazałaś filmy na youtubie. Wiesz że mamy zupełnie inne czasy. Musimy się uzupełniać w małżeństwie, tak jak nas uczył psycholog na kursie przedmałżeńskim.

Dobrawa ucałowała Jaromira w czoło. Młode małżeństwo namiętnie okazywało sobie uczucia w czasach, gdzie degeneracja społeczna poszła w zastraszającym tempie. Ludzie zwariowali. Nowa dekada, kiedy ludzie wszczepiają sobie implanty pochodzenia zwierzęcego. Kocie oczy wyostrzające wzrok. Psi słuch, czy węch. Bardzo to kosztowne, ale usprawnienia powoli wchodzą na rynek. A na czarnym rynku, są inne „ulepszacze”, które niestety szwankują, a ludziom odpierdala w deklu. Dla przykładu wszczepiają sobie gen świni odpowiedzialny za orgazm, i podczas wylotu spermy dochodzą przez... pół godziny. Czyste zwyrolstwo w czasach, kiedy gangi ze strefy "no go" plądrują i gwałcą już w Polsce. Tak wygląda nadczłowiek? Czy to już jego upadek?


Policja ma to w dupie, a rząd nie ma pomysłu. Smerfy wolą żulowi wystawić mandat, niż się ciągnąć po sądach, za to, że zamkną kogoś ze strefy „no go”, bo to już „rasizm”. Poprawność polityczna i jej kaganiec rozwinął się w naszym świecie jeszcze bardziej. Jak rak trawi Europę. Minęła tylko dekada a w Polsce mamy podobny syf, jak we Francji w 2020 roku. Płoną samochody. Dochodzi do kradzieży. Media megakorporacji milczą... A szary człowiek, do tego biały, jak to brzmi „rasistowsko”, ma gorzej u siebie, niż przybysz z Afryki, Azji czy nawet z kontynentu amerykańskiego.  Tak dokładnie jest teraz u nas...


Polska niedawno otworzyła granice dla „Meksykańców”. „Gringo” pada z ust co chwila, chociaż to my jesteśmy rdzennym ludem w Europie. A czemu przybyli latynosi do Polski? W imię „wolnej demokracji” oczywiście... W postaci murów, na granicy USA-Meksyk. To już nie są druty kolczaste z podpiętym prądem. Tam są mechaniczne potwory. Bestie ze sztuczną autonomiczną inteligencją. Zabijają oceniając kto ile ma melaniny... Jak masz jej za dużo to cię atakują. Powtórzę jeszcze raz. Tak wygląda „demokracja” w „praktyce”.


Ciekawe. Jak patrzysz w wiadomościach informacje na ten temat. Amerykańscy żołdacy... Wszyscy biali. Czemu nikt tutaj nie czepia się o rasizm? A bo to wina nowej technologii, które mądre głowy nie potrafią obejść...


...


Winny całej sytuacji w Polsce oczywiście spierdolony system i dyktat „Pax Americana”. Pomimo tego, że pomału się kończy, to nasze przydupasy, przy korycie, i tak wychodzą z demoliberalnym syfem. Sprowadzili Hindusów, Turków i Tajów do pracy. Z tymi ostatnimi był najgorszy problem, bo nagle na ulicach pojawiła się dziecięca prostytucja i transy z piersiami i przyrodzeniami. Początkowo policja ich karała za to. Potem „Wielki Brat zza morza” powiedział „nu nu nu, nieładnie, rasizm, ogarnijcie to”. To zaprogwamowane mózgi poprawnością polityczną zrobiły nam syf w Polsce...


To nie jest też tak, że mam coś do tych ludzi, jako narrator tej zastanej naszej posranej rzeczywistości, opisuję jak jest... Po prostu, im więcej obcego etnosu w innym etnosie, to co się dziwić, że dochodzi do takich akcji. To jest po prostu naturalne i niezmienne od lat. W ten sposób chcą globaliści rozpieprzyć ostatnie państwa narodowe. Szuria? Teorie spiskowe? Skądże znowu.


Homo-etniczność na świecie zamiera. Jedynie zachowała się w Chinach, bo tam komuchy żądzą… Europa gnije na naszych oczach, a stara zasada, z czasów rzymskich, „dziel i rządź” nadal aktualna. Udała się też w Polsce. Kapitalizm powywracał politykom w głowach. Przestali dbać o swoich. Zaczęli dbać o to, co powie nam „Wielki Brat zza morza”, żeby nie było sankcji. Ale z drugiej strony sami mają problem, bo mają wojnę hybrydową z Meksykiem.


...


Dobrawa wyszła na miasto. Pogadała z koleżankami w pizzeri. Wyszła około północy z pizzeri. Starała się omijać strefy „no go”. Miała przy sobie gaz pieprzowy, od męża. Uśmiechnięta młoda mama wraca na kwaterę. Nagle słychać uderzenie i trzask. Pada na ziemię. Ciemiężca uderzył ją w tył głowy. Zabrał za winkiel. Otumaniona nie miała jak się bronić. Zaczął dobierać się do niej. Zrobił co miał zrobić i zostawił ją na miejscu.


...


- Kochanie co się stało wczoraj na mieście? To jest tragedia!
- Muszę iść na badania. Napadli mnie i chyba... Nie mogę o tym mówić. Ja już ryczę. Zobacz co się ze mną dzieje! To jest nie do wytrzymania!
- Co się dokładnie stało? Opowiedz mi kochanie, wiem, że jest to trudne. Ale muszę wiedzieć!, aby działać dalej z tym kurestwem!!!
- Ogłuszył mnie... i zgwałcił. Coś wycieka mi z dołu...
- A to skurwysyn najgorszy! Widziałaś napastnika?
- Ogłuszył mnie mężu mój. Nie wiem co mam robić...
- Jedziemy na obdukcję, Dobrawo. Nie ma co czekać.


...


Lekarz na miejscu stwierdził gwałt. Jaromir zacisnął pięści. Poczuł jednocześnie chęć zemsty, ale nie chciał się tym upadlać. Poczuł zew sprawiedliwości. Sprawiedliwości na rzecz młodej matki. Sprawiedliwości dla młodego syna. Sprawiedliwości dla każdego Polaka, bo każdy z nich może paść ofiarą bydła ze stref „no go”. A ty, co byś zrobił?


...


Mój drogi pamiętniczku. Tu Jaromir. To mój pierwszy wpis do Ciebie. Rozpocząłem moje prywatne dochodzenie. Zebrałem informacje na temat gwałtów przy strefie „no go”, w centrum Lublina. Już wiem, kto dokonał tej zbrodni. Nazywa sięJoseph Gübelz. Turek niemieckiego pochodzenia. Działamy.

Zaplanowałem strategie. Atakuje przeważnie między godziną 23 a 1 w nocy. Atakuje samotne kobiety, ogłuszając je a potem gwałcąc. Robi to jakimś narzędziem. Na pewno to nie baseball, bo by na miejscu zabił. Jeszcze nie stał się takim zwyrolem, aby bawił się w nekrofilię, ale znam takie przypadki we Wrocławiu. Te kurwy się rozpasły u nas a policja ma to w dupie!


Co do tego narzędzia, którym uderza w tył głowy, to raczej sztacheta, albo jakiś kij. To jest mało ważne. Ja jestem przygotowany. W plecaku mam maczetę. Naostrzyłem ją osełką. Trzeba działać. Pewnie wezmą mnie za wariata, jak tego dokonam, będę musiał się ukrywać pod maską w kominiarce, może mnie nie znajdą. Ubrany cały na czarno zlewam się niczym Batman z mrokiem nocy. Tak przynajmniej to planuje. Dobra. Działamy. Nie ma na co zwlekać. Niech sprawiedliwości, stanie się zadość!


2 września 2050 roku.



P.S.
O nawet nie wiedziałem, że to rocznica początku bitwy pod Chocimiem z 1621 roku. Ta datą rozpierdala mi system. Trzeba działać!


...


Jaromir poszedł w to samo miejsce, gdzie miesiąc wcześniej, dokonano aktu wandalizmu na jego żonie. Wandalizmu. Jak to brzmi w ustach dziennikarzy, jak ci gwałcą żonę? Bynajmniej źle. Jaromir założył kominiarkę i ubrał się w czarny strój. Stanął przy winklu jednej z klatek. Praktycznie najebani ludzie omijali go szerokim łukiem myśląc, że jest resztą struktury budowli. W końcu mrok robi swoje, a słabe oświetlenie pomogło mu się ukryć. Warto dodać, że w  tym miejscu gdzie stał, nie było żadnego światła ani latarni.


Jaromir zapomniał wspomnieć w pamiętniku, że zakupił najnowszy model noktowizora z możliwością termowizji. Bardzo było mu to pomocne, kiedy hakerski program, który sam zamontował, pomagał mu wyczuwać feromony genetyczne danej obserwowanej jednostki. Wyglądało to mniej więcej tak, że jak patrzył na Polaka to wiedział, że to Polak. Gdy patrzył na obcokrajowca to wiedział, czy to jest Niemiec, czy Turek. Oprócz tego, wykrywanie kodu DNA, przez wydzieliny, jak ślina, smarki, ułatwiały w wykonaniu zadania. W znalezieniu gwałciciela. W końcu miał kawałek jego spermy. Raczej nie zmutował w przeciągu miesiąca. Jeszcze nie ma takiej technologii na tym świecie, na 2050 rok. Zobaczymy, co się wykluje z tej sytuacji następnym razem.

 

Autor:

Patryk Paweł Płokita


W niniejszym eseju przedstawię krótkie sylwetki kolejnych czterech pisarzy współczesnych, których twórczość może zainteresować czytelników „Szturmu”. Jako wstęp pozwolę sobie powtórzyć to, co napisałem w części pierwszej: „należy od razu zaznaczyć, że żaden z wymienionych tu autorów nie deklaruje się otwarcie jako nacjonalista. Co więcej – prawdopodobnie żaden z nich nie jest potajemnie nacjonalistą, choć część z nich sympatyzuje z naprawdę antysytemowymi ideami i ruchami; niektórzy w o wiele większym stopniu niż mogą otwarcie przyznać, jeśli chcą wciąż publikować i sprzedawać swoje książki”.

Przeciw samobiczowaniu białych

Pascal Bruckner jest jednym z najpoczytniejszych francuskich pisarzy, jednak nie jest zbyt znany poza granicami Francji. Jego twórczość stanowią niezłe powieści oraz bardzo ciekawe i bardzo kontrowersyjne eseje. Bruckner zaliczany jest do tzw. „nowych filozofów” (nouveaux philosophes) – grupy francuskich intelektualistów, którzy doszli do głosu w latach 1970 i których tak naprawdę łączy jedynie sprzeciw – sprzeciw wobec poprzednich pokoleń francuskich intelektualistów, ich fascynacji marksizmem, uwielbienia dla komunizmu, bratania się z elitami, czy zamykania się w bezpiecznej wieży z kości słoniowej. Nowi filozofowie wystąpili przeciw trzem największym wówczas szkołom intelektualnym we Francji: klasycznym marksistom, egzystencjalistom oraz postmodernistom.


Nowi filozofowie oczywiście nie są już tacy nowi, a obecnie głównie znani są z publicznego popierania obecnego francuskiego (a właściwie anty-francuskiego) establishmentu. Jednak Pascal Bruckner mocno odstaje od swoich dawnych kolegów, co może być spowodowane faktem, że jako jeden z niewielu nowych filozofów rzeczywiście jest Francuzem. Bruckner uderza w tony „konserwatywne”, a przede wszystkim „anty-lewicowe” i „anty-intelektualne”. Jego największym wrogiem jest jednak zachodni masochizm i samobiczowanie się białych ludzi.

W swoim najbardziej znanej książce, niewydanym po polsku eseju „Le Sanglot de l'homme blanc. Tiers-Monde, culpabilité, haine de soi” („Płacz białego człowieka. Trzeci Świat, poczucie winy, samonienawiść”) krytykuje naiwne wyobrażenie francuskich i zachodnich „elit” intelektualnych o dobrych ludziach z Trzeciego Świata kolonizowanych przez złych i okrutnych Europejczyków. Bruckner uważa, że zachodni intelektualiści potrzebują bożka, którego będą mogli czcić – gdy upadł mit wspaniałego sowieckiego komunizmu, nowym bożkiem stali się „inni” - mieszkańcy Afryki, Azji i Ameryki Południowej, prześladowani przez białych kolonialistów. Intelektualiści napisali wówczas na nowo historię Europy, w której dali upust swojej samonienawiści i poczuciu winy, a następnie zaczęli wymuszać wiarę w ten nowy mit na całym społeczeństwie.

Po ponad 20 latach Bruckner napisał kontynuację tego eseju – wydaną po polsku książkę „Tyrania skruchy. Rozważania na temat samobiczowania Zachodu”. Tutaj Bruckner uderza już w  znany nam dobrze wymuszony multikulturalizm, który stał się oficjalną ideologią anty-zachodnich elit. Warto wspomnieć, że to właśnie eseistyka Brucknera stała się jedną z inspiracji dla opisywanego w poprzedniej części Michelle’a Houellebecq’a, a zwłaszcza dla jego krytyki pokolenia ‘68, wielokulturowości oraz lewicowej ideologii. Warto zapoznać się z tą książką Brucknera, ponieważ pozwala ona lepiej zrozumieć ideologię, która obecnie kształtuje politykę całej Unii Europejskiej. Co prawda Bruckner popełnia sporo błędów w swoim myśleniu, ale o nich będzie więcej w dalszej części.

Kolejny element twórczości Brucknera stanowią powieści. Spośród kilku wydanych po polsku warto zapoznać się z „Gorzkimi godami” (bardziej znanymi jako ekranizacja autorstwa Romana Polańskiego). Jest to mroczna i erotyczna historia opowiadająca o sile pożądania i fascynacji, a także dominacji i uległości. Jednak nie jest to kiepska pornografia dla Grażynek w stylu „50 twarzy Greya” czy „365 dni”. Bruckner pokazuje, że pożądanie jest mroczną siłą, która jest o wiele silniejsza od człowieka, która może go opętać i zniszczyć – i dlatego być może nie warto zbyt wiele z nią igrać. Książka ta jest również wymierzona w ugrzecznioną, mieszczańską wizję seksu i erotyki – którą konserwatywny filozof Roger Scruton uważał (jako przejaw ckliwego sentymentalizmu) za jeden z gwoździ do trumny tradycyjnego społeczeństwa. Zatem jest to krytyka szczególnie ciekawa, ponieważ nie jest wyprowadzona z pozycji lewicowych i nie sprowadza się do komunałów o potrzebie wyzwolenia czy wypróbowania wszystkiego.

Drugą interesującą powieścią Brucknera są wydani po polsku „Pariasi”, w których za pomocą medium fabularnego eksploruje on wątki poruszane we wspomnianych wcześniej esejach: relacje między Pierwszym a Trzecim Światem, poczucie winy, samobiczowanie, kompleks „białego mesjasza”, czy w końcu brutalną rzeczywistość azjatyckich społeczeństw.

Pascal Brukner popełnia niestety wielu błędów w swoim rozumowaniu – wpada w uwielbienie dla Stanów Zjednoczonych, popiera amerykańskie interwencje militarne, broni „zachodnich wartości” przed islamem… Sporo jest u niego „boomerowania” czy po prostu irytującego „liberalnego konserwatyzmu”. Jednak doceńmy go za to, w czym ma rację, czyli za krytykę zachodniego masochizmu.

Winny bycia białym

Bret Easton Ellis jest jednym z najbardziej znanych nieznanych autorów amerykańskiej literatury współczesnej. Z pewnością wielu z was nie kojarzy tego pisarza, ale w z pewnością większość z was zna ekranizację jego najważniejszej powieści: „American Psycho”. Ellis jest po tym względem podobny do opisywanego w pierwszej części eseju Chucka Palahniuka – ekranizacja jego powieści zyskała sławę o wiele większa niż jego książki, stając się jednocześnie przedmiotem licznych kontrowersji. Zresztą podobieństw między Ellisem a Palahniukiem jest więcej: obaj lubią poruszać kontrowersyjne tematy, obydwaj lubią stosować narrację w pierwszej osobie, często wykorzystują technikę strumienia świadomości, ich twórczość jest wyraźnie transgresywna, jednak nie szokują dla samego szoku i próbują zmusić czytelnika do refleksji nad kryzysem zachodniego społeczeństwa. Co więcej – obaj mieli predyspozycje, aby stać się bożyszczami liberalnych salonów: obydwaj są nawet „waginosceptyczni”. Jednak obydwaj postanowili iść swoją własną drogą i zamiast bożyszcz stali się „enfants terribles”, a w ostatnim czasie nawet wyklętymi heretykami.


Zacznijmy od najgłośniejszej powieści Ellisa – nawet jeśli oglądałeś „American Psycho”, koniecznie przeczytaj książkę. Jest to mniej więcej to samo – ale bardziej i więcej. Więcej absurdalnych wywodów o egzotycznym jedzeniu i dobieraniu krawata, więcej genialnych tekstów o twórczości Whitney Houston i Huey Lewis And The News, więcej „beki z yuppies”, więcej morderstw i więcej groteski. Powieść to wewnętrzny monolog – strumień świadomości młodego i pięknego biznesmena, który (spoiler alert) jest w rzeczywistości przegrywem zatrudnionym na fikcyjnej posadzie w korporacji swojego ojca i który (spoiler alert), aby zrekompensować swoje przegrywstwo wymyśla sobie, że jest seryjnym mordercą. Warto wspomnieć, że o wiele bardziej rozbudowane niż w filmie refleksje na temat jedzenia w drogich restauracjach, zasadach męskiej elegancji, czy twórczości gwiazd pop z lat 80-tych są zmyślone i nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Zarówno film jak i książka ściągnęły na Ellisa gromy – głównie ze strony feministek, które oskarżyły go o mizoginię oraz inne myślozbrodnie.

Powieść „(Od)loty godowe” („Rules of Attraction”) jest utrzymane w podobnej do „American Psycho” tematyce i stylistyce – niestety nie jest już tak dobra, a jej ekranizacja jest o wiele słabsza od filmowej wersji wesołych przygód Patricka Batemana.

W 2019 ukazał się zbiór esejów Ellisa zatytułowany po prostu „White” - już sam tytuł sprawił, że autor znów znalazł się pod ostrzałem lewicy i liberałów. Czy zasłużenie? Tak i nie. Ellis słusznie zauważa, że bycie gejem, modnym pisarzem, przynależność do bohemy, czy nawet posiadanie nie-prawicowych poglądów już nie wystarczy, aby zostać zaakceptowanym przez system. Na świecie toczy się obecnie wojna kulturowa przeciw białym – o czym przekonują się kolejne grupy, które dotychczas były akceptowane czy popierane przez system, jak chociażby homoseksualiści czy feministki. Jesteś biały = jesteś zły i przynależność do żadnej mniejszości czy deklarowanie jakichkolwiek poglądów cię przed tym nie uchroni. Jednak większość książki nie stanowią rozważania o byciu białym, a raczej dość specyficzna wizja establishmentu i walki z nim na polu kultury, którą wymyślił Ellis, a która – moim zdaniem – jest momentami dość daleka od prawdy. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to bardzo ważny kij wsadzony w systemowe mrowisko i należy cieszyć się z faktu, że kolejny pisarz zgłasza sprzeciw wobec lewicowo-liberalnej hegemonii.

Czeska groteska

Petr Stančik jest czeskim artystą, który tworzy poezję, filmy, scenariusza – ale który przede wszystkim znany jest ze swoich powieści. Wbrew stereotypom na temat czeskich pisarzy czy czeskich artystów – nie jest liberałem, dla którego nie ma żadnych świętości poza spokojnym życiem. Jednak zgodnie ze stereotypem na temat czeskich pisarzy – uwielbia stylistykę groteski i pisze główne o Czechach.

W Polsce – o dziwo, dzięki staraniom naczelnego liberalnego czechofila – ukazały się dwie powieści Petra Stančika: „Młyn na mumie” oraz „Bezrożec”. Obie są do siebie bardzo podobne – utrzymane w konwencji kryminału (świadomej konwencji, wpadającej w pastisz),  akcja ma miejsce w zakamarkach czeskiej Pragi, pojawiają się gospody i burdele, orgie i morderstwa, do tego tajne stowarzyszenia i spiski. Jest w tym klimat zarówno czeski jak i austriacki, mnóstwo groteski, ale też głębszych pytań na temat sensu życia, czy radzenia sobie ze złem obecnym w świecie. Obie powieści są świetnie napisane -  Petr Stančik pisze żywym i plastycznym językiem, co więcej jego książki czyta się bardzo dobrze, co w dużej mierze wynika z zastosowania angażującej czytelnika konwencji kryminału. Jednak – jak już wspomniałem – nie jest to pusta literatura, efekciarska, tworzona jako produkt do zabicia czasu.  Petr Stančik wplata w swoje powieści dużo ważnych pytań i refleksji.

Sam Petr Stančik określa się jako monarchista i jego poglądy mocno odstają od pozostałych czeskich pisarzy – a raczej od pozostałych czeskich pisarzy promowanych w Polsce. Jego wypowiedzi idą z reguły wbrew lewicowo-liberalnym salonom, a on sam wspiera różne słuszne inicjatywy metapolityczne jak chociażby czeskie inicjatywy z kręgu „Nowej Prawicy”. Oczywiście o tym nie dowiecie się z not biograficznych zamieszczanych na okładkach jego polskojęzycznych wydań, ale od czego jest „Szturm”?

Pod znakiem Czarnego Słońca

Wasyl Szklar (Василь Шкляр) jest ukraińskim pisarzem, którego debiut przypada jeszcze na czasy ZSRR, ale który prawdziwą karierę zrobił w ostatniej dekadzie. Pisał reportaże oraz powieści obyczajowe, ale naprawdę znany jest ze swoich powieści historycznych.

 

Najbardziej znaną powieścią Szklara jest „Czarny kruk” („Чорний ворон”), której tematem jest działalność bojownika o niepodległość Ukrainy, walczącego w czasie wojny po rozpadzie Imperium Rosyjskiego partyzanta Wasyla Czuczupki. W podobnej tematyce utrzymana jest jego kolejna powieść „Marusia” („Маруся”) - tym razem poświęcona kobiecie – przywódczyni ukraińskich partyzantów: Oleksandrze Sokołowskiej. Kolejna powieść „Троща” poświęcona jest partyzantom UPA walczącym przeciw Armii Czerwonej po zakończeniu II wojny światowej.

Jednak najciekawszą z naszej perspektywy powieścią Szklara jest „Czarne Słońce” („Чорне Сонце”) poświęcone żołnierzom pułku Azow. Szklar jest doświadczonym reportażystą, pisał relacje między innymi z wojny w Czeczenii. W czasie wojny w Donbasie pojechał na front razem z pułkiem Azow, czego efektem jest właśnie ta krótka powieść. Szklar przedstawia w niej przede wszystkim motywacje żołnierzy Azowa – ochotników, którzy porzucili wygodne życie, aby walczyć z narażeniem życia o swoją ojczyznę. Szklar potrafi bardzo dobrze budować charaktery swoich bohaterów (którzy w tym wypadku w większości są po prostu literackim obrazem rzeczywistych, znanych mu osobiście prawdziwych osób). Z reporterską dokładnością przedstawia też codzienność wojny – z całym okrucieństwem, zmęczeniem, bohaterstwem, ale też tragedią, nudą i absurdalnym komizmem. Porusza też kwestie świadomości narodowej mieszkańców wschodniej Ukrainy, a także sporów ideologicznych w społeczeństwie ukraińskim. Co ciekawe, potrafi też ze zrozumieniem pisać o separatystach, natomiast nie ma litości dla ukraińskich polityków.

Twórczość Szklara ma ogromne uznanie wśród ukraińskich czytelników, co przekłada się na duże nakłady kolejnych pisanych przez niego książek. Pewnym ukoronowaniem jego kariery jest przyznanie mu nagrody imienia Tarasa Szewczenki w 2011. Żadna powieść Szklara nie została jeszcze przetłumaczona na polski – a szkoda, bo jest to literatura popularna napisana dobrze i zawierająca sporo refleksji na temat społeczeństwa czy narodu, a także relacji między człowiekiem a historią. Z pewnością przetłumaczenie twórczości Szklara na język polski pomogłoby lepiej zrozumieć Polakom współczesnych Ukraińców.

 

 

 

Jarosław Ostrogniew

 

„Świat, w który jesteśmy wtrącani rodząc się jest brutalny i okrutny, a zarazem pełen boskiego piękna. Uznanie, czy przeważa w nim bezsens czy sens, to kwestia temperamentu. Gdyby jednak zwyciężył bezsens, to w miarę rozwoju znikałaby sensowna strona życia. Ale tak nie jest - przynajmniej tak mnie się wydaje. Prawdopodobnie - jak zwykle w przypadku kwestii metafizycznych – i jedno, i drugie jest prawdziwe: życie ma sens i nie ma go. Żywię trwożną nadzieję, że jednak sens przeważy szalę i wygra bitwę.” [1]

 

Od zarania dziejów religioznawcy, ale także badacze innych dziedzin, zastanawiali się gdzie leży źródło ludzkiej religii. Jak można się domyślać poszukiwania prapoczątku sacrum ludzkiej duchowości nigdy nie należały do łatwych. Sama próba poznania i zrozumienia tego fenomenu nierzadko stawała w obliczu agresywnej krytyki i potępienia przez fundamentalistów religii objawionych. W artykule tym spróbuję przeanalizować to zagadnienie w kontekście koncepcji jednego z najwybitniejszych i najsławniejszych na świecie psychiatrów, a mianowicie Carla Gustava Junga.

 

Bezcelowa byłaby w tym momencie próba sumiennego nakreślenia życiorysu Junga, który był niezwykle bogaty w różnorodne wydarzenia, jednakże warto przytoczyć kilka charakterystycznych ciekawostek z jego życia. Carl dorastał na przełomie XIX i XX wieku w protestanckiej rodzinie w Szwajcarii, tam też studiował w Bazylei, a następnie, bardzo dynamicznie rozwijając swoją karierę naukową, został profesorem i objął Katedrę Psychiatrii w Zurychu. Początkowo był pod dużym wpływem nurtu psychoanalitycznego reprezentowanego przez Zygmunta Freuda, jednak z czasem coraz bardziej dystansował się od tego prądu, poddając krytyce ortodoksyjne poszukiwanie przyczyny problemów psychicznych jako niezaspokojenia seksualnego libido. Z uwagi na coraz większą autonomię własnej myśli psychoterapeutycznej, nazwanej później psychologią analityczną, spotkał się wówczas z ostracyzmem wśród stricte żydowskiego oraz bardzo doktrynerskiego środowiska psychoanalityków. Niewątpliwie miało to wpływ na późniejsze, także pohukujące do dziś, zarzuty o antysemityzm. Należy jednak podkreślić, że pomimo garści krytycznych wobec kultury żydowskiej komentarzy, co najmniej kilka elementów biografii Junga świadczy o dystansie i asertywności wobec nazistowskiej machiny [2].

 

Niedługo po zerwaniu kontaktów z twórcą psychoanalizy szwajcarski psychiatra rezygnuje również z pracy na uczelni. Jak sam przyznaje we swoich wspomnieniach [1], doskwierała mu samotność, lecz z drugiej strony jest to dla niego bardzo owocny czas w rozwoju swoich psychologicznych teorii poprzez introspekcję w odosobnieniu. Prowadził wówczas własny gabinet terapeutyczny, aczkolwiek dużo czasu w ciągu roku spędzał w wybudowanym niemalże samodzielne zameczku nad Jeziorem Bodeńskim, który możemy oglądać na grafice. Należy również nadmienić, że dociekliwy badacz ludzkiej psychiki wiele podróżował- oprócz czysto akademickich wypraw po Europie i Stanach Zjednoczonych spędził wiele czasu próbując zadomowić się pośród Indian Pueblo, Arabów z Północnej Afryki czy kenijskich plemion. Spotykał się także z indyjskimi nauczycielami duchownymi. Tym doświadczeniom towarzyszyło jednak pewne rozczarowanie. Jung miał świadomość, że osoby odpowiedzialne za sferę sacrum ludów pierwotnych choć dopuszczały go do pewnych rytuałów, nigdy nie chciały wytłumaczyć bezpośrednio ich symboliki i aspektów metafizycznych postrzegania.

 

Jednym z ciekawszych epizodów w życiu naukowca były cykliczne spotkanie Eranos w malowniczej, szwajcarskiej Asconie, którym z czasem Jung zaczął przewodniczyć. Były to elitarne, multidyscyplinarne konferencje syntezujące wiedzę czołowych humanistów od religioznawców (Eliade w jednym ze swoich pierwszych listów do Carla Gustava Junga napisał: „Z żywą radością myślę o naszych rozmowach w Asconie, a spotkanie Pana uważam za jedno z decydujących wydarzeń duchowych w moim życiu”) po teologów, ezoteryków czy filozofów z całego świata. Wiadomo również, ze względu na komentarze i odniesienia w twórczości, iż Jung z zaciekawieniem i wzajemnością czytał dzieła Evoli.

 

Wspomniana w tytule koncepcja nieświadomości zbiorowej (zwanej również mitopoetyczną) po raz pierwszy została rozwinięta przez Junga w dziele Wandlungen und Symbole der Libido (1912). W analizie porównawczej zestawiono takie teksty kultury jak Biblia, Upaniszady, epos o Gilgameszu, Odeysei, a także dzieła Goethego i Nietzschego. Na bazie zestawień tych dzieł, Jung dochodzi do wniosku, iż w nieświadomości zbiorowej zachodzi zjawisko wprowadzenia elementów fabularnych w rzeczywistości symbolicznej ukazującej dynamikę procesu nieświadomego. Zatem mamy do czynienia z manifestacją symboli poprzez mity, które ulegają modyfikacjom, jednak wspólnym wzorcem ich konstrukcji pozostaną archetypy, czyli wspólne dla każdego człowieka elementy nieświadomości. Dla zobrazowania definicji archetypu Jung użył porównania go do koryta rzeki, w którym płynie nurt życia psychicznego. To również ukazuje drugą cechę archetypu, a mianowicie zdolność do transformacji energii psychicznej z niższego na wyższy poziom (źródełko, a delta końcowa rzeki). Z drugiej strony to mity wyrażają ukrytą sferę psychiki człowieka, a jednocześnie stanowią dla niej rolę stymulatora. Należy podkreślić, że nieświadomość nie jest hermetyczną częścią jaźni, ale interferuje z ludzką świadomością co Jung określa jako funkcję transcendentną. [3]

 

Warto podkreślić, że Jung w odróżnieniu od Freuda nie uważał jakoby libido miało swoje odzwierciedlenie jedynie w popędzie seksualnym. Postrzega je w odniesieniu do koncepcji Schopenhauera jako manifestacji wewnętrznej woli i pragnienia. Określa je jako neutralną energię psychiczną, która odzwierciedla się w obrazach światła, ognia i słońca. Jak wiemy, te motywy leżą u początków większości religii naturalnych. Transformacje libido poprzez tworzenie analogii między procesem nieświadomym a światem zewnętrznym w symbolice, spełniają zatem w myśl tego rozumowania funkcję kulturotwórczą.

 

Jung dał się nam poznać jako wnikliwy badacz religii. Wbrew marksistowskiemu materializmowi postrzegał człowieka przez pryzmat eliadowskiego homo religiosus. W swojej duchowości Jung zrażony skostniałym systemem religijnym ojca-pastora, postawił na bezpośrednie doświadczenie Boga. Krytycy, który akcentowali jego nastawienie na wewnętrzne poznanie, zarzucają mu gnozę (uważny odbiorca z pewnością już dostrzegł charakterystyczny dla tego nurtu wyraźnie zarysowany w początkowym cytacie tekstu dualizm), jednak, jak mało kogo, trudno jest zamknąć Junga w tak ciasne ramy. Był niezwykłą, wielowymiarową postacią, która pozostawiła po sobie ogromną spuściznę. Dziś jego twórczość jest cenna dla entuzjastów religioznawstwa, a także sympatyków koncepcji Tradycji Pierwotnej), którą Szwajcar zlokalizował niejako właśnie w nieświadomości zbiorowej.

 

[1] C. G. Jung „Wspomnienia, myśli, sny”

 

[2] K. Pajor „Śladami Junga”

 

[3] Blocian, I., 2002a: Nieświadomość mitopoetyczna. Wandlungen und Symbole der Libido C.G. Junga, in: R. Saciuk (Ed.), Psyche w sidłach iluzji. O psychoanalizie, Wrocław (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego) 2002, pp. 133-141

 

Nie ma na świecie człowieka, którego co najmniej kilka razy w życiu nie spotkało wypalenie. Każda osoba ludzka w trakcie swojego istnienia przeżywa mniejsze lub większe kryzysy. Porażki są częścią każdego ludzkiego bytu. Niestety nie zawsze jesteśmy w stanie je zauważyć, zmierzyć się z nimi i podjąć skuteczną walkę.
Nacjonalista jest osobą, która na początku swojej działalności przeżywa coś w stylu zakochania się i zafascynowania ideą. Czuje przyjemną adrenalinę, stan podekscytowania, euforię. Każda akcja, manifestacja nakręca jeszcze bardziej do dalszej działalności. Nie ma w tym nic dziwnego. Swoją działalność nacjonalista zazwyczaj, chociaż nie zawsze zaczyna w wieku młodzieńczym. Charakterystyczne dla tego okresu życia jest postrzeganie świata w lepszym kształcie niż jest. Młody człowiek posiada swoje ideały, którymi się kieruje. Idealista jest osobą zdolną do bardzo dużych poświęceń w swoim życiu, często jest fanatykiem.
W życiu każdej osoby jednak prędzej czy później niezależnie od wieku przychodzi moment twardego zderzenia z rzeczywistością, który może być bardzo mocno bolesny a czasami nawet tragiczny w skutkach.
Intensywna działalność może także stopniowo doprowadzać do wypalenia się. Jest ono jednym z kryzysów ludzkich, który powoduje niemoc i zmęczenie. Człowiek zaczyna dostrzegać wszystko w ciemnych barwach. Wypalenie nie omija także nacjonalisty. Każdy z nas albo przynajmniej większa część w życiu w pewnym momencie czuła się zmęczona, czuła bezsilność lub nie widziała sensu dalszej działalności.
W takich momentach mieliśmy wrażenie, że nasza cała praca idzie na marne, walczymy z wiatrakami i wykonujemy prace niczym mityczny Syzyf. Wielu z nas odeszło z działalności i nigdy już do niej nie powróciło.
Co zrobić, żeby się nie wypalić?
Przede wszystkim w życiu trzeba mieć czas na wszystko, na pracę zawodową, z której się utrzymujemy, dla rodziny, przyjaciół, idealnie jest, gdy można to połączyć z działalnością narodową i spotykamy się ze zrozumieniem naszej idei, nie mówiąc już o sympatii.
W życiu ważne jest rozwijanie pasji, niezależnie od wieku, płci, statusu społecznego, godzin, w jakich pracujemy. Pasja jest tlenem dla każdego. Dla wielu z nas to, co robimy, jest właśnie pasją i dzięki niej życie staje się piękniejsze.
Po każdej przeprowadzonej akcji, nawet tej najmniejszej i mało ważnej z pozoru warto przemyśleć sobie, co nam się udało, jeśli nie udało, jakie mogły być przyczyny porażki. Starać się w przyszłości nie popełniać tych samych błędów. Warto na dane tematy dyskutować z innymi osobami.
Ogólnie, aby uniknąć wypalenia, należy wsłuchiwać się w samego siebie, w swoje potrzeby i pragnienia. I chodzi tu także o te potrzeby najbardziej podstawowe takie jak sen. Tak, odpoczynek jest bardzo ważny i bez niego na dłuższą metę dalsza egzystencja nie jest możliwa. W przypadku wypalenia może to być urlop nawet kilkutygodniowy.
W trakcie odpoczynku ważny jest bardzo kontakt z przyrodą, dzięki niej możemy wsłuchać się w siebie, wyciszyć się i się zrelaksować.
Wypalenie – to ogromne niebezpieczeństwo, prowadzące w skrajnych przypadkach nawet do depresji. Nie możemy go lekceważyć i pozwolić mu się opanować. Każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu go doświadcza. Dlatego warto dzielić się doświadczeniami z innymi osobami, ideowymi siostrami lub braćmi. Musimy pamiętać, że nie jesteśmy sami dla siebie, jesteśmy istotami społecznymi, a nacjonaliści tworzą jedną wielką wspólnotą. Wspólnota, która idzie wspólnie ku lepszej przyszłości.

Do sięgnięcia po niniejszą pozycję skłonił mnie już sam jej tytuł. Często spędzam wieczory przegrzebując czeluści Internetu w poszukiwaniu książek na temat II wojny światowej, a zwłaszcza tych o żołnierzach walczących po stronie państw Osi. Dodatkowo do kupna książki zachęciły mnie jej pochlebne recenzje. Z recenzji  przede wszystkim wywnioskowałem, że  mój przyszły zakup nie ma nic wspólnego z lewicową poprawnością polityczną. Czytelnik nie będzie miał do czynienia z moralizatorskimi wypocinami o kolaboranckich sługusach w niemieckich mundurach. Dzieło przedstawia hiszpańskich  żołnierzy jako ideowych bohaterów walczących do końca . Tego właśnie szukałem.    

Uwagę przykuwa już sam autor. Tadeusz Zubiński to pisarz urodzony w 1953 r.,  mieszkał w wielu krajach, między innymi w Hiszpanii. W jego dorobku znaleźć możemy wiele książek w tym pozycje na temat hiszpańskiej wojny domowej i Generale Franco. Trzeba wspomnieć, że Zubiński do napisania „Błękitnej Dywizji” posłużył się wieloma hiszpańskimi źródłami. Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z wiarygodnym dziełem, napisanym przez kompetentnego badacza tematu. 

 

„Błękitna Dywizja. Hiszpańscy sojusznicy Hitlera” ramami czasowymi obejmuje nie tylko działalność La División Azul, lecz również przybliżona zostaje wcześniejsza hiszpańska wojna domowa wraz z polityką zagraniczną gen. Franco i opisane są późniejsze losy hiszpańskich żołnierzy po wycofaniu Błękitnej Dywizji z frontu. Dzięki wcześniejszym rozdziałom czytelnik zostaje wprowadzony w realia państwa hiszpańskiego z końca lat 30-tych i początku 40-tych, przez co z łatwością można sobie odpowiedzieć na pytanie – co skłoniło Hiszpanów do walki po stronie III Rzeszy? W tym miejscu idealnie pasować będzie cytat z okładki:  Gdy 22 czerwca 1941 roku Trzecia Rzesza zaatakowała Związek Radziecki, w żadnym kraju w Europie nie było takich przejawów radości, jak w Hiszpanii. Ambasada niemiecka w Madrycie została zasypana lawiną telegramów z gratulacjami, a w Barcelonie tysiące uradowanych mieszkańców wyległo na ulice, aby zamanifestować swoją radość przed konsulatem niemieckim. Francisco Franco propozycję utworzenia ochotniczej jednostki hiszpańskiej złożył Joachimowi von Ribbentropowi już tego samego dnia wieczorem”. 

 

W następnych rozdziałach mamy opisane formowanie się hiszpańskiej ochotniczej dywizji, która weszła w skład Wehrmachtu i po przeszkoleniu w Niemczech została wysłana na front wschodni. Dużą część ochotników stanowili członkowie Falangi- dywizja zawdzięcza swój przydomek od ich błękitnych koszul partyjnych. Kolejne rozdziały dotyczą już krwawych walk z bolszewikami, w których Hiszpanie udowodnili swe męstwo. Bitwy takie jak pod Krasnym Borem sprawiły, że iberyjscy wojownicy byli uwielbiani przez samych Niemców. Mimo, iż Hiszpanom było blisko pod względem ideologicznym do Niemców, to jednak Zubiński podkreśla ich przyjazne nastawienie do Polaków. Wesołym żołnierzom o południowej karnacji zdarzało się być czasem porywczym, ale ze zbrodniami wojennymi nie mieli nic wspólnego i w większości nie antagonizowali się z ludnością cywilną. W dalszej części możemy przeczytać o załamaniu się frontu wschodniego i wycofaniu Błękitnej Dywizji do kraju przez gen.Franco naciskanego przez Aliantów. Wydawało by się, że to koniec, ale bohaterscy Hiszpanie nie złożyli broni i na własną rękę utworzyli Błękitny Legion, oraz zaciągali się do różnych cudzoziemskich jednostek Waffen SS.  Najbardziej wytrwali zakończyli swą walkę dopiero  w Berlinie pod kancelarią Rzeszy. Jako ciekawostkę wspomnę, że autor jeden z rozdziałów poświęcił również Hiszpanom walczących po stronie sowieckiej. 

 

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2016 r.. Mamy do czynienia z miękką oprawą, ale za to atut  okładek stanowią tzw. odginane skrzydełka.  Plusem są również zdjęcia z opisami, które możemy znaleźć pomiędzy stronami z tekstem. Jedyne czego brakuje to bibliografii i wmontowanej pozytywki, która wygrywałaby melodię Primavery-słynnej pieśni Błękitnych Dywizji. Mimo 353 stron czyta się błyskawicznie i z wypiekami na policzkach. Książka jest  popularno-naukowa, więc nie trzeba mieć doktoratu z historii żeby bezproblemowo przyswoić sobie jej treść. Małym minusem dla przeciętnego czytelnika mogą być zbyt obszerne życiorysy drugoplanowych bohaterów, które burzą trochę kompozycje, ale poza tym jest jasno i przejrzyście.
           

„Błękitna Dywizja. Hiszpańscy sojusznicy Hitlera”, to idealna książka dla każdego obiektywnego pasjonata II wojny światowej. Serdecznie polecam czytelnikom o szerokich horyzontach myślowych – w tej książce znajdziecie gorące hiszpańskie słońce jak i rosyjską zimę. 

           
Radosław Biały

 

[niniejszy tekst nie propaguje ustroju ani ideologii faszystowskiej lub nazistowskiej, oraz nie nawołuje do nienawiści na tle rasowym, etnicznym, narodowościowym, religijnym lub jakimkolwiek innym]

Na polskim rynku wydawniczym od czasu do czasu można upolować jakąś kontrowersyjną pozycję. „Niemiecki as pancerny” to spisane po latach wspomnienia niemieckiego żołnierza. Autorem książki jest generał Bundeswehry w stanie spoczynku, który pełnił również kilka innych ważnych funkcji, między innymi w ONZ. Książka dotyczy jednak  czasów II wojny światowej i  służby głównego bohatera w jednostkach pancernych Wehrmachtu.

   

Richard Freiherr von Rossen w chwili wybuchu wojny miał 17 lat. Mimo częściowo sceptycznego podejścia do ataku na Polskę pragnie wstąpić do wojska. Jego marzenie spełnia się niebawem. Główny bohater przechodzi chrzest bojowy podczas ataku na ZSRR jako celowniczy Panzer III. Opisane szczegółowo sceny walk w bezkresnej Rosji trzymają w napięciu. Ciężkie walki  przeplatane są ze zwykłym żołnierskim życiem poza linią frontu . Autor dokładnie przedstawia nam prozaiczne czynności typu: spożywanie posiłków, szkolenia i pobyty w lazaretach. Napięty akcją czytelnik może ochłonąć, a nawet się pośmiać. Mamy do czynienia z niemieckimi czołgistami grającymi w karty, pijącymi wino i szukającymi łupów w opuszczonych radzieckich magazynach. Żołnierze Wehrmachtu są przedstawieni w sposób sympatyczny, jako honorowi ludzie walczący i ginący za ojczyznę.  Główny bohater szybko awansuje i zostaje odznaczany.  Von Rossen oprócz operacji Barbarossa walczy również pod Kurskiem, na froncie zachodnim, oraz na Węgrzech. W międzyczasie zostaje kilkakrotnie ranny, ale szalejąca wokół śmierć go nie dosięga. Nasz bohater kończy szlak bojowy jako porucznik dowodzący kompanią Tygrysów Królewskich. Zaawansowanemu pasjonatowi militariów przypadną do gustu opisy czołgów, ciągników, samochodów, dział itd. Dla mniej zaawansowanego czytelnika będą pomocne zdjęcia, których jest całe mnóstwo. Za sprawą autentycznych  fotografii czytelnik będzie mógł zobaczyć sceny i sprzęt opisane przez autora. Zamieszczonych jest kilka kalendarzy z chronologicznie ułożonymi najważniejszymi datami  II WŚ. Taki zabieg jest przydatny do zrozumienia kontekstu historycznego. Jednak książka kończy się dopiero w czasach powojennych.  Richard stara się wrócić do normalnego życia, ale napotyka problemy ze strony nowej władzy.

 

Książka została wydana we wrześniu 2019 r. przez wydawnictwo Vesper.  Dużą część z 463 stron stanowią zdjęcia.  Polskiego czytelnika zrazić może pozytywne przedstawienie żołnierzy Wehrmachtu. Autor przedstawia swoich towarzyszy broni jako bohaterów sceptycznie nastawionych do Hitlera i SS. Sceptycyzm przeradza się w niechęć wraz z porażkami na froncie.  Według Richarda Freiherr von Rossen  zwykły obywatel III Rzeszy nie wiedział nic o Holocauście. Niemieckie społeczeństwo oprócz władzy i fanatyków z SS jest przedstawione pozytywnie.  Kij w mrowisko mogą wbić fragmenty o prześladowaniu mniejszości niemieckiej w II RP, oraz o zdziczałym zachowaniu się byłych polskich robotników przymusowych. Oberwało się również Francuzom i Rosjanom. Jednak  nie należy patrzeć na wojnę przez czarno-biały pryzmat. Wspomnienia, a zwłaszcza te żołnierskie zawsze będą subiektywne. Jeśli chcemy dowiedzieć się co pchnęło zwykłych Niemców do wojny, to musimy  spróbować ich wysłuchać. Na końcu książki  zamieszczono krytyczne posłowie. Jednak dla obiektywnego pasjonata II wojny światowej krytyczne komentarze są zbędne.   



Radosław Biały

 

[niniejszy tekst nie propaguje ustroju ani ideologii faszystowskiej lub nazistowskiej, oraz nie nawołuje do nienawiści na tle rasowym, etnicznym, narodowościowym, religijnym lub jakimkolwiek innym]

Nareszcie! „Szturm” od początku miał wywoływać kontrowersje i ferment, a co lepiej może świadczyć o tym, że się nam to udaje, jak nie teksty polemiczne. W poprzednim numerze znalazł się mój artykuł pod tytułem „Powszedni nacjonalizm”. Nie miałem wątpliwości, że wywoła ożywione reakcje, co potwierdza tylko pobieżna analiza prawicowych forów internetowych. Niebawem po ukazaniu się tego tekstu otrzymałem polemikę do niego napisaną przez Pawła Suchodolskiego. Przeczytałem ją z uwagą i mając czas przed dedlajnem postanowiłem na nią odpowiedzieć w tym samym numerze. Stąd też przed lekturą mojej repliki proszę najpierw o przeczytanie artykułu Pawła, oraz ewentualnie „Powszedniego nacjonalizmu”.

 

[wszelkie pogrubienia w cytatach tekstu Pawła pochodzą od Autora]

 

Tymczasem – do dzieła.

 

 

 

Niewątpliwie muszę się zgodzić z Autorem, że ostatnia dekada, liczona od pierwszego dużego Marszu Niepodległości to dekada straconych i niewykorzystanych szans dla nacjonalizmu i nacjonalistów. Po wymienieniu tego, co wytknąłem polskiemu nacjonalizmowi Paweł stwierdza:

 

 „Uważam, że powyższe tezy – powtarzane przez wielu innych publicystów, choć zazwyczaj w dużo gorszym stylu – są błędne i w zasadzie sprowadzają się do błędu „zielonej trawy u sąsiada”. Tak jakby autorzy tych pomysłów uwierzyli, że wystarczy zmienić wajchę o 180 stopni, skopiować działalność skrajnej lewicy i wszystko się uda? Wszystko? Tylko co?”

 

Zaczynając od końca – otóż w swoim tekście wymieniłem i opisałem to, co moim zdaniem udało się skrajnej lewicy, nie tylko w Polsce, ale patrząc szerzej – w Europie. Otóż środowiska te znacząco przesunęły w swoim kierunku granice dopuszczalności, zaczęły odgrywać ważną rolę w publicznej dyskusji oraz w sposób istotny podważyły wszelkie wrogie im wartości i paradygmaty. Patrząc na to od strony strukturalnej i organizacyjnej z kolei, okazuje się, że lewica odpuszczając generalnie uliczne zabawy dla nieopierzonych kinderpunków wytworzyła wielopłaszczyznową strukturę inicjatyw i legalnych form działania, które nie tylko umożliwiają jej działanie, ale przede wszystkim – skuteczne działanie.

 

Autor w kolejnym akapicie pisze coś, co doskonale pokazuje, jak nacjonaliści nie rozumieją o co idzie gra:

 

„Działalność lewicy w Polsce nie jest usłana różami – i nie chodzi tylko o możliwość sporadycznego napotkania narodowych wolontariuszy.”

 

Nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy owa lewica spotka owych „wolontariuszy”, coraz zresztą mniej licznych. To cały czas patrzenie na uliczną stronę działalności. Zresztą, na obecną chwilę akcje bezpośrednie właściwie wyłącznie już przysparzają lewicy „męczenników”, których łzawe historie w kanałach social-media udostępniane są setki, jak nie tysiące razy.

 

Czy działalność lewicy jest usłana różami? Tego nie wiem, nie pisałem o tym zresztą w poprzednim tekście. Na pewno działalność ta jest wielokroć skuteczniejsza.

 

Dalej Paweł stwierdza rzecz fundamentalną dla swojego artykułu:

 

„Dlaczego nacjonalizm jest w (czasowym) odwrocie? Nie dlatego, że jest biedny, niezrozumiały przez normików albo zamienia się w subkulturę. Moja diagnoza jest następująca.” [tu następuje wymienienie tychże powodów].

 

Otóż jak sądzę Autor popełnia zasadniczy problem w ułożeniu pewnego związku przyczynowo-skutkowego. Uważa on, że albo rację mam ja i prawdziwa jest moja poprzednia analiza, albo jest całkowicie błędna, i zastąpić trzeba ją swoją.

 

W tym wypadku mamy do wyboru 2 układy:

 

Mój: nieskuteczność, archaiczność, subkulturyzacja à nieskuteczny nacjonalizm

 

Pawła: kiepska jakość osób decyzyjnych, historycyzm, zbytnie skupienie się na szukaniu poparcia à nieskuteczny nacjonalizm.

 

Tu trochę wybiegłem w przód, wymieniając kolejne argumenty Pawła. Jednak sądzę, że warto już teraz ustalić pewną rzecz. Otóż pomijając te elementy jego układanki, z którymi się fundamentalnie nie zgadzam, to nie ma przecież przeciwskazania, by uznać, że wspomniana przez mnie archaiczność czy subkulturyzacja nie były powodowane przez takie, a nie inne osoby decyzyjne. Nie chodzi już nawet o ustalenie przyczyny i skutku, bo zależność może być obustronna, ale o stwierdzenie, że jedno nie wyklucza drugiego. Możemy być zakorzenieni w subkulturze i jednocześnie posiadać często osoby decyzyjne, zwyczajnie nie nadające się do tego.

 

A skoro już mówimy o osobach decyzyjnych, to wróćmy do tekstu Pawła. Pisze on w nim:

 

„Pierwszą przyczyną braku znaczącego przełamania w dekadzie 2010-2020 było fakt, że osoby decyzyjne organizacji narodowych w tym czasie: głównie ONR i MW nie należały do osób kreatywnych, twórczych i gotowych do ciągłego wykreowania nowych koncepcji.”

 

Różnie można oceniać te osoby – jakkolwiek ze strony „Szturmu” często wylewała się krytyka wobec wielu decydentów (w tym spod klawiatury piszącego te słowa), to jednak porównując kończącą się dekadę i lata 90-te widać niemały postęp. Nie twierdzę, że nacjonalizm nie popełnił szeregu kardynalnych błędów, w tym braku koncepcji i pomysłu, podatności na idee liberalne i libertariańsko-antypaństwowe, hermetyczności form i treści działań. To z pewnością było i jest. Pytanie czy faktycznie wszystkie błędy mamy zrzucić na kark owych osób decyzyjnych, w dużej mierze już dziś nieobecnych w działaniach stricte nacjonalistycznych. Pytanie na jakie musimy sobie odpowiedzieć, brzmi: czy przypadkiem te problemy i ograniczenia nie znajdują się w każdym i każdej z nas?

 

Autor w dalszej części swych wywodów stwierdza:

 

„Nacjonaliści padli ofiarą tendencji, którą proponuje redaktor naczelny. Zainteresowania wszystkimi tylko nie sobą”.

 

Nie wiem, czy sugerowałem gdzieś zainteresowanie się wszystkim, tylko nie sobą. Wydaje mi się, że tekst, który omawia Paweł jest głównie o nas samych i toczących nas problemach. O tym jakie psychiczne, mentalne, formacyjne ograniczenia nie pozwalają nam rozwinąć skrzydeł.

 

I tak dochodzimy do chyba najważniejszej myśli w tekście Pawła:

 

Redaktor naczelny mówi, żeby docierać do normików. Ale w jakim celu? Przecież nowych ruch polityczny powstaje na kontrowersji, dymach i dopiero po latach ukształtowania idzie w centrum. Wie to nawet Sławomir Mentzen, gdy opowiada dlaczego orkowie pobiją profesora Gwiazdowskiego. Moim zdaniem właśnie polscy nacjonaliści za bardzo chcieli być z ludem, zamiast sprawić aby to ludzie chcieli być z nimi – poprzez swoją atrakcyjność, sprawczość i elitarność. Za bardzo obniżali standardy strasząc się, że „zwykli ludzie” (jakby gdziekolwiek tacy istnieli, zwłaszcza w 2020 roku) zrażą się do ich ruchu i nie będą go wspierać.”

 

Pytanie „po co docierać do normików” to w moim rozumieniu pytanie o fundamentalny sens nacjonalizmu. Nie chodzi tu tylko o argumenty i przerzucanie się poglądami, ale odpowiedź na kwestię co jest naszą misją. Otóż odpowiem Autorowi:

 

Nacjonalizm to służba i ofiara dla Narodu. Ten zaś zagrożony jest obecnie, jak być może nigdy. Napór idei liberalnych i lewicowych powoduje, że dekonstruowane i niszczone są wszystkie osnowy człowieczeństwa, w tym właśnie narodowość. Jeśli chcemy to zmienić, musimy zaszczepić naszą wizję w umysłach ludzi, musimy docierać do nich z naszym przekazem, musimy kontrować wszelkie działania naszych wrogów. Właśnie dlatego najważniejsze jest docieranie do „normików” – to bowiem jest nasz Naród! To nie jest jakaś obca, zewnętrzna grupa ludzi, ale nasi bracia i siostry. Nie walczymy o poklepanie po plecach kolegi z zaprzyjaźnionej organizacji, ale o bezpieczeństwo i pomyślność naszego Narodu i całej Europy. Czy polscy nacjonaliści faktycznie „za bardzo chcieli” być z ludem? Bynajmniej, patrząc po działaniach robili wszystko, żeby odciąć się od ogółu ludności. Zmusić ludzi, by sami z siebie chcieli być z nami? Przecież to zupełnie nie o to chodzi, czy oni będą z nami, czy my z nimi, czy w ogóle będą czuli taki podział. Chodzi o to, by myśleli w sposób oparty o narodowe, normalne i zdrowe wartości i schematy. Ciężko też na serio brać twierdzenie o nie istnieniu „zwykłych ludzi”. Otóż takich jest przeważająca większość. To, że prawica czy lewica potrafi być głośna wynika zwykle z możliwości kadrowych, ale w gruncie rzeczy to niewielkie grupki czy partie. Przeważająca większość ludzi to właśnie „normiki”, niespecjalnie interesujący się ideologią, książkami, manifestami i artykułami z naszych periodyków. Co nie zmienia faktu, że ideologia przenika ich i ich życia, tak jak przenika wszystko. Dlatego właśnie metapolityka i docieranie do zwykłych ludzi oraz wpływanie na przestrzeń publiczną to nasz cel.

 

Paweł poprzednie swoje twierdzenie popiera następującym wywodem:

 

„A prawda jest taka: ludzi odpolitycznionych nie interesuje działalność polityczna, więc według mnie absurdalnie jest kierować do nich swoją główną działalność. […] Prawda jest też taka, nie zbudujemy nowego ruchu opierając się na anonimowych normikach. Ich zainteresować można będzie swoją działalnością w razie jakiegoś wielkiego kryzysu. „

 

Nigdzie nie twierdziłem, że ludzi odpolitycznionych interesuje działalność polityczna. Nie twierdziłem też, że mamy budować nowy ruch opierając się na anonimowych „normikach”. W związku z tym nie będę się tu odnosił do twierdzeń Autora, zaznaczę tylko, że nie tylko to nie moje myśli, ale i sam jestem im wrogi. Nowy ruch zbudujemy na sensownych, zaangażowanych i odpowiedzialnych nacjonalistach. A ludzi odpolitycznionych nie musi interesować polityka, grunt, żeby ich kompasy ideowe wskazywały to co zdrowe i normalne.

 

Czy faktycznie jest jak pisze Paweł, że „ […] wbrew twierdzeniom red. nacz. Ćwika cel w poprzedniej dekadzie był wyraźnie zaznaczony i społeczne oczekiwanie od liderów i osób decyzyjnych było szeroko manifestowane. Celem tym było obalić Republikę Okrągłego Stołu. To, że to nie udało się jest prostą przyczyną dzisiejszego kryzysu”.

 

To, że 8 lat temu na polach Agrykoli Robert Winnicki wykrzyczał deklarację wojny z Republiką Okrągłego Stołu nie powinno przysłaniać nam tego, że skutki tej deklaracji były raczej mizerne i niewiele miały wspólnego z faktyczną próbą wykonania tego skądinąd słusznego dezyderatu. Prędzej można było odnieść wrażenie, że chłopcy narodowcy bawią się w politykę, i to ze skutkiem cokolwiek żenującym. Ciężko brak obalenia tegoż tworu uznać za faktyczne źródło kryzysu, bo per analogiam należałoby uznać, że był to cel realistyczny, a to już absurd. Zawiedliśmy z wielu powodów, nie tylko z powodu braku konsekwencji i systematyczności w obalaniu tejże republiki. Myśmy w ogóle nie mieli na to pomysłu. Zadeklarować cel końcowy to jedno, wiedzieć jak to niego dążyć – to dwie różne sprawy.

 

Paweł stwierdza także rzecz następującą:

 

„Tak jak już wskazywałem jedną z podstawowych przyczyn obecnego kryzysu jest to, że narodowi liderzy wielokrotnie zawiedli. […] po prostu w pewnym momencie zabrakło pomysłów i kreatywności w ich kreowaniu przeprowadzaniu. Bardziej opłacało się powtarzać utarty schemat. Ale jak to w życiu często bywa – kto nie idzie do przodu, odkrywa że nagle cofnął się. Dlatego w tym kontekście tekst redaktora naczelnego jest o tyle nie trafiony, bowiem pomija powyższą diagnozę.”

 

No cóż, śmiem twierdzić, że jednak zarzut braku kreatywności i archaiczności form i założeń pewnych działań jednak pojawił się w moim tekście, i to nie tylko tym. Sugeruję Autorowi sięgnąć do lat 2016-2017, gdyż już wtedy zdarzyło mi się punktować te przywary, podobnie jak i później, choćby pisząc o metapolityce.

 

Autor na koniec przedstawia swoją diagnozę, w której pisze:

 

„Za nasz kryzys odpowiadają:   
1. Liderzy, którym zabrakło woli, pomysł i kreatywności aby w odpowiedni sposób zarządzać rozwijającym się ruchem.                   
2. Związana z powyższym archaiczna ideologia „neoendecji”, w której to podjęto karkołomną próbę wdrożenia ideologii powstałej w zupełnie innej epoce, do współczesnej, polskiej rzeczywistości politycznej.

 

[…]

 

3. Ostatnia przyczyna mogłaby anulować powyższe. Po prostu po 2015 roku nacjonaliści samoczynnie zaniechali aktywnej działalności. Podstawą ruchu jest kreowanie wydarzeń, sytuacji”.

 

Rozwijając punkt drugi pisze Paweł, że:

 

„Po drugie to swoiste przekonanie – wynikające z genezy endecji XIX wieku, z którą nie mamy bezpośrednio nic wspólnego tak jak z budową piramid, iż nacjonalizm musi iść do ludzi, musi im się podobać, musi być ludyczny ergo ultrademokratyczny (nawet gdy przybiera ekstremistyczną symbolikę lub hasła itp).”

 

Zapewniam Cię Pawle, że moja konstatacja, że nacjonalizm musi być kompatybilny z normalnymi, zwykłymi ludźmi nie ma nic wspólnego z endecją. Mówiąc wprost zawsze czułem się dużo bardziej piłsudczykiem, niż endekiem. Nie jest to zresztą żadna tajemnica. I tak, nacjonalizm jeśli ma faktycznie byś skuteczny musi być ludyczny, musi się podobać, musi trafiać do „normików”, nawet jeśli nie będzie się nazywać już nacjonalizmem. Inaczej po prostu nie zadziała, to oczywista oczywistość politycznej strony funkcjonowania każdej idei. Niezrozumiałe idee lub idee propagowane w niezrozumiały i hermetyczny sposób pozostają na marginesie. Nam choćby już z przywiązania do wartości, jaką jest Naród, nie może być po drodze z takimi poglądami. Co do „ultrademokratyczności” to ciężko mi zrozumieć co to ma wspólnego z tym, czy dana idea jest popularna, lub nie. Nawet jeśli uznać to, że konieczne będzie wdrożenie owej ultrademokratyczności, to co z tego? W polityce liczy się skuteczność, a nie to, czy coś zostanie uznane za takie czy inne. Nas nie interesują łatki i kumaterskie wzdraganie się przed takim czy innym nurtem. Nas interesuje na ile nasze idee są rozpowszechnione i podzielane przez ogół społeczeństwa.

 

Na koniec swojego tekstu Paweł stwierdza:

 

„Warto jeszcze dodać, że powstanie Szturmu to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się polskiemu nacjonalizmowi w ostatniej dekadzie.”

 

W imieniu swoim, redakcji, wszystkich piszących obecnie i w przeszłości oraz wszystkich, którzy nas wspierali w prawie 6-letniej historii czasopisma serdecznie dziękuję za takie docenienie. Czy jednak stwierdzenie, że powstanie internetowego miesięcznika skierowanego głównie do wewnątrz środowiska jest największym sukcesem nacjonalizmu w ciągu ostatnich 10 lat nie jest przyznaniem mi racji? Abstrahuję już od opinii o „Szturmie”, bo wielce obiektywny tu nie będę (choć osobiście uważam „Szturm” za 2 najważniejszy narodowy periodyk – po „Polityce Narodowej”). Ale czy skoro według Autora większych sukcesów nie było, zwłaszcza w ramach wpływania na szeroko rozumianą rzeczywistość, to czy nie jest tak, że Paweł mimochodem na ostatniej prostej nie przyznał racji moim tezom z poprzedniego artykułu? Coraz większa marginalizacja naszej idei i środowiska, nieskuteczność, kiszenie się we własnym, nacjonalistycznym sosie – tu przyczyny są dużo głębsze, niż tylko mierni decyzyjni, czy zbytnie skupianie się na rekonstrukcji endecji. Tu trzeba przede wszystkim spojrzeć na stan otaczającego nas świata, na realia i zastanowić się jak nacjonalizm ma stać się skuteczny, efektywny i atrakcyjny.

 

Albo zaczniemy trafiać do ludzi i przeciągać granicę ideologicznej dopuszczalności na naszą korzyść, albo wkrótce nie będzie nacjonalizmu w Polsce.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

piątek, 31 lipiec 2020 17:34

Grzegorz Ćwik - Nie pytaj o nią

Nie wybieraliśmy miejsca do urodzenia. Nie wybieraliśmy czasu do urodzenia. Nasz pływ na to, gdzie przyszło nam żyć jest, co oczywiste, żaden. W związku z tym, powiadają liberałowie, nacjonalizm jest bez sensu. Po co przywiązywać się do czegoś i stawiać na piedestale coś, na co nie mamy i nie mieliśmy wpływu.

Mylicie się i to bardzo. Nasz Naród, jego tradycja, kultura, spuścizna i historia są dla nas tak ważne dlatego, że są właśnie nasze. To tworzy i kreuje nas jako ludzi, wpływa w sposób trudny do przesądzenia na naszą świadomość i tożsamość. Nie oznacza to, że chcemy epatować szowinizmem i poczuciem wyższości. Ale to znaczy, że Polska to dla nas naprawdę dużo i nie widzimy żadnego powodu, by zostawić ją sukinsynom.

Nie pytaj o nią i czemu tak a nie inaczej. Znasz odpowiedź doskonale.

 

Wydaje Ci się, że znasz ją? Myślisz, że ona to zakorkowane ulice, kolejki do lekarza, przeciągające się remonty ulic i budynków, korupcja, kiepskiej jakości politycy i jeszcze słabsi „intelektualiści”? Masz rację. Wydaje Ci się. Ona to wielki obowiązek, wielka międzypokoleniowa więź tych, którzy są, będą i byli. Ona to wysiłek kilkudziesięciu pokoleń, którego nie możemy zignorować. Ona to wreszcie honor i chwała tych, którzy ją budowali, bronili, rozwijali i za nią ginęli oraz zwyciężali.

Nie pytaj o nią. Poznawaj ją każdego dnia.

 

To kim jesteśmy, jacy jesteśmy, czym się kierujemy w życiu, to jakie są nasze zalety i wady – to w dużej mierze dzięki niej. To ona nas stworzyła, byśmy mogli żyć dla niej. Każdy nowy dzień to nowe nadzieje i szanse. To co nas uwstecznia i ciągnie w dół możesz odrzucić w każdej chwili. Z pożytkiem dla siebie i dla niej. Wściekasz się na wszelkie możliwe przywary Polaków? Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wraz z nowym rankiem zwalczyć je. Zaczynając od siebie oczywiście.

Nie pytaj o nią. Żyj coraz lepiej dla niej.

 

W świecie opcji, możliwości i wariantów może Ci się wydać, że ona to przeżytek, zbędny dodatek do nowoczesnego życia pełnego przygód. Kolejny raz masz rację – znów coś Ci się wydaje. Gdy plucie na nią staje się normą, gdy szydzenie z niej staje się obowiązkiem każdego szanującego się publicysty i dziennikarza, Ty idź pod prąd. Ona żyje w każdym i każdej z nas. Nie pozwól by powoli ginęła i odeszła w zapomnienie.

Nie pytaj o nią. Bądź z niej dumny.

 

Drażni Cię kult porażek? Przecież nikt Cię do tego nie zmusza. Pamiętaj o jej zwycięstwach, wspominaj chwile pełne dumy, chwały i wielkości. I nie wstydź się odbierać lekcji od niej. Tym właśnie są te porażki i przegrane. Pamiętaj, że przed Tobą były miliony tych, którzy stali przy niej do końca. Do ostatniej krwi kropli.

Nie pytaj o nią. Bądź jej wierny.

 

Każdy się na nią wścieka. Każdego denerwuje jej nieogarnięcie, lenistwo, krótkowzroczność. Ale czy na pewno jej? Czy może tych, którym się wydaje, że mają ją na wyłączność? Ona to nie żałosne walki polityczne, kolejne afery coraz to nowych skorumpowanych „przedstawicieli Narodu”. Ona to znacznie więcej. Niskie pensje, dziurawe drogi, źle działające urzędy – to oczywiście ważne rzeczy, warte tego, aby w końcu zostały naprawione. Jednak nawet z nimi warto być z nią i żyć dla niej.

Nie pytaj o nią.

 

Wielu ją zostawiło. Uwierzyli, że trzeba być nowoczesnymi, tolerancyjnymi, odrzucić wszystko co stare i niepotrzebne. Uwierzyli w niebieską flagę z gwiazdkami, międzynarodowe instytucje i potęgę demokracji. I wyrzekli się jej. Prędzej czy później trafia do nich, że za cenę tak ogromnej straty nie dostali w zamian absolutnie nic. My zaś będąc jej wiernymi, jesteśmy wierni samym sobie. To naprawdę dużo. Za dużo, by się tego wyrzec.

Nie pytaj o nią. I nigdy nie myśl, by się jej wyrzec.


Nie musimy koloryzować tego, jaka jest. Widzimy wszelkie blaski i cienie jej stanu. To pozwala nam lepiej rozumieć jej problemy, wyzwania i aspekty, w których powinniśmy  ją ulepszyć. Wsłuchujemy się w jej głos, co pozwala nam dostrzegać jej faktyczne potrzeby. Nie te, które powtarzane są przez przystrojonych w łatki tolerancjonistów durni, ale te które widać na jej ulicach, podwórkach, wśród bloków i ludzi.

Nie pytaj o nią. Nie musisz.

 

Ona to nasz wspólny obowiązek i troska. Wiemy, że gadają o niej bzdury, chcą byśmy o niej zapomnieli. Bez ustanku jedni mówią, że przyszedł jej koniec, bo akurat władzę dzierżą ci drudzy. A ona to coś więcej niż zmieniające się kliki i mafie polityczne. Dlatego to, czyje paskudne mordy akurat pokazuje telewizja, nie wpływa nasz stosunek do niej. Liberałowie tej czy innej maści odchodzą. Ona będzie trwać.

Nie pytaj o nią. Wiesz o niej wszystko.

 

Los rzuca nas w różne miejsca, często z dala od niej. Jednak to tylko pokazuje nam, jak dużo z nią nas łączy i że jest to silniejsze od globalistycznych twierdzeń ludzi, którzy wyrzekli się duszy. Wydaje Ci się czasem, że jesteś durny w swym przywiązaniu do niej, bo ona przecież raz po raz nas zostawia? Kolejny raz wydaje Ci się. Ona nas nie może zostawić, jesteśmy bowiem jej dziećmi. Ona żyje w nas, my zaś w niej. To trywialne może stwierdzenie, ale właśnie taka symbioza przez wieki warunkowała jej rozwój i przetrwanie. Zostawiają nas kolejni politycy, sztucznie wykreowane autorytety, kolejni zbawcy Narodu. Zostawiają nas i ją, jednak na ostatecznie interesuje przede wszystkim ona, a nie kolejne miernoty i karierowicze. Politycy – nie macie jej na własność i nigdy mieć nie będziecie.

Nie pytaj o nią.

 

Słyszysz codziennie drwiny za to, że chcesz stać z nią i pracować dla niej. Widzisz codziennie jak ogromne siły robią ile są tylko w stanie by ją zniszczyć lub chociaż zniewolić. Poświęcasz dla niej czas, energię, zdrowie, życie. I to jest właśnie jedyna słuszna droga. Nie kieruj się opiniami i szyderstwami tych, którzy tak naprawdę już nie istnieją, a ich poglądy nigdy nie pochodziły od nich samych. Kieruj się wyłącznie swoim sumieniem, poczuciem obowiązku wobec tych, którzy byli i będą, oraz zmysłem smaku. Człowiekowi na poziomie nie przystoi po prostu jej zostawiać. Razem z nią stoimy. Razem ponosimy trud, ból i gorycz porażki. I razem zwyciężamy. I póki my żyjemy, żyje ona.

Nie pytaj o nią. Znasz ją doskonale.