Szturm

Szturm

Żyję w mieście rewolucji; w mieście upadłego przemysłu włókienniczego, filmowego i wciąż upadających kamienic. Każdego roku, w czerwcu, lewica przypomina mieszkańcom Łodzi o rewolucji 1905 roku i o jej lokalnym epizodzie znanym jako „Powstanie Łódzkie”. Co roku Krytyka Polityczna odkurza swój czerwony sztandar, zaciska pięść nucąc „Warszawiankę”. Niejeden strajkujący w 1905 roku robotnik utożsamiał się z Polską dużo bardziej, niż antyklerykalni obrońcy tęczy zapatrzeni tęskno na Zachód. Niestety, dla części narodowców, rewolucja 1905 roku pozostaje wyłącznie „próbą wprowadzenia komuny”. Odrzucamy koncepcję walki klas, ale czy to oznacza, że walka się nie toczy?

Podczas debaty2 pomiędzy środowiskiem łódzkich narodowców, a resztą świata, pewien historyk związany z Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi zarzucił nam, że traktujemy historię wybiórczo – chwalimy się tym, co wspaniałe, milcząc o tym, co niewygodne. Z pewnością niewygodną jest historia rewolucji 1905 roku na terenie Królestwa Polskiego, m.in. z uwagi na rzekome zaangażowanie endecji po stronie caratu.

O wydarzeniach z lat 1905-1907 można pisać długo i ciekawie, tylko po co, skoro powstało na ten temat dostatecznie wiele (mniej lub bardziej) godnych polecenia prac3. Mimo swego zamiłowania do historii, narodowcy nie podejmują tego tematu, choć kwestia wystąpień robotniczych powraca jak bumerang w dyskusjach z lewicą. Ileż to razy zarzucała nam (o ironio!) strzelanie do robotników. Co zatem robić? Przepraszać, zaprzeczać, czy „masakrować lewaka”?

W jedności siła?

O co toczyła się walka: o 8-godzinny dzień pracy, rząd dusz, czy o niepodległość Polski? Dla wielu, określenie „lewica patriotyczna” to oksymoron. Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę historię najnowszą. A przecież polska lewica nie od zawsze prezentowała wiernopoddańczy stosunek wobec silniejszych, oddając Polskę pod „opiekę” – sowiecką, czy unijną. Nieznaną pozostaje postać Bolesława Limanowskiego, określanego mianem „nestora polskiego socjalizmu”, który odrzucał walkę klas jako aksjomat i jedyną drogę przemian. Przełomem miała być niepodległość Polski, a dopiero później reformy przeprowadzone w duchu demokratycznym. Tym właśnie tropem podążała Polska Partia Socjalistyczna i Józef Piłsudski4 (przynajmniej w 1905 roku).

Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy, na czele z Różą Luksemburg, otwarcie i zajadle krytykowała hasła niepodległościowe PPS, określając ją jako partia nacjonalistyczna (sic!): „w odpowiedzi na narodowościowe hasła PPS, [SDKPiL – M.N.] zaczęła zdecydowanie podkreślać swój nie tylko internacjonalizm, ale także antynacjonalistyczny charakter i to właśnie spowodowało tak ostrą reakcję reszty socjalistów polskich”5. Luksemburg nie tolerowała „socjal-patriotów”, jak zwykła określać działaczy PPS. W swych publikacjach pytała kpiąco, „czy odbudowanie Polski wybawi robotników z nędzy?”. Co ciekawe, Róża Luksemburg twierdziła, że przemysł Kongresówki istniał i rozwijał się tylko wskutek politycznej przynależności do Rosji i tak też powinno pozostać – rzecz jasna, „dla dobra robotnika polskiego”. Nie było zatem mowy o niepodległej Polsce. Wobec tego faktu, rzekomy lojalizm i rusofilstwo Dmowskiego wypadają blado. Dość przytoczyć słowa Feliksa Perla, polskiego socjalisty żydowskiego pochodzenia: „Socjaldemokracja nigdy nic pozytywnego i twórczego do ruchu robotniczego w Polsce nie wniosła, ale żyła tylko negacją rewolucyjnych dążeń polskich i głoszeniem, że w imię solidarności z robotnikiem rosyjskim i niemieckim robotnik polski ma się pogodzić – z najazdem! Było to przeniesienia na grunt robotniczy ideologii burżuazyjnej ugody”6 Trudno zatem rozpatrywać rewolucję – z punktu widzenia przywódców SDKPiL – w kategoriach „powstania narodowego”.

Niebezpieczne związki

Trzecią siłą rewolucji był Bund – w języku jidysz oznacza „związek”. Pełna nazwa tego ugrupowania to „Powszechny Żydowski Związek Robotniczy na Litwie, w Polsce i Rosji”. Socjaliści, przeciwnicy ortodoksów podkreślający, że Żydzi to przede wszystkim naród, a nie wyłącznie wspólnota religijna (!).

W Łodzi, jak w soczewce, skupiły się konflikty nie tylko klasowe i partyjne, ale także narodowościowe i wyznaniowe. Znamienne, że w tym wielokulturowym mieście w zaborze rosyjskim, wśród wielkich fabrykantów dominowali Niemcy i Żydzi. Na przełomie maja i czerwca w Łodzi strajkowało około 32 tys. robotników. Fabrykanci Kunitzer, Heinzel i Scheibler ogłosili lokaut. Po masakrze robotników z 21 czerwca 1905 roku, z inicjatywy lokalnych działaczy SDKPiL i Bundu, na 23 czerwca zaplanowano strajk generalny. W nocy z 22 na 23 czerwca wzniesiona barykady na ulicach miasta. Rozpoczęło się Powstanie Łódzkie. W całym powiecie, władze ogłosiły stan wojenny. Potkański pisze o nastrojach rewolucyjnych, które zaskoczyły nawet ich przywódców: „na nic zdawały się w tym wypadku apele i odgórne kierowanie, sytuacja wymykała się po prostu spod kontroli partii politycznych”7. „Kolejne demonstracje były już bardziej agresywne i na ogół kończyły się wymianą strzałów lub co najmniej zniszczeniem kilku sklepów czy urzędów. Z czasem dochodziło niestety do karygodnego wprost bandytyzmu i zatarcia poczucia cudzej własności i mienia.”8 Władze carskie też nie przebierały w środkach – krwawo tłumiły nawet pokojowe demonstracje.

Zauważmy, że dziś rolę się odwróciły: to narodowcy organizują demonstracje, a „spadkobiercy” ideałów SDKPiL nazywają ich „zbiegowiskiem hołoty”. Śmieją się, że tkwimy w historii Żołnierzy Wyklętych lub „dawno obalonej komuny”. Sami zaś, raz do roku wznoszą zaciśnięte pięści, przypominając sobie o „klasie pracującej”. Zapominają tylko, że w Łodzi nie ma już dymiących kominów fabryk, co w dużej mierze „zawdzięczamy” pokojowemu „obaleniu komuny”. Dla tych samych ludzi, wybijanie szyb w sklepach żydowskich w ramach bojkotu żydowskiego handlu to przejaw karygodnego antysemityzmu, lecz wybijanie szyb w sklepach podczas rewolucji 1905 roku – walka o godność pracownika.

Z caratem (czy) przeciw rewolucji?

Doprawdy piekłem jest Królestwo. Cały ten syfilis polityczny, którym nas zarażali Moskale przez lat czterdzieści, wysypał się obecnie i nie wiadomo, kiedy się to skończy”9 – tak pisał Dmowski w liście do Zygmunta Miłkowskiego w 1906 roku. Stosunek narodowców do rewolucji to niezwykle kontrowersyjny aspekt. Odezwy Ligii Narodowej z 1905 rok zdradzały zarówno entuzjazm wywołany wybuchem rewolucji w Rosji – jako czynnik osłabiający carat, oraz strach przed rewolucją wzniecaną przez socjalistów, szczególnie tych „bez ojczyzny” oraz Żydów. Jednak nawet patriotyczne hasła PPS przestały być dostatecznym powodem do wzajemnej tolerancji. Krytykowano Oddział Bojowy PPS za „bezsensowne akcje terrorystyczne”, a w konsekwencji śmierć setek Polaków: materiały wybuchowe domowej roboty, strzelaniny na ulicach; wysadzano mosty kolejowe np. między Łodzią a Pabianicami, próbowano wysadzić pomnik cara Aleksandra II w Częstochowie; z powodu braku uzbrojenia, zaczęto wykorzystywać „szpile” maszyn włókienniczych jako sztylety.10

Jeszcze w 1905 roku z inicjatywy Ligii Narodowej, z myślą o środowiskach robotniczych, powołano organizacje: Związek Młodzieży Rzemieślniczej im. Jana Kilińskiego, Związek Narodowy Młodzieży Robotniczej oraz Towarzystwo Oświaty Narodowej. Stworzono także stricte bojową organizację pod nazwą Stowarzyszenie Czujności Narodowej „Baczność”. Jak pisze Potkański, w skład tej prężnej, choć krótkowiecznej formacji, wchodziły „tajne i podzielone na oddziały organizacje bojowe mężczyzn i kobiet”11. Później jej członkowie zasilili kadry Narodowego Związku Robotniczego.

NZR powstał w czerwcu 1905 roku. Od innych związków zawodowych odróżniał go przede wszystkim silnie akcentowany patriotyzm i odrzucenie dogmatu „walki klas”. Aktywnie zwalczał przejawy rosyjskiej obecności na ziemiach polskich (szyldy, święta rosyjskie), co nie współgra z mitem rusofilstwa endecji. Odżegnywał się od koncepcji strajków. Postulat narodowego solidaryzmu brzmi wprawdzie ładnie, jednak w praktyce okazywał wiele słabości, zwłaszcza gdy w jego imię dochodzi do bratobójczej walki. Dla przeciwników NZR, jego członkowie byli łamistrajkami.

Narodowcy od zawsze odrzucali postulat „walki klas”, przede wszystkim jako „materialistyczny”. Jednak fakt, że narodowcy potępiają walkę klas (czy walkę płci), nie oznacza, że ta walka się nie toczy. Wyobraźmy sobie spełnienie nacjonalistycznych marzeń: ziemia, handel i wszelkie gałęzie przemysłu w polskich rękach. Tylko co z tego, jeśli dzień roboczy wynosiłby 12 godzin, a stawka godzinowa - złotówkę. I kiedy nie można byłoby za ów stan winić międzynarodowych korporacji, Żydów i masonów, należałoby się przyjrzeć własnym, stricte polskim niedomaganiom.



Duch miejsca, czyli historia lokalna

Nowa lewica po raz kolejny okazuje się dużo bardziej pomysłowa. Opowiada lokalną historię na nowo, posługując się retoryką niepodległościową. Dużo ważniejszym niż roztrząsanie historii, jest właśnie ów regionalizm, o którym zapominają narodowcy. Historycyzm – nie! Historia – tak, ale szczególnie ta związana z miejscem.

Nie czuję się obciążona „spadkiem” decyzji politycznych Ligii Narodowej z lat 1905-1907. Nie czuję się w obowiązku błagać o przebaczenie za tłumienie strajków robotniczych. Uczynił to już zresztą sam Dmowski – 28 stycznia 1907 roku, „w sposób honorowy i dojrzały (podczas wiecu w gmachu Filharmonii Warszawskiej 28 stycznia 1907 r.) stwierdził, że publicznie przyjmuje na siebie całe brzemię i odpowiedzialność za walki bratobójcze, do jakich doszło w trakcie rewolucji.”12 My też musimy? Tym bardziej, że dziś środowiska gardzące na co dzień polskością, mianują się spadkobiercami czynu niepodległościowego. Choć jako ciekawostkę dodam, że podczas tegorocznych obchodów, w sobotę 18 czerwca, organizatorzy wyprosili grupkę uczestników posługujących się symbolem sierpa i młota13.

Jako Polka, łodzianka i nacjonalistka, czuję się dumna z historii mojego miasta, bez jej mitologizowania. Mimo tego, że część osiągnięć rewolucji na polu ekonomicznym zostało cofniętych pod naciskiem fabrykantów(!), należy pamiętać, że Powstanie Łódzkie przyczyniło się do stworzenia pierwszej szkoły z językiem polskim jako językiem wykładowym (Prywatne Progimnazjum Męskie J. Radwańskiego w Łodzi). Powtórzę więc przewrotnie za Romanem Dmowskim: Wszystko co polskie jest moje: niczego się wyrzec nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na naród za to co jest w nim marne.” To także nasza historia.


Marta Niemczyk

https://www.radiolodz.pl/posts/15529-z-podworka-na-antene-sluchowisko-lepka-purpura-lodzkich-kwiatow [dost. 20.05.2016]

2 http://www.narodowalodz.pl/lodz/debata-w-liberte/ [dostęp 19.06.2016]

3 Interesującą, choć mało obiektywną jest praca Stanisława Kalabińskiego i Feliksa Tycha „Czwarte powstanie czy pierwsza rewolucja. Lata 1905-1907 na ziemiach polskich”, wydana w 1976 roku. Co ciekawe, można w niej przeczytać wiele o stanowisku endecji wobec wydarzeń z lat 1905-1907 roku – i równie wiele na temat osobistego stosunku autorów do endecji;) Wątpliwości może budzić teza o entuzjastycznym przyjęciu rewolucji przez „ogromną większość ludności Królestwa”, czemu przeczą współcześni historycy.

4 Waldemar Potkański, Odrodzenie czynu niepodległościowego przez PPS w okresie rewolucji 1905 roku, Wydawnictwo DiG, Warszawa 2008, s.25

5 Tamże, s.35

6 Tamże, s.38

7 Tamże, s.81

8 Tamże, s.152

9 Tamże, s. 149

10 Janusz Wojtasik, Aspekty militarne rewolucji 1905-1907 – między mitem a rzeczywistością, w: Dziedzictwo rewolucji 1905-1907, Warszawa-Radom, 2007, s.44

11 Waldemar Potkański, Odrodzenie czynu niepodległościowego…, s.150

12 Tamże, s.157

13 http://lodz.wyborcza.pl/lodz/10,88279,20264510,marsz-na-111-lecie-rewolucji-awantura-o-sierp-i-mlot.html [dost. 20.06.2016]








Kto nie odwraca się plecami do współczesnego świata, ten okrywa się hańbą. (Nicolás Gómez Dávila)

Przez ostatnie kilka tygodni towarzyszyły mi napięcie, nerwy, chwile załamania, związane z egzaminami w sesji. Równolegle, ponieważ jest to już czas wolny od wykładów, ćwiczeń i konwersatoriów, jest czas na refleksje o tym, w jakim kierunku zmierza współczesny świat. Do jakich celów dąży człowiek w dzisiejszym świecie? Jaki wpływ na kształtowanie się młodzieży mają nasi rodziciele, starsi oraz przodkowie z naszej historii, a jaki – idole pop-kultury? Jak mocno we wszystko wsiąknął materializm? Życie stawia przed nami szereg pytań, na które trzeba samemu sobie odpowiedzieć. Kształtowanie swojej niezależnej myśli pozwoli coraz bardziej na kontestowanie rzeczywistości, która dla młodych nacjonalistów nie jest kolorowa, pomijając modę na patriotyzm czy rosnącą dbałość o naszą historię.

Dlaczego XXI wiek jest wiekiem, w którym walka przeciw współczesnemu światu winna być mocniejsza niż dotychczas? XXI wiek przyniósł sukces kosmopolitycznych ideologii, które zdominowały umysły młodych Europejczyków. Liberalizm, hedonizm, konsumpcjonizm, globalizm i moralny relatywizm biorą zwłaszcza na Zachodzie górę nad Wiarą, Tradycją, porządkiem i europejską kulturą. Dzisiaj ze strony eurokratów znaczącym fundamentem wychowania dziecka jest szkoła, a nie rodzina, która powinna być fundamentem państwa narodowego. Można mimo wszystko zauważyć bardzo niepokojące trendy wśród rodziców –bezstresowe wychowanie oraz nadmierne rozpieszczanie dzieci poprzez wpajanie im materializmu kosztem rozwoju duchowego. Charakteryzuje to zwłaszcza bogate rodziny, ustawione już w życiu, nie martwiące się o niedostatek materialny oraz wychowujące dzieci w duchu egoistycznej walki o kariery, sukcesy, dobra osobiste kosztem wspólnot etc. Idealizm warunkujący nasz bunt zaś w oczach starszych osób (nawet rodziców) może być obiektem drwin, puknięć w głowę oraz śmiechów, ponieważ jest przeciwieństwem ciągłego pragmatyzmu, obliczania w mózgu wszelkich korzyści, jakie miałoby przynieść np. zaangażowanie się w parlamentaryzm, zawieranie sojuszy z podejrzanymi środowiskami czy podjęcie gry va banque. I sprowadza tym samym nasze życie tylko do sfery zysków i strat z egoistycznych korzyści, jakie można by uzyskać.

Im bardziej wzrasta w siłę antynarodowe lobby, umacniają się antyludzkie nurty zagrażające naszym duszom, a nasi wychowawcy z czasem popadają w marazm, tym mocniej musimy kształtować w sobie te Wartości, zdobywać wiedzę z różnych dziedzin, czytać literaturę oraz budować swoją kontrkulturę. Kontrkulturę mogącą skutecznie walczyć z pop-kulturową papką, zwalczać hedonistyczny kult nagiego ciała i zastępować go kobiecą skromnością i pobożnością, dbać o to, by mężczyzna był mężczyzną zdolnym bronić siebie, rodziny, kraju i Boga, nie zaś „rurkowcem”, a egoizm i indywidualizm zostały zniszczone na rzecz dbałości o naszą Ojczyznę, Polskę, oraz kulturowe dziedzictwo Europy. Europy łacińskiej, nie tej z 1968 roku. Mikis Mantakas, Alain Escoffier, Sergio Ramelli, Franco Bigonzetti, bohaterowie Lat Ołowiu, hiszpańscy falangiści, legioniści, rexiści, polscy narodowi radykałowie – oni wszyscy chcieli zmienić otaczającą ich szarą i okrutną rzeczywistość, jaka panowała w ich Ojczyznach. Dlatego oparci o te wzorce musimy walczyć w obronie Wiary i Tradycji. Ponieważ jeśli Europa nie powróci do swoich ideowych fundamentów, to skazana jest na zagładę abstrahując czy od bomb i kul islamistów, czy kulturowej głupoty lewicy.

Adam Busse

czwartek, 23 czerwiec 2016 13:39

Potęga świadomości

Fala „ekspertów od rozwoju osobistego” stanowi plagę pustoszącą umysły społeczeństw Zachodu

i – niestety – przybiera na popularności w naszym kraju. Najwyższa pora wypowiedzieć wojnę tym współczesnym szarlatanom i zadać kłam teoriom przez nich głoszonym. Skala ich oszustw przekroczyła granicę krytyczną. Kłamstwa owych ludzi przedzierają się do świadomości powszechnej. Nie można pozwolić na to, żeby wsiąknęły w nią głębiej. Tekst ten ma być odpowiedzią na poczynania wszystkich „kołczów”, „trenerów osobistych” i innych (fałszywie) życiowych mentorów. Ponadto zamierzam w nim zaproponować, a właściwie przypomnieć wartość metod skutecznej pracy nad sobą, które niesie ze sobą europejska tradycja intelektualna i – nierozłączne z nią – wartości chrześcijańskie.

Nie da się ukryć, że fenomenem w występowaniu takich mas „mistrzów samorozwoju” jest bardzo szerokie grono ludzi, którzy dają się przez nich oszukać. Czym są owe tezy i na czym polega ich szkodliwość? Podstawy wchodzące w zakres tzw. psychologii sukcesu to między innymi:

postawa otwartości na zmiany;

samoświadomość;

posiadanie strategii.

Już sama nazwa dziedziny (pseudo)nauki, do której zaliczają się te fundamenty rozwoju osobistego, budzi wątpliwość. Nauka bowiem ma prowadzić do odkrycia prawdy w zakresie jej przedmiotu, a nie do osiągania życiowych przyjemności, pozornego szczęścia, czy samozadowolenia. Retoryka stosowana przez wyznawców psychologii sukcesu stwarza pozór dającej nadzieję na lepsze jutro. Czytając teksty niektórych z nich lub słuchając ich wypowiedzi po głębszym zastanowieniu można dojść do wniosku, iż oni z życia chcą zrobić produkt lub przedmiot, którym można dowolnie manipulować. Analiza pozwala również na spostrzeżenie, że jedynym obiektem manipulacji w ich wykonaniu stają się ich odbiorcy. Wracając do wyróżnionych wyżej czynników – każdy z nich na pierwszy rzut oka nie brzmi groźnie. Koniecznym jest w związku z tym przyjrzenie się im z bliska.

Otwartość na zmiany, która jest forsowana przez środowisko psychologii sukcesu, nie polega na gotowości do przyjęcia konstruktywnej krytyki lub na wewnętrznej formacji. Jej istotą jest zamiar wpisania się w zespół wydumanych praktyk, które mają rzekomo prowadzić do szczęścia. Jedną z podstawowych niedorzeczności tego typu postawy jest pochodzenie owych wytycznych, które mają dać szczęście. Określenie „wydumane” nie zostało użyte tutaj przez przypadek. Ich źródłem są bowiem przemyślenia „klasyków” psychologii sukcesu, którzy swoje poglądy ukształtowali będąc najczęściej praktykami biznesu. Takie pochodzenie może i nie hańbi, ale z pewnością ukierunkowuje ku wypaczonemu postrzeganiu szczęścia. Nadaje mu bowiem pryzmat materialistyczny, czy wręcz konsumpcjonistyczny. Takie spojrzenie na zagadnienie szczęścia omija w całości sferę ducha. Ogranicza je do hedonistycznych, ziemskich przyjemności.

 

Samoświadomość zwolennika psychologii sukcesu nie jest klasycznym stanięciem w prawdzie o sobie, ale polega na wygórowanym przekonaniu o możliwościach przekroczenia barier, które ograniczają przeciętnych ludzi. Mają one wynikać z rzekomej „potęgi podświadomości” i kluczom do niej. Owe drogi do wykorzystania naszych nieświadomych obszarów umysłu również wytyczyli wspominani wcześniej biznesmeni. Nie mają one nic wspólnego z radami spisanymi między innymi w świętych księgach, czy pismach mistrzów życia duchowego.

 

Moda na wyznaczanie sobie życiowych celów, które polegają na pysznym stawianiu coraz wyżej swojego pułapu potrzeb osiąganych pieniężnie, już weszła w świadomość mas. Podstawowym celem każdego człowieka jest zbawienie. Mówienie o tym i o szczególnej wartości cnotliwego życia przeszło do lamusa. Zastąpił je wyścig szczurów – powszechna wola zaspokajania coraz dalej idących zachcianek. Czy to droga, którą powinno zmierzać zdrowe społeczeństwo?

 

Na tym etapie warto zaznaczyć, że nie wszystkie osoby zajmujące się pomocą innym w ich rozwoju osobistym serwują jego wypaczoną wersję. Taka teza byłaby krzywdząca dla wielu ludzi, którzy sprawie pracy nad własną osobowością poświęcają się uczciwie – nie chcąc jedynie żerować na nieświadomych rzeszach pochłoniętych kapitalistycznym, szczurzym pędem za pieniądzem. Myślę, że porównanie wszelkiej maści „kołczów” do sofistów byłoby wybitnie krzywdzące dla tych drugich, ale sytuacja ze starożytnych Aten, w których to tylko Sokrates próbował dochodzić do prawdy, a nie zbijać biznes na nauce kłamstwa, czy życia w kłamstwie, wydaje mi się być dobrze obrazująca to, co teraz dzieje się w społeczeństwach Zachodu. Współczesnym Sokratesem może być każdy z nas, ale obierając jego drogę należy pamiętać o jej możliwych konsekwencjach. Bohatera ówczesnych Aten skazano na śmierć. Dzisiaj krocząc drogą prawdy jest się skazanym jedynie na wyszydzanie, bycie „persona non grata” w niektórych kręgach. Ciężko ocenić liczebne proporcje współczesnych sofistów i ich uczniów oraz Sokratesów, które istnieją choćby wśród Polaków, ale nadzieję na przyszłość budzi coraz szerszy zasięg oddziaływania organizacji katolickich i narodowych. Dlaczego? Niewiele innych kręgów forsuje klasyczne podejście do zagadnienia rozwoju osobistego. Programy formacyjne wspomnianych grup najczęściej są kompleksowe – dotykają zarówno sfery intelektualnej, jak i psychicznej, niekiedy nawet fizycznej. To one przypominają o pokorze, cnotach kardynalnych, zbawieniu jako celowi ostatecznemu. Niewątpliwie wartości niesione przez te kręgi, choć niestosowane idealnie w praktyce przez ich członków, mają umocowanie w chrześcijaństwie i europejskiej filozofii, które funkcjonują znacznie dłużej niż system demoliberalny.

 

Michał Walkowski

czwartek, 23 czerwiec 2016 13:38

George Forestier

W 1952 roku ukazał się światu tomik poezji nieznanego dotąd autora, George’a Forestiera, noszący tytuł Ich schreibe mein Herz in den Staub der Straße (Zapisuję swe serce w pyle drogi). Było to pierwsze spektakularne fałszerstwo w niemieckiej powojennej literaturze, zawdzięczające swój sukces nie tylko wyjątkowemu talentowi rzekomego autora, ale również jego biografii zawartej w posłowiu.

 

Przedstawiony w niej, pochodzący z Alzacji Forestier, podczas II wojny światowej walczył po stronie Osi jako ochotnik Waffen-SS na froncie wschodnim. W 1945 r. dostał się do amerykańskiej niewoli, z której uciekł aż do Marsylii, gdzie został zatrzymany przez policję. Tam w ramach Legii Cudzoziemskiej otrzymał przydział do służby w Indochinach, skąd w listach do przyjaciół wysyłał swe wiersze, by następnie jesienią 1951 r. zaginąć bezpowrotnie w dżungli po wyruszeniu ze swoim oddziałem, pozostawiwszy po sobie jedynie tomik poezji, który przed wymarszem przekazał jednemu ze swoich towarzyszy broni.

 

Zachwycony ideą zjednoczonej Europy młodzieniec, który uciekł z rodzinnego domu, by walczyć jako ochotnik w oddziałach Waffen-SS, rozczarowany wojną, następnie zaciągający się do służby na końcu świata by, skazany przez Francuzów na śmierć, ratować swoje życie, a ponadto poeta - powojenna niemiecka młodzież nie mogła marzyć o lepszym symbolu. W poezji Forestiera mogła odnaleźć zarówno własny entuzjazm, jak i własne rozczarowanie, gdyż ta, podobnie jak jego biografia, przepełniona egzotyką i militaryzmem, pozwalała uciec od dylematów związanych z losami Europy. Egzystencjalizm bijący z wierszy i rozczarowanie współczesnością przyciągało wielu czytelników.

 

Karl Emerich Krämer, rzeczywisty autor wierszy, część z nich przesłał w marcu 1952 r. do wydawnictwa Eugena Diederichsa, jako jeden z tych przyjaciół, do których pisał Forestier (podając się za dr. Karla Friedricha Leuchta). Jako kierownik produkcji i jeden z właścicieli tegoż wydawnictwa, doskonale wiedział jak spreparować udawaną autentyczność tekstów: uratował nieczytelny tekst poematów z pojedynczych słów.

Krämer był urodzonym w 1918 r. poetą. Studiował nauki polityczne oraz germanistykę na uniwersytetach w Bonn i Frankfurcie, studia te jednak przerwał po wybuchu wojny, by służyć jako żołnierz i ukończyć je z doktoratem dopiero w 1949 roku. W 1943 r. został ciężko ranny podczas walk na froncie wschodnim. Mimo to, w Hitlerjugend, do którego dołączył w młodości, mianowano go wówczas na Oberbannführera. Dzięki wyraźnej sympatii dla idei narodowego socjalizmu uzyskał on wsparcie ze strony rządu, dzięki któremu wydał wiele swoich prac i już wtedy odniósł literacki sukces. Pod koniec wojny pełnił funkcję specjalnego przedstawiciela Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, co poskutkowało internowaniem przez aliantów do maja 1946 roku oraz zakazem publikacji tekstów, mimo którego nie przestał wydawać swoich prac. Podczas internowania poznał SS-mana Förstera, którego nazwisko i historia stanowiły inspirację dla jego dalszej twórczości. Zmarł w 1987 roku.

 

Ma pieśń dla Europy

 

Stara Europa

Jeszcze nie umiera,

Pod wypalonymi bliznami

Żywo tętni jej krew,

Płynie kanałami,

Tętnicami, żyłami,

Pędzi przez człony,

I naczynia serca,

Zalewa ruiny,

Popioły i gruzy

Aż do Nogatu,

Wisły i Odry,

Tętni w wybrzeżach

Kanału i Atlantyku.

 

Sercem jej Rzym,

Innym jest Paryż,

Londyn, Berlin,

Haga i Madryt.

Stara Europa

Ma wiele serc,

Ma wiele koron,

Które nie zgasną.

 

Powiedz Moskwa i poczuj:

Jesteś sam.

Wezwij Nowy Jork

I jesteś

Na obczyźnie.

 

Szanghaj, Benares

Są tylko przygodą,

Sidney i Rio:

Pozdrowieniem z daleka.

 

Gdzie sen Twój

Cię także poniesie,

Zawsze powrócisz

Do domu - do Aten,

Do Wiednia czy Oslo.

 

Wymów tylko: Europa,

I wsłuchaj się w swe serce.

Między ogniem a lodem

Tli się kwietniowe powietrze.

Niebo coraz bliższe

I słodsza jest Ziemia.

Izby są wąskie

I pełne uczucia.

 

Blisko przy sobie,

Czujesz mogiły,

Czujesz Ojców

Z każdym krokiem.

 

Szept Twego serca:

Europa nie umiera.

Nie może umrzeć,

Dopóki ją kochasz.

 

 

 

 

AH 

czwartek, 23 czerwiec 2016 13:37

Napomnienie na koniec czasu

Let us drink with the fire that quenches our thirst

Let us drink to each other and ravish the earth

Let us drink and die and drink again

Remember depravity - I give you the sun

Remember debauchery and the orgies of Rome

 

(Ordo Rosarius Equilibrio – "Remember Depravity and the Orgies of Rome")

 

O upadku Zachodu mówi się w rozmaitych kręgach już od grubo ponad stulecia, a może jeszcze dłużej. Dekadenccy poeci, zapiekli nekro-reakcjoniści, rewolucyjni konserwatyści, faszyści w kolejnych wcieleniach, pisarze science-fiction, depresyjni rockmani, a nawet niektórzy liberalni intelektualiści (ci wyzbyci niepotrzebnych złudzeń i nie bojący się goryczy ewentualnych wniosków) – wszyscy oni roztaczają przed nami mniej lub bardziej apokaliptyczne wizje.

 

Porównania współczesnego społeczeństwa zachodniego (a więc przynajmniej Europy i USA) do Rzymu w epoce upadku – są już normą, zgoła banałem, zwłaszcza na szeroko pojętej prawicy. Mroczny totalitaryzm i rozpasany liberalizm, upadek obyczajów, powszechny permisywizm i relatywizm, terroryzm islamski, narkotyki, new-age itd. - tymi hasłami żongluje się bez końca. Ma to zresztą swoje poważne uzasadnienie, nawet jeśli w tym akurat tekście pozwalamy sobie mówić o tym tak bezceremonialnie i z pewnym dystansem. Cóż, truizm nie musi być fałszywy. Zachodnie społeczeństwo rzeczywiście zdaje się być przesycone klimatem schyłku, czego wyrazem jest choćby sztuka i literatura postmodernistyczna, programowo nawołująca li tylko do żonglowania tym, co już było, a więc do zabawy relikwiami przeszłości, którym nadawać można dowolny kontekst, wymiar i znaczenie.

 

Dobrze, to wszystko już wiemy. Znamy także problemy bardziej przyziemne: bezrobocie, prekariat, kredytowe uzależnienie (państw i jednostek), zanieczyszczenie środowiska, wstrząsy polityczne czy rozrost fundamentalizmów religijnych przy równoczesnej erupcji hedonizmu i perwersji. Wszystko to zdaje się zmierzać do jakiegoś wielkiego rozwiązania.

 

W związku z powyższym warto czasem przyjrzeć się dokumentom z czasów, w których Zachód upadł po raz pierwszy. Mowa rzecz jasna o przywołanym już wcześniej procesie rozpadu Imperium Rzymskiego.

 

Przypomnijmy: w sierpniu roku 410 do Rzymu, stolicy zachodniej części Cesarstwa, wkroczyły barbarzyńskie wojska Wizygotów pod wodzą Alaryka. Po kilku dniach plądrowania oddziały ruszyły na południe, a Rzym formalnie jeszcze przez 66 lat miał swój dotychczasowy status. Formalnie – bo następował już proces dezintegracji terytorialnej, organizacyjnej i społecznej Imperium. Jesienią roku 476, jak wiemy, ostatni cesarz – małoletni Romulus Augustulus – został zdjęty z tronu przez germańskiego wodza Odoakra. Odbyło się to bez pompy, jak przypieczętowanie czegoś oczywistego, jak potwierdzenie faktu dokonanego – szczególnie, że ojciec Romulusa, naczelnik wojskowy Orestes, faktycznie sprawujący władzę w imieniu syna – zginął już wcześniej.

 

Rzym ówczesny był już chrześcijański (i nie zmienił tego nawet Julian Apostata). Interesujące jest zatem to, czy i w jaki sposób chrześcijaństwo oddziaływało na proces rozpadu. Czy było czynnikiem rozkładowym, czy powstrzymującym? Czy może samo w sobie nie miało związku z sytuacją, to znaczy – nie było w stanie na nią wpłynąć, gdyż procesy polityczne i społeczne były posunięte zbyt daleko?

 

Naturalnie tego rodzaju artykuł nie może dać nam jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Warto jednak zerknąć na jedno z chrześcijańskich źródeł, które dobrze dokumentuje te niepewne czasy rozpadu.

 

Salwiana z Marsylii nazywa się pisarzem wczesnochrześcijańskim – co oczywiście ma sens, ale trzeba pamiętać, że religia, którą wyznawał, istniała już od czterech wieków. Urodził się bowiem około roku 400 po Chrystusie, a zmarł mniej więcej 70 lat później, gdy oficjalne istnienie Imperium Rzymskiego dobiegało końca. Prawdopodobnie posiadł wykształcenie prawnicze, poza tym miał w swoim życiu okres małżeński (spłodził nawet potomstwo). Postanowił jednak wraz z żoną żyć we wstrzemięźliwości. Majątek rozdali ubogim, zaś sam Salwian przyjął około trzydziestego roku życia święcenia kapłańskie.

 

Pisał zapewne sporo, jakkolwiek do naszych czasów przetrwały dwa dzieła: "Do Kościoła, czyli przeciw chciwości" oraz "O rządach Bożych" (De gubernatione Dei). Do tego garść listów, które wymieniał z chrześcijanami i poganami.

 

Salwian był jednym z wielu kaznodziejów, którzy nawoływali współczesnych sobie do nawrócenia. Godne uwagi jest jednak to, że w dużym stopniu koncentrował się na sprawach praktycznych, zgoła przyziemnych. Nie był może wielkim teoretykiem filozofii czy teologii, ale w zamian za to uderzał w tematy dotykające każdego – podatki, uczciwość, chciwość, zarabianie pieniędzy, afery finansowe, cudzołóstwo, wulgarne widowiska muzyczne i teatralne, posługiwanie się wiarą do własnych, niegodziwych celów itd.

 

Z tego powodu pisma Salwiana to poruszający dokument życia w tamtej epoce, gdy wokół wszystko szło powoli w gruzy, a jednocześnie rzymscy chrześcijanie częstokroć byli nimi li tylko powierzchownie. Nie znaczy to, by w skrytości kultywowali pogaństwo – ale raczej, że otwarcie kultywowali religię pieniądza i przyjemności. Tak przynajmniej przedstawia to nasz autor.

 

Salwian punktuje na przykład wszechobecną pazerność, w tym również i tę, która maskowana jest zapobiegliwością o potomstwo. Uderza w okrucieństwo panów względem niewolników, ale także w inne praktyki funkcjonujące w ówczesnym społeczeństwie. Jedną z nich są coraz wyższe, rujnujące Imperium podatki i inne daniny:

 

17. Wyraża się to choćby w bezwzględnym okrucieństwie, które jest obce barbarzyńcom, a jakże bliskie Rzymianom, którzy przez ściąganie podatków konfiskują wzajemnie swoją własność! (...) Otóż mała garstka konfiskuje majątki wielu ludzom. Dla nich pobór publicznych podatków jest osobistą zdobyczą, a należności skarbowe stanowią tytuł do prywatnych zysków. Czynią tak zaś nie tylko najwyżsi rangą urzędnicy, lecz i ci najniżsi w urzędniczej hierarchii, nie tylko sędziowie, lecz także ich podwładni.

 

(str. 182)

 

Cóż, nie trzeba być liberałem, by przyklasnąć tej wymownej krytyce biurokracji i fiskalizmu. A są to przecież zjawiska, które dotykają także współczesną, soc-demo-liberalną Unię Europejską. Dziś zresztą i tak – trochę z powodu panującego humanitaryzmu, trochę dzięki temu, że społeczeństwo zdążyło wykreować większy poziom życia i znaczny kapitał – sytuacja jest łagodniejsza niż w Rzymie. Oto bowiem czytamy u Salwiana m.in.:

 

18. Czyż bowiem są gdzieś nie tylko miasta, lecz także municypia i wsie, gdzie nie byłoby tylu tyranów, ilu urzędników? (...) Powstała taka sytuacja, w każdym razie tak powszechne panowanie zbrodni, że ocaleć może tylko ten, kto prowadzi życie występne.

 

(str. 182)

 

Widać więc, że rozkład aparatu państwowego i jego staczanie się w anarchię – nie przynoszą bynajmniej wolności czy jakiegoś romantycznego powiewu szaleństwa, o którym marzą niektórzy spośród naszych ekstremistów. Przeciwnie, ów chaos jedynie wzmaga niedolę ubogich i bezduszność biurokracji, uporczywie trzymającej się swoich ostatnich prerogatyw.

 

Sytuacja jest niepokojąca:

Kto bowiem udziela pomocy prześladowanym i udręczonym, skoro gwałtom ludzi nieprawych nie sprzeciwiają się nawet kapłani Pańscy? (...) Większoć z nich albo milczy, albo jeżeli nawet zabiera głos, to niewiele różni się od tych, co milczą. (...) Nie chcą bowiem głosić jawnej prawdy, ponieważ nie mogą jej znieść uszy złych ludzi i nie tylko od niej uciekają, lecz wręcz nienawidzą i jej złorzeczą.

 

(str. 183)

 

Ucisk podatkowy był w schyłkowym Rzymie tak monstrualny (przynajmniej w relacji do przychodów i majątków ludzi z niższych warstw), że wyjściem nierzadko była ucieczka poza granice Imperium – do barbarzyńców:

 

21. Dochodzi wręcz do tego, że wielu z nich, bynajmniej nie niskiego pochodzenia i wykształconych w sposób godny człowieka wolnego, ucieka do wrogów, aby nie umrzeć pod ciosami publicznych prześladowań. (...) wolą się jednakże pogodzić z obcym sobie sposobem ich życia, niż znosić ze strony Rzymian dzikie bezprawie. 22. Raz po raz udają się więc czy to do Gotów, czy do bagaudów, czy do innych państw barbarzyńskich, gdziekolwiek panują, i nie żałują tej zmiany miejsca pobytu. (...) Niegdyś obywatelstwo rzymskie nie tylko cieszyło się wielkim uznaniem, lecz także nabywano je za bardzo wysoką cenę. Obecnie każdy sam je odrzuca i ucieka od niego, ponieważ nie tylko stało się czymś bezwartościowym, lecz wzbudza wręcz odrazę.

 

(str. 183)

 

Jak widać, emigracja z powodu podatków i ubóstwa to nie jest współczesny wynalazek. Nawiasem mówiąc, powyższy cytat dobrze wpisuje się w realia współczesnych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski.

 

Salwian nie waha się nawet znaleźć słów usprawiedliwienia czy zrozumienia dla bagaudów – ludności chłopskiej, która powstała przeciwko niewoli fiskalnej:

 

Nazywamy zatraconymi buntownikami tych, których sami pchnęliśmy na drogę występku. 25. Cóż bowiem uczyniło ich bagaudami, jeśli nie nasze niegodziwe czyny, jeśli nie brak uczciwości ze strony sędziów, jeśli nie konfiskaty majątku i rabunki tych, którzy publiczne podatki obrócili na wlasne dochody i korzyści, czyniąc własnym łupem nałożone przez pańswo świadczenia. (...) Lecz cóż innego mogą chcieć nieszczęśnicy, którzy codziennie, a nawet bez końca, popadają w ruinę z powodu ściągania publicznych podatków? (...) Wrogowie są dla nich łaskawsi od poborców podatkowych.

 

(str. 185)

 

Salwian pisze także o klasach wyższych, które godzą się na zwiększanie obciążeń podatkowych, bo tak naprawdę nie muszą ich płacić, w praktyce cedując je na coraz bardziej spauperyzowaną ludność. Tematem kazań jest też niedola kolonów, czyli swego rodzaju chłopów pańszczyźnianych.

 

Temu wszystkiemu, co dzieje się w Rzymie, Salwian przeciwstawia – być może trochę na wyrost – prostotę, czystość i normalność barbarzyńców (celtyckich i germańskich). Owi barbarzyńcy są jednak albo poganami, albo heretykami – Arianami. Argumentacja Salwiana jest zatem ostra, bowiem notorycznie odwołuje się on do faktu, iż nominalnie błądzący barbarzyńcy są w praktyce daleko lepszymi ludźmi niż formalnie trwający w ortodoksji Rzymianie. Ba, znajduje dla Wandalów czy Gotów znaczne okoliczności łagodzące, licząc na miłosierdzie Boże względem nich – z uwagi na ich ignorancję, częstokroć przecież niezawinioną.

 

O samych Rzymianach, o doktrynalnie prawowiernych chrześcijanach, Salwian na ogół wypowiada się źle, temu zresztą służą jego dzieła:

 

Zatem i dla nas imię chrześcijańskie jest jakby ornamentem. Jeśli używamy tego imienia w sposób niegodny, okazuje się ono ozdobą świń, które przystroiły sobie ryje.

 

(str. 150)

 

Jeżeli więc ktoś chciałby wierzyć w mityczną pierwotną czystość ówczesnych chrześcijan czy większy rygor moralny – to zapewne srodze zawiedzie się po lekturze wywodów Salwiana. Na porządku dziennym jest wykorzystywanie słabszych, posiadanie kochanek, oszustwa finansowe, zemsta, wzajemne spiski i knowania. Przywiązanie do dóbr materialnych przejawia się w skrajnej niechęci posiadaczy do jakiejkolwiek jałmużny, przy równoczesnym koncentrowaniu się na pomnażaniu majątku i przekazywaniu go dalej (kolejnym pokoleniom), co Salwian postrzega jako postawę niezgodną z chrześcijańskim zaufaniem Opatrzności Bożej.

 

Ale jest też i lubieżność, bo rzymcy chrześcijanie nie kwapią się bynajmniej do życia choćby spokojnego i stonowanego, o ascezie nie wspominając. Oczywiście jest tu pewna polaryzacja – z jednej strony mamy pustelników i mnichów, z drugiej zaś rozbuchaną, tonącą w niskich przyjemnościach większą część społeczeństwa, zwłaszcza miejskiego.

 

Możemy dziś utyskiwać na rozerotyzowaną, wulgarną, hedonistyczną, zmysłową popkulturę, na orgiastyczność i transowość muzyki wywodzącej się z rocka i techno, na przesycenie widowisk błazenadą i zgiełkiem – ale nie są to bynajmniej wynalazki czasów współczesnych, nawet jeśli Rzymianie nie posiadali wzmacniaczy i telebimów. Radzili sobie bez tego, a niektóre z ówczesnych igrzysk czy przedstawień teatralnych mogłyby przyprawić o zawstydzenie czy wstrząs nawet współczesnych bywalców parad techno czy rozmaitych gothic-fetish parties.

 

Dość powiedzieć, że kiedy żył Salwian (a było to przecież już po nominalnej chrystianizacji Cesarstwa), wciąż jeszcze rozgrywały się walki gladiatorów na śmierć i życie:

 

10. Mówię najpierw, że nic nie jest tak występne i tak haniebne, jak to, co ma miejsce podczas widowisk. Tam szczytem zmysłowej przyjemności jest oglądać umierających ludzi albo, co jest jeszcze bardziej przykre od oglądania samej śmierci, to patrzeć, jak dzikie zwierzęta ich rozszarpują i napełniają swoje brzuchy ludzkim mięsem, jak wśród radości widzów jedzą ludzi (...)

 

(str. 197)

 

Salwian zwraca też uwagę na wyrafinowanie tych praktyk – oto bowiem dokłada się wielkiej staranności (dziś rzeklibyśmy: profesjonalizmu) przy ich organizacji, a w ramach specjalnych wypraw dociera się do najdzikszych zakątków kraju, by tam złowić pożądane dzikie zwierzęta.

 

Innego typu rozrywki również mają dekadencki, zmysłowy charakter:

 

15. I z pewnością długo można by teraz mówić o wszystkich amfiteatrach, to znaczy o błaznach, uroczystych korowodach, atletach, linoskoczkach, mimach i innych potwornościach, o których mówienie napawa wstrętem, a czymś przykrym jest znajomość tego rodzaju zła. (...) W teatrze (...) żaden z naszych zmysłów nie jest wolny od błędów (...). Wszystko do tego stopnia przesycone jest rozpustą, że zapewne jakakolwiek mowa na ten temat nie może mieć miejsca bez narażenia na szwank poczucia wstydu. 17. Któż bowiem nie zraniłby poczucia skromności, mówiąc o naśladowaniu tych sprośności, o bezwstydnie wykrzykiwanych sowach, o niemoralnych poruszeniach, o wzbudzających niesmak ruchach ciała.

 

W gruncie rzeczy uwagi te moglibyśmy bez większych zmian przenieść na współczesną popkulturę filmową rodem z Hollywood lub też odnieść je do gwiazdek muzyki popularnej (jak Rihanna, Madonna, Beyonce – czy kto akurat jest na topie).

 

Nauki Salwiana pełne są tego rodzaju uwag, które same w sobie nie są może zbyt odkrywcze (zwłaszcza gdy autor powtarza je wiele razy), niemniej dają interesujący obraz ówczesnego społeczeństwa. Społeczeństwa, które traci grunt pod nogami, ulega naporowi barbarzyńców, rozpada się – a jednak nie ustaje w swoich przewrotnościach. Jest coraz uboższe, coraz dalsze od bogactwa czasów świetności Rzymu – a jednak to, co ma, trwoni na prymitywne rozrywki. Jest coraz słabsze, a jednak dobija się samo, na przykład poprzez napędzanie wyzysku słabszych przez klasy wyższe. Barbarzyńcy są już u bram – jako fatum, ale i oczyszczenie.

 

 

Salwian z Marsylii, Dzieła wszystkie, Wydawnictwo UKSW Warszawa 2010.

 

Roch Witczak

czwartek, 23 czerwiec 2016 13:35

Solarny katolicyzm

Ogromnym przekłamaniem, które funkcjonuje w przestrzeni publicznej, jest traktowanie katolicyzmu wyłącznie jako religii ludzi pokornych, słabych, wręcz ofiar losu (w końcu trzeba wiecznie nadstawiać drugi policzek), ludzi bez ojczyzny i własnej tożsamości (wszak "nie ma Żyda ani Greka"). Ostatnimi czasy zauważyć można wzmożenie się krytyki nacjonalistów-katolików przez neopogan, zarzucających nam odpowiedzialność a to za "hańbę Krwi", a to "zdradę Słowiańszczyzny i Wielkiej Lechii".

"Szturm" nie jest pismem sensu stricto religijnym, zawsze uważałem, że co bardziej głębokie przemyślenia dotyczące wiary można znaleźć w typowo katolickich pismach - z drugiej jednak strony nie ukrywaliśmy też nigdy, że zdecydowana większość naszej redakcji poczuwa się do tej religii i choć nie mamy żadnego problemu by współpracować z nacjonalistami wyznającymi inne obrządki bądź inne wyznania, czy wręcz będącymi religijnie obojętnymi, to czymś oczywistym wydaje nam się szacunek dla Kościoła katolickiego chociażby z racji na dziejową rolę, jaką odegrał w historii Polski i Europy. Oczywiście, są osoby, które będą mówiły, że chrześcijaństwo zniszczyło czy to antyczny Rzym, czy plemiona germańskie, czy Wielką Słowiańszczyznę - myślę, że nawet spora część rodzimowierców przyzna, że są to teorie ahistoryczne i nie ma co się nad nimi szczególnie rozwodzić.

Dziś jednak warto pochylić się nad zupełnie innym problemem - czy faktycznie jest tak, że religia katolicka to wiara ludzi słabych i pokornych, religia niewolników? I czy faktycznie powinniśmy tolerować wszystko co złe i dawać sobie pluć w twarz?

***

Jednym z największych świętych Kościoła jest św. Michał, dowódca zastępów niebieskich, archanioł walczący przeciw Szatanowi. Najświętsza Maryja przedstawiana jest zaś jako Królowa, która depcze węża, nieprzyjaciela, ojca kłamstwa i przyczynę upadku ludzkości.

Często zarzuca się środowiskom nacjonalistycznym, że operują językiem nienawiści, że zamiast dialogu operujemy inwektywami, że zamiast - dajmy na to - spokojnie odnieść się do homo-parad wolimy wyzywać uczestników tychże spędów od najgorszych i nie ma to nic wspólnego z duchem Ewangelii. Jest to, oczywiście, typowe demoliberalne zakłamanie, dzisiejszy mainstream bowiem bardzo lubi powoływać się na chrześcijaństwo, ale tylko wtedy, gdy może dostosować je do własnych potrzeb i po odpowiedniej manipulacji odpowiednim fragmentem Pisma Świętego zarzucić naszemu środowisku, że stoimy w sprzeczności z nauczaniem Kościoła.

Osobiście jestem katolikiem - myślę, że wielu spośród Czytelników również. Nie ulega wątpliwości, że od zarania dziejów toczy się o wiele ważniejsza walka niż konflikt narodów, klas, ras czy cywilizacji - największym z konfliktów jest konflikt Dobra i zła, Nieba i piekła, Światłości i ciemności. Naszym obowiązkiem jest troszczyć się o naszą ojczyznę, ale jeśli chcemy dla niej prawdziwej chwały, to będzie nią stanięcie po słusznej stronie w tej najświętszej z walk - wtedy właśnie będzie szczęśliwa i wielka. Nie ma bowiem większej miłości wobec drugiego człowieka (a czym innym jest nacjonalizm jak nie miłością wobec swoich rodaków?) jak troska o jego zbawienie. Nie ma większego zaszczytu niż opowiedzenie się po jasnej stronie mocy. Tak jak, nawiązując do evoliańskiej dychotomii, w konflikcie światów Tradycji i anty-Tradycji powinniśmy bronić tej pierwszej, tak w wojnie Dobra ze złem powinniśmy bronić świętości, a nie plugastwa.

Nie powinniśmy więc krytykować poszczególnych osób za ich grzechy, gdyż każdy z nas jest słaby i popełnia błędy - ale naszym świętym obowiązkiem jest niszczyć grzech. Jak głosi Hymn Młodych "Polsce niesiem odrodzenie, depcząc podłość, fałsz i brud" - nasz kraj, nawet bogaty i szybko się rozwijający, tkwiący w moralnym upadku cały czas będzie miejscem w którym nie chcielibyśmy żyć. Dość wspomnieć, że diabelskim nasieniem jest chociażby skrajny, niczym niepohamowany indywidualizm - o ile bowiem nie ma niczego złego w miłości samego siebie, a takie postacie jak Achilles, Roland czy Renald Chatillon stały się symbolami europejskiego męstwa, waleczności oraz pogoni za chwałą, o tyle odrzucenie jakiegokolwiek solidaryzmu społecznego jest właśnie tym, na czym zależy złemu.

Tym, czym próbuje się nas nie raz atakować, jest współczucie - zarzuca się nam, że powinniśmy współczuć tym, którzy zagubili się w grzechu, którzy zostali nim zniewoleni. Oczywiście, jest to prawda, za takie osoby właśnie należy się modlić i próbować je wyciągnąć z ich upodlenia - ale czy to w jakikolwiek zmienia fakt, że ich czyny są złe, a przyzwyczajenia obrzydliwe? Oglądaliście może słynny horror "Omen"? Gdy Antychryst (uwaga, spoiler!) nie może już w zasadzie w żaden sposób uratować się przed klęską, próbuje zagrać na współczuciu, podobny motyw pojawia się chociażby w "kultowym" filmie "Shrine" (kanadyjskiej produkcji osadzonej... w realiach polskiej prowincji. Ciężko mi powiedzieć, czy "polecam" to dzieło) - wszak zło zdaje się mieć taką niewinną, ludzką, zasługującą na współczucie twarz. Przyzwolenie na zło tymczasem nie ma absolutnie niczego wspólnego z katolicyzmem, tolerancja to herezja a przymykanie oczu na grzech również jest grzechem. Nie mylmy pojęć - módlmy się za grzeszników, ale z grzechem walczymy stanowczo i zdecydowanie, a na każdą próbę promocji zachowań niezgodnych z naszą wiarą odpowiadajmy stanowczo i zdecydowanie. Lewica uwielbia twierdzić jakoby Jan Paweł II "przeprosił za krucjaty i inkwizycję" - jest to absolutna bzdura. Papież-Polak jedynie przyznał, i faktycznie przeprosił, za nadużycia, które pojawiły się w związku z powyższymi. Bądźmy spadkobiercami tego dziedzictwa, brońmy Krzyża przed barbarzyńcami którzy chcą go podeptać.

***

Nie sposób nie dostrzec Piękna katolicyzmu na płaszczyźnie symbolicznej. Nie ma on nic wspólnego z rzekomym egalitaryzmem, wręcz przeciwnie, jest to religia hierarchiczna i zakłada Porządek, zarówno w świecie doczesnym, jak i wiecznym. Czyż bowiem Lucyfer nie był tym, którzy nie chciał służyć? Tym, którzy nie podporządkował się Najwyższemu?

Tradycyjne religie mają mieć charakter solarny, koncentrować się wokół Słońca, siły i mądrości. Czyż nie jest wszechobecnym atrybutem Boga oraz Jego Syna ogień oraz światło? Czy nawet kapłan podnoszący Hostię nie odzwierciedla tym gestem powstającego Słońca? A czy przypadkiem nie słyszymy w Boże Narodzenie, że "na początku było Słowo"? Greckie "Logos"? Wreszcie, czy przypadkiem ci wszyscy, którzy kpią z Boga oddającego z miłości do swego stworzenia życie na Krzyżu nie myślą z szacunkiem o, dajmy na to, Leonidasie i jego trzystu Spartanach, którzy zginęli w obronie swego miasta i swej cywilizacji? Czy wszyscy ci, którzy na przestrzeni dziejów dobrowolnie oddawali życie dla dobra innych, nie spotkali się z naszej strony z kultem i stawianiem na piedestale?

***

Jak to usłyszałem pewnego wieczoru (albo raczej - biorąc pod uwagę ładnych kilka godzin spędzonych nad Wisłą - nad ranem) od kolegi - "katolicyzm to religia dla faceta". W tej prostej myśli zawarte jest więcej, niż byśmy pomyśleli.

Katolicyzm nie rurki z kremem, chciałoby się rzec. Oczywiście, można go traktować po macoszemu, uznać, że wystarczy raz na jakiś czas skoczyć do kościoła i, co do zasady, nie zjeść kebaba w piątek - tylko co to ma wspólnego z naszą wiarą? Ma rację mój redakcyjny kolega, Witek Dobrowolski, pisząc o tym, że muzułmanom nie można odmówić tego, że ortodoksyjnie traktują swoją religię - i to właśnie należy uznać za coś godnego szacunku i naśladowania.

Jeśli założymy więc, że nacjonaliści chcą być awangardą społeczeństwa na każdym możliwym polu - politycznym, społecznym czy kulturalnym - to również i na polu religijnym. Nie można tylko "walczyć z pedałami" i krzyczeć "Wielka Polska katolicka" ale zacząć od samego siebie. To jest właśnie to, o czym pisał Prymas Tysiąclecia, że najważniejsze jest zwycięstwo nad czymś bardzo małym - nad samym sobą. Bierzmy przykład z przedwojennych ONR-owców, którzy byli autentycznymi katolikami, z Jose Antonio który na rozstrzelanie szedł z krzyżem w ręku, z (prawosławnych, co prawda) legionistów Michała Archanioła którzy swoją organizację przemieli na quasi-zakon religijny, a swój nacjonalizm przemienili w szkołę wiary, pełną modlitwy, postu i ufności względem Boga.

Naszym zadaniem powinno być to, o czym mówił przed wojną Degrelle - odmłodzenie katolicyzmu. Nie w duchu "postępu" i modernizmu, przeciwnie - musimy pokazać, że katolicyzm to młodzi ludzie, którzy swą relację z Bogiem chcą oprzeć o piękno dawnych rytuałów i o surową ortodoksję, a nie śmieszne pogrywanie na gitarach. Przyszłością Kościoła są młodzi ludzie gotowi bronić Krzyża i doktryny, a nie ci, którzy najchętniej podjęliby dialog ekumeniczny z satanistami.

Katolicyzm to religia dla faceta, gdyż potrafi uczyć najszlachetniejszych cech charakteru oraz przynieść duchowy oraz nie tylko duchowy rozwój. Post, taka prosta rzecz, odmówienie sobie czegoś smacznego, słodyczy, cukru, alkoholu czy nikotyny, jest nie tylko formą modlitwy ale również pozytywnie wpływa na naszą wolę i organizm. Słyszeliście o nowennie pompejańskiej? Modlitwie polegającej na odmawianiu przez 54 dni, codziennie, całego różańca? Jest to nie tylko, w powszechnej opinii, niezmiernie skuteczna forma rozmowy z Bogiem i nie tylko dowód na ogrom chwały Matki Bożej, ale również swoista szkoła charakteru - naprawdę sądzicie, że odmówienie przez dwa miesiące, codziennie, wszystkich tajemnic różańca jest takie proste? Że nigdy wam nic "nie wypadnie"? Że nie będziecie musieli kombinować w jaki sposób znaleźć te kilkadziesiąt minut w ciągu dnia by w natłoku zajęć znaleźć czas na rozważanie tajemnic radosnych, bolesnych i wreszcie chwalebnych? To wymaga ogromu determinacji oraz samozaparcia, nawet przezwyciężenia tak zwykłej rzeczy, jaką jest lenistwo. Pamiętacie antyklerykalny "Kod Leonarda da Vinci" oraz mnicha Sylasa, którego dowodem na fanatyzm miały być umartwienia takie jak chociażby noszenie włosienicy? Abstrahując od groteskowych form zaprezentowanych przez Dana Browna - jak wiele męstwa trzeba mieć w sobie by podjąć tak radykalną formę modlitwy? Oczywiście, nie jest ona dla każdego i z pewnością osoby z zaburzeniami psychicznymi czy skłonnościami do samookaleczeń powinny jej unikać, jednak w moim odczuciu takie osoby jak św. Franciszek z Asyżu, św. Faustyna Kowalska czy św. Jose Maria Escriva, nie tylko podejmowali wyjątkowy mechanizm walki ze złem, ale również wykazywali się ogromem odwagi świadomie biorąc krzyż, świadomie czyniąc to, przed czym nasz układ nerwowy rozpaczliwie chciałby się bronić.

***

Nasza wiara nie może być pusta, musi być naznaczona miłością do drugiego człowieka - niezmiernie pięknym tekstem poświęconym temu zagadnieniu jest "Deus caritas est" Benedykta XVI. Musimy walczyć w obronie Tradycji, Europy, ojczyzny i narodu - to wszystko są wartości, w których obronie warto oddać życie. Nie wstydźmy się jednak tego, że naszą największą chlubą jest Krzyż - "z Niego moc płynie i męstwo, w Nim jest nasze zwycięstwo".

Michał Szymański

czwartek, 23 czerwiec 2016 13:34

Demoliberalizm jest śmiercią

Demokracja liberalna pomimo swej usilnej propagandy przedstawiającej siebie jako ustrój łagodny i pokojowy - takowym nie jest. Demoliberalizm jest ustrojem totalnym mającym w zamiarze zmiażdżyć inne ustroje i pomysły na tworzenie państwa. Jest także ustrojem agresywnym na polu militarnym. Co udowadnia bardzo często - choć propaganda demoliberalna, która twierdziła, że prowadzi wojny (w razie czego) jedynie daleko od swych granic dziś leży w gruzach. Głupota demoliberalnych polityków chcących wtykać swoje zapyziałe nosy wszędzie doprowadziła do wojny na własnym terenie z niewidzialnym wrogiem. Przez demoliberałów ginie coraz więcej niewinnych ludzi na ulicach własnych miast, funkcjonujących jak dotąd bezpiecznie. Niestety po raz kolejny mieszamy się w to i my. Ale o tym za chwilę.

Nigdy nie wolno nam zapomnieć o zrzucanych bombach podczas wojny bałkańskiej w imieniu nauki o demokracji liberalnej. To sztandarowy przykład jak delikatnym demoliberalizm potrafi być ustrojem. I łaskawym rzecz jasna! Destabilizując bliski wschód, zachód sam na siebie przyniósł ból, którego teraz doświadcza. Ból, który dotknął i tak już rozkładające się społeczeństwa, doprowadził do szoku, ale nie do buntu. Dziesiątki lat wmawiania, że bez liberalnej demokracji dojdzie do powrotu do życia totalitaryzmów - to bzdura, ale jednak bardzo dobrze działająca. Demoliberalizm sam jest totalitaryzmem i tak jak inne tego typu ustroje nie cofa się przed nikim i niczym. Użyje nawet środków przymusu dla tych, którzy do niedawna byli jej zwolennikami, a teraz w pewnych kwestiach ze swym dawnym ustrojem się nie zgadzają. Nie ma buntu, nie ma reakcji. Przez demoliberalizm ludzie giną znienacka, a tych którzy żyją dalej nie stać na nic więcej niż tylko bierne łzy.

Kiedy usłyszałem informację, że polscy żołnierze jadą walczyć z ISIS nie byłem jakoś bardzo zszokowany. Tak naprawdę pytanie bardziej brzmiało: czemu tak późno? Wiedziałem, że prędzej czy później to nastąpi. Zszargany naród oprócz kiepskiej propozycji życia dostaje teraz propozycje terroryzmu. Mogą nam wmawiać, że służby są w stanie gotowości - jednak to nic nie da – a w poszukiwaniu ukrytych bomb wszystkich ludzi na ulicy nie da rady prześwietl. Nie ma takiej siły żeby temu zapobiec. Nie ma co sobie mydlić oczu - teraz i my będziemy na celowniku. A nie powinniśmy. To nie nasza wojna, którą zakończyć powinny państwa zachodu - to one do niej doprowadziły. Wracając do tego czemu mnie to nie zdziwiło - młodsze demoliberalizmy i ich przedstawiciele lecą do swych starszych braci żeby się wykazać. Co przecież widzimy od 89 roku - że demoliberalni politycy nie umieją wyzbyć się nawyku o dbanie interesów innych państw niż własnego. I to bez względu na to jakimi pięknymi frazesami zasłaniają swoje działania – wciąż zamiast budować własną siłę – żebrzą u obcych. Znamy to już z historii, prawda?

Jednak najbardziej zaskoczyła mnie praktyczne cisza po ogłoszeniu tej decyzji. Podane suche informacje na portalach, brak ożywionej dyskusji, działania. To smutne jak działania demoliberałów spowszedniały – i nie ma na to żadnej odpowiedzi i konkretnych reakcji - jest to niestety oznaką naszej wielkiej słabości. Jak bardzo bez oporu społeczeństwa można pleść bzdury, że Amerykanie nas obronią, że musimy mieć amerykańskie bazy bo inaczej...Tak to już jest, że te większe demoliberalne państwa zawsze będą wciągały w swoje tarapaty te mniejsze, aby przenieść część ciosów i cierpienia na innych. Pamiętacie jakieś korzyści dla nas za udział w wojnie w Iraku czy Afganistanie? Ano właśnie i tym razem zrobimy za frajera.

Demoliberalizm jest dla nas śmiertelny, zabija nas powoli, ale coraz głośniej. Kiedy w Europie zaczęły umierać jakiekolwiek wartości wszyscy się pocieszali, ze nie jest tak źle - uratujemy wszystko. Teraz jest już gorzej, bo przez demoliberalizm na ulicach coraz częściej giną ludzie. I teraz dopiero widać jak bardzo bezbronni jesteśmy. Dziś tak jak dawniej monarchia, demoliberalizm topi się w swej glorii i chwale. Pycha demoliberałów jednak skończy się prędzej czy później - tyrania w Europie zawsze kończyła fatalnie.

Oby jednak ten cały syf padł prędzej, bo może się okazać, że na tych zgliszczach nie ma już za bardzo czego odbudowywać. Niektórzy są w stanie się łudzić, że ta czy inna partia w tym systemie są go w stanie uratować, zrobić coś dobrego. Omijajcie takich ludzi szerokim łukiem – bo Wasza energia pójdzie na marne. Nie da się w tym systemie zrobić czegokolwiek dobrego – on sam w sobie jest złem, tworzonym przez złych ludzi, którzy – kiedy wejdziesz do gry na ich warunkach – nigdy nie pozwolą Ci niczego dobrego zrobić ani zdziałać. Bardzo słabo stoimy wciąż z propagandą przeciwko demokracji liberalnej. A musimy w każdej swojej inicjatywie o tym mówić – nie o jakimś tym mitycznym systemie bez nazwy – ale o demokracji liberalnej, która zabija – zabija człowieka duchowo i prowadzi do jego śmierci fizycznej przez głupotę rządzących. Demoliberalizm jest śmiercią – a nasz kraj, nasza kultura, tradycja chyba nie chcą umierać? Nie możemy się podniecać partiami, które w pewnych sferach grają na naszych hasłach. Nie może też być naszym celem tworzenie demokracji liberalnej i naprawianie tego z założenia złego ustroju. Ile to się nasłuchałem o tworzeniu własnego ustroju – jeżeli ma do tego kiedykolwiek dojść zasada jest jedna: żadnej litości, przywiązania i złudzeń dla demokracji liberalnej – dla niej musi zostać jedynie śmietnik historii. Ratujmy swoje życie!

 

Krzysztof Kubacki

 

 

wtorek, 14 czerwiec 2016 20:38

O wrogach i przyjaciołach Międzymorza

Zgodnie z zapowiedzią publikujemy tekst poświęcony idei Międzymorza
który ukazał się na stronie Pułku Azow. W artykule znajdujemy między
innymi wzmiankę na temat skandalicznego "żartu" z rzezi wołyńskiej,
który w formie memu wypuszczony został do Internetu przez ukraińskich
ultrasów. Nacjonaliści ze wschodu, jak widać, dowiedziawszy się od nas
o całej sytuacji jednoznacznie skrytykowali postawę niektórych ze swych
rodaków. Dziękujemy wam serdecznie, a naszych Czytelników zachęcamy do
refleksji nad tym, kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem dla
polskiego nacjonalizmu. Będziemy dążyć do współpracy między naszymi
narodami i środowiskami oraz potępiać idiotów, dla których idea
narodowa oznacza jedynie sąsiedzką nienawiść oraz służy za moralne
usprawiedliwienie dla podłości i chamstwa.
"Prawdziwi ukraińscy patrioci, w większości ultrasi, będą gotowi
podjąć odpowiednie środki przeciwko prowokatorom, którzy stawiają
swoje zidiocenie ponad wschodnioeuropejską solidarność oraz starają
się zepsuć plany wzajemnej polsko-ukraińskiej współpracy, które
zaczął wcielać w życie Ruch Azowski."

Tekst oryginalny:

http://reconquista-europe.tumblr.com/post/145852665456/on-the-friends-and-enemies-of-the-intermarium

 Europa Środkowa i Wschodnia już od dawna były gotowe, by dać geopolityczny wyraz własnej wizji “europejskich wartości“, w coraz większym stopniu zaprzeczając eurokratycznym pacyfistom, którzy w równie łatwym stopniu tolerują ruchy LGBT i „uchodźców”, co pro-Putinowskich neobolszewików oraz radykalnych islamistów, którzy umiejętnie skorzystali z załamania się systemu bezpieczeństwa UE. Również USA ucierpiała wczoraj (12 czerwca) w wyniku najkrwawszego masowego morderstwa w swojej najnowszej historii (ponad 50 zabitych i rannych gości gejowskiego baru w Orlando, w ataku dokonanym przez 29-letniego Afgańczyka Omara Mateena).
Bezwarunkowe próby uzyskania przychylności UE, typowe dla ukraińskich władz i dyplomatów, są również zupełnie nielogiczne. Starania o uzyskanie aplauzu tej samej Unii, która zamiast dać Ukrainie przynajmniej wsparcie na gruncie prawnym, otwarcie podważa ukraińskie możliwości obronne poprzez forsowanie defetystycznego „Planu Morela” oraz uprawia społeczne pasożytnictwo ubrane w hasła „gejowskiej dumy”.

Ponadto, zamiast budować mosty z umiarkowanie konserwatywnym polskim rządem, który efektywnie broni się przed politycznymi bałwanami z Brukseli, ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczyca , wezwał polskie władze do wsparcia cieszącej się bardzo słabym poparciem wśród Polaków Parady Równości. Wejście w życie ustawy parlamentarnej uznającej 11 lipca za Dzień Pamięci Ludobójstwa na Wołyniu (Narodowy Dzień Pamięci Męczeństwa Kresowian) popełnionego przez jednostki OUN-UPA oraz konieczność przeciwstawienia się kremlowskiej strategii zwalczania budowy Międzymorza, są zdecydowanie mniej istotne w oczach Pana Ambasadora.
http://azov.press/.../ukraina-pol-scha-primirennya-zadlya...

6,5 tys. policjantów chroniło wczoraj (12 czerwca), pierwszą ukraińską „paradę gejowską” (składającą się z 500, przeważnie heteroseksualnych osób), której długość na ulicach Kijowa nie przekroczyła 50 metrów. Dokładnie tego samego dnia pułk AZOW obchodził drugą rocznicę wyzwolenia Mariupola przez swoich żołnierzy, a Ukraiński Korpus Ochotniczy Prawego Sektora czcił pamięć czterech bojowników poległych w walce z putinowskimi najemnikami w Awdijiwce w regionie Donbasu. Wydaje się, że głównym celem władz ukraińskich jest udowodnienie UE, że Ukraina jest gotowa do kapitulacji. Jednakże przeciwstawianie się Międzymorzu przez kremlowskich oraz lewicowo-liberalnych „patriotów” międzynarodowych dotacji i transzy, nie jest jedynym zagrożeniem, jakie stoją na drodze budowy tej geopolitycznej alternatywy. Nastawiona patriotycznie młodzież ukraińska również wywołuje incydenty, które w znacznym stopniu zakłócają proces polsko-ukraińskiego pojednania i współpracy. Jednym z przykładów tego stanu rzeczy może być antypolski żart znaleziony na grupie na portalu VKontakte „Brutalny Futbol”, który zdobył równie dużo „lajków” co negatywnych komentarzy zarówno ze strony Ukraińców jak i Polaków.
„21 czerwca mecz Polska-Ukraina. Dwa tygodnie do rzezi wołyńskiej”, napisali na zdjęciu dwaj ukraińscy rowerzyści. Oczywiście, ktoś mógłby uznać, że admini nie są szowinistami, ale zwyczajnie lubią czarny, mizantropiczny, „brutalny” humor, albo że jest to aluzja do kremlowskiej szczekaczki Cariewa, który nawet nie ma pojęcia, kiedy masakra Wołyńska miała miejsce, ale który zawsze używa tego uniwersalnego argumentu przeciw „ukraińskim nazistom”. Nie ma jednak żadnego dowodu na potwierdzenie tego przypuszczenia i można tylko domniemywać jakie implikacje spowoduje zamieszczenie tego posta. Konsekwencje będą podobne do ulicznej przemocy, jaka miała miejsce podczas niedawnych walk między rosyjskimi a brytyjskimi fanami piłki nożnej. Starcie między polskimi a ukraińskimi ultrasami z powodu tego kiepskiego żartu, może być tragiczne i w tym przypadku pełne wzajemnej wrogości.
http://pikio.pl/ukrainscy-kibice-przed-meczem-z-polska.../

W tym kontekście, nadszedł czas by przypomnieć tym ukraińskim „patriotom”, których świadomość narodowa nie uległa zmianie w ciągu ostatnich dwóch lat, tych wszystkich przedstawicieli sąsiednich narodów, którzy walczą z Ukraińcami ramię w ramię, a którzy są bardziej godni tytułu „obywatela Ukrainy”, niż rodacy, którzy nie tylko nie znaleźli się wśród ochotniczych batalionów, ale którzy utrudniają rozwój międzynarodowego zjednoczenia, z przedstawicielami tych narodów, które okazały swoje wsparcie dla naszej walki! W takich okolicznościach ciężko jest rozpoznać kto jest bardziej szkodliwy dla Międzymorza – brukselskie pacynki, czy nieodpowiedzialni gołosłowni patrioci.
Prawdziwi ukraińscy patrioci, w większości ultrasi, będą gotowi podjąć odpowiednie środki przeciwko prowokatorom, którzy stawiają swoje zidiocenie ponad wschodnioeuropejską solidarność oraz starają się zepsuć plany wzajemnej polsko-ukraińskiej współpracy, które zaczął wcielać w życie Ruch Azowski.

 

Tłumaczenie KSK