Szturm1

Szturm1

niedziela, 29 marzec 2020 23:34

Monika Dębek - W leśnym raju

W ciężkich czasach, w jakich przyszło nam żyć, walcząc z wrogiem, którego nie możemy dostrzec gołym okiem pewne wartości, które przestały być ważne lub stały się dla nas oczywiste i ogólnodostępne przypomniały o sobie z wielką mocą.

Ludzkość całego świata przeżywa ogromną tragedię, dowiadując się o kolejnych zachorowaniach oraz śmierci osób często ze swojego otoczenia.

Współczesny człowiek wpadł w pułapkę własnego egoizmu i życiowych wygód. Wydawało mu się, że jest najmądrzejszą istotą na świecie, wie już wszystko na temat najnowocześniejszych nowinek technicznych, posiada nowoczesne urządzenia, samochody, które ułatwiają mu życie.

A tu jeden wielki wybuch. Zaraza, która wylała się już na cały świat, chłonąca miliony ludzkich ciał, doprowadzająca ich wprost do ziemi. Świat w oka mgnieniu się zatrzymał, stanął w miejscu, zwolnił swoje tempo.

 

Zdrowie zarówno psychiczne, jak i fizyczne, jest najwyższą wartością na świecie. Wielu ludzi przestało jednak o nim myśleć, popadając w różnego rodzaju nałogi. W hedonistycznych sidłach zaczęli gonić tylko i wyłącznie za przyjemnościami materialnymi oraz nowoczesnością.

Epidemia XXI wieku uświadamia nam jednak, że to nie wygody życia, nowe auto, meble, dom z basenem, mnóstwo pieniędzy są w życiu najważniejsze. Najważniejsze jest zdrowie.

Nacjonaliści wiedzą jednak, że rzeczy materialne są bardzo kruche, a tak naprawdę światem rządzi coś innego. Wiemy także, jak bardzo ważna jest przyroda.

Mając kategoryczny nakaz spędzania większości wolnego czasu w domu, ograniczone możliwości przemieszczania się uświadamiamy sobie, że przyroda jest dla nas bardzo ważna. Potrafi budować, leczyć, ale potrafi także zniszczyć.

Częścią środowiska naturalnego jest las. Składający się z części żywej, czyli zwierząt, roślin oraz przyrody nieożywionej.

Leśny raj dla nas nacjonalistów jest miejscem niezwykłym. Nie jest dla nas tylko częścią ziemi, porastaną przez drzewa. Jest dla nas przede wszystkim miejscem, będącym dziedzictwem narodowym tak samo, jak kultura, sztuka, muzyka, język itd. Składniki naszego narodu należy bronić wszystkie w taki sam sposób.

Las jest także miejscem pozwalającym na odpoczynek i regenerację fizyczną, jak i psychiczną. Korzyści z przebywania w leśnym raju jest bardzo dużo.

Spacery pomagają nam oczyścić swoje drogi oddechowe, natura poprawia także funkcjonowanie naszego całego organizmu, kładu odpornościowego, krążenia, oddechowego.

Zielony kolor obecny w lesie pomaga nam się zrelaksować, odprężyć, przy czym spada nasz poziom hormonów.

Las ma także wiele ważnych funkcji takich jak np.: lecznicze. Wśród drzew i krzewów rośnie wiele roślin, które mają właściwości uzdrawiające, lub same drzewa mają takie zdolności. W przezwyciężaniu różnego rodzaju ciężkich chorób pomagają nam nadal substancje pochodzenia roślinnego, znajdujące się właśnie w leśnym raju.

Gąszcz jest także miejscem zamieszkania dla ludzi i zwierząt. Mieszka w nim wiele gatunków ssaków, ryb, płazów, gadów, ptaków.

Czerpiemy z niego pożywienie, opał, las jest także miejscem pracy. Są osoby, dla których jest on także miejscem modlitwy, miejscem kultury, a nawet nauki czy szpitalem. Do dzisiaj wiele plemion rdzennych jest całkowicie uzależnionych od dżungli.

Jedną z największych funkcji lasu jest tworzenie tlenu, niezbędnego do naszego życia. Drzewa potrafią wytworzyć tlen nawet dla kilku dorosłych osób. Pochłaniają mnóstwo szkodliwego dla ludzkiego organizmu dwutlenku węgla. Lasy tworzą także klimat lokalny, pochłaniają ciepło, ochładzają ziemie. W trakcie zimy podnoszą temperaturę, ograniczają wpływ wiatru.

Jak widzimy, leśny raj jest miejscem, tworzącym nieograniczoną ilość korzyści dla człowieka.

W trudnym okresie, jakim przyszło nam teraz funkcjonować, dużą część swojego czasu spędzamy zamknięci w czterech ścianach. Czy tak da się żyć na dłuższą metę? Odłączenie od przyrody człowieka jest dla niego bardzo niekorzystne, powodujące wiele negatywnych skutków a w ostateczności prowadzące nawet do śmierci, zarówno tej dosłownej jak w i przenośni.

Współczesny człowiek musi zatem docenić wartość przyrody i lasu. Matka natura jest naszym sprzymierzeńcem a przyjaźń z nią i stały kontakt może tylko i wyłącznie wpływać na nas pozytywnie i przynosić wiele korzyści w naszym życiu.

 

Monika Dębek

niedziela, 29 marzec 2020 23:32

Grzegorz Ćwik - Szturmowe pokolenie zemsty

Wszyscy nasi bohaterowie są martwi.

 

Jesteśmy szturmowym pokoleniem zemsty.

 

 

 

Śmieszne i dziwne to czasy, w których żyć nam przyszło. Nigdy wcześniej ludzie nie mieli tylu opcji, możliwości i wyborów. Nigdy wcześniej też nie byli tak zagubieni, ślepi i puści. W świecie pozbawionym sensu, duchowości i zasad można wybrać cokolwiek – tylko po to, by następnego dnia o tym zapomnieć i odpuścić sobie. Robi tak wielu z nas i w wielu dziedzinach życia. Wybrać coś ostatecznie, trwać przy tym niczym oldskulowcy przy haśle „punx not dead”? No ale – powie wielu – to zamyka drogę do innych furtek, do innych opcji.

 

Lubimy być „trochę”, lubimy być „czasem” i „po części”. Boimy się konsekwencji i systematyczności, zwłaszcza, że dzisiejsze parszywieńkie czasy każą nam oczekiwać natychmiastowych rezultatów i skutków. W świecie wypalonych zasad i spłowiałych kolorów wszystko wydaje się być już trywialne. Wszystko już przecież było, pozwólmy więc może zblazowaniu i nihilizmowi wlać się do naszych serc i płynnie przejść od idealizmu do dorosłości. Przy czym dorosłość rozumiemy tu nie w tradycyjny sposób – jako podejmowanie dojrzałych i świadomych wyborów, ale jako poddanie się narzuconym nam konwenansom i ramom. Przecież trzeba zarabiać, bawić się, rozwijać i przepalać resztki swej duszy na Instagramie lub modnym klubie wciągając kolejną kreskę.

 

Porównując obecny system oparty na liberalnych aksjomatach z coraz większym wkładem ideowym nowotworu Szkoły Frankfurckiej z systemem minionym opartym na marksizmie, monopartyjności i policyjnym systemie represji trzeba uznać poprzedników za amatorów. W okresie PRL-u o tym, że żyje się w niewoli generalnie wiedział każdy, z rządzącymi włącznie. Obecnie pokolenie niebieskich ptaków i przyszłych zastępów „influencerów” jest przekonane, że ma pełną wolność i swobodę. Oczywiście, zły PiS chce dokonać zamachu na demokrację, wolne sądy, ale oczywiście mu się nie uda. Przecież mu zagrodzimy drogę naszymi lajkami, statusami, drogimi butami i mentolowymi szlugami. A polityka jako taką nie warto się przecież interesować – i tak nic nie zmienimy, prawda?

 

Nieprawda. Apolityczność rozumiana jako uznanie polityki za niewartej zainteresowania to jedno z największych zwycięstw tego systemu. Pamiętacie jeszcze zjawisko „lemingów”? Dziś trochę zapomniane, ale jeszcze parę lat temu każdy szanujący się prawicowy autorytet i publicysta minimum raz w tygodniu musiał poutyskiwać na platformeskich lemingów i ich désintéressement. Prawica oczywiście jak to prawica – zgodnie z doskonałą analizą Alaina de Benoista nic nie zrozumiała z tego zjawiska i ograniczyła się do histerycznego oburzenia i rzucania potępieńczych spojrzeń na owych lemingów. A przecież zjawisko to stanowi idealny przykład wprost mistrzowskiej socjotechniki i marketingu politycznego. Nie ma tu potrzeby się zapowietrzać i chwytać za szabelkę, zwłaszcza, że ongiś jeśli już ją wyjęto, to trzeba było użyć. A na to się nie odważysz, prawda prawico?

 

No więc lemingi te to prawdziwy majstersztyk – parumilionowa grupa osób, która za miraż dobrobytu i tą już przysłowiową ciepłą wodę w kranie popierała długi czas bez słowa zająknięcia Platformę Obywatelską. Bezapelacyjnie i do samego końca. Jakkolwiek dobrobyt w tym państwie kapitalistycznego terroru to zwykle praca ponad siły i kredyt na 30 lat, no ale chociaż tamci drudzy nie rządzą. Termin „lemingi” wprawdzie jakoś wypadł z użycia, ale zjawisko samo trwa. Po prostu kolejne partie zyskały swoich własnych lemingów – włącznie z narodowo-libertyńską Konfederacją.

 

Obecnie funkcjonujący system potrafi doprawdy mistrzowsko roztoczyć miraż wolności i wyboru, gdy wybiera się właściwie jaką formę raka chcemy, aby nam ostatecznie zdiagnozowano. W dawnych czasach postulowano więcej dobra, dziś już tylko mniej zła.

 

A czas leci, historia ponoć się kończy (jak twierdził pewien szarlatan, oraz paru idiotów, którzy mu uwierzyli) a „to co było w cenie dziś zmieniło swoją wartość”. Gdzie w tym wszystkim jesteśmy my? I kim my właściwie jesteśmy?

 

Skoro czytasz drogi Czytelniku lub czytelniczko ten tekst zakładam, że jesteś nacjonalistą (nacjonalistką) – czyli nie będę pisał, że jesteśmy nacjonalistami, bo to w sumie oczywiste. Tak samo jak to, że jesteśmy radykałami, antykapitalistami, nienawidzimy liberalizmu i postmodernizmu.

 

No i jesteśmy też ideowcami.

 

Coś to słowo w ogóle jeszcze znaczy w dzisiejszych czasach? Dziś, gdy szuka się wymówek i powodów? Może naprawdę wszelki idealizm polityczny czy życiowy to już archaizm i dawno przebrzmiała piosenka puszczana kiedyś na starym magnetofonie? Czy kogoś w ogóle obchodzi nasza walka, poświęcenie, determinacja?

 

Po pierwsze odrzućmy wszelka perspektywę prezentystyczną. Naród, który stanowi dla nas najważniejszą wartość ideową, to ponadpokoleniowa wspólnota żywych, martwych i nienarodzonych. Wiem, że to wiecie, ale co to oznacza? Między innymi to, że nasz wysiłek należy ulokować w ramach tak rozumianego Narodu. Nas nie interesuje „tu i teraz”, bo to myślenie ateistów, którzy boją się zasypiać i śnić. Nas interesuje to, jaki sens dla historycznego trwania i rozwoju naszego Narodu masz walka, jaką toczymy. Może faktycznie jesteśmy przedstawicielami asimowskich „fundacji”, o których ostatnio w „Polityce Narodowej” pisał Łukasz Moczydłowski? W tym rozumieniu nacjonalizm byłby dziś między innymi chronieniem świętego ognia, który rozświetla mrok, jaki coraz bardziej zapada nad naszym kontynentem. Twarde obstawanie przy tym co normalne, właściwe, czyste jest dziś coraz częściej czynem o charakterze rewolucyjnym – a patrząc na poziom Zachodu w tej kwestii, do którego szlusujemy coraz szybciej, to należy raczej spodziewać się pogarszania sytuacji. Ale czy fakt, że znamy prawdę, nie czyni nas automatycznie odpowiedzialnymi za jej obronę? To nie jest obciążanie, to wyróżnienie: w tłumie głupców padających na kolana przed kolejnymi złotymi cielcami, maszerujemy dumni i wyprostowani. Co jak co, ale nacjonaliści nie przywykli padać przed wrogiem. Chyba, że jak król Leonidas…

 

Znamy prawdę, widzimy ich kłamstwa, widzimy ich zbrodnie. Widzimy ich korupcję, zaprzaństwo, niszczenie naszej przeszłości i tożsamości. Widzimy hipokryzję polityków, dziennikarzy, zawodowych autorytetów i wszelkich gadających głów. Widzimy to jak sztuczna jest scena apolityczna, jak plastikowy jest narzucany nam świat popkultury, jak trujące są wartości sączące się z teledysków, tygodników, programów i portali. Dlatego nas nienawidzą i zwalczają – i dlatego mamy obowiązek walczyć i trwać.

 

Mamy także obowiązek się zemścić.

 

Zemsta to podobnież rozkosz Bogów. Skoro wierzymy i staramy się bronić tego, co dla nas święte, jasnym jest też, że nie możemy zapomnieć i odpuścić wszelkich zbrodni na naszym Narodzie i kontynencie. Nie możemy zapomnieć tragicznych skutków wolnorynkowego reżimu, jaki nam narzucono po 1989 roku. Nie wolno nam nie pamiętać o tym jak bez szemrania oddano nasz kraj w zastaw waszyngtońskiej klice i brukselskiej biurokracji. Nie zapominamy o oddaniu na żer zagranicznym koncernom polskiego kraju i ludu. Nie pozwolimy wyrugować pamięci o kulturowym i edukacyjnym niszczeniu kolejnych pokoleń i zamienianie ich w puste manekiny różniące się tylko metkami.

 

Wszyscy nasi bohaterowie są martwi. Nikt nie podejmie walki za nas, nikt za nas nie wywrze zemsty. Nikt  za nas nie ochroni ognia prawdy, który za wszelką cenę musi dalej płonąć. Jesteśmy pokoleniem walki, oporu jak i przełomu. To my musimy zapoczątkować dzieło Rekonkwisty. To my musimy odbić z ich rąk Polskę i zlikwidować ten nieludzki podział „my-oni”. Niech w końcu Naród przejmie władzę nad samym sobą, zamiast być w niewoli zawodowej oligarchii i wspierających ją mediów.

 

Nasza zemsta to moment, gdy nasi wrogowie ujrzą świt nowej epoki. Epoki prawdy, sprawiedliwości społecznej, powrotu do tego co naturalne i normalne. Nasza zemsta to chwila, gdy wszyscy ci skorumpowani jaśnie panowie wylecą z ław sejmowych i zarządów państwowych spółek, a zastąpią ich ludzie pracy, gotowi do służby i ofiarności, a nie tylko do czerpania profitów i brania łapówek. Nasza zemsta to zastąpienie hedonizmu i nihilizmu obowiązkiem, wysiłkiem i wytrwałością. Nasza zemsta wreszcie to zastąpienie ułudnego „szczęścia” opartego na materializmie, alkoholu i prochach spełnieniem w życiu rodzinnym, w swej roli społecznej i narodowej.

 

Pamiętacie twarz Baumana na sławetnym wykładzie we Wrocławiu? Albo Michnika za każdym razem, gdy pytany jest o swojego brata lub proszony, by go pozdrowić? Oni są autentycznie przerażeni, że mimo swoich zabiegów, mimo tylu artykułów, wypowiedzi i rzuceniu tylu gromów na polski ciemny lud nadal są ci, którzy pamiętają. Dlatego tak strasznie w 2010 roku wszyscy ci ludzie oraz ich popychle w postaci młodzieżowych ruch nowolewicowych i neokomunistycznych krytykowali i zwalczali medialnie ideę Marszu Niepodległości. Tyle przecież zrobiono, by Polacy żyli wstydem i poczuciem winy, tyle zrobiono by niewolnicy nie krytykowali balcerowiczowskiego wolnego rynku, a tu ulicami stolicy przechodzi liczący kilka tysięcy ludzi marsz tych, którzy przypominali kim byli Wyklęci, ci którzy nie wstydzą się mówić kim są i nie chcą w żaden sposób godzić na dyktat idących w parze kapitalizmu i nowolewicowego odmóżdżenia.

 

To doskonale pokazuje, ze konsekwencja i twarda wiara są dla nas latarnią morską pośród dziejowego sztormu. Ci, którzy każdego kolejnego dnia muszą budować się na nowo, wybierając spośród modnych i trendowych opcji i wyborów to, z czym będą się danego dnia utożsamiać są tak naprawdę dla systemu nieszkodliwi. Sami wybierają drogę, w której człowiek coraz bardziej jest produktem, a nie myśląca i świadomą istotą. Pewien muzyczny producent powiedział kiedyś, że sztuka to „twórcze ograniczanie się”. Być może podobnie jest z całym otaczającym nas światem pełnym zajawek, którymi można się jarać. W świecie, w którym tak łatwo się zgubić, sztuką jest odrzucić to, co tak naprawdę nam do niczego nie jest potrzebne i trwać przy tym, co faktycznie warto kultywować. Mamy niewiele czasu, który jesteśmy w stanie wyszarpnąć codzienności i naprawdę nie warto tracić go jeszcze na rzeczy, które jutro stracą dla nas jakąkolwiek wartość.

 

Rób to co trzeba. Nie odpuszczaj, nie załamuj się porażkami, ale wyciągaj z nich bezcenną naukę. I pamiętaj – wszyscy, którzy trwamy w naszej postawie jesteśmy szturmowym pokoleniem zemsty. Naszą zemstą musi być nowa Polska i nowa Europa. Musi być nią świat zbudowany na zasadach i prawach, których tak bardzo nienawidzą nasi wrogowie. Wszakże w świecie opartym na sprawiedliwości i prawości nie będzie już miejsca na czerpanie profitów z wyzysku, kłamstwa i miliardowych oszustw. Nie będzie można dorobić się na „operacjach walutowych”, „patostreamach” czy byciu modnym intelektualistą-antyfaszystą z opłacanej przez rządowe dotacje redakcji. To wszystko czego oni nienawidzą i co chcą zniszczyć znów stanie się wyznacznikiem cywilizacji – normalna rodzina, normalne państwo, normalne relacje międzyludzkie. To właśnie nasza największa zemsta. Gdy ich pełne nienawiści i hipokryzji twarze wyrażać będą już tylko bezsilność i słabość – wówczas będziemy mogli uznać, że zemsta została dokonana a każda ich zbrodnia na naszym Narodzie i przyszłości została pomszczona.

 

Świat ponowoczesności to świat, gdzie szybko się zapomina i zamiast twardej postawy premiowana jest elastyczność i interes w miejscu wytrwania przy swoich pozycjach i wartościach. Pamiętać o zemście to pamiętać za co walczymy i czemu działamy, to pamiętać kim jesteśmy i jakie mamy obowiązki. Zemsta to więcej niż emocje, które szybko się wypalają i więcej niż typowo prawicowe święte oburzenie, za którym nic nie idzie. Zemsta to nasza droga i dziejowa konieczność. Nasza zemsta to zwycięstwo i przestawienie Historii na właściwe tory – te, gdzie po prostu wszystko będzie na swoim miejscu.

 

 

 

Wszyscy nasi bohaterowie są martwi. Nie ma już wśród nas Inki, Zagończyka, kapitana Zajączkowskiego, rotmistrza Pileckiego, nie ma Ułanów i Szwoleżerów, nie ma Legionistów i Wyklętych. Ale jesteśmy my! My jesteśmy kolejnym pokoleniem, które walczy o Polskę i za Polskę i które stoi przed zdeterminowanym wrogiem, który jest zdecydowany do końca doprowadzić dzieło zagłady europejskich Narodów. Dlatego nikt za nas nie zwycięży, nikt za nas nie podejmie walki.

 

Nikt za nas się nie zmieści.

 

Wszyscy nasi bohaterowie… nie, nie są martwi. Wszyscy nasi bohaterowie są tu z nami i patrzą prosto na nas! Czujemy ich wzrok, czujemy ich obecność i wiemy, że nie możemy zawieść. Ich walka nie poszła na marne, ale dała nam natchnienie i wzór. Dała nam dumę, którą musimy podtrzymać.

 

Jesteśmy szturmowym pokoleniem zemsty.

 

 

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

niedziela, 29 marzec 2020 23:26

Grzegorz Ćwik - Perspektywy

W dobie coraz dalej posuniętej infekcji liberalizmem rozmaitych sfer życia doprawdy nietrudno o to, by pozwolić sobie na podświadome przyjęcie liberalnych i wolnorynkowych aksjomatów. Pisałem o tym swego czasu w tekście „Skryta mentalność liberalna”. Nie trzeba w sposób świadomy wyznawać i utożsamiać się z liberalizmem, aby na co dzień w praktyce posługiwać się takimiż wyobrażeniami i projekcjami.

 

Dlatego też sądzę, że warto konfrontować w pewnych drażliwych i wrażliwych kwestiach różne poglądy i osądy. Nie tylko dla intelektualnego ćwiczenia i słownej ekwilibrystyki, ale przede wszystkim dla rozdzielnia tego co narodowe, społeczne i wspólnotowe, od tego co liberalne, kapitalistyczne i indywidualistyczne. Łatwo bowiem prześledzić duże fora narodowe na portalach społecznościowych, żeby stwierdzić, że osoby mieniące się narodowcami czy nacjonalistami bardzo często posługują się argumentacją i retoryką wyjętą wprost z ust Korwina, Petru, Tuska czy Balcerowicza. A chyba nie o taki nacjonalizm nasi ideowi przodkowie walczyli?

 

Nie przedłużając wstępu przejdźmy do porównania perspektyw przy opisie różnych zjawisk ekonomicznych, społecznych i pracowniczych z życia III Rzeczpospolitej.

 

 

Rok 1989 czyli pucz Balcerowicza

 

Obecna Polska to dziecko przede wszystkim planu Balcerowicza oraz polityków „Solidarności”, którzy w błyskawicznym tempie zaakceptowali go i przepchnęli przez sejmowe głosowania i procedury. Jak przyznawali po latach właściwie nie wiedzieli do końca za czym głosują i jakie skutki może mieć ten plan dla Polski. Co ciekawe rodząca się „demokratyczna” Polska w najmniejszym stopniu nie skonsultowała ze społeczeństwem tak daleko idących reform – ze wszystkich państw wschodniej części żelaznej kurtyny niestety III RP pod tym względem jest na samym końcu, jeśli idzie o praktyczny poziom dialogu władzy ze społeczeństwem.

 

Perspektywa liberalna

 

Plan Balcerowicza to w tym ujęciu prawdziwie sorelowski mit – założycielski mord nowej, wolnorynkowej Polski. Czym właściwie był Plan Balcerowicza? To pakiet 10 ustaw uchwalonych przez Sejm 27 i 28 grudnia a następnie podpisanych przez prezydenta Jaruzelskiego 31 grudnia. Ustawy te to między innymi:

 

  • Ustawa o zmianie ustawy o gospodarce finansowej przedsiębiorstw państwowych – usuwała gwarancję istnienia wszystkich przedsiębiorstw państwowych niezależnie od ich wyników finansowych i efektywności produkcji, umożliwiała przeprowadzenie postępowania upadłościowego wobec przedsiębiorstw nierentownych.

     

  • Ustawa o zmianie ustaw Prawo bankowe i o Narodowym Banku - zakazywała finansowania deficytu budżetowego przez bank centralny, uniemożliwiała nieograniczoną emisję pieniędzy bez pokrycia.

     

  • Ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych – znosiła preferencje kredytowe przedsiębiorstw państwowych wiążąc stopę oprocentowania ze stopą inflacji, zmieniała warunki zawartych wcześniej umów kredytowych o stałym oprocentowaniu.

     

  • Ustawa o opodatkowaniu wzrostu wynagrodzeń . – wykorzystywała wprowadzony już pięć lat wcześniej popiwek jako drastyczne narzędzie ograniczania wzrostu nominalnych płac w przedsiębiorstwach w stosunku do rzeczywistego wzrostu cen.

     

  • Ustawa o zatrudnieniu– zmieniała reguły funkcjonowania biur pośrednictwa pracy oraz unieważniła ustawę o osobach uchylających się od obowiązku pracy. Formalnie sankcjonowała istnienie bezrobocia.

     

Ponadto plan Balcerowicza zakładał daleko idącą prywatyzację sektora państwowego czy ułatwienia mające zachęcić zagraniczny kapitał do masowego inwestowania.

 

W optyce liberalnej plan Balcerowicza to polska wersja „TINA” – there is no alternative. Wprawdzie słów tych najpewniej Margaret Thatcher nie użyła, mimo że są jej powszechnie przypisywane, jednak nie ma to znaczenia. Akronim ten oznacza liberalną perspektywę, która jest niezwykle w swym determinizmie i fatalizmie podobna do… marksizmu i socjalizmu. Konieczne są takie a takie zmiany, bo to oczywiste, taki jest proces dziejowy, logika i konieczność. Po prostu nie da się inaczej.

 

Balcerowicz uratował Polskę i umożliwił jej przejście od fazy niewydolnej gospodarki nakazowo-rozdzielczej do wolnego rynku – jeszcze do niedawna stwierdzenie to przyjmowano właściwie we wszystkich środowiskach bez słowa sprzeciwu. Dopiero zmiana partii rządzącej w 2015 roku i rozwój niezależnych mediów i ośrodków analiz zmieniły ten paradygmat.

 

Wedle tej wykładni w roku 1988 i 1989 Polska stanęła w obliczu całkowitego upadku swej państwowości. Gospodarka jako taka nie tylko przestała wytwarzać dobra i realizować jakiekolwiek plany, ale także zbankrutowała i ze względu na ogromne zadłużenie oraz zacofanie technologiczne PRL nie był w stanie w żaden sposób zawalczyć z coraz gorszymi wskaźnikami ekonomicznymi.

 

Reformy Balcerowicza, a zwłaszcza masowa prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych, prywatyzacja usług społeczno-socjalnych oraz szerokie otwarcie na zagraniczny kapitał to najczęściej podawane przez wyznawców liberalizmu pozytywne skutki działań Balcerowicza oraz stojących za nim polityków „Solidarności”. Do warunków nowej, kapitalistycznej Polski jedni się przystosowali i ciężko pracowali na swój sukces, a inni (osławieni homo sovieticus) popadli w marazm, lenistwo, nieróbstwo i roszczeniowość (jedno ze słów-kluczy polskich liberałów). O ile poprzedni ustrój warunkował bumelanctwo, koterie o tyle nowy stawia na pracowitość, elastyczność i ciągły samorozwój.

 

Perspektywa wspólnotowa

 

O ile nie ma wątpliwości co do tego, że pod koniec lat 80-tych Polska faktycznie była w stanie dość zaawansowanego kryzysu ekonomicznego, społecznego i politycznego, o tyle twierdzenie, że był to „kraj zgliszczy” czy „kraj w ruinie” (jak stwierdził ongiś prezydent Komorowski) jest rażącym nadużyciem. Najważniejszym, wbrew pozorom, problemem PRL-u była jego polityczna niewydolność, która zaowocowała stanem permanentnego konfliktu władzy z „Solidarnością”, a to uniemożliwiało w ramach tego systemu jakiekolwiek sensowne rozwiązanie. Ani sierpień 1980 roku, ani stan wojenny ani następujący po nim okres wielkich strajków nie przyniosły przełomu.

 

Oczywiście pod względem ekonomicznym PRL odstawał na niejednej płaszczyźnie od zachodniej konkurencji. Częściowe zapóźnienie technologiczne, skomplikowane procedury, zasady i niejasne łańcuchy dostaw, ograniczenia wynikające ze zwierzchniej roli Moskwy i jeszcze kilka innych spraw negatywnie wpływały na finansowe i gospodarcze saldo PRL-u.

 

Jeśli jednak spojrzeć na PRL jako monolit, to można stwierdzić, że być może najważniejszym (i jedynym) sensem dziejowym tego ustroju było stworzenie ogromnej infrastruktury przemysłowej i transportowej. W roku 1989 Polska posiadała 6549 zakładów przemysłowych, z czego 94% stanowiły zakłady duże, zatrudniające ponad 100 osób – z definicji więc bardziej dochodowe i rentowne niż małe firmy powstające w III RP jak grzyby po deszczu. Co ważne, nie tylko przemysł ciężki istniał w Polsce (ten od lat 70-tych był w stanie kryzysu na całym świecie) ale także szereg nowoczesnych branż: przetwórstwa spożywczego, produkcji maszyn, elektroniki profesjonalnej, zakładów produkcji lamp elektronowych, aparatury medycznej, sprzętu lotniczego, etc. To był realny kapitał w skali makro, jaki Polska posiadała wchodząc w nową epokę. Oczywiście jasne jest, że część tego nie mogło przetrwać dostosowania do zachodnich standardów, choćby ze względu na inny rozkład proporcji na linii „produkcja-usługi-rolnictwo”. Przeważająca jednak większość istniejących u schyłku PRL-u zakładów produkcyjnych i przemysłowych spokojnie mogła dalej funkcjonować w systemie III RP.

 

O ile tylko ten nie wybrałby najgorszego możliwie wariantu reform. To nie jest bowiem tak, że skok w wolny rynek mogliśmy wykonać tylko w jeden sposób i dążyć tylko do jednego modelu: „taniego państwa minimum” w stylu Thatcher i Reagana. Przede wszystkim tego nie wytrzymały polskie zakłady i przedsiębiorstwa, które rzucone na głęboką wodę rywalizacji z zachodnimi firmami, a z drugiej strony pozbawione wszelkiego wsparcia ze strony państwa, nie mogły wyjść z tego zwycięsko. A przecież wśród państw wolnorynkowych istnieją co najmniej dwa inne modele organizacji gospodarki: skandynawski i dalekowschodni. Oba te modele były intensywnie analizowane przez rządowych ekonomistów pod koniec lat 80-tych. Model szwedzki łączył protekcję wobec własnych firm, ochronę praw pracownika i generalnie interwencjonizm z silną konkurencyjnością, której efektem była wysoka dochodowość i marżowość szwedzkiej gospodarki przy niskich różnicach społecznych. Model dalekowschodni zaś opiera się przede wszystkim na daleko posuniętym interwencjonizmie i udziale państwa w gospodarce. W obu wypadkach udało się realizującymi te modele państwom stworzyć firmy, który stały się światowymi potentatami. Nie dlatego, że rzucono je na pożarcie w walce z amerykańskimi molochami, ale właśnie dlatego, że dostatecznie długo je przed tym chroniono. Balcerowicz wybrał prawdziwie marksistowski determinizm i fatalizm, skutkiem czego model naszej ekonomii to jedna wielka hala montażowa dla zachodnich przedsiębiorstw. Ten model państwa średniego rozwoju powoli się już wyczerpuje i rozbija o kolejne ograniczenia, jak choćby brak własnych technologii wysokiego portfela, niską marżowość, wysoki poziom odpływu kapitału z kraju.

 

Kiedy jednak rozmawiamy o skutkach planu Balcerowicza przede wszystkim uwagę zwrócić trzeba na społeczne perturbacje. Bezrobocie 20%, 40% społeczeństwa żyjącego poniżej poziomu ubóstwa, upadek wielu branż i tysięcy zakładów pracy, prywatyzacja większości sektora społecznego, likwidacja osłon socjalnych, liczne wyspy biedy. Gospodarka nasza oparła się o wyzysk, tanią siłę roboczą, coraz większą ilość pracy, upadek znaczenia związków zawodowych. Patrząc z perspektywy 30 lat trudno uznać, że plan Balcerowicza faktycznie cokolwiek uratował – przede wszystkim umożliwił swobodną penetrację Polski przez zachodni kapitał, który bez problemu przekupując polską klasę polityczną wyzyskał państwo polskie do swoich celów i zysków.

 

Nie jest moim celem bronienie komunizmu, jednak spuścizna PRL-u to nie tylko Żołnierze Wyklęci, strajki 56, 70 czy 76 roku ale także ogromna infrastruktura – także logistyczna. O ile w roku 1989 polskimi pociągami jeździło miliard podróżnych, dzisiaj – tylko 300 milionów. O skali upadku polskiej technologii i techniki w kontekście przejęcia krajowego rynku przez zagraniczny nie trzeba nawet specjalnie wspominać.

 

Determinizm i całkowite pominięcie czynnika ludzkiego przez Balcerowicza jest symptomatyczne dla całej III RP. O ile koszty transformacji i kryzysów są uspołeczniane, o tyle zyski prywatyzowane. Tak samo było w roku 1989, potem 2008, podobnie będzie zapewne teraz, w dobie walki z epidemią koronawirusa. Uznanie ludzi za najmniej istotny czynnik, a za cel całej gospodarki optymalizację kosztów, zwiększanie zysku i pominięcie kwestii narodowych i społecznych w efekcie dały neoliberalną rzeczywistość, która coraz bardziej się zatraca w swym nihilizmie i dehumanizacji. Ale o tym w kolejnych punktach. 

 

 

Fenomen bardzo dużo wartych prac (ale kiepsko płatnych)

 

Gospodarka doby kapitalizmu kognitywnego i fazy postindustrialnej, oparta o wysoki poziom cyfryzacji i automatyzacji, wykształciła także siłą rzeczy swoich „bohaterów”. Tak bowiem chyba wypada nazwać przedstawicieli nowych zawodów, które pojawiły się jako zwiastun nowych wartości, nowych gradacji i nowej aksjologii. A gdzie ktoś idzie do góry, ktoś musi iść do dołu. Nie inaczej jest w świecie zawodów i specjalizacji.

 

Perspektywa liberalna

 

Cholerni górnicy, pielęgniarki, lekarze, nauczyciele i ratownicy medyczni. Mogli przecież wybrać lepszy zawód, a skoro wybrali taki a nie inny to won z ulic i żadnych protestów! Nas nie stać na płacenie im coraz to wyższych zarobków, a jak nie podoba się praca kilkaset godzin w miesiącu, to zmieńcie prace, przecież to takie proste! Mamy wolny rynek, nikt nikogo do niczego nie zmusza!

 

Gdyby nie roszczeniowość tych przegrywów i życiowych nieudaczników to byłyby większe pieniądze na dotacje do innowacyjnych przedsiębiorstw i technologii. To, że oni ratują komuś życie, wydobywają strategicznie ważny surowiec czy uczą nasze dzieci niewiele mnie obchodzi. Dziś każdy zajmuje się sobą, a nie innymi. To ja mam mieć odpowiedni poziom życia, nie po to kończyłem jeden z setek kierunków humanistycznych na państwowej uczelni, żeby teraz jakaś pielęgniarka domagała się większej pensji z moich podatków!

 

Zresztą szkoły, szpitale i przychodnie należy bez wyjątku sprywatyzować. Niech rynek zdecyduje o tym, które z tych miejsc jest przydatne i potrzebne, a nie państwo! A jeśli gdzieś zabraknie szkoły lub opieki medycznej? No cóż, zawsze można kupić samochód i się przeprowadzić, prawda?

 

Perspektywa wspólnotowa

 

W III RP niejako chyba automatycznie uznano, że jeśli ktoś wybrał zawód jak lekarz, pielęgniarka czy nauczyciel to sam fakt wykonywania „zawodu z misją” i to jeszcze z powołania jest wystarczającym powodem do satysfakcji. Osoby takie traktowane są właściwie tak samo jak wyposażenie szkoły czy szpitala, a przecież biurko czy stetoskop nie protestuje i nie domaga się ludzkiego traktowania.

 

W rynkowej logice optymalizacji zysków i zwiększania zysków pojawia się niezwykle symptomatyczne podejście do takich sfer jak edukacja czy służba zdrowia. Edukacja jak wiadomo jaśnie-panom-przedsiębiorcom ma dostarczyć dobrze wykształconych pracowników nauczonych uległości, pracowitości i nie wychodzenia przed szereg. A służba zdrowia? No cóż, jak ktoś choruje to i tak może pracować, a jak jest na tyle chory, że już nie może to… przestaje mieć znaczenie dla liberała czy kapitalisty. Tak więc przydatność służby zdrowia też jest żadna. Chorych i umierających z przepracowania zastąpią przecież młodzi, zresztą zawsze można sięgnąć po imigrantów.

 

Jest coś niezwykłego w tym jak wiele osób reprezentuje skrajną pogardę do zawodów, które w realny sposób wpływają na życie nas wszystkich. Najwyższa pora powiedzieć mocno niepopularną prawdę, a że „Szturm” lubuje się w tym to drodzy Czytelnicy i Czytelniczki pilnie notujemy:

 

 

Poszczególne zawody nie są sobie równe pod względem znaczenia społecznego i przydatności dla wspólnoty. Jest oczywistym, że wykształcone przez neoliberalizm „gówno warte prace”, które nic lub prawie nic nie wnoszą do życia Narodu stać muszą pod względem prestiżu i zarobków niżej niż przykładowo pielęgniarka, lekarz, nauczyciel, górnik etc.

 

 

W każdym kraju ocierającym się o normalność ludzie rozumieją, że od tergo czy lekarze są dobrze opłacani i wypoczęci może zależeć kiedyś nasze życie. Tak samo z pielęgniarkami, ratownikami medycznymi. Od tego kto uczy nasze dzieci i w jaki sposób zależy nasza przyszłość jako wspólnoty narodowej. Można by tak długo wymieniać. Chichotem historii jest, że prawdy te potrzebują światowej pandemii koronawirusa, aby zostać przypomniane.

 

Nikt nie zbiera na maseczki i sprzęt medyczny dla social media specialistów? Eksperci od brandu i badania rynku nagle przestali być wszystko wiedzącymi głowami w polskojęzycznych portalach liberałów? Finansiści i spekulanci już nie są bohaterami i wzorami do naśladowania? Otóż nigdy nimi nie byli. Nie da się na jednej szali postawić walki o ludzkie życie i zdrowie razem z prowadzeniem profilu na Instagramie dla firmy sprzedającej czekoladki. Górnik czy robotnik stoją i stać będą wyżej niż wszelcy influencerzy i copywriterzy. Znaczenie zawodu mierzone jest nie przez kapitalistyczną propagandę, a przez realny wkład w życie i rozwój społeczeństwa oraz Narodu. Tak długo jak drabina znaczenia poszczególnych zawodów nie będzie odzwierciedlała tego aspektu, tak długo youtube’owi specjaliści od chwalenia się butami będą cieszyć się większym prestiżem niż ratownicy medyczni.

 

Anegdota na koniec

 

Pracowałem ładnych parę lat temu w firmie, która funkcjonowała jako projekt realizowany w ramach programu unijnego „Innowacyjna gospodarka 8.1”. Razem z nami na piętrze mieściło się kilka innych firm też podpadających pod ten program. Kiedyś podczas przerwy kolega z innej firmy, która zajmowała się jakże potrzebnym społecznie procesem handlu kryptowalutami zaczął strasznie utyskiwać na protesty górników – że co oni chcą, że po co węgiel i kopalnie komu, to kosztuje i w ogóle no nie życiowe to takie i dokładać trzeba.

 

Spytałem owego jegomościa czy jest pewien, że gospodarka poradzi sobie bez węgla i czy na pewno zawód górnika nie ma znaczenia dla państwa. Oraz czy jest pewien, że jego bitcoiny są równie ważne i potrzebne, zwłaszcza, że zajmuje się tym firma, która dostała na to 800 tyś zł dofinansowania a jej wyniki finansowe są gorzej niż słabe (firma dziś już nie istnieje) i jak ma się do tego jego gęganie o dopłatach i nierentowności. Niestety pan przedsiębiorca nie odpowiedział na żadne pytanie, odparł tylko, że przerwa mu minęła i musi wracać do pracy.

 

Kurtyna.

 

 

Chcącemu nie dzieje się krzywda

 

Zadziwiającym elementem myślenia neoliberałów, zarówno tych od Petru i Kidawy-Błońskiej, jak i tych od Bosaka i Korwina, jest swoisty błąd logiczny. Z jednej strony twierdzą oni, że żyjemy pod okupacją mitycznych socjalistów, w państwie właściwie totalitarnym i despotycznym, gdzie nie można bić swojej żony, kopać psa, stosować lekkiej pedofilii i jeździć bez zapięcia pasów. Z drugiej jednak strony ci sami ludzi komentując obecne relacje i unormowania społeczne stosują zasady neoliberalne i automatycznie uznają, że mają one już teraz zastosowanie i obowiązują oraz warunkują nasze życie. To jak to jest platformersi i konfederaci, socjalizm i despotia czy jednak chcącemu nie dzieje się krzywda i dobrowolność zawierania umów?

 

Właśnie ten ostatni element będzie nas tu interesował. Jednym z najważniejszych kłamstw na jakich zbudowano piekło III RP jest owa „dobrowolność zawierania umów”. Przecież „chcącemu nie dzieje się krzywda” i nikt nikogo do zawierania umów w określonej formie i kształcie nie zmusza.

 

Prawda?

 

Perspektywa liberalna

 

No więc jak już powiedziano nikt nikogo do niczego nie zmusza, mamy demokrację. Podpisując umowę, przede wszystkim o pracy, każdy wie na co się decyduje. To po prostu dwie równoważne strony, które po partnersku dogadują się, że jedna strona świadczy określone obowiązki zawodowe, a druga za to płaci określoną kwotę. Oczywiście umowę trzeba przestrzegać i pracownik musi mieć tego pełną świadomość.

 

No chyba, że nastąpią niespodziewane perturbacje i zmiany na rynku. Wówczas musicie zrozumieć, dobro pracodawcy i firmy jest najważniejsze, dlatego nie dostajecie pensji, jesteście zmuszani do pracy na czarno, do darmowych nadgodzin etc. Wówczas trzeba się zgodzić na pewne zmiany w umowie lub po prostu nieprzestrzeganie jej. Ale jak tylko sytuacja się unormuje, wtedy przecież…

 

Ostatecznie nikt nikogo do niczego nie zmusza, zawsze możesz odejść. A umowa? „Widziały gały co brały”.

 

Pespektywa wspólnotowa

 

Chore i do bólu głupie (bo już nie naiwne) założenie, że strony umawiające się w dzisiejszych czasach są na tej samej pozycji i nie można w to w żaden sposób z zewnątrz ingerować jest jednym z determinantów szeregu patologii polskiego rynku pracy. Bo czy pracownik, który przychodzi pracować do Amazona czy którejkolwiek firmy obecnej w jednej ze Specjalnych Stref Ekonomicznych stoi na poziomie partnerskim? Oczywiście, że nie! Jest to dobitne zwłaszcza tam, gdzie ciężko znaleźć pracę i jeden lub kilku pracodawców mogą autentycznie całkowicie zmonopolizować lokalny rynek pracy. Jak w tej sytuacji w ogóle można mówić o dobrowolności podpisania umowy? W takich wypadkach ludzie zgadzają się na dużo, byleby tylko móc pracować i uzyskać źródło utrzymania.

 

W tym miejscu pojawia się jakże drażliwy temat związków zawodowych i umów zbiorowych. Zaraz… drażliwy? Chyba tylko w tym chorym kraju. W każdym szanującym się społeczeństwie związki zawodowe to normalny element gospodarki, który między innymi umożliwia partycypację w zyskach zakładu pracy i ochronę prac pracowniczych. Im większy poziom uzwiązkowienia, tym większy poziom sprawiedliwości społecznej i dobrobytu. Jedna osoba nie jest w stanie być równorzędnym partnerem dla wielkiego kapitału, ale związek zawodowy liczący kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Jak najbardziej! Wszelkie jakże chętnie omawiane w neoliberalnych mediach patologie niektórych związków zawodowych nie mogę nam przesłonić prostego faktu, że związki owe (syndykaty) to niezbędny element każdej ekonomii, która chce uchodzić za społeczną. A nasza ową „społeczność” ma nawet do Konstytucji wpisaną.

 

Jest coś autentycznie zjawiskowego w tym, że kraj którego geneza wynika z ogromnego, wielomilionowego związku zawodowego cierpi na tak powszechną niechęć i pogardę do tej formy organizacji pracowniczej.

 

 

Zasiłki i mityczny socjal

 

Kolejny temat, który tak strasznie obrósł mitami to kwestia zasiłków. Jak wiemy doskonale, życie z socjalu to w III RP świetny pomysł na życie dla leni, nierobów, roszczeniowców i cwaniaków, którzy mentalnie nie wyrośli z PRL-u.

 

Perspektywa liberalna

 

Zasiłki rozleniwiają. Zasiłki to jałmużna. Zasiłki uczą niezaradności i braku inicjatywy. No i najważniejsze – zasiłki są z moich pieniędzy, czemu mam płacić na nierobów?! Bezrobotnym należy dawać wędkę, a nie rybę.

 

Pespektywa wspólnotowa

 

Najpierw garść faktów – tych najbardziej nienawidzą liberałowie.

 

Zasiłek to nie jałmużna, zapomoga etc. tylko forma ubezpieczenia. Tak, ubezpieczenia! Prawo do zasiłku otrzymuje każdy, kto w okresie ostatnich 18 miesięcy opłacał składki na Fundusz Pracy przez minimum 12 miesięcy. Siłą rzeczy warunkuje to fakt, że prawo do zasiłku otrzymują głównie osoby zatrudnione na podstawie umowy o pracę. Wprawdzie na śmieciówkach też można w pewnych wypadkach odprowadzać takie składki, jednak jest to dość ograniczone.

 

Kolejna sprawa – zasiłek otrzymywać można maksymalnie przez 6 miesięcy, a warunkiem jego przedłużania jest wypełnianie formalnych wymogów narzucanych przez Urzędy Pracy (wizyty w wyznaczonych terminach na spotkania etc.).

 

Wysokość zasiłku zależy od stażu pracy i wynosi dziś od 603 zł do 880 zł w okresie pierwszych trzech miesięcy bezrobocia. W następnych wysokość zasiłku spada i wynosi od 483 zł do 701 zł.

 

Jak więc widać najpierw trzeba odpowiednio długo płacić odpowiednie składki, aby dopiero potem uzyskać uprawnienie do zasiłku dla bezrobotnych. Upada więc całkowicie mit, jakoby była to jałmużna i to finansowana przez podatników.

 

Druga kwestia to wysokość zasiłku. Jaki jest bowiem cel zasiłku? Zabezpieczenie bytu materialnego osoby, która straciła pracę na czas poszukiwania nowego zatrudnienia. Wydawałoby się więc, że wysokość zasiłku powinna być skorelowana z tym celem. Tymczasem jeśli, w którymś elemencie zasiłki są jałmużną, to właśnie w kwestii ich wielkości, która jest po prostu o wiele za mała. Równowartość 100 czy 200 euro to nie jest godziwa osłona socjalna, która umożliwia swobodne i spokojne poszukiwanie pracy. Innym problemem jest ograniczenie grupy uprawnionych tylko do osób pracujących w oparciu o umowę o pracę. A w czym jest gorsza osoba na śmieciówce? Chyba tylko tym, że zatrudniono ją w nieuczciwy i niesprawiedliwy sposób na umowie cywilnoprawnej.

 

Tyle z mitu wygodnego życia na zasiłku i socjalu. Pomijam tu już kwestie formalne i administracyjne związane z antyludzką i antyspołeczną formą Urzędów Pracy, które poprzez swoje procedury i stosunek do człowieka są… tak naprawdę idealnym elementem tego neoliberalnego uniwersum.

 

 

500+

 

Na koniec zostawiłem sobie przykład chyba najbardziej aktualny i obecnie najbardziej rozpalający głowy Polek i Polaków. No właśnie, jak to w końcu jest z 500+? Socjalizm, bolszewizm, lenie i nieroby czy potrzebne osłony socjalne, które pozytywnie wpływają na życie ludzi?

 

Perspektywa liberalna

 

500+ to najgorsza forma rozdawnictwa i politycznego przekupstwa. PiS wprowadził ten dodatek, tylko po to by kupić sobie głosy. 500+ uczy tylko nieróbstwa, lenistwa i niechęci do pracy. Budżetu nie stać na takie wydatki, a pobierający je to głównie „patologia”, osoby z problemami alkoholowymi i społecznymi.

 

Pespektywa wspólnotowa

 

To znowuż zacznijmy od prostego wypunktowania argumentów liberałów. Co do politycznego przekupstwa – czyż nie można tak powiedzieć o absolutnie każdej decyzji polityków, która przynosi ludziom jakiekolwiek korzyści? Czy jeśli według liberałów ich pomysły na ekonomię mają zwiększyć dobrobyt społeczeństwa, to czy ich wprowadzenie także nie będzie politycznym przekupstwem i korupcją?

 

Co do kwestii tego, że 500+ jest dla nierobów, patologii etc. Jedynym kryterium wypłaty dodatku 500+ jest obecnie posiadanie chociaż 1 dziecka. Nie ma tu kryteriów finansowych, zarobkowych czy pracowniczych. Wszelkie badania wykazują, że 500+ przede wszystkim wydawane jest na codzienne potrzeby, dodatkowe zajęcia i edukację dzieci, a nie na alkohol i narkotyki. Co ciekawe wedle badań najwięcej piją (w przeliczeniu ilości czystego alkoholu na osobę) osoby najlepiej sytuowane, czyli mityczni herosi z ligi lewiatańskich przedsiębiorców i pracodawców.

 

Twierdzenie, że budżetu nie stać na 500+ jest o tyle kuriozalne, że od 4 lat państwo nasze wypłaca ów dodatek…bez jakichkolwiek problemów i zwiększania deficytu. Co więcej deficyt budżetowy regularnie, rok do roku, spada. Zresztą suma 31 mld zł (koszt 500+ w 2019) w porównaniu z całym budżetem za rok 2019 – 416 mld zł, nie wydaje się już taka wielka.

 

Co do kwestii odchodzenia z pracy – bezrobocie póki co regularnie w ujęciu kwartalnym spada. Być może zmieni to koronawirus, jednak bez związku z 500+. Tak więc kolejny argument liberałów upada. Wprawdzie wiemy, że z rynku pracy zniknęło kilkadziesiąt tysięcy kobiet, jednak odwróćmy tą konstrukcję myślową – ile one musiały zarabiać, że dodatek 500+ skłonił je do odejścia z pracy? Ponadto ustalmy wreszcie jedną rzecz – we wspólnocie narodowej wartościowa jest nie tylko praca zarobkowa, ale także inne formy aktywności, jak chociażby i przede wszystkim wychowanie dzieci i zajmowanie się rodziną. Mało to może dochodowe i nie pozwala panom kapitalistom optymalizować swoich słupków w Excelu, ale ma za to całkiem realny wkład w życie Narodu.

 

Warto przytoczyć słowa liderki (póki co przynajmniej) liberalnej opozycji na temat 500+:

 

 „[…] ludzie, którzy pracują, czują się w jakiś sposób upokorzeni, że ktoś jest wspierany, a nie pracuje”, dalej zaś "[…] bo w każdym społeczeństwie są osoby, którym musimy pomagać, bo sobie nie dają rady. Ale pomagać w taki sposób, żeby je wyciągać z tego, że nie pracują, żeby miały szanse normalnie się rozwijać" oraz „bo skoro oni zamykają się w tych domach, nie pracują, taki przykład dają swoim dzieciom. To jest kolejne pokolenie, które będzie wychowywane dokładnie w taki sam sposób. Państwo powinno wspierać ludzi pracujących" i na koniec „Wmówiono ludziom, że bierzesz pieniądze, to już wystarczy, nie musisz się rozwijać. Gdzieś edukacyjnie straciliśmy to budowanie w ludziach aspiracji, że trzeba pracować, rozwijać się, starać się, by dzieci miały zapewnioną lepszą przyszłość".

 

Nie pamiętam tak jawnie wyłożonej liberalnej doktryny wyzysku i klasowej nienawiści w stylu najbardziej odrażających przedstawicieli tego nurtu: Misesa, Hayeka, Thatcher czy Reagana. Pracować, pracować, pracować - i nabijać zyski korporacjom. Rodzina, wychowanie dzieci? Do roboty plebsie! Po co ci dzieci, sprowadzimy sobie z Indii nowych pracowników.

 

Kidawa stwierdziła m.in, że „Polacy zgubili szacunek do pracy". No tak, rośnie świadomość pracownicza, przy niskim bezrobociu pozycja pracownika umacnia się, do tego osłony socjalne zwiększają jego bufor na rynku pracy i jego pozycję negocjacyjną wobec potencjalnego pracodawcy. Nie do pracy tracimy szacunek, a do folwarcznego wyzysku, na którym Balcerowicz i Mazowiecki oparli swoje reformy.

 

Kidawa oznajmiła także, że „ludzie, którzy pracują, czują się w jakiś sposób upokorzeni, że ktoś jest wspierany, a nie pracuje" co tłumaczymy z liberalnego na polski: „my, klasa wyższa wkurzamy się, że plebs i hołota dostają pieniądze i wychodzą z biedy". Co ciekawe, 500+ to rozdawnictwo, na które nas nie stać i hodowanie nierobów. Tymczasem zwalnianie zachodnich koncernów z płacenia podatków, co III RP kultywuje konsekwentnie od ponad 30 lat, już rozdawnictwem nie jest. To, że wielkie sieci dyskontów i hipermarketów mogą wywozić dziesiątki miliardów zysku bez grosza podatku do skarbu państwa nie wywołuje zgorszenia i histerii u liberałów. Wywołuje to wypłacanie dodatku na… dzieci. Tak, dzieci! Liberałowie, korwiniści – czemu tak bardzo nienawidzicie polskich rodzin? Czemu popadacie w święte oburzenie, gdy to państwo daje cokolwiek zwykłym obywatelom, a nie wtedy gdy co roku z Polski jest transferowane kilkadziesiąt miliardów złotych? To Was nie oburza, ale dodatek rodzinny już tak? Gdyby policzyć ile tracimy na niepłaceniu podatków przez Biedronkę, Lidla, Tesco, zachodnie koncerny samochodowe i innych przedstawicieli zagranicznego kapitału mogłoby się szybko okazać, że nie tylko są pieniądze na 500+, ale i że starczy jeszcze na zwiększenie tego dodatku.

 

500+ to jeden z najbardziej realnych i znaczących elementów polityki prorodzinnej i prospołecznej w tym nieludzkim państwie. Fakt, że trzeba było 25 lat okupacji naszych umysłów i dusz przez neoliberałów, aby go wprowadzić, nie najlepiej świadczy o paradygmatach, na jakich oparto III RP. Jak wykazują badania 500+ nie tylko likwiduję faktyczną biedę, zwłaszcza wśród dzieci, ale także zmniejsza różnice społeczne i majątkowe. Solidaryzm społeczny, mówi Ci to coś?

 

Liberałowie 500+ i wszelkie programy socjalne będą atakować, gdyż w gruncie rzeczy nienawidzą biedniejszych i gorzej sytuowanych. To jest ta prawdziwa walka klas. Liberał boi się, że rodzina mająca dodatek 500+ doszlusuje do poziomu jaki ma on po wielu latach ciężkiej pracy w wymarzonym korpo i brania codziennie darmowych nadgodzin. Dla liberałów jest rzeczą niepojętą, ze społeczeństwo coś dostaje, przecież teoria skapywania! To, że jest ona całkowitym kłamstwem i kapitalistyczną propagandą wielkiego znaczenia nie ma, gdyby wszak z kapitalistycznej narracji wyciąć kłamstwa i fałsz niewiele by się ostało. Liberalna ideologia nie może znieść zwiększenia świadomości i dobrobytu szerokich mas społecznych, gdyż wówczas wywrócony zostaje neoliberalny model ekonomii oparty o wyzysk i presję na taniej sile roboczej, która stanowią biedni i źle opłacani pracownicy, żyjący w ciągłym strachu przed bezrobociem. A 500+ jak nic innego przywróciło do społecznego życia miliony ludzi, których zamienić z powrotem w bezwolnych niewolników tak łatwo nie będzie.

 

 

Patrzmy uważnie

 

Liberalizm to choroba, która potrafi zakraść się do naszego krwioobiegu niepostrzeżenie i skrycie. Nie zdając sobie sprawy, potrafimy nagle zacząć  posługiwać się obcą dla nas narracją, z jednoczesnym brakiem formalnego afirmowania liberalizmu i kapitalizmu. Niejednokrotnie też wierzymy i ufamy ludziom, którzy nominalnie każą się nazywać przedstawicielami środowiska narodowego, ale w praktyce bliżej im do Koalicji Europejskiej niż faktycznej myśli narodowej.

 

Patrzmy uważnie na to co mówią liderzy poszczególnych środowisk, na to co mówią nasi znajomi, co mówimy my sami. Pytajmy samych siebie czy warto być za, ale i czy warto być przeciw czemuś. Higiena intelektualna i moralna to w kraju nad Wisłą rzecz nieczęsto spotykana, jednak stanowi doskonałą ochronę przed wszelkimi truciznami.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

Je suis Romain, je suis humain: deux propositions identiques.

 

Antyczny Rzym był miejscem starcia dwóch skrajnie różnych systemów wartości etycznej oraz religijnej, z jednej strony wierzeń i systemu wartości starożytnego Rzymu, wobec którego w opozycji stała druga (rodząca się jeszcze) religia, czyli chrześcijaństwo. Wierzenia rzymskie skupiały w sobie pierwotną religię praindoeuropejską, religię plemion staroitalskich oraz elementy wierzeń etruskich. Jest to religia politeistyczna, wiążąca się z wiarą w wielu bogów. To właśnie w mocno zakorzenionym politeizmie i silnie ugruntowanym, choć zmiennym, rzymskim kanonie wartości zostało zasiane ziarno monoteistycznego Christianitas. Fascynacje antykiem, były obecne w społeczeństwach Europy przez szereg wieków. Co ciekawe samo pojęcie tytułowej wojny sprawiedliwej (bellum iustum) wytworzone przez pogański Rzym, stało się w przyszłości legitymizacją stosowania przemocy dla chrześcijańskich rycerzy i jak i podstawą usprawiedliwiającą wiele późniejszych wojen, które w pełni objawiło się w trakcie wypraw krzyżowych oraz krucjat północnych. Do spuścizny antycznego Rzymu z chęcią odwoływały się europejskie ruchy nacjonalistyczne, a szczególnie włoski faszyzm Benito Mussoliniego, który w pewnym stopniu wskrzesił tradycje imperialnej przeszłości Rzymu, zaszczepiając system wartości, który starożytni Rzymianie uważali za kanon stanowiący podstawę postępowania każdego prawego i świadomego Rzymianina.

Postępowanie Rzymian było ściśle związane z wiarą w bogów. Pietas, czyli pobożność była jednym z filarów kanonu wartości, których przestrzeganie było wymogiem życia społecznego starożytnego Rzymu. System  społecznego funkcjonowania Rzymian składał się na mos maiorum, czyli obyczajach przodków, które wyznaczał ten swoisty katalog zachowań będący sprawdzonym w praktyce drogowskazem wskazującym normy zachowania życia codziennego każdego Rzymianina. Mos maiorum było przeciwieństwem res novae, czyli rzeczy nowych, niesprawdzonych, które wiązały się z współczesnym pojęciem rewolucji, a więc czegoś co wprowadza chaos.[1] Można powiedzieć, że Rzymianie wpatrzeni w spuściznę i wartości przodków prezentowali tradycjonalistyczny model społeczeństwa.

Wpisującym się w ten kanon wartości pojęciem jest virtus oznaczający męstwo. To właśnie ta wartość określała umiejętność rozróżnienia dobra od zła, postępowania godnego i niehonorowego. Mężny Rzymianin był obrońcom dobra ojczyzny, rodziny, a w końcu własnego interesu.[2] Tak pojęte męstwo wynikało z fides, czyli wierności danemu słowu i wymienionym wcześniej zasadom.[3] Aby sprostać wypełnianiu powyższych zasad potrzebna była samokontrola, panowanie nad samym sobą, opanowanie ducha, czyli gravitas- powaga.[4] Na wypełniającego powyższe cnoty czekała nagroda, czyli szczęście- dignitas, oraz poważanie i autorytet- auctoritas.[5] Rzymianin, który wcielał w życie powyższy kanon wartości stawał się miły bogom i mógł cieszyć się ich wsparciem w każdym aspekcie swojego życia. Taka postawa oprócz przywilejów duchowych niosła ze sobą także i nobilitację społeczną. Im wyższy status społeczny rodziny tym większe wymagania i surowsze wypełnianie mos maiorum, które sobie stawiała.

Religijność rzymska była politeistyczna. Rzymianie wierzyli w bogów mieszkających na Olimpie, aż po duchy mieszkające w domach, drzewach, kamieniach, czy te obecne w zjawiskach atmosferycznych. Panteon bogów rzymskich był zhierarchizowany. Na czele najstarszego panteonu rzymskiego, czyli Di Indigetes (bóstw rodzimych) stała triada Jowisz, Marsz i Kwirynus, oraz Westa i Janus. Jednakże już za czasów panowania dynastii Tarkwiniuszy wykrystalizowała się nowa triada, na której czele stał wszechwładny Jowisz, który był bogiem potężnym i surowym. Do zdefiniowanej przez Tarkwiniuszy triady głównych bóstw zaliczano także królową bogów czyli Junonę i boginię dziewicę Minerwę. Domem wyżej wymienionej triady był Mons Capitolinus, czyli świątynia Kapitolińska położona na wzgórzu rzymskim na północny zachód od Palatynu i Forum Romanum. To właśnie według legendy Kapitol był jedyną częścią miasta, która oparła się najazdowi Galów w roku 390 p.n.e. To tu znajdowała się największa świątynia rzymska- Templum Iovis Optimi Maximi. Wzgórze kapitolińskie jako pierwsze miejsce schronienia Rzymian stało się wkrótce świętym centrum Rzymu, jako symbol opieki boskiej nad społecznością. Jednak aby bogowie łaskawym okiem spoglądali na Rzym trzeba było o nie dbać, stąd składane liczne i regularne ofiary ze zwierząt, czy też festiwale połączone z ćwiczeniami wojskowymi w Circus Maximus.[6] Wierzenia starożytnych Rzymian były także przesiąknięte wpływami politeizmu greckiego, stąd w obu panteonach obecność boga Apolla. Także pod wpływem prądów hellenistycznych, zaczęły pojawiać się kulty bóstw wschodnich, takich jak Izyda, czy Mitra.

W takiej rzeczywistości rozwijała się „nowa religia”- chrześcijaństwo. Pierwsza styczność społeczeństwa antycznego Rzymu z tą nową religią miała miejsce około I połowy I wieku po narodzeniu Chrystusa, w rzymskiej prowincji- Judei. Początkowo chrześcijaństwo było słabe, oraz uzależnione od judaizmu, którego nienawiść do wyznawców Chrystusa stale narastała, co w szczególności było wynikiem nowego systemu wartości oferowanego przez tą religię. [7] Świat rzymski do chrześcijan odnosił się z nieufnością. Przełomowym momentem dla ekspansji wyznawców Chrystusa nadszedł wraz z misyjną działalnością świętego Pawła z Tarsu. To właśnie Paweł wyszedł z hermetycznego zamknięcia i zaczął głosić tezę iż wyznawcą chrześcijaństwa może zostać każdy człowiek, nie tylko członek gminy żydowskiej. To właśnie za sprawą świętego Pawła, którego podróże w latach 45 – 54 n.e. pozyskały nowych wyznawców chrześcijaństwo wkroczyło w nową erę - dynamicznego podboju. Ta dynamika jak i ekspansywność nowej religii doprowadziła do powstania  pierwszych gmin chrześcijańskich zakładanych poza rzeczona prowincją. Ewangelia jezusowa zaczęła docierać także na tereny Półwyspu Apenińskiego. Christianoi ekklesia w latach 40 istniał już w największych miastach Italii i Puteoli. [8]

Chrześcijaństwo będące res novum w społeczeństwie antycznym, którego politeizm wykluczał proponowany przez chrześcijan monoteizm, stanęło w obliczu swoistej inwazji, która miała podważyć nie tylko rzymski system religijny, ale także i system władzy. Ustrój społeczny, który w Rzymie określany był jako regnum caesaris, czyli królestwo cezara, które jednocześnie było regnum dei, czyli królestwem bożym na ziemi. [9] Chrześcijanie ze swoją religią, która jako jedynego władcę uważała Boga burzyła całkowicie ten system. Pierwsza fala prześladowań, która spadła na chrześcijan była inspirowana przez cesarza Nerona. Dalsze represje kontynuował cesarz Domicjan, który prześladowania motywował negowaniem przez chrześcijan bóstw rzymskich, nie składanie im ofiar, oraz tworzenie tajnych stowarzyszeń i wrogość do społeczeństwa rzymskiego. Według Rzymian chrześcijanie, którzy odrzucali kodeks normujący życie społeczne żyli na uboczu, jako intruzi, którzy według Tacyta byli powodowani nienawiścią wobec rodzaju ludzkiego.[10] Mimo skrajnych przeciwności i wrogości społeczeństwa rzymskiego, którego coraz częściej wewnętrzna niewiara nadrabiała zewnętrznymi formami pobożności, chrześcijaństwo trafiło na podatny grunt. Według większości autorów proces ten rozwijał się stopniowo, a podwaliny pod Christianoi ekklesia, podłożyła nie tylko praca misyjna świętego Pawła, ale także i krew tysięcy męczenników, których świadectwo stało się kamieniem węgielnym. Na tym tle wyróżnia się wspomniany już Wipper, dla którego chrześcijaństwo jest zwykłą sektą, która rewolucyjnie wdarła się w dusze antycznych Rzymian prowadząc ich ku upadkowi. Lecz czy ewolucję antycznej cywilizacji rzymskiej, której tradycja odrodziła się w nowym Rzymie- tym katolickim, który stał się twórcą nowej cywilizacji europejskiej, można nazwać upadkiem?

Znane są liczne teksty biblijne, które w sposób metaforyczny nawołują do walki, jak choćby „List do Koryntian”- „Służmy więc bracia, z całą gorliwością pod rozkazami wodza nieskazitelnego. Pomyślmy o żołnierzach na wyprawie wojennej, jak są zdyscyplinowani, ulegli, jak posłusznie wypełniają rozkazy swoich dowódców”, czy psalmy takie jak chociażby Psalm 144 (Dawidowy)- „Błogosławiony Pan – Opoka moja, On moje ręce zaprawia do walki, moje palce do wojny. On mocą dla mnie i warownią moją, osłoną moją i moim wybawcą, moją tarczą i Tym, któremu ufam, Ten, który mi poddaje ludy.”  Jak dodamy do powyższych cytatów teksty starotestamentowe opisujące wojny prowadzone przez Naród Wybrany- Izrael, możemy dojść do wniosku, że chrześcijaństwo nie było, jakbyśmy to dziś określili, religią pacyfistyczną. Tymczasem właśnie ów „pacyfizm” stał u podstaw wczesnych wierzeń chrześcijańskich. Służba w wojsku, czy też walka w obronie władcy była dla pierwszych chrześcijan nie do pogodzenia z ich wiarą, stąd do czasów Marka Aureliusza próżno szukać ich w szeregach armii rzymskiej.

            Pierwsze zmianki o chrześcijanach służących w rzymskim wojsku, zawdzięczamy Tertulianowi, synowi centuriona prokonsularnego,  którego św. Hieronim opisał jako- „męża wykształconego i płomiennego serca”. [11] To właśnie Tertulian opisał cud, do którego rzekomo miało dojść podczas starcia z Galami, kiedy to chrześcijańscy żołnierze za sprawą modłów sprowadzili na ziemię deszcz. Zdarzenie to zostało poświadczone w liście do senatu, który sporządził Marek Aureliusz. [12] Legion XII został z tej okazji obdarzony w 174 r. n.e. przez cesarza Marka Aureliusza  nazwą Fluminata, czyli „gromowładny”. Nieco więcej na ten temat napisał Euzebiusz  z Cezarei, który tak opisuje tamte wydarzenia:

Wówczas żołnierze tak zwanej legji meliteńskiej, którą wiara od onych czasów zachowała aż do dni naszych, już ustawieni w szyku bojowym przeciwko nieprzyjacielowi, padli na kolana, jak to zazwyczaj czynimy przy modlitwach naszych, i zwrócili się do Boga z błaganiem. Już na ten widok zdziwienie ogarnęło nieprzyjaciół , lecz równocześnie prawie zdarzyła się, jak niosą wieści, rzecz jeszcze dziwniejsza. Nawałnica zmusiła wrogów do ucieczki i sprawiła wśród nich spustoszenie, deszcz natomiast rzęsisty orzeźwił wojsko tych, którzy wzywali pomocy bożej, a którzy wszyscy przed chwilą mieli zginąć z pragnienia.[13]

Na uwiarygodnienie tej relacji Euzebiusz przywołuje także „pogańskie” źródła, takie jak choćby Klaudiusza Apolinarego z Hierapolis, który to (według Euzebiusza) po raz pierwszy wzmiankował o nadaniu Legionowi przydomka „gromowładny”. [14]

            Jednakże w wyniku prześladowań rozpętanych przez współcesarza Licyniusza- władcy wschodniej części Imperium Romanum, legioniści z Legionu XII zostali zmuszeni przez niego do oddania hołdu bożkom pogańskim, oraz wyrzeczeniu się wiary w Chrystusa. Legioniści  odmówili wykonania rozkazu. Przez cały czas kary, która ich spotkała modlili się i psalmami oddawali hołd Chrystusowi. Za świadectwo wiary, które dali przed innymi, Licyniusz kazał ich ukamieniować, co ostatecznie się nie powiodło. Zostali oni poddani jeszcze gorszej karze stojąc bez odzienia na mrozie, aby następnie ich zamarznięte ciała spalono w okolicach Sebasty. Legioniści z Legio Fluminata zostali uznani świętymi Kościoła Katolickiego i prawosławnego.

            Mimo to dyskusja wśród chrześcijan co do służby w armii była nadal żywa i nie rozstrzygnięta. Warto tutaj powrócić do wspomnianego już Tertuliana, który napisał w swoim dziele- „Pan rozbrajając Piotra, pozbawił tym samym miecza każdego chrześcijanina. Nie wolno mieć żadnego wyposażenia, skoro czynności przy jego pomocy są niedozwolone”. Służbę jak i walkę Tertulian uważał za odstąpienie od wiary, czyli apostazję. W opozycji do Tertuliana staje Nowy Testament, w którym możemy przeczytać- „Lecz teraz, kto ma trzos, niech go weźmie, podobnie i torbę, a kto nie ma miecza, niech sprzeda suknię swoją i kupi.”, w innym fragmencie Jezus Chrystus napomina żołnierzy, aby poprzestali na swoim żołdzie i nie czynili więcej ponad to co do nich należy. Wykładnię teologiczną Tertuliana zweryfikuje i zmodyfikuje później św. Augustyn, który wprowadzi do świata chrześcijańskiego pojęcie bellum iustum, czyli wojny sprawiedliwej.

            Postacią, która reformuje tezy Tertuliana jest Orygenes, który uważa, że zjednoczenie Rzymu jest konieczne, nawet przy użyciu siły, lecz chrześcijanie nie mogą brać w tym udziału. W swoim dziele „Przeciwko Celusowi” opisuje on walkę chrześcijanina ze światem, lecz nie tą fizyczną tylko duchową. Według Orygenesa chrześcijanin toczy wewnętrzną walkę z legionami demonów, które pod wodzą księcia tego świata (szatana) chcą opanować dusze pobożnych wiernych. [15] Autor tego działa jasno określa postawę chrześcijan wobec służby w armii rzymskiej:

Celus wzywa nas, byśmy brali udział w obronie ojczyzny jako dowódcy wojskowi; niechże się więc dowie, że my to przecież robimy, ale nie dla pochwał i poklasku tłumu: w tajemnicy, w głębi duszy modlimy się jak kapłani za swoich współobywateli. [16]

Według Orygenesa to właśnie taka walka bardziej służy Rzymowi niż tysiące mieczy, ponieważ to dzięki nieustannym modłom chrześcijanie chronią i dbają o dusze wszystkich Rzymian. W sukurs Orygenesowi idą inni autorzy tacy jak Laktancjusz, czy Cyprian z Kartaginy, dla których sama wojna jest czymś niedopuszczalnym, niesprawiedliwym. Jak widać na tych kilku przykładach ówcześni myśliciele chrześcijańscy jednoznacznie potępiali fizyczny udział ochrzczonych w działaniach wojennych prowadzonych przez rzymską armię.

            Wraz z przewagą nowej religii nad pogańskimi wierzeniami starożytnego Rzymu pojawiają się warunki sprzyjające asymilacji chrześcijan ze społeczeństwem rzymskim. Okres krwawych prześladowań, który trwał za panowania Septymiusza Sewera, dobiegł końca. Ręką wyciągniętą przez Rzym w stronę chrześcijan był tzw. „edykt Karakali”, który przyznawał wszystkim wolnym mieszkańcom Imperium Rzymskiego prawa obywateli rzymskich. Edykt okazał się korzystny dla chrześcijan, którzy dzięki niemu stali się równymi wobec innych obywatelami rzymskimi, co niosło za sobą także aspekt finansowy, oraz możliwość awansu społecznego (także dzięki służbie w armii).

            Z biegiem lat postrzeganie walki zbrojnej przez chrześcijan zaczęło ewoluować. Kamieniem węgielnym pod nową doktrynę ecclesia militans, czyli Kościoła walczącego podłożył św. Augustyn z Hippony, doktor Kościoła Katolickiego. To właśnie on rozpowszechnił i wyniósł do rangi cnoty pojęcie bellum iustum, czyli wojnę sprawiedliwą, która może być toczona za pomocą siły w obronie wiary, Kościoła, oraz własnego życia. Św. Augustyn był pod wrażeniem pism Cycerona, który był dla niego mistrzem pięknego języka, oraz jego przewodnikiem wczesnych lat. [17] To właśnie Cyceron jako jeden z pierwszych usprawiedliwił słuszną walkę.

            Jeśli chodzi o usprawiedliwienie wojny, w problematyce tej mamy także i polski akcent. W Saevientibus, jednym z pism z czasu soboru w Konstancji Paweł Włodkowic przytoczył warunki jakie powinna spełnić wojna sprawiedliwa:

- podmiot (osoba wojująca winna nadawać się do walczenia, czyli być osobą świecką, ponieważ duchownemu nie wolno rozlewać krwi z wyjątkiem wypadku nieuniknionej konieczności);
- przedmiot (odzyskanie bezprawnie utraconej własności lub obrona ojczyzny);
- przyczyna (chęć osiągnięcia pokoju);
- duch (wojna nie może być prowadzona z nienawiści, żądzy zemsty ani chciwości, a jedynie z miłości, sprawiedliwości i posłuszeństwa);
- upoważnienie (może pochodzić jedynie od monarchy, a w wypadku wojny za wiarę – od Kościoła).

Na fundamencie sojuszu antycznego Rzymu i chrześcijaństwa powstała cywilizacja europejska, którą znamy. Charles Maurras w dziele La Démocratie religieuse napisał: Jestem Rzymianinem, gdyż od konsula Mariusza i boskiego Juliusza aż po Teodozjusza zarysował się pierwotny ideał Francji. Jestem Rzymianinem, gdyż to Rzym, Rzym księży i papieży, dał wieczność uczuciom, metodom, kultowi, dziełu politycznemu całych pokoleń urzędników i sędziów. Jestem Rzymianinem, gdyż gdyby moi ojcowie nie byli takimi Rzymianami, jakim ja jestem, to pierwsza inwazja barbarzyńców między V a X wiekiem uczyniłaby moją ziemię ziemią niemiecką lub norweską. Jestem Rzymianinem, gdyż bez opieki romańskiej druga faza inwazji barbarzyńców, która miała miejsce w XVI wieku, inwazja protestancka, uczyniłaby moją ziemię ziemią szwajcarską. Jestem Rzymianinem w bogactwie bytu historycznego, intelektualnego i moralnego. Jestem nim, gdyż gdybym nie był, nie byłoby we mnie nic francuskiego. (…) Dzięki temu skarbcowi, który otrzymał z Aten i przekazał mojemu Paryżowi, Rzym stał się cywilizacją i człowieczeństwem. Do spuścizny antycznego Rzymu odwoływali się także w swoich pismach Leon Degrelle, Jose Antonio Primo de Rivera, powstańcy generała Franco (szczególnie w sferze propagandowej), czy wspominany Benito Mussolini, który bezpośrednio odwoływał się w swojej ideologii do lat świetności Imperium Romanum. Kanon wytworzony przez Rzymian stał się dla późniejszych pokoleń przykładem samodyscypliny i doskonalenia się zarówno w zakresie duchowym jak i fizycznym, w służbie społeczeństwu i ojczyźnie.    

Ten krótki materiał jest wstępem do dalszych części poświęconych tej tematyce, jak i zachętą do dalszych badań nad fascynacją antykiem w europejskiej kulturze i cywilizacji.

C. D. N.

                       

Oleś Wawrzkowicz

 

[1] T. R. Martin, Starożytny Rzym od Romulusa do Justyniana, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie 2014, s. 43.

[2] Ibidem, s. 43.

[3] Ibidem, s. 44.

[4] Ibidem, s. 44.

[5] Ibidem, s. 44.

[6] T. R. Martin, Starożytny Rzym od Romulusa do Justyniana, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie 2014, s. 60.

[7] A. Ziółkowski, Historia powszechna, starożytność, Warszawa: Wydawnictwo naukowe PWN SA 2014, s. 855.

[8] Ibidem, s. 857.

[9] R. J. Wipper, Rzym i wczesne chrześcijaństwo, Warszawa: Książka i wiedza 1960, s. 163.

[10] M. Simon, Cywilizacja wczesnego chrześcijaństwa I-  IV w., Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1979, s. 119.

[11] Pisma Ojców Kościoła, J. Sajdak (red), Poznań: Księgarnia akademicka 1947, s. 151

[12] Ibidem, s. 26.

[13] H.Pietras SJ, Euzebiusz z Cezarei Historia Kościelna, Kraków: Wydawnictwo WAM 2013, s. 211- 212.

[14] Ibidem, s. 212.

[15] Orygenes, Przeciwko Celusowi, www.zrodla.historyczne.prv.pl 2015, s. 349.

[16] Ibidem, s. 389.

[17] M. Simon, Cywilizacja wczesnego chrześcijaństwa I-  IV w., Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1979, s. 324.

Demokratyzm (nie mylić z demokracją liberalną) niewątpliwie zainspirował powstanie nacjonalizmu na ziemiach polskich. Wśród osób tworzących nowoczesny obóz nacjonalistyczny w Polsce w oparciu o ludowy demokratyzm najważniejszą rolę odegrały trzy postacie: Jan Ludwik Popławski, Roman Dmowski i Zygmunt Balicki. W swoich tezach z zarania polskiego nacjonalizmu jego twórcy dowodzili, że bez wizji demokratyzacji społecznej stworzenie nacjonalistycznych  koncepcji  nowoczesnego  Narodu nie jest  możliwe. W oparciu o wczesną publicystykę Popławskiego, Dmowskiego i Balickiego śmiało pokusić się można o ważną konkluzję stwierdzającą, że demokratyzm stanowił swoistą platformę ideową niezbędną dla rozwoju polskiego nacjonalizmu1. Jak to wygląda dzisiaj chociażby spoglądając przez pryzmat budowania alternatywnego społeczeństwa obywatelskiego przez współczesnych nacjonalistów,  wszyscy widzimy. Czy swoista miałkość w wykorzystywaniu w działalności organizacji pozarządowych wynika z przesłanki braku w naszym środowisku elementarnej wiedzy na temat znaczenia i roli ww. organizacji, ciężko jednoznacznie stwierdzić. Niemniej właśnie z tego, a nie innego powodu powstał poniższy tekst dotyczący roli organizacji pozarządowych w społeczeństwie obywatelskim. 

 

Wstęp

 

Rozważając problematykę dotyczącą roli organizacji pozarządowych w społeczeństwie obywatelskim należałoby, gwoli wstępu, wyjaśnić samo pojęcie organizacji pozarządowych.

Nazwa ta jest przeniesieniem do języka polskiego, z języka angielskiego słów „non – governmental organization”. Dlatego często, również i w Polsce, używa się angielskiego skrótu NGO. W naszym kraju przez organizacje pozarządowe rozumie się w głównej mierze stowarzyszenia i fundacje. Ustawa z dnia 24 kwietnia 2003 roku o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie2 (Dz.U.2016.1817 t.j.) wprowadziła rozszerzoną definicję organizacji pozarządowej. Zgodnie bowiem z powyższym aktem, reguluje on zasady prowadzenia działalności pożytku publicznego przez organizacje pozarządowe w sferze zadań publicznych, współpracy organów administracji publicznej z organizacjami pozarządowymi oraz współpracy, o której mowa w art. 4d ustawy3. Innymi słowy, poprzez organizacje pozarządowe należy rozumieć podmioty prowadzące działalność pożytku publicznego.

Podkreślenia wymaga, że organizacje pożytku publicznego winny z założenia działać na rzecz wybranego interesu, jednakże nie w celu osiągnięcia zysku. Należy również zauważyć, że nie można utożsamiać pojęcia organizacji pozarządowej z pojęciem organizacji społecznej, np. ze związkiem zawodowym, który wprawdzie jest organizacją społeczną, lecz nie jest organizacją pozarządową.

Organizacje pozarządowe bywają często nazywane tzw. trzecim sektorem, funkcjonującym niezależnie obok sektora publicznego, tj. władzy, czy administracji publicznej i sektora rynkowego, tj. przedsiębiorców. 

 

Rys początków powstania organizacji pozarządowych

 

Organizacje pozarządowe swoimi korzeniami sięgają starożytności. Już wówczas społeczności lokalne dostrzegały potrzeby niesienia bezinteresownej pomocy i wsparcia danej wspólnoty. Przykładem może być starożytna Grecja, gdzie działalnością filantropijną zajmowały się prywatne osoby, jak również miasta-państwa, otaczając opieką chociażby inwalidów wojennych oraz wypłacając im dzienny zasiłek. To tam powstał specjalny urząd tzw. „sitesis”, który zajmował się wydawaniem posiłków ubogim obywatelom, którzy pełnili funkcje urzędowe4.

Także starożytny Rzym „prowadził” organizacje o charakterze bezzwrotnej pomocy. Funkcjonowały bowiem tam tzw. „frumentationes”, zajmujące się bezpłatnym rozdawnictwem zboża, czy „congiarium”, które trudniły się rozdawnictwem wina i oliwy oraz „clientela”, polegająca na tym, że bogaty mieszkaniec Rzymu obejmował opieką ubogich obywateli i wspierał ich odzieżą, żywnością i pieniądzem.

Największa jednak zorganizowana pomoc ze strony jednych ludzi wobec innych nastąpiła wraz z pojawieniem się chrześcijaństwa. Misją gminy chrześcijańskiej było bowiem niesienie pomocy potrzebującym i w tym celu utworzona została instytucja o nazwie „diakonia”, która zajmowała się codziennym rozdawaniem jałmużny5.

 

Krótka historia organizacji pozarządowych w Polsce     

 

Początki powstawania i rozwoju organizacji pozarządowych w Polsce nie mają tak odległej historii, jak obecne Włochy czy Grecja, których korzenie sięgają starożytności, niemniej jednak nie są one również stosunkowo nowe.

Halszka-Kurleto wyróżnia w naszej historii NGO, kilka zasadniczych okresów6. Do pierwszego z nich zaliczyć należy okres od XI wieku do roku 1795, kiedy to powstały pierwsze instytucje dobroczynne (XI wiek - wraz z rozwojem administracji kościelnej powstawały zgromadzenia zakonne, klasztory, szpitale przyklasztorne, których zadaniem było sprawowanie opieki nad potrzebującymi), poprzez kasy samopomocowe w górnictwie, powstawanie szpitali i przytułków (XV – XVI wiek), aż do powstawania instytucji o charakterze dobroczynnym, mające za cel przeciwdziałać nędzy (XVIII wiek).

Kolejny okres należy datować na lata 1795-1918, gdy to funkcjonowała ożywiona działalność filantropijna związana m.in. z utratą suwerenności przez nasz kraj, ale również pomoc niesiona przez zaborcę ubogim. Przykładem może być Cesarstwo Austro-Węgierskie, na terenie którego istniał obowiązek udzielania takiej pomocy przez gminę najuboższym. W głównej mierze jednak pomoc najsłabszym była niesiona ze strony osób prywatnych.

Lata 1918-1939 to z kolei wysyp organizacji filantropijnych. To w tym czasie uregulowano pierwszy raz w Polsce, w sposób prawny, funkcjonowanie fundacji oraz stowarzyszeń, chociażby poprzez uchwalenie 16 sierpnia 1923 r. ustawy o opiece społecznej7, którą objęto np. dzieci, młodzież, macierzyństwo, osoby starsze, kaleki, czy inwalidów.   

Po wydarzeniach okresu II wojny światowej (kiedy jedynie funkcjonował Polski Czerwony Krzyż), tj. w okresie od 1945 do czasu kolejnych transformacji, których początki miały miejsce w roku 1989, to państwo było głównym podmiotem polityki społecznej. Począwszy od drugiej połowy lat 40-tych zaczął się proces systematycznej likwidacji niezależnych instytucji i organizacji społecznych. Wszystkie fundacje zostały rozwiązane, a stowarzyszenia działały pod kontrolą władz. Państwo przejęło kontrolę nad życiem gospodarczym i społecznym, a więc nad oświatą, zdrowiem, opieką społeczną.

Odwilż roku 1989 w Polsce oraz szereg zmian w latach 90-tych ubiegłego wieku zmierzający, do ponownej demokratyzacji spowodował podjęcie także działań mających na celu odbudowę różnego rodzaju form pomocy i dobroczynności. Stopniowo wzrastała liczba organizacji non profit. Odradzające się organizacje pozarządowe przyczyniły się do zmniejszenia luki w zaspakajaniu potrzeb socjalnych, która powstała w wyniku ograniczenia opiekuńczej funkcji państwa. Podjęto szereg działań w celu uprawomocnienia funkcjonowania organizacji pozarządowych. W roku 1989 uchwalono ustawę o stowarzyszeniach, a w 2003 o działalności pożytku publicznego i wolontariacie.

 

Rola organizacji pozarządowych w  społeczeństwie obywatelskim

 

Podejmując się wyjaśnienia zagadnienia dotyczącego roli organizacji pozarządowych w społeczeństwie obywatelskim należałoby na samym wstępie zdefiniować pojęcie społeczeństwa obywatelskiego i społeczeństwa jako takiego.

Słownik języka polskiego PWN definiuje społeczeństwo obywatelskie jako ideę określającą szczególną strukturę działań, więzi społeczno-kulturowych i przekonań moralno-politycznych, jaką w poczuciu samodecydowania o sobie, odpowiedzialnej troski za dobro wspólne oraz jakość życia publicznego stworzyli członkowie określonego społeczeństwa8. Z kolei społeczeństwo według słownika, to ogół ludzi pozostających we wzajemnych stosunkach wynikających z warunków życia, podziału pracy i udziału w życiu kulturalnym; ale także ogół obywateli danego okręgu, miasta, itp.9.

W społeczeństwach wysoce rozwiniętych, należących do tzw. świata kultury zachodniej demokracja w teorii oznacza rządy większości, gdzie preferencje ogółu bywają po stronie tej większości. Zawsze jednak pozostaje mniejszość, która z reguły nie jest reprezentowana w organach władzy, czy to ustawodawczej, czy też wykonawczej. Tym samym, tym niereprezentowanym w danym okresie władzy mniejszościom, pozostaje własne zabieganie o usłyszenie tzw. ich głosu w dyskusji, czy artykułowanie potrzeb. Zadanie to wypełniają między innymi wszelkiego rodzaju organizacje pozarządowe.

Obserwując życie społeczne w Polsce można śmiało stwierdzić, że tzw. NGO-sy, zajmują się w głównej mierze zaspakajaniem potrzeb indywidualnych i społecznych w małej grupie, w szczególnej atmosferze życzliwości i solidarności. Nie pozostają one obojętne wobec ludzkich spraw, wykonując zadania w poczuciu solidarności i powszechnego dobra.

W Polsce aktualnie zarejestrowanych jest ponad 17,5 tysiąca różnego rodzaju fundacji i stowarzyszeń, należących do tzw. III sektora, który nie jest nastawiony na zysk, a na wypełnienie luk tam, gdzie pomoc państwa z różnych względów jest niemożliwa, lub trudna do zrealizowania10. Włączanie tych organizacji do realizacji zadań państwa, poprzez różnego rodzaju wsparcia i pomoc staje się bardzo ważnym i pożądanym modelem współpracy na linii Państwo – NGO-sy.

Organizacje pozarządowe działają w Polsce w głównej mierze na polu społecznym, zajmując się świadczeniem usług w ramach szeroko rozumianej polityki socjalnej. Obejmują swoim zasięgiem różne grupy ludzi oraz dziedziny, jak chociażby zdrowie, kulturę, sport, czy oświatę11.

Samo tworzenie różnego rodzaju organizacji pozarządowych bywa zawsze wyrazem woli ludzkiej. Pewnej grupy ludzi z pomysłami, chęcią ich realizacji w ramach wyznaczonych sobie celów. Jednoczących się wokół określonego problemu lub zaistniałej potrzeby. Tą potrzebą może być przykładowo zaspokajanie zainteresowań należących do niej członków, w szerszym zaś znaczeniu może nią być zaspokajanie potrzeb większego grona osób, nawet spoza członków danej organizacji, np. całej społeczności lokalnej.

Zauważyć należy, że w dobie tzw. komunizmu (chociaż w przypadku Polski właściwszym określeniem byłoby sformułowanie „w czasach realnego socjalizmu”), wszelkie przejawy życia „pozapaństwowego” były często odbierane jako jawny atak na „wartości” PRL-u, gdyż to państwo „realizowało” wszelkie potrzeby społeczeństwa i tylko nieliczny odsetek spraw mógł być zarezerwowany dla jednostek, czy nadzorowanych organizacji. Dopiero odwilż, jaka nastąpiła po roku 1989, stworzyła warunki i podwaliny pod rozwój i powstawanie organizacji pozarządowych (uchwalanie między innymi ustawy z dnia 7 kwietnia 1989 roku Prawo o stowarzyszeniach, czy ustawy z dnia 24 kwietnia 2003 roku o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie). Spowodowała ona również chęć i wolę społeczeństwa w angażowanie się w wszelkiego rodzaju przedsięwzięcia pozapaństwowe, organizowane w zdecydowanej mierze w skali lokalnej i w oparciu o własne zasoby, w tym przede wszystkim ludzkie.

Niczym nieskrępowane już działania lokalnych społeczeństw, pozwalały ludziom na odkrywanie szeregu nowych umiejętności, twórczego myślenia i własnego rozwoju. Pobudzały do działania i stawały się motorami napędowymi dalszych przemian społecznych. To z różnych organizacji pozarządowych, nierzadko rodzili się i rodzą liderzy, z kolei z których wyrastają działacze, przywódcy o zasięgu ogólnokrajowym, czy nawet międzynarodowym. Członkowie NGO-sów, w tych właśnie organizacjach, uczą się wielu przydatnych (jak się później okazuje), niezbędnych i koniecznych rzeczy. Nabywają umiejętności i wiedzę. Są przejawem samoorganizowania się społeczności. Wnoszą nowe wartości, niezwykle korzystne z punktu widzenia wymogów stawianych rozwiązaniom stosowanym w strefach będących domeną lokalnej polityki społecznej. Pełnią duże znaczenie w realizacji zadań na rzecz różnych grup społecznych. Nie nastawiając się na osiąganie zysku, wypełniają lukę w dostarczaniu obywatelom usług w tych sferach, które nie są wykonywane, lub są wykonywane w sposób niewystarczający, chociażby przez sektor publiczny czy prywatny. Często ze względu na swoją bogatą wiedzę o potrzebach i problemach swoich członków oraz dzięki praktycznym doświadczeniom wynikającym z codziennych kontaktów, są bardzo ważnymi partnerami władz samorządowych i rządowych w kreowaniu i realizowaniu polityki zaspakajania potrzeb na rzecz różnych grup społecznych.

Organizacje pozarządowe są prawdziwym przejawem społecznego obywatelskiego. Wydaje się, że państwo daje im prawo i możliwości dowolnego (aczkolwiek legalnego i zgodnego z obowiązującym ustawodawstwem) kształtowania danej organizacji pozarządowej. Między innymi jej formy, zadań, czy celu jaki sobie zakłada. Można stwierdzić, że organizacje non profit organizacyjnie są mikro namiastkami organów publicznych, czy samorządowych. Posiadają bowiem z reguły swoje struktury, na czele których zawsze ktoś stoi i im przewodniczy. Siedzibę i statut, wyrażający cel oraz środki do dyspozycji na realizację zadań, pochodzące z różnych, legalnych źródeł. Taki stan rzeczy jest niczym innym jak przejawem systemu, w którym każda jednostka, czy podmiot jest ważny i ma prawo do swobodnego wyrażania swoich myśli i poglądów oraz ich manifestowania (niestety prawa nacjonalistów są tu często ograniczane). Organizacje pozarządowe mają tym samym istotny wpływ na kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, będąc przejawem aktywności społecznej, która może być przyczynkiem do wielu zmian chociażby o zasięgu ogólnokrajowym.

Patrząc przez pryzmat wielu zadań, jakie wykonują poszczególnego rodzaju organizacje pozarządowe, a szczególnie te które za cel obrały sobie obserwowanie działań władzy, należy jednoznacznie stwierdzić, że odgrywają one ogromna rolę w życiu społeczeństwa. Swoje zadania w tym zakresie wykonują poprzez udzielanie ludziom (społeczeństwu) informacji o sposobie zarządzania krajem. Komunikują się często z politykami i rządzącymi w imieniu grup społecznych. Upewniają się, że rządzący nie nadużywają władzy. Zadają często szereg pytań. Są istotnymi ogniwami w uświadamianiu społeczeństwa, co robi rząd, władza samorządowa i jakie z tego mogą wyniknąć konsekwencje dla niego – tj. obywatela. Informują opinię publiczną o wszelkiego rodzaju nieprawidłowościach władzy, pomagając wyrobić im własną opinię w danym zakresie13. Często są również tubą poglądów osób przez nie reprezentowanych, na przykład niepełnosprawnych, starszych, czy też tych którzy nie zgadzają się z pewnymi założeniami politycznymi, czy społecznymi, np. z energetyką jądrową14. Wiele organizacji pozarządowych w ramach swoich uprawnień przypomina politykom ich obietnice wyborcze i staje się prekursorem zmian. Korzystając chociażby z inicjatywy ustawodawczej, są one częstokroć inicjatorami zmian w prawie, czy wprowadzania nowych rozwiązań. Organizują w tym zakresie między innymi zbiórki podpisów pod daną inicjatywą ustawodawczą (inną kwestią pozostaje co politycy z tym dalej robią). NGO-sy starają się także zadbać o to, aby rządy nie łamały obietnic, które są zawarte w konstytucjach, ustawach krajowych lub w traktatach międzynarodowych. Jako przykład posłużyć tutaj mogą działania takich organizacji w celu ochrony środowiska, sprawiedliwego wynagrodzenia pracowników, czy wolności słowa (tu niestety znów często odmawianego nacjonalistom). Działają one, aby upewnić się, że rządy przestrzegają zobowiązań, pomagają chronić interes publiczny, a nie swój własny i partykularne interesy jednostek.

Wartym podkreślenia niewątpliwie jest również rola organizacji pozarządowych w przypadku łamania prawa. Podejmują one bowiem w takich wypadkach kroki mające zapobiegać tego rodzaju przejawom nadużyć i łamania ustanowionych praw, w tym wynikających z Konstytucji i ustaw15. Działania NGO-sów rozbudzają również postawy prospołeczne, aktywizują społeczeństwa, począwszy od inspirowania do dbałość o najbliższe otoczenie, po dostrzeganie potrzeb ogólnych społeczności lokalnej lub danej grupy, czy indywidualnego obywatela.

Organizacje społeczne, co można bardzo często zobaczyć lub usłyszeć w różnego rodzaju środkach masowego przekazu, starają się stanowić swoistego rodzaju funkcję nacisku na rządzących, związaną z obroną podstawowych wartości, takich jak wolności, czy poszanowanie wspólnego dobra. Często zatem wywierają presję na władze lokalne, rządy i parlamenty w celu rozwiązywania i przeciwdziałania niekorzystnym zjawiskom życia społecznego.

Na świecie NGO-sy, działają często jako prężne organizacje, odgrywając dzisiaj znaczącą rolę, chociażby w zakresie ochrony środowiska naturalnego, czy przestrzegania praw najbiedniejszych.

 

Podsumowanie

 

Reasumując powyższe rozważania, należy stwierdzić, że rola jaka przypadła organizacjom pozarządowym w życiu społeczeństwa i Narodu sprowadza się w głównej mierze do dwóch funkcji, a mianowicie: opiekuńczej (występującej w przypadku wykonywania zadań mających zapełnić lukę w systemie państwowym, chociażby na polu usług zdrowotnych) oraz wychowawczo-kontrolnej, przejawiającej się m.in. tzw. „patrzeniem władzy na ręce”, czyli krótko pisząc nadzorem rządzących. Śmiało jednak można stwierdzić, że organizacje pozarządowe stanowią doskonałe uzupełnienie działalności państwa, wszędzie tam, gdzie jego pomoc nie dociera lub jest jeszcze zbyt mała. Czy jako nacjonaliści – w myśl maksymy, że to my mamy być panami formy, a nie odwrotnie – będziemy potrafili dzisiaj skutecznie zagospodarować ten sektor pozostaje dla nas wciąż otwartą kwestią… Myśl i czyn!

 

 

 

Norbert Wasik – dumny mąż i ojciec. Absolwent Kolegium Jagiellońskiego - Toruńskiej Szkoły Wyższej. Manager związany z sektorem FMCG. Publicysta, działacz społeczny i narodowo-radykalny. Biegacz amator i fan długich dystansów, pasjonat historii, gór, górali i góralszczyzny. Idealista, romantyk i pragmatyk w jednej osobie, entuzjasta innowacji i nowych technologii.

 

 

 

BIBLIOGRAFIA:

Nikodem Bończa-Tomaszewski, Demokratyczna geneza nacjonalizmu. Intelektualne korzenie ruchu narodowo-demokratycznego, Nikodem, Warszawa 2001.

Dz.U.2016.1817 t.j.

Ibidem, art. 1 ust. 1 pkt. 1

M. Halszka-Kurleto, Organizacje pozarządowe w działalności pożytku publicznego, LexisNexsis, Warszawa 2008, s. 15

Ibidem, s. 15-16

Ibidem, s. 25-36

Dz.U.1923.92.726

www.sjp.pwn.pl [on-line]. Społeczeństwo obywatelskie. Dostęp w World Wide Web: https://sjp.pwn.pl/szukaj/spo%C5%82ecze%C5%84stwo%20obywatelskie.html

www.sjp.pwn.pl [on-line]. Społeczeństwo. Dostęp w World Wide Web: https://sjp.pwn.pl/szukaj/społeczeństwo.html

www.biurose.sejm.gov.pl [on-line]. Teksty. Informacja nr 232. Dostęp w World Wide Web: http://biurose.sejm.gov.pl/teksty_pdf_94/i-232.pdf

Ibidem, s. 2.

http://znze.wsiz.rzeszow.pl [on-line]. Michał Tyrakowski, Rola organizacji pozarządowych  w  rozwiązywaniu problemów społecznych. Dostęp w World Wide Web: http://znze.wsiz.rzeszow.pl/z04/9_Michal_Tyrakowski_Rola.pdf

Ibidem.

Ibidem.

sobota, 29 luty 2020 16:05

Katarzyna Ślusarz - Kapłani

Dla wielu żołnierzy polskich walczących w czasie II wojny światowej oraz w okresie drugiej konspiracji celem było służyć Bogu i ojczyźnie.

 

Wystarczy przywołać postaci takie jak Witold Pilecki ps. Witold, czy Łukasz Ciepliński ps. Pług, dla których nieodłącznym elementem w służbie dla Polski była wiara.

 

Rotmistrz Pilecki znany ze swej pobożności i poświęcenia dla ojczyzny był współautorem odezwy ,,Do działaczy młodzieżowych”, która była rozpowszechniana przez rotmistrza Pileckiego pod koniec 1946 r. i na początku 1947 r. Zdjęcie tego dokumentu znalazło się wśród 71 klisz, które Rotmistrz wysłał do II Korpusu Andersa. Na uwagę zasługuje religijny charakter tej odezwy, według której młodzież należy wychowywać w duchu katolickim
i narodowym.

 

Łukasz Ciepliński, dowódca IV Zarządu Głównego WiN również żył sławiąc imię Boga i ceniąc sobie ojczyznę. Wiedząc, ze nadchodzi jego koniec, tak pisał do swej żony: Wisiu, siedzę w celi śmierci. Śmierci nie boję się zupełnie. Żal mi tylko Was, sieroty moje najdroższe (…). Wiem, że myślą, sercem i modlitwą jesteś stale przy mnie. ODCZUWAM TO. Widzę wówczas Twoją zbolałą buzię na procesie. Ty znasz mnie najlepiej, dlatego musiałaś boleć słysząc te kłamliwe, prowokacyjne i krzywdzące mnie zarzuty. Bądź Wisiu dzielna. Przejdź nad cierpieniem z godnością i spokojem i wiarą w sprawiedliwość Bożą. Tylko nam ona została. Cel Twój i zadanie to Andrzejek i wierzę, że go wychowasz na człowieka, na Polaka i na katolika, że przekażesz mu swoje wartości duchowe i silnie zwiążesz ze mną i ideą, dla której żyłem.

 

Trzeba tu jednak wspomnieć także kapłanów, którzy byli w tym trudnym czasie podporą moralną żołnierzy. Jako kapelani polowi sprawowali msze dla oddziałów leśnych, głosili
z ambony poparcie i agitację dla walczących rodaków. Wiązało się to jednak z ryzykiem, zarówno ze strony okupantów w czasie wojny, jak i dla służb komunistycznej Polski.

 

Ich poświęcenie i wsparcie przypłacali niejednokrotnie torturami, a nawet życiem.

 

Rejon świętokrzyski w okresie wojny i po jej zakończeniu krył w swoich lasach bardzo liczne grupy partyzanckie. Również kapłani czynnie udzielali się, wspierając walczące oddziały.

 

Na uwagę zasługuje postać księdza Stanisława Domańskiego, proboszcza parafii w Siennie
w obecnym województwie mazowieckim.

 

Stanisław Domański urodził się 10 maja 1914 roku. Urodził się w rodzinie rolniczej
w Strzyżowicach, wiosce niedaleko od Opatowa nieopodal Gór Świętokrzyskich.

 

Młody Stanisław wychowywany był w atmosferze pobożności i patriotyzmu. Uwielbiał podróżować po górach, uprawiał sport, był bardzo aktywny i przyjacielski. Działał w Związku Harcerstwa Polskiego. Postanowił zostać księdzem za sprawą dyrektora Gimnazjum Koedukacyjnego im. Bartosza Głowackiego w Opatowie, charyzmatycznego księdza Antoniego Prugela.

 

W 1934 roku wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu. Po ukończeniu Seminarium został wikariuszem kościoła pw. św. Zygmunta w Siennie. Parafianie szybko przekonali się do nowego proboszcza, który okazał się być aktywnym społecznikiem, włączającym się do życia lokalnej wspólnoty. Słynął z doskonałych kazań, często nawiązujących do spraw politycznych kraju. II wojna światowa sprawiła, że nawołujący rodaków do oporu przed okupantem ksiądz Stanisław stał się duchowym przywódcą okolicznych mieszkańców.

 

Z czasem Domański zaczął również uczestniczyć w działaniach konspiracyjnych. Od roku 1941 był kapelanem Związku Walki Zbrojnej, to pod jego okiem zaprzysięgani byli nowi członkowie ZWZ-AK. Ksiądz Stanisław widywany był na Wykusie wśród żołnierzy Ponurego, zajmował się rozpowszechnianiem antynazistowskich ulotek, nasłuchem radiowym, aprowizacją leśnych oddziałów, roznoszeniem tajnej korespondencji, ukrywaniem osób poszukiwanych przez gestapo oraz ewidencjonowaniem aresztowanych, zaginionych i pomordowanych duszpasterzy. W lipcu 1944 roku mianowano go kapelanem wszystkich jednostek AK w obwodzie iłżeckim. Podczas akcji “Burza” przebywał z 1. Batalionem 3. Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej. Jesienią 1944 roku odznaczono go Krzyżem Walecznych.

 

Ksiądz Stanisław Domański, podobnie jak wielu Polaków nie wierzył w uczciwe zamiary Armii Czerwonej, wiedział, co niesie ze sobą reżim komunistyczny. Nie szczędził też słów ostrzegawczych swoim parafianom podczas kazań.

 

Nie mogąc znieść szerzącej się po kraju „czerwonej zarazy” wstąpił do organizacji “NIE”, antykomunistycznej struktury zarządzanej przez generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Kilka miesięcy później stworzyła własne ugrupowanie uważane za wchodzące w struktury ROAK, liczące około czterdziestu osób, którego członkowie wiedli podwójny żywot. Posiadali stałe miejsca zamieszkania i byli zwyczajnymi obywatelami, jednak systematycznie prowadzili działania przeciwko komunistycznemu reżimowi. Domański pozostawał także w kontakcie ze Zrzeszeniem “WiN“.

 

Ksiądz Stanisław, jako dowódca, ale i kapłan posługiwał się jedynie słowem. Działaniami zbrojnymi dowodził kapral Jan Wiśniewski “Sęp”, a wszystkie akcje przeprowadzano w duchu chrześcijańskiego miłosierdzia, oszczędzając życie przeciwników. W czasie akcji rozbrojono kilka posterunków milicji, uprawiano propagandę, w której padało m.in. hasło „Śmierć komunie!”.

 

Coraz to bardziej płomienne kazania księdza Domańskiego przeciwko komunie sprawiły, że komunistyczna agentura postanowiła zająć się niewygodnym kapłanem. W Sylwestra 1945 roku Domański wygłosił kazanie, które przelało szalę jego losu. Padły słowa: Daj nam, Boże, Polskę nie białą, nie czerwoną, tylko biało-czerwoną, a nad nią Orzeł Biały w koronie i Krzyż!

 

W nocy z 9 na 10 marca 1946 roku Domański i jego dwaj żołnierze, Józef Cielecki i Stanisław Dmuchalski, zebrani w domu Franciszka Stefańskiego w Eugeniowie zostali zaskoczeni przez 25-30 funkcjonariuszy UB i MO. Rozegrała się kilkugodzinna walka. Zginął  Dmuchalski, ks. Domański został ranny, mężczyźni poddali się pod groźbą spalenia domu przez UB.

 

W budynku spółdzielni gminnej w Siennie brutalnie skatowano Domańskiego, a następnie przewieziono do starachowickiego szpitala. Zmarł 10 marca 1946 roku w wyniku odniesionych ran.

 

Ksiądz Stanisław Domański nie był niestety jedynym zamęczonym księdzem w powiecie iłżeckim w marcu 1946 roku. Kilka dni po śmierci Domańskiego zamordowano młodego proboszcza Pętkowic, Jana Trojnara.

 

Urodził się 17 sierpnia 1907 roku. Pochodził on ze wsi Smolarzyny niedaleko Łańcuta z ubogiej rodziny rolniczej. Młody Trojnar wyemigrował do Sandomierza, gdzie ukończył zaliczył gimnazjum i Wyższe Seminarium Duchowne. Święcenia kapłańskie otrzymał 2 czerwca 1935 roku, a następnie pełnił funkcję wikariusza w sześciu prowincjonalnych parafiach. W sierpniu 1945 roku otrzymał posadę  proboszcza w miejscowości Pętkowice.

 

Był proboszczem prostodusznym, nie udzielał się politycznie, zamiast tego ciężko pracował.

 

14 marca 1946 roku do budynku plebanii w Pętkowicach wkroczyli według świadków czterej umundurowani funkcjonariusze UB.

 

Zeznania świadków wydarzenia brzmią:  (...) Uprzejmie komunikuję, iż dnia 14 marca 1946 r., między godziną 18.00 a 20.00 został zamordowany ks. Jan Trojnar w Pętkowicach przez czterech uzbrojonych złoczyńców w mundurach wojskowych. Około godziny 18.00, gdy proboszcz ks. Trojnar miał 3 parafian i pisał z nimi umowę, weszło czterech uzbrojonych do mieszkania. Dwóch z karabinami, a dwóch z rewolwerami. Odwołali księdza do kuchni i zażądali 20 tysięcy złotych. A gdy ten nie mógł im tego dać, lecz dał co posiadał. Usunęli tych trzech interesantów do drugiego pokoju. Kazali im się położyć na podłodze, przykryli różnymi nakryciami i kazali leżeć (...), pytali się księdza, do jakiej partii należy i jednocześnie zaczęli bić księdza. (...) zbitego księdza krzesełkami i zakrwawionego wyprowadzili do zabudowań gospodarczych, gdzie miał widocznie część pieniędzy. A później znów bili i kazali się myć z krwi i owijać głowę ręcznikiem. Słychać było często słowa księdza: 'nigdy' (...) Zbitego i prawdopodobnie omdlałego księdza na podłodze zastrzelono 2 strzałami w tył głowy. Jeden strzał z karabinu rosyjskiego, drugi z rewolweru. Zwłoki z wyrwanym mózgiem i rozbitą czaszką leżą na podłodze, bo milicja nie kazała ruszać do przyjazdu komisji. (...) Do wczoraj 17 marca wieczorem nie było jeszcze komisji i zwłoki leżą. Terminu pogrzebu ks. Dziekan nie określił (...). 

 

Zwłoki skatowanego młodego proboszcza przez tydzień leżały na miejscu zbrodni. Jego ciała nie złożono na cmentarzu w Pętkowicach, ale w Ostrowcu Św. Władze komunistyczne zagroziły, że jeżeli kapłan spocznie w Pętkowicach, jego grób zostanie wysadzony.

 

Pogłoski o śmierci ks. Trojnara podają, że padł ofiarą nienawiści dla kościoła katolickiego
i jego obstawania przeciwko władzom komunistycznym.

 

W 1947 roku Wojskowa Prokuratura Rejonowa w Kielcach umorzyła postępowanie przeciwko osobom podejrzanym o zabójstwo ks. Jana Trojnara. Jego oprawcy nigdy nie odpowiedzieli za ten bestialski i niczym nieusprawiedliwiony mord. 

 

Następcą Trojnara był ks. Julian Banaś, wikariusz z Bałtowa. Również jego którejś nocy odwiedziła grupa mężczyzn. Jeden z nich wszedł do budynku parafialnego, pozostali czekali na zewnątrz. Legenda głosi, że przebywającym na podwórzu ukazał się ks. Jan Trojnar, który zwrócił się do nich słowami: Czy jeden wam nie wystarczy?

 

Przerażeni mężczyźni uciekli nie robiąc nowemu proboszczowi krzywdy.

 

O osobie ks. Jana Trojnara zapomniano na ponad pół wieku. Jedynie jego rodzina, przyjaciele i najwierniejsi parafianie pielęgnowali pamięć o nim. Dziś badaniem życia i zagadkowej śmierci młodego proboszcza zajmują się duchowny rzymskokatolicki Janusz Bachurski
i historyk Grzegorz Sado.  W miejscu budynku starej plebanii, gdzie zamęczono ks. Trojnara, stoi od 2005 roku pomnik z tablicą pamiątkową.

 

W listopadzie 2018 roku Stowarzyszenie Ostrowieccy Patrioci zorganizowało zbiórkę na nowy pomnik nagrobny dla ks. Trojnara, w  kwietniu 2019 r. nowy pomnik został postawiony.

 

Obaj księża Domański i Trojnar są dziś uznawani za męczenników, którzy zginęli za wiarę
w Boga i w Polskę. Warto przytaczać ich postaci jako przykład tego, jak komunizm zwalczał, a i nawet teraz w dobie szkalowania kościoła i postaw patriotycznych piętnuje najważniejsze wartości.

 

 

 

 

 

Katarzyna Ślusarz

 

Wstęp

 

Lewicowe korzenie nacjonalizmu czy sojusze z szeroko pojętą lewą stroną polityczną nie są niczym zaskakującym. Nacjonalizm jakobiński, współpraca Action Française z syndykalistami czy początkowa fascynacja socjalizmem w kręgu późniejszych działaczy Narodowej Demokracji są sprawami powszechnie znanymi. Nawet polskie nurty ściśle socjalistyczne nie były wolne od idei narodowej, szczególnie w okresie walki o niepodległość. Przykładem tu może być Bolesław Limanowski, jeden z głównych teoretyków myśli socjalistycznej, autor swoistej Teorii Narodu, odrzucający marksistowską teorię rewolucji socjalistycznej. W tym artykule chciałbym jednak określić punkt zaczepienia po stronie marksizmu i prześledzić stosunek tej idei do narodu oraz nacjonalizmu.

 

Marks i Engels

 

            Najwcześniejsze odniesienia do kwestii narodu i nacjonalizmu znaleźć można w Manifeście Komunistycznym, który powstał między listopadem 1847 a styczniem 1848 roku. Głównym problemem jaki porusza w nim Marks jest określenie teorii materializmu historycznego i problemu walki klasowej jako siły napędowej historii. Według autora manifestu klasy społeczne były właściwymi obiektami, na których należy skupić uwagę badając procesy historyczne. Rozwój na poziomach lokalnych i narodowych był tylko częścią tych procesów. Zdaniem Marksa potrzeba stale rosnących rynków spowodowała ekspansję burżuazji na całym globie, co sprawiło, że narodowe sentymenty stały się mniej istotne. Twierdził on, że „burżuazja przez swoją eksploatacje rynku światowego nadała produkcji i konsumpcji wszystkich krajów charakter kosmopolityczny” co doprowadziło do sytuacji, w której „na miejsce dawnej lokalnej i narodowej izolacji oraz samowystarczalności mamy wielostronne stosunki i powszechną współzależność narodów”. Jego zdaniem nieustanny rozwój środków produkcji stopniowo utworzył nową klasę społeczną – proletariat, którego członków łączy o wiele więcej niż z członkami innych klas w obrębie własnego narodu.

            Marks wskazywał jednak, że pomimo tej wspólności „walka proletariatu z burżuazją jest przede wszystkim walką narodową. Proletariat każdego kraju musi naturalnie najpierw rozprawić się ze swoją własną burżuazją”.  Tym samym marksizm powinno się określać jako projekt internacjonalistyczny, a nie kosmopolityczny.

            Interesującym aspektem jest to, że wielu marksistów uważało samostanowienie narodów za warunek konieczny trwającego procesu walki klasowej. Była to próba zbadania relacji między sentymentami narodowymi a świadomością klasową, daleka jednak od uznania za przekonujące podejście teoretyczne do nacjonalizmu. Istnieją trzy powody dla których Marks i Engels nie odnieśli się rygorystycznie do kwestii nacjonalizmu. Po pierwsze, wczesny marksizm postrzegał nacjonalizm jako odbicie określonego poziomu rozwoju gospodarczego. Po drugie, nie było w marksistowskiej dyscyplinie programowej miejsca na koncepcje nacjonalizmu w długoterminowej wizji społeczeństwa. Po trzecie, marksizm był zbudowany w przekonaniu, że nic nie powinno utrudniać wyzwolenia ludzi jako istot ludzkich.. Późniejsi marksiści zdawali sobie sprawę z nacjonalistycznej luki w swojej teorii i niektórzy z nich próbowali odnosić się do tego problemu.

 

Karl Kautsky

 

            Według Kautsky’ego, założyciela marksistowskiego pisma „Die neue Zeit”, korzeni nowoczesnych narodów należy szukać w okresie konsolidacji systemu kapitalistycznego. Podstawa dla wspólnoty narodowej powstała dzięki rozwojowi języków narodowych, które ewoluowały z języka kupców. Innym słowy, ponieważ kapitalizm konsoliduje rynki, to oczywista jest potrzeba połączenia w jedno państwo tych, którzy mówią tym samym językiem. Tym samym przedstawiał ograniczone podejście charakterystyczne dla wczesnego marksizmu.

 

Róża Luksemburg

 

            Luksemburg była przeciwna ustępstwom na rzecz samostanowienia i uważała, że polski przemysł rozwinął się szybciej w Kongresówce, stąd też niepodległość byłaby krokiem wstecz. Według niej, domniemane prawo narodów do samostanowienia było abstrakcyjne lub metafizyczne. Jest to próba dekonstrukcji doktryny nacjonalistycznej i przedstawienia jej jako mrzonki. Idąc dalej, Róza Luksemburg określa poparcie dla prawa do dziedziczenia jako poparcie dla burżuazyjnego nacjonalizmu, ponieważ „naród jako jednolita i homogeniczna jednostka nie istnieje” oraz „każda klasa w narodzie pozostaje w konflikcie praw i interesów”. Uwikłane w model historycznego materializmu, narodowe ruchy wyzwoleńcze postrzegano jako ruchy czysto drobnomieszczańskie. Róża Luksemburg całkowicie odrzucała to, że aspiracje narodowe czy narodowowyzwoleńcze mogą być także żądaniami mas.

 

Otton Bauer

 

            Oryginalność podejścia Bauera polega na tym, że zamiast rozpoczynać rozważania od kwestii walki klas lub sposobów produkcji, zaczyna swoją analizę od tego, co określa mianem cech narodowych. Definiuje naród jako „ogół istnień ludzkich połączonych wspólnym przeznaczeniem we wspólnotę charakteru”. Według niego wspólnota charakteru, która istniała pomiędzy proletariatem a burżuazją, w każdym narodzie, była przede wszystkim wspólnotą kulturową, a co za tym idzie zupełnie oderwaną od kwestii relacji między proletariatami różnych narodów, które miały charakter więzi etycznych i politycznych. Wspólne doświadczenie historyczne można postrzegać jako wytwór rozwoju gospodarczego. Bauer stworzył zatem schemat autonomii kulturowo-narodowej „kulturowa historia narodu, tak jak dotąd historia klas rządzących, mogła odtąd stać się właściwa dla mas, którym dano by wolność sterowania własnymi cechami narodowymi”. Oznacza to, że „zadaniem międzynarodówki może i powinno być nie zrównanie cech narodowych ale stworzenie międzynarodowej jedności w wielości narodowej”.

 

Podsumowanie

 

            Analizując wybrane przeze mnie przykłady teoretyków i działaczy marksistowskich, można wyciągnąć wniosek o różnorodności stosunku do narodu i nacjonalizmu na przestrzeni czasu. Wcześni marksiści w żaden sposób nie przedstawili spójnej teorii nacjonalizmu, jedynym wyjątkowym przypadkiem są tutaj prace Ottona Bauera, który faktycznie przedstawia konkretną definicję.

 

Antoni Tkaczyk

Niewielu jest ludzi, których każde wystąpienie publiczne wywołuje u mnie salwę śmiechu, jedną z takich osób jest poseł Konfederacji Dobromir Sośnierz. Do napisania tego artykułu skłonił mnie telewizyjny występ politycznego stand-upera,  w którym pomysłowy Dobromir pochylił się nad problematyką transportu publicznego i wykluczenia komunikacyjnego. Przypomniała się pewna francuska królowa, która kazała pozbawionym chleba ludziom jeść ciastka.

 

Nienawiść konserwatywnych liberałów do transportu publicznego wynika w dużej mierze z faktu, iż z definicji jest on niedochodowy. Dopłacają do niego zarówno wielkie miasta jak Warszawa, Kraków, Poznań czy Wrocław, jak i mniejsze ośrodki. Tymczasem prywatni przewoźnicy kursujący busami między dworcem w Przemyślu, a przejściem granicznym w Medyce zarabiają bardzo dobrze, interes kręci się także w Bieszczadach, a FlixBus prowadzi dochodowy interes na dalszych trasach. Jak to możliwe? Obsługa ruchu turystycznego jest bardzo opłacalna, granica, zwłaszcza tak ruchliwa jak w Medyce, również jest żyłą złota. Prywatne firmy kursują na najbardziej dochodowych liniach, co jest całkowicie zrozumiałe, natomiast ustawowym obowiązkiem samorządów jest zapewnienie transportu mieszkańcom.

 

Trzecia Rzeczpospolita to państwo programowo się zwijające, wycofujące z prowincji, widać to na wielu polach, transport jest jednym najdobitniejszych przykładów. Obecnie w Polsce mamy około stu miast powyżej 10 tysięcy mieszkańców pozbawionych połączeń kolejowych! W ostatnich latach pociągi wróciły do Lubina (województwo dolnośląskie to zresztą chlubny przykład tego, że się da), Zamościa i Biłgoraja, w dalszym ciągu nie dojeżdżają jednak do Jastrzębia Zdroju, Siemianowic Śląskich, Mielca, Łomży czy Bełchatowa. Nawet tam gdzie pociągi kursują mamy straszny problem z częstotliwością połączeń, co odbiera kolei pasażerów. Jak wygląda sytuacja w Czechach, Austrii, na Węgrzech czy Słowacji? Otóż w wymienionych państwach łącznie znajduje się 20 miast powyżej 10 tysięcy mieszkańców, do których nie kursują pociągi pasażerskie, również Niemcy w ostatnich latach zainwestowali bardzo dużo w rozwój infrastruktury i siatki połączeń na prowincji.

 

Podobnie sytuacja ma się z autobusami, od 30 lat mamy do czynienia z likwidacją połączeń, przez co  mieszkańcy wsi i małych miast są praktycznie pozbawieni transportu publicznego, aby dostać się z kilkutysięcznych miasteczek do stolicy województwa, potrzeba często kilku przesiadek, a sama podróż trwa kilka godzin (mimo, że na mapie odległość wynosi niewiele ponad sto kilometrów), i nie piszę tutaj o Podlasiu czy Bieszczadach, a okolicach Piły w województwie wielkopolskim! Oczywiście skandalem jest słabe funkcjonowanie transportu publicznego w dużym kraju europejskim, w XXI wieku, niezależnie od regionu, jednak wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni, że pewne problemy kojarzą się bardziej ze ścianą wschodnią, tymczasem, jak widać dotykają także bogatszych województw na zachodzie.

 

Kolejne rządy zdawały się nie dostrzegać, że Polska to nie tylko kilka największych miast, a obszar ponad 300 tysięcy kilometrów kwadratowych, dopiero Prawo i Sprawiedliwość dostrzegło istnienie prowincji (choć do realnych działań systemowych droga daleka). Tak zwana „ideowa prawica” żyje wyłącznie Warszawą, Poznaniem, Krakowem, Gdańskiem, Wrocławiem i Katowicami, co sprawia, że nie rozumie, nie zna, nie dostrzega problemów innych części kraju. Sprawnie funkcjonujący transport publiczny to impuls dla rozwoju regionu, a także konieczność dla jego mieszkańców. Autobus kursujący dwa razy dziennie nie jest żadnym rozwiązaniem, ponieważ siedzenie 10 godzin w mieście powiatowym, dlatego, że pojechało się do lekarza, nie stanowi dla nikogo korzystnej oferty, podobnie poświęcenie całego dnia, aby w niedzielę wrócić z domu rodzinnego do miasta akademickiego.

 

Dobromir Sośnierz, to nawet jak na korwinistę, niebywały prymityw, showman, który nie potrafi przyjrzeć się problemowi, bo na wszystko zna rozwiązanie, podane wiele lat temu przez mędrca w muszce. Ludzie nie maja dostępu do autobusów? Niech kupią samochody! Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka! Ciężko polemizować z sekciarzami, z którymi zbratał się Robert Winnicki, wraz ze swoją partią (nie mogłem sobie darować tej drobnej złośliwości, zresztą uważam, że w tej kwestii wręcz koniecznej, bo kwestie wykluczenia komunikacyjnego są wielce istotne dla wielu członków naszego narodu).

 

Niedochodowość PKS-ów na prowincji jest dla wszystkich oczywista, zaskoczeniem dla laików może być za to dopłacanie olbrzymich kwot, sięgających kilkudziesięciu procent całego budżetu miejskich przedsiębiorstw komunikacyjnych, przez największe miasta. Przecież autobusy i tramwaje są często przepełnione. Trzeba jednak spojrzeć na miasto jako całość, a nie tylko centrum, galerie handlowe, campusy uniwersyteckie i największe blokowiska. Warszawa to oprócz Śródmieścia także Wesoła, Wrocław – Kozanów i Brochów, a w granicach administracyjnych Poznania leżą Radojewo czy Garaszewo. I o ile linie kursujące na najbardziej uczęszczanych szlakach są dochodowe, to do tych peryferyjnych, trzeba dopłacać. Jednak mieszkańcy tych osiedli płacą w mieście podatki, między innymi na komunikację (za to najwięcej ludności napływowej, nie rozliczającej PIT-u w miejscu faktycznego zamieszkania jest w najlepiej skomunikowanych dzielnicach), co więcej, likwidując w imię korwinizmu-sośnierzyzmu niedochodowe linie, okaże się, że nawet te dotychczas zyskowne zaczną przynosić straty, ciężko sobie wyobrazić, że ktoś dojedzie samochodem część drogi, po to, aby później się przesiadać.

 

Prawica fetyszyzuje samochód, jako wyznacznik statusu, symbol wolności, prywatny środek transportu. Sam posiadam samochód, robię średnio nieco ponad tysiąc kilometrów miesięcznie, natomiast nie mogę się z taką retoryką zgodzić. Obecnie jest to raczej konieczność, aby móc dojeżdżać do pracy, zawozić dzieci do szkoły. Zdaję sobie sprawę, z tego, że prawica reaguje alergicznie na samo słowo ekologia, ale – im więcej będzie jeździć samochodów, tym gorszym powietrzem będziemy wszyscy oddychali, co automatycznie przełoży się na wydatki na służbę zdrowia i ucieczkę ludzi do gmin podmiejskich, z których będą dojeżdżali, a jakże, samochodami. Nietrudno sobie wyobrazić, ile miejsca na drodze zajmuje pięćdziesiąt aut osobowych, a ile jeden autobus. Korki zawdzięczamy zbyt dużemu ruchowi prywatnych pojazdów w mieście.

 

Zupełnie odmienne stanowisko reprezentuje lewica, a wraz nią prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak. Dla nich samochód to zło wcielone i należy zrobić wszystko, aby utrudnić życie kierowcom. Przez zideologizowane działania tęczowego Jacka, nie da się jeździć po centrum stolicy Wielkopolski, oczywiście nie robi on nic, aby zapewnić mieszkańcom optymalną siatkę połączeń, a bilety są astronomicznie drogie. Zanim wypowie się wojnę kierowcom, trzeba sprawić, aby samochód nie był dla mieszkańców koniecznością.

 

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule: Obowiązkiem państwa, oraz władz samorządowych jest zapewnienie obywatelom sprawnie działającego systemu transportu publicznego. W tej kwestii jesteśmy bantustanem, a nie cywilizowanym państwem europejskim. Bierzmy przykład z Czechów, Słowaków, Węgrów, spójrzmy na Niemców, których przecież stać na samochody, i to naprawdę wysokiej klasy. Natomiast walka z samochodami, kiedy nie zapewnia się odpowiedniej jakości transportu zbiorowego to zbrodnia na mieszkańcach. Najpierw niech powstaną nowe linie tramwajowe, na istniejących zwiększy się częstotliwość kursowania, tak, aby pasażerowie nie podróżowali w ścisku, a na peryferyjnych osiedlach zaczną w końcu sensownie kursować autobusy, wtedy mieszkańcy będą mieli powody, aby korzystać z usług MPK. Póki co wielu poznaniaków, warszawiaków czy wrocławian i tak jest zmuszonych do jeżdżenia po mieście samochodem. Również bilety powinny być znacznie tańsze, obecnie ich ceny zniechęcają do podróży (zwłaszcza tak rzadko kursującą komunikacją), ewentualnie sugerują, żeby jeździć na gapę.

 

Zdaję sobie sprawę, że wyjście poza prosty rachunek ekonomiczny jest dla koliberalnej prawicy zbyt trudne (dla kogoś kto uważa się za geniusza bo umie dodać dwa do dwóch, całki potrójne wydają się lewackim mitem, zresztą nie tylko one, a nawet zwykłe mnożenie, albo dodawanie ułamków lub kilku składników). Transport publiczny się opłaca! To jego sprawne funkcjonowanie stanowi dla przedsiębiorców zachętę do ulokowania zakładu (możliwość dojazdu pracowników), przyczynia się do rozwoju regionu, pozwala mieszkańcom na dojazd do szkoły, korzystanie z dóbr kultury czy służby zdrowia. Interes społeczny jest zdecydowanie ważniejszy od wpływów z biletów. Ale tego Dobromir Sośnierz nie zrozumie, Korwin o tym nie mówił. Piewcom prywatnych firm przytoczę inny przykład – mam przedsiębiorstwo, które prowadzi określoną działalność, załóżmy, że posiadam flotę trzydziestu busów, którymi wożę ludzi z Przemyśla do przejścia granicznego w Medyce, moim zyskiem są oczywiście przewozy, jednak, aby je realizować, muszę posiadać księgowość, zapewnić serwis pojazdów, zadbać o ich czystość, to wszystko są koszty (nawet przy outsourcingu), jednak bez poniesienia tych kosztów – nie zarobię na całym interesie.

 

 

 

Maksymilian Ratajski 

 

Literatura współczesna jest zdominowana przez autorów, krytyków i wydawców o poglądach liberalnych lub lewicowych. Zrobili oni z literaturą współczesną to, co robią ze wszystkim – doprowadzili na skraj upadku w imię zasady maksymalizacji zysku z jednej strony (i zamiany literatury w produkt, który ma odnieść komercyjny sukces) oraz dążenia do fałszywej równości z drugiej (i zamiany literatury w narzędzie walki ideologicznej). Jednak w literaturze współczesnej głównego nurtu pojawiają się również autorzy, którzy idą wbrew tym najgorszym tendencjom. To ich twórczość może szczególnie zainteresować nacjonalistów, choć należy od razu zaznaczyć, że żaden z wymienionych tu autorów nie deklaruje się otwarcie jako nacjonalista. Co więcej – prawdopodobnie żaden z nich nie jest potajemnie nacjonalistą, choć część z nich sympatyzuje z naprawdę antysytemowymi ideami i ruchami; niektórzy w o wiele większym stopniu niż mogą otwarcie przyznać, jeśli chcą wciąż publikować i sprzedawać swoje książki.

Wszystkich tych twórców łączą dwa aspekty: pierwszy - dostrzegalny od razu, drugi - dostrzegalny dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się ich twórczości. Ten pierwszy, bardziej widoczny, to analiza i krytyka dekadencji współczesnego Zachodu. Drugi, bardziej ukryty, to pozycja, z której ta krytyka jest wyprowadzana. Jest ona mniej lub bardziej zbliżona do tego, co łączy nacjonalistów, tożsamościowców, czy tradycjonalistów: do tragicznej koncepcji życia – przekonania o tym, że człowiek nie żyje po to, żeby minimalizować cierpienie i maksymalizować przyjemność, ale po to, aby odkryć i zrealizować ukryty sens swojego istnienia. A jeśli nie będzie w stanie go odkryć – aby go poszukiwać, ponieważ tym sensem może być tylko jego poszukiwanie.

Kronikarz upadku


Michel Houellebecq to chyba najbardziej znany żyjący francuski pisarz i jeden z najważniejszych przedstawicieli literatury współczesnej. Bohaterami jego powieści są najczęściej mężczyźni w średnim wieku, którzy niezależnie od swojej pozycji społecznej przeżywają depresję i rozczarowanie światem, a kolejne wydarzenia i kolejne spotkane przez nich osoby nakręcają jedynie spiralę beznadziei i bezsensu. Bohaterowie powieści Houellebecqa do pewnego stopnia stanowią jego alter ego – jest to na tyle wysoki stopień, że gdy w „Mapie i terytorium” jako bohater drugoplanowy pojawia się sam Houellebecq, mamy wrażenie że autor jednak bardziej utożsamia się z głównym bohaterem tej książki niż z samym sobą. Houellebecq wypracował bardzo specyficzny styl pisania: oszczędny, ironiczny, prześmiewczo wykorzystujący slogany znane ze współczesnych mediów. W jego powieściach jest niewiele dialogów, narrację stanowią przede wszystkim rzeczowe opisy wydarzeń i przemyśleń głównego bohatera. W odróżnieniu od wielu powieści psychologicznych, w książkach Houellebecqa pojawiają się zwroty akcji, czy graniczne wydarzenia w rodzaju morderstw czy ataków terrorystycznych. Jednak autor ten potrafi opisywać wszystko w niezwykle interesujący sposób – niezależnie czy bohater powieści bezczynnie spędza kolejny dzień, nie wychodząc z domu, planuje morderstwo, czy jest świadkiem wielkiego przełomu politycznego. Pomimo trudnej tematyki i przygnębiających refleksji, powieści Houellebecqa po prostu dobrze się czyta i trudno się od nich oderwać.

Houellebecq jest przede wszystkim wnikliwym kronikarzem upadku Zachodu. W 2019 roku otrzymał on nagrodę imienia Oswalda Spenglera i to chyba najlepiej podsumowuje twórczość tego autora. Houellebecq opisuje dekadencję i nihilizm współczesnych Europejczyków, ale go nie ocenia – a przynajmniej nie ocenia wprost. Houellebecq jako człowiek jest legendarnie niemiły, zamknięty w sobie, depresyjny i pozbawiony złudzeń. Jednak o ile z ironicznym dystansem ukazuje nonsens liberalnego światopoglądu, to nie szydzi z beznadziejnej sytuacji swoich bohaterów. Jego książki podszyte są głębokim współczuciem dla ludzi, którzy nie mogą znaleźć sensu w świecie pełnych brzuchów i pustych dusz, a do których autor zalicza samego siebie. Jego powieści to przede wszystkim bolesna wiwisekcja najbardziej duchowo martwej grupy społecznej w historii ludzkości – współczesnej europejskiej klasy średniej. Ważnym wątkiem przewijającym się przez książki Houellebecqa jest seksualność – jego bohaterowie szukają ucieczki przed bezsensem życia w perwersji lub całkowicie rezygnują z życia seksualnego; ani jedno, ani drugie nie przynosi im ukojenia. Kolejne ważne wątki tematyczne to rozpad tradycyjnych więzi społecznych, zwłaszcza rodziny, upadek rolnictwa i wiejskiego stylu życia, obłudny zachodni humanitaryzm połączony z kolonializmem, konfrontacja świata zachodniego z islamem, upadek chrześcijaństwa zarówno jako instytucji kościoła jak i wewnętrznego życia duchowego, czy bankructwo moralne i degeneracja pokolenia ‘68.

Rzeczywisty światopogląd Houellebecqa i jego poglądy polityczny stanowią stały punkt sporów oraz dyskusji zarówno zwolenników jak i przeciwników jego twórczości. Jest on często oskarżany o rasizm, islamofobię, mizoginię i inne myślozbrodnie. Zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy pisarza twierdzą, że w rzeczywistości jest on o wiele bardziej „na prawo”, niż chce publicznie przyznać. Jak jest naprawdę – trudno powiedzieć. Z jednej strony Houellebecq krytykuje zachodni liberalizm i pokazuje jego katastrofalne skutki. Z drugiej – krytykuje również tradycjonalistów, tożsamościowców czy nacjonalistów oraz ich recepty na upadek Europy. Z jednej strony Houellebecq dobrze orientuje się w poglądach i specyfice francuskiego ruchu tożsamościowego. Z drugiej – ma przyjaciół po lewej stronie sceny politycznej, a jego obecna żona jest Chinką. Uważam – podobnie jak inni miłośnicy jego twórczości wywodzący się z naszego kręgu ideowego – że Houellebecq nie jest nacjonalistą, ale sympatyzuje z ruchami tożsamościowymi czy narodowo-ludowymi, które dążą do obalenia liberalnego porządku. Jest jednak sfrustrowany nieskutecznością tych ruchów oraz ich słabością ideologiczną, a jego krytyka ma przede wszystkim zmusić ich przedstawicieli do gruntownego przemyślenia i zmiany swojej strategii. Houellebecq pisze również felietony i komentarze społeczno-polityczne, które dostępne są w języku polskim, jednak są one o wiele mniej ciekawe niż jego refleksje na ten sam temat, które możemy znaleźć w jego powieściach. Pisarz sam siebie określa raczej jako zwolennika demokracji bezpośredniej z sympatią patrzącego na ruch Żółtych Kamizelek i na europejskich populistów (co jeszcze nie znaczy, że włącza się w ich działania, czy nawet na nich głosuje).

Najlepszą powieścią Houellebecqa jest „Mapa i terytorium”, w której poprzez historię współczesnego malarza, który trochę przypadkiem staje się znanym fotografem, ukazuje upadek francuskiej klasy średniej, ze szczególnym naciskiem na całkowity zanik relacji międzyludzkich i degenerację instytucji rodziny. Dla nacjonalistów pozycją obowiązkową jest „Upadek” - alternatywna historia, w której islamiści przejmują władzę we Francji i zaczynają wielką reformę społeczną i kulturową. W tej powieści znajduje się również ciekawy opis ruchu tożsamościowego oraz błędów, których dokonuje on w konfrontacji z islamem, a także intrygujący obraz degeneracji z jednej strony kościoła, a z drugiej – nowej świeckiej elity, czyli kręgów akademickich. Debiutancka powieść Houellebecqa „Cząstki elementarne” to wciągająca analiza degeneracji pokolenia ‘68 i fałszu tzw. „rewolucji seksualnej”, która zadaje całej tej formacji społeczno-politycznej o wiele mocniejsze ciosy niż większość analiz socjologicznych czy politologicznych. Bardzo dobra jest również ostatnia powieść „Serotonina”, w której wszystkie wcześniej poruszane wątki – upadek systemu społecznego, rozpad więzi rodzinnych, perwersja i impotencja, depresja – przedstawione są w szczególnie ostry i ironiczny sposób, a w samym zakończeniu powieści Houellebecq sugeruje swoją sympatię dla katolicyzmu.

Warto też wspomnieć, że Houellebecq jest również poetą, ale jego wiersze są poza Francją praktycznie nieznane. O ile polecam wszystkie jego powieści, ze szczególnym wskazaniem czterech wcześniej wymienionych, to uważam, że jego eseje nie są już tak interesujące (poza esejem poświęconym H.P. Lovecraftowi), a filmy o Houellebecqu, czy ekranizacje jego twórczości wypadają bardzo słabo i zdecydowanie nie należy od nich zaczynać poznawania twórczości tego pisarza.

W poszukiwaniu sensu


Peter Handke otrzymał w 2019 roku nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. W Polsce przeszła ona praktycznie bez echa, ponieważ w tym samym czasie laureatką została polska pisarka Olga Tokarczuk, jednak na świecie to nagroda dla Handkego wywołała o wiele większe poruszenie. Ten austriacki twórca uważany jest za enfant terrible współczesnej europejskiej literatury – z jednej strony twórcę wybitnego, tworzącego naprawdę ważne dzieła, a z drugiej wygłaszającego znienacka kontrowersyjne twierdzenia. Warto też wspomnieć, że znaczącą część twórczości Handkego stanowią sztuki teatralne, a o ile współczesna literatura europejska jest mocno lewoskrętna i liberalna, to współczesny teatr stanowi czarną (a raczej - czerwoną) dziurę, anihilującą wszystko, co odstaje od radykalnie lewo-liberalnej linii ideologicznej. Zatem kontrowersyjne wypowiedzi Handkego na tym tle rezonują szczególnie mocno.

Twórczość Handkego jest dobra, ale trudna. W swoich powieściach, dramatach i esejach skupia się na opisie życia wewnętrznego swoich bohaterów, a także na subtelnych szczegółach otaczającego ich świata. Czytanie tych książek wymaga maksymalnego skupienia i zrozumienia dla powolnej akcji i gęstego opisu. Jednak nie jest to czcza gadanina czy lanie wody (jak niestety często bywa w przypadku tego typu książek) – Handke poszukuje sensu w życiu i świecie, jego twórczość zostaje z uważnym czytelnikiem na dłużej. Zresztą sam byłem rozczarowany w trakcie i zaraz po lekturze jego pierwszej książki, która trafiła w moje ręce, jednak już po przeczytaniu pewne zdania czy refleksje wracały do mnie w różnych sytuacjach i wtedy doceniłem siłę pisarstwa Handkego. Handke wymaga dużo od siebie jako od autora – ale równie dużo wymaga od czytelnika.

W twórczości Handkego wiele miejsca zajmuje autorefleksja. Jego matka była Słowenką z Karyntii, jego ojciec z kolei niemieckim żołnierzem Wehrmachtu, Handke urodził się jeszcze w trakcie II wojny światowej, a losy jego rodziny trudno uznać za szczęśliwe (zresztą powieść o życiu swojej matki adekwatnie zatytułował „Pełnia nieszczęścia”). Handke analizuje z pozoru nieistotne szczegóły, drobne wydarzenie i stara się dociec ich sensu – jest to analiza nieprzyjemna zarówno dla autora jak i dla czytelnika, w której obie strony muszą sobie pozwolić na całkowitą szczerość, ale która zmierza do głębszego zrozumienia tego, po co człowiek żyje i perspektyw, z których można oceniać jego wybory życiowe.

Dlaczego twórczość Handkego może zainteresować nacjonalistów? Zacznijmy od razu od tego, że Handke z pewnością nie jest nacjonalistą i pewnie bardzo by się obruszył, gdyby go z nacjonalizmem połączyć. Jednak wiele wątków jego twórczości może być dla nas szczególnie interesujących. Zacznijmy od najbardziej oczywistego – sprzeciw Handkego wobec liberalno-lewicowego establishmentu, zarówno politycznego jak i kulturalnego. Handke na samym początku swojej kariery został entuzjastycznie przyjęty przez wówczas jeszcze dość młodych radykalnie lewicowych przedstawicieli niemieckojęzycznej kultury – i odpłacił im się publiczną krytyką i wyśmianiem ich poglądów opartych na iluzjach i uproszczeniach. Największym skandalem były jednak eseje, które Handke napisał podczas wojny w Jugosławii. Poszedł on całkowicie wbrew ówczesnemu establishmentowi i publicznie sprzeciwił się obwinianiu Serbów o cała sytuację. Potrafił pokazać racje stojące po stronie tego narodu, a także opisał okrucieństwa i zbrodnie, które były w nich wymierzone. Wyjątkową herezją było opisanie przez niego wydarzeń w Srebrenicy – Handke mówił o przyczynach tego mordu, a także o jego rzeczywistej skali, wszystko wbrew medialnemu obrazowi kreowanemu w zachodnich mediach. Szczególne uznanie należy się Handkemu za to, że nie cofnął się przed szantażem moralnym, postawił swoją karierę na szali i publicznie bronił swojego stanowiska. Co więcej – był jedynym przedstawicielem Zachodu, który zabrał głos na pogrzebie Slobodana Miloszevicia (mimo że był dość odległy ideowo od większości jego zwolenników).

Kolejnym interesującym nas elementem twórczości Handkego jest jego krytyka współczesnej Europy. Ukazuje on fałsz oraz pustkę, którą podszyty jest liberalny kapitalizm. Współczesny zachodni system społeczno-polityczny rzeczywiście napełnił ludziom brzuchy, jednak spowodował pustkę duchową. Handke nie ma jednak złudzeń co do tego, jak świat wyglądał kiedyś – pokazuje również okrucieństwo i nędzę życia na dawnej wsi. Jednak nie jest to lewicowa agitka nawołująca do wprowadzenia tęczowego kołchozu. Handkemu chodzi raczej o to, że człowiek niezależnie od okoliczności zewnętrznych zawsze będzie stał w obliczu tego samego problemu – poszukiwania sensu własnego życia. Tego problemu nie rozwiąże za niego żaden system, a odpowiedzi można spróbować szukać w bardziej autentycznym życiu, w przełamaniu społecznego konformizmu i dążeniu do prawdziwych relacji i autentycznego życia.

W twórczości Handkego można znaleźć wiele wątków z myśli Martina Heideggera (który w końcu był jednym z najważniejszych intelektualistów stojących po naszej stronie): wspomniany rozdźwięk między życiem autentycznym a pustymi formami życia społecznego, namysł nad znaczeniem języka w kreowaniu świata, czy poszukiwanie sensu w prostych czynnościach. Kolejnym ważnym wątkiem jest znaczenie historii i przynależności etnicznej czy kulturowej w życiu człowieka. Handke pokazuje ich ciemne strony, ale nie idzie tropem lewicy, która nawołuje do zniesienia wszystkich różnic między ludźmi – te różnice są nieuniknione, należy im się dokładnie przyjrzeć, głośno nazwać również ich negatywne konsekwencje, ale ostatecznie należy je zaakceptować i nie próbować przed nimi uciekać.

Właściwie wszystkie książki Handkego dostępne w polskich przekładach są godne polecenia – należy jednak jeszcze raz podkreślić, że jest to wymagająca lektura, szczególnie dla osób, które przedtem nie miały kontaktu z tego typu twórczością. Dobrym wprowadzeniem do twórczości Handkego jest film dokumentalny „Peter Handke – Bin in Wald. Kann sein, das ich mich verspäte...” (dostępny również w polskiej wersji językowej), a także filmy, do których napisał scenariusz, jak słynne „Niebo nad Berlinem”.

Wieczny powrót wszystkiego


Christian Kracht jest przedstawicielem (w miarę) młodego pokolenia niemieckojęzycznej literatury. Ten szwajcarski pisarz zaczynał karierę jako dziennikarz i podróżnik – i jest to widoczne w jego powieściach. Przede wszystkim sama ich tematyka dotyczy podróży oraz konfrontacji między ludźmi pochodzącymi z różnych światów (zachodniego i wschodniego lub północnego i południowego). Po drugie, Kracht lubi żonglować egzotycznymi motywami (Kracht w ogóle lubi żonglować motywami, ale o tym więcej w dalszej części). Po trzecie, jego książki napisane są takim właśnie nowoczesnym, zwięzłym stylem, momentami bardziej przypominającym travelogue niż powieść.

Proza Krachta jest zdecydowanie postmodernistyczna – dużo jest tutaj zabawy intelektualnej, żonglowania pozornie niepasującymi do siebie motywami, czy intertekstualności. Przeszłość miesza się przyszłością, postacie historyczne z fikcyjnymi, prawda z fałszem, powaga z żartem. Kracht sprawnie posługuje się konwencją pastiszu – nie jest to przechwalanie się przed czytelnikiem, na zasadzie „popatrz, jaki jestem oczytany!”, tylko sposób na opowiedzenie interesującej historii, w której sprawny czytelnik może odkryć drugie, czy nawet trzecie dno. Ta intertekstualność prozy Krachta jest szczególnie interesująca, ponieważ odwołuje się ona zarówno do dzieł kultury „wysokiej” jak i „niskiej”. Jeżeli ktoś lubi zarówno klasykę literatury jak i komiksy, a do tego pasjonuje się historią XX wieku, będzie miał z lektury książek Krachta szczególną przyjemność.

Dlaczego twórczość Krachta może interesować nacjonalistów? Jest on regularnie oskarżany o rasizm i inne myślozbrodnie, ale podejrzewam, że w rzeczywistości nie ma on zbyt radykalnych poglądów. Na pewno nie jest mainstreamowym liberałem ani lewakiem, w jego prozie znajduje się sporo złośliwości wymierzonych w te matryce światopoglądowe. Myślę, że zalicza się do grona artystów w rodzaju Douglasa Pearce’a czy Yukio Mishimy, u których estetyka jest ważniejsza od etyki i łączy się z pewną fascynacją archetypami i symbolami. U Krachta pojawia się sporo odniesień do europejskiego kolonializmu czy totalitaryzmu, jednak nie idzie on tutaj tropem radykalnie lewicowych autorów, którzy żądają, aby wszyscy, a szczególnie Niemcy, ciągle przepraszali i dokonywali rytualnego samobiczowania; jest to raczej jeden z elementów europejskiej przeszłości, który należy dostrzec i przyjąć do wiadomości, a przed którym nie da się uciec.

Najciekawszą powieścią Krachta jest nieprzetłumaczone na polski „Imperium” (na szczęście oprócz niemieckojęzycznego oryginału dostępny jest też przekład na język angielski). Jest to opowieść o autentycznym niemieckim proto-hipisie z przełomu XIX i XX wieku: Auguście Engelhardcie, który postulował stworzenie nowego społeczeństwa, opartego na zasadach pacyfizmu, kultu Słońca, nudyzmu i diety złożonej tylko z kokosów (!). Swoje utopijne wizje próbuje on zrealizować poprzez stworzenie komuny w niemieckiej kolonii w Nowej Gwinei. Zarówno w powieści jak i w rzeczywistości cała ta wyprawa przyniosła opłakane skutki. Kracht przedstawia tę historię w ironiczny sposób i stara się przepracować problem niemieckiego mesjanizmu, czy skłonności do utopijnego myślenia. Brodaty pacyfista Engelhardt jest tutaj ukazany jako natchniony przywódca, niepokojąco podobny do Adolfa Hitlera.

Dostępna po polsku jest inna powieść Krachta „Tu będę w słońcu i cieniu”. Akcja powieści toczy się w 2010 roku w Szwajcarii – ale jest to całkiem inna Europa niż ta, którą znamy. W tej alternatywnej wizji historii Lenin nie wrócił do Rosji, tylko stanął na czele rewolucji komunistycznej w Szwajcarii – i odniósł sukces. Efektem przejęcia władzy przez bolszewików w centrum Europy jest trwająca bez przerwy prawie cały wiek wojna między blokiem komunistycznym i antykomunistycznym. Aby zapewnić sobie mięso armatnie, komuniści zaczynają kolonizację Afryki, gdzie z jednej strony wprowadzają nowoczesną cywilizację, a z drugiej wcielają młodych Afrykańczyków do swojego wojska. Głównym bohaterem powieści jest czarny komisarz polityczny, który aby aresztować „wroga ludu”, musi udać się w podróż w głąb komunistycznej Szwajcarii. Okazuje się to być wyprawą do jądra ciemności – kraju pogrążonego w ideologicznym i narkotycznym szaleństwie. Powieść jest mocno inspirowana twórczością i ideami ezoterycznego komunisty Nikołaja Roericha oraz wizjami alternatywnej historii z twórczości Ensta Jüngera. Jednym z głównych wątków jest tutaj europejski kolonializm, motyw ściągania do Europy mieszkańców Afryki, w celu utrzymania umierającego systemu politycznego, jest szczególnie ciekawy w kontekście sprowadzania do Unii Europejskiej imigrantów z Bliskiego Wschodu, pod pretekstem rozwiązywania kryzysów humanitarnych w regionie.

Kolejną przetłumaczoną na polski książką Krachta są „Umarli”. Jest to wypełniona historycznymi postaciami i fikcyjnymi wydarzeniami powieść o współpracy na polu kinematografii między III Rzeszą a imperialną Japonią. Kracht przede wszystkim eksploruje tutaj problem relacji między Wschodem a Zachodem, zderzenia między mentalnością europejską a azjatycką, relacji między estetyką a etyką, a także między systemem totalitarnym a kulturą.

Szok i niedowierzanie


Chuck Palahniuk jest jednym z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich pisarzy. Pomimo tego że jego książki osiągają wysokie nakłady i z pewnością mógłby przynależeć do głównego nurtu zarówno literatury popularnej jak i „wysokiej”, pozostaje na uboczu amerykańskiego świata literackiego i pisze w swoim własnym, oryginalnym stylu, nie idąc na kompromisy. Zarówno twórczość jak i styl bycia Palahniuka są mocno osadzone w transgresywnej tradycji amerykańskiej kontrkultury. Jego proza jest mocna i szokująca, a jej celem jest wstrząsnąć czytelnikiem, momentami obrzydzić go – ale przede wszystkim przykuć jego uwagę i zmusić do myślenia. Proza Palahniuka jest bardzo efektowna, momentami wręcz efekciarska, napisana możliwe najbardziej efektywnym stylem. Sam pisarz podkreśla, że jest to skutek udziału w warsztatach pisarskich, na których młodzi autorzy prezentowali swoje próby literackie, czytając je na głos w wypełnionym ludźmi pubie – jedynie mocna i minimalistyczna proza była w stanie w takich warunkach przyciągnąć uwagę słuchaczy.

Palahniuk w swojej twórczości łamie kolejne tabu i przekracza kolejne normy. Nie jest to jednak szokowanie dla szokowania, czy dla osiągnięcia komercyjnego sukcesu. Jest to przede wszystkim mroczna satyra wymierzona w ugrzecznione liberalne społeczeństwo, które próbuje sprowadzić człowieka do roli potulnego konsumenta i odrzeć jego życie z jakiegokolwiek cienia. Palahniuk ukazuje pewne mroczne instynkty, które są cały czas ukryte w człowieku i które – jeśli będą ciągle wypierane – uderzą z podwójną mocą. Pisarz ten odcina się od nihilizmu, sam twierdzi, że jest romantykiem zbuntowanym przeciw współczesnemu światu i współczesnej kulturze.

Czemu proza Palahniuka może zainteresować nacjonalistów? Z pewnością ten autor nie jest nacjonalistą, jego styl życia jest dość typowy dla amerykańskiej bohemy, jest homoseksualistą i jawnie opowiada się za raczej daleko idącym indywidualizmem i wolnością jednostki. Jednak atakuje on poprawność polityczną i liberalizm z pozycji, które trudno uznać za lewicowe czy jeszcze bardziej liberalne. Dwie jego powieści szczególnie powinny zainteresować osoby z naszego kręgu ideowego. Pierwszą jest słynny debiut „Fight Club”, którego adaptacja filmowa stała się jeszcze bardziej znana. Celem Palahniuka było – jak sam przyznaje – stworzenie powieści skierowanej do współczesnych mężczyzn. To zresztą bardzo ciekawe, że homoseksualista i przedstawiciel amerykańskiej bohemy stanął w obronie tradycyjnie rozumianej męskości i pokazał, że chociażby przemoc czy potrzeba przynależności do męskiej grupy (jakiejś formy Männerbund) jest stałym i nieusuwalnym elementem bycia mężczyzną. Z drugiej strony warto pamiętać, że Palahniuk chciał ostrzec młodych mężczyzn przed przemocą, która jest niemożliwa do całkowitego opanowania, jest uzależniającą i ostatecznie niszczącą jednostkę i społeczeństwo siłą. Jednak to ten wewnętrzny monolog, strumień świadomości bezimiennego bohatera znalazł oddźwięk wśród milionów młodych mężczyzn na całym świecie i stał się jedną z najbardziej kultowych książek, swoistym Bildungsroman, dla wielu młodych nacjonalistów. (Na marginesie – warto wspomnieć, że David Fincher w swojej ekranizacji całkowicie zmienił zakończenie tej historii. Sam Palahniuk uznał to nowe zakończenie za lepsze (!) i kanoniczne – komiksowy „Fight Club 2” odwołuje się właśnie do tego nowego, filmowego zakończenia. Sam sequel „Fight Club” jest według mnie nieudany i nawet w najlepszych momentach nie dochodzi do poziomu pierwszej części, jednak jest ciekawym uzupełnieniem tej pierwszej książki. Palahniuk pisze w nim między innymi o niezrozumieniu drugiej części przesłania jego powieści przez czytelników, a także o tym, jak debiut negatywnie wpłynął na jego dalszą karierę. I jeszcze na kolejnym marginesie – zawarte w „Fight Club” liczne „ciekawostki techniczne”, na przykład o robieniu napalmu z benzyny i soku pomarańczowego, są nieprawdziwe i z premedytacją zmyślone przez autora.)

Drugą interesującą nas powieścią Palahniuka jest jego ostatnia książka „Adjustment Day”, nieprzetłumaczona na język polski. Palahniuk wprost pisze w niej o tragedii pokolenia millenialsów (czy nawet pokolenia Z) - a konkretnie mężczyzn z tego pokolenia - oraz gra motywami znanymi z ideologicznego dorobku amerykańskich nacjonalistów. W pierwszej części powieści znajdujemy opis współczesnych Stanów Zjednoczonych – dystopii, w której życie pozbawione jest głębszego sensu, a dalsze zwiększanie konsumpcji jest już niemożliwe, przez co całe młode pokolenie wegetuje na marginesie społeczeństwa, pozbawione jakichkolwiek perspektyw na lepszą przyszłość. Amerykański rząd zawiązuje spisek w celu wywołania pozorowanej wojny na Bliskim Wschodzie, przeprowadzenia powszechnego poboru młodych Amerykanów do wojska, a następnie wymordowania ich za pomocą broni jądrowej. Jednak w międzyczasie młodzi Amerykanie zainspirowani antysystemowym manifestem (nota bene - błędnie spisanym) tworzą – poprzez głosowanie w Internecie - „Listę” (czyli po prostu listę proskrypcyjną zawierającą nazwiska najważniejszych przedstawicieli establishmentu), kopią masową groby, a w końcu – gdy nadchodzi tytułowy „Dzień naprawy” - mordują cały amerykański establishment polityczno-ekonomiczno-kulturowy. Co ciekawe, przedstawiciele systemu zostali tutaj przedstawieni jako liberałowie i lewicowcy, a mordujący ich młodzi mężczyźni jako populiści o nacjonalistycznych ciągotach. I o ile obie strony są przedstawione z ironicznym dystansem, nie ma wątpliwości, że gniew młodych Amerykanów jest tutaj całkowicie uzasadniony.

Druga część powieści opisuje Amerykę, która rozpadła się na trzy wielkie strefy. Ta część książki jest słabsza, ale stanowi ostrą i dającą do myślenia krytykę poszczególnych grup etnicznych zamieszkujących Stany Zjednoczone. Pierwszą strefą jest zamieszkana przez białych Caucasia, w której nastąpił powrót do bardziej tradycyjnego życia – biali Amerykanie uprawiają ziemię i tworzą dziwną rekonstrukcję historyczną, a właściwie jedynym celem ich życia jest płodzenie dzieci. Jednak takie życie wcale nie daje im poczucia spełnienia. Jest to ewidentnie krytyka prostego odrzucenia współczesności. Owszem, współczesny świat jest abominacją i należy go odrzucić, ale nie można po prostu znów zostać rolnikiem i bawić się w średniowiecze. Wielkie odkrycia naukowe, podbój kolejnych kontynentów, a w końcu kosmosu, rozwój technologiczny są częścią tożsamości białego człowieka i prymitywne ich zanegowanie spowoduje załamanie naszej tożsamości. Drugą wielką strefą podzielonej Ameryki jest Blacktopia zamieszkana przez czarnych Amerykanów. Co ciekawe, w tej strefie również nie jest używana nowoczesna technologia – okazało się, że czarni Amerykanie posiadają ogromne zdolności umysłowe, a nawet nadprzyrodzone (!), które dopiero teraz – gdy nie są już ograniczani przez białych – mogą w pełni wykorzystać. Zatem nie tylko ich inteligencja osiąga z dnia na dzień nadludzki poziom, ale również samą mocą umysłu potrafią przenosić ogromne ciężary, przemieszczać się i tak dalej. Ze strony Palahniuka jest to po prostu trolling – wyśmiewa popularne wśród liberałów przekonanie o rasizmie, czy to jawnym, czy ukrytym – systemowym, który sprawia, że czarni Amerykanie nie są w stanie rozwinąć swoich „prawdziwych zdolności”. Oczywiście żaden liberał krytykujący „Adjustment Day” nie powie „Przecież to nonsens!”, bo wtedy stałby się automatycznie rasistą. Trzecią wielką strefą podzielonej Ameryki jest Gaysia, ale to już jest taki poziom absurdu, że powstrzymam się od spoilerów, żeby nie psuć efektu humorystycznego.

Na Palahniuka jeszcze przed publikacją „Adjustment Day” posypały się gromy – wystarczy powiedzieć, że tak poczytny autor miał poważne problemy z wydaniem tej książki. Krytycy i dziennikarze solidarnie przemilczeli, bądź zjechali tę powieść, jednak przyjęcie wśród czytelników, zwłaszcza wśród młodych, zwłaszcza z naszych kręgów, było naprawdę pozytywne. Palahniuk dolewał jeszcze oliwy do ognia: w wywiadach jeszcze mocniej atakował liberalny establishment, bronił młodych białych mężczyzn przed atakami ze strony lewicowych ideologów, czy nawet wspomniał, że czyta niesławne The Daily Stormer. Establishment ostatecznie przyjął strategię zamilczenia tej powieści. Nie spodziewam się polskiego przekładu w najbliższej przyszłości, jednak wersja anglojęzyczna jest dostępna bez problemu i polecam tę książkę wszystkim czytelnikom „Szturmu”.

 

Jarosław Ostrogniew

Wycieczka do Drezna to świetny sposób na spędzenie weekendu. W przerwie między zwiedzaniem Albertinum i Zwingera postanawiamy stawić się na manifestacji upamiętniającej bombardowania. Zainteresowanych tematem pod kątem historycznym polecam tekst Adama Bussego [1], natomiast w tym artykule chciałbym opisać zwięźle samo wydarzenie.

Kontrowersje wokół tego przedsięwzięcia rozgrzały Drezno już kilka dni wcześniej. Ze strony organizatorów były to liczne akcje ulotkowe połączone z efektownym happeningiem oraz graffiti upamiętniające ofiary. Niestety sztuka uliczna szybko ucierpiała z uwagi na działalność lokalnych grup antyfaszystowskich (które swoją drogą dość wyraźnie zaznaczają swoją obecność na ulicach Drezna), co więcej, pobazgrano również sam pomnik związany z tym historycznym wydarzeniem zlokalizowany w ścisłym centrum. W nocy poprzedzającej manifestację sprawnie oczyszczone miejsce pamięci było strzeżone bezpośrednio przez lokalnych aktywistów. Warto zwrócić uwagę na fakt, że wszystkie materiały propagandowe, włącznie ze specjalnie postawioną, rzetelną i kompletną stroną internetową [2], pozbawione były szyldów partii politycznych i innych organizacji, które współtworzyły wydarzenie.

Zgromadzenie rozpoczęło się przy skateparku Lingerallee już o godzinie 14:00, jednak wyruszyło z dużym opóźnieniem i zmodyfikowaną trasą ze względu na obecność licznej kontrmanifestacji, której liczba uczestników przewyższyła zdecydowanie manifestację tożsamościowców. Były to komitywy antyfaszystowskie, feministyczne oraz przeciętni, zindoktrynowani mieszkańcy. Warto podkreślić, że średnia wieku była tam rażąco niska. Mimo hucznych video-zapowiedzi „bojowej” antify niekiedy ich barwy w tłumie trzymały nastolatki, wręcz dzieci. Z jednej strony ten fakt bawi, z drugiej smuci z uwagi na dość przykre perspektywy pokoleniowe. Po drugiej stronie policyjnego kordonu zbierały się zagraniczne delegacje, a także dużo ekip, często subkulturowych old-boyów, prawdopodobnie zmobilizowane z całych Niemiec. Odnosiło się wrażenie, iż mało osób przyszło tam „z przypadku”. Ruszyliśmy przy akompaniamencie niemieckiej, klasycznej, żałobnej muzyki, którą dość skutecznie zagłuszało techno i inne rodzaje muzyki elektronicznej z przeciwnego obozu. Kontrmanifestanci snuli się niejako na obrzeżach manifestacji, by finalnie okrążyć cały końcowy wiec. Nie uszanowano minuty ciszy oraz hymnu (odśpiewanego w pełnej wersji). Całe lewicowe towarzystwo było wyjątkowo rozwydrzone i zdeterminowane.

W trakcie przemarszu był zakaz robienia zdjęć, zasłaniania twarzy oraz palenia papierosów co było skrupulatnie napominane przez wewnętrzne służby porządkowe. Sami maszerujący wykazali się dyscypliną na niespotykaną skalę, nie doszło do żadnych incydentów mimo licznych prowokacji- kulturalnie i w ciszy przemaszerowano do miejsca docelowego. Trzeba przyznać uczciwie, że zachowanie policji niemieckiej było bez zarzutu. Zmobilizowano bardzo duże siły prewencyjne, na ulicach pojawiły się również rezerwowe wozy policyjne z dawnych lat. Byli raczej biernymi obserwatorami, nie legitymowali ani nie przeszukiwali nikogo, nie wstawiali upierdliwych mandatów, co znane jest z naszego polskiego klimatu.  Zakazane było również niesienie własnych banerów i szyldów niezwiązanych z wydarzeniem, dlatego też goście zza granicy nieśli na przedzie wyłącznie flagi narodowe. Zwieńczeniem manifestacji był wiec przy Dworcu Głównym. Na początku wymieniono bardzo długą listę zbombardowanych w trakcie wojny miast niemieckich, później miały miejsce kolejno przemówienia organizatorów (dwujęzyczne) oraz po angielsku gości. Trwało to zdecydowanie za długo, trudno było się skupić w hałasie wytwarzanym przez antyfaszystowskich dzikusów. Wszystkie przemowy miały wydźwięk proeuropejski i antyszowinistyczny. Dopatrzyłem się również obecności przedstawiciela amerykanskiego alt-right Aspira Leonis Befreiera, którego Szturm gościł na konferencji „Europa Przyszłości” w 2017r. w Warszawie. Przemawiający podkreślali fakt, że mimo różnic wynikających z historycznych zaszłości, mamy wspólne europejskie dziedzictwo, a przede wszystkim wspólnego wroga – międzynarodowy liberalizm. Na zakończenie, gdy dochodziła już 19:00, podziękowano symbolicznie wszystkim gościom, miło było usłyszeć również odezwę w języku polskim. Manifestacja wg organizatorów liczyła 2500 uczestników co jest wiarygodną liczbą z uwagi na liczenie, które miało miejsce w trakcie.

Niemcy udowodnili, że mimo trudnych warunków politycznych i społecznych można z powodzeniem i godnie obchodzić ważne rocznice.

 

Witomysł Myduj

 

[1] https://3droga.pl/historia/adam-busse-bombardowanie-drezna-1314-ii-1945-r/

[2] http://www.dresden-gedenken.info/