Szturm1

Szturm1

Lewacki portal sykofantów "OKO.press" szczuje przeciwko Marszowi Narodowców w 75. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego https://oko.press/boli-nas-laczenie-kotwicy-z-falanga-apel-weteranow-powstania-przed-marszem-narodowcow-1-sierpnia-film/. Głównym mięsem armatnim, którym plują, jest apel sprzed roku "Powstańców", jak piszą, a konkretnie grupki dziewięciorga weteranów powstania występujących pod nazwą "Stowarzyszenie Polska Walcząca Przeciw Faszyzmowi", z których stosunkowo najbardziej znane osoby to dwie panie: artystka Krystyna Zachwatowicz-Wajda i tłumaczka Anna Przedpełska-Trzeciakowska. Rzeczona dziewiątka wyraża oburzenie "zawłaszczaniem" symbolu Polski Walczącej przez środowiska jakoby niemające nic wspólnego z jej (Polski Walczącej) tradycją, pisząc, iż "boli nas łączenie kotwicy z falangą". Nadto, w oświadczeniu przesłanym do mediów, Stowarzyszenie to przeprowadza osobliwy wywód ideologiczno-historyczny na temat faszyzmu o treści następującej: „Faszyzm to nie tylko nazwa stworzonego przez Mussoliniego państwa i naśladujących go dyktatur w Hiszpanii, Portugalii, Austrii, na Węgrzech, na Słowacji i najbardziej zbrodniczej jego odmiany, nazizmu hitlerowskiego. Faszyzm to też ruch polityczny, ideologia, światopogląd i sposób rządzenia, który odradza się pod postacią NOWEJ PRAWICY. Głoszone przez nią wartości to: silne przywództwo, Bóg, naród, porządek, rasa, wspólnota narodowa. Zamiast idei równości – elitarność; w miejsce indywidualnych praw człowieka – kolektywizm (to znaczy prawa człowieka nie dla jednostki, a dla narodu)". Wisienką na tym torcie jest zdanie: "Homofobia, której brutalną odsłonę widzieliśmy podczas Marszu Równości w Białymstoku, to nieodłączna cecha „klasycznego"i współczesnego faszyzmu".
Cały ten stęchły pasztet jest w każdym słowie stekiem piramidalnych bredni i oszczerstw.

 

    1. Nie ma niczego niestosownego w łączeniu symbolu kotwicy z falangą, czyli emblematem polskich organizacji narodowo-radykalnych (ONR, ONR-ABC, RNR-Falanga), powstałych w latach 30. i kontynuujących swoją działalność w niepodległościowym podziemiu w okresie II wojny światowej, jak również nawiązujących do ich tradycji organizacji współczesnych. Można się z ich programami zgadzać lub nie, ale wszystkie one stały na gruncie państwowości polskiej i wniosły istotny wkład do walki z obu okupantami, również podczas Powstania Warszawskiego. Nie kto inny, jak dowódca powstania, gen. Chruściel "Monter" powiedział, że zgrupowanie Narodowych Sił Zbrojnych (a więc formacji wywodzącej się po części ze środowiska ONR-ABC) Chrobry II, jako jedyne nie oddało Niemcom ani piędzi ziemi. Byli falangiści zaś, w czasie wojny występujący pod nazwą Konfederacja Narodu i tworzący Uderzeniowe Bataliony Kadrowe, walczyli w powstaniu z nie mniejszym poświęceniem, już w oddziałach scalonych z Armią Krajową. Narodowi radykałowie mają zatem dokładnie takie samo prawo - ani mniejsze, ani większe - jak uczestnicy innych formacji i innych nurtów ideowych do symbolu Polski Walczącej oraz łączenia z nim swojego symbolu organizacyjnego.
    2. Prostackim i kuriozalnym kłamstwem jest nazywanie "faszyzmem" narodowo-katolickich ustrojów autorytarnych w Hiszpanii, Portugalii, Austrii, na Węgrzech i na Słowacji, lecz co najważniejsze w omawianym kontekście, żaden z tych krajów, wyjąwszy Słowację we wrześniu 1939 roku, nie prowadził wojny z Polską i nie wyrządził żadnej krzywdy naszemu narodowi, a Węgrzy okazywali nam wszechstronną i serdeczną pomoc.
    3. Definiowanie faszyzmu przez głoszenie przezeń takiej "wartości", jak Bóg, dowodzi, że autorzy tej definicji są albo pomyleńcami, albo są owładnięci nienawiścią do Boga; inna możliwość logicznie nie istnieje. W świetle tego poplątanie innych (doczesnych) wartości, takich jak silne przywództwo, naród, wspólnota narodowa czy elitarność, z rasą i kolektywizmem, to już tylko durnowata manipulacja semantyczna.
    4. Przypisywanie powstańcom warszawskim intencji walki w obronie "idei równości" czy "indywidualnych praw człowieka", nie zaś po prostu i zgodnie z prawdą z okupantem NIEMIECKIM, byłoby tylko groteskowo śmieszne, a nie groźne, ze względu na brak jakiegokolwiek związku z rzeczywistością, gdyby nie to, że stanowi jedynie lekko zmutowaną, w duchu współczesnej ideologii demoliberalnej, wersję schematu "wyjaśniającego" sens historii, wymyślonego przez Stalina i realizowanego przez Komintern, wedle którego w świecie współczesnym toczy się wszędzie, od wojny domowej w Hiszpanii począwszy, walka dobrych "antyfaszystów" (pod wodzą antyfaszystów doskonałych, czyli komunistów) ze złymi "faszystami". Ci "antyfaszyści", dziś nazywani egalitarystami, nie mają przy tym żadnej narodowości ani przynależności państwowej, a to samo dotyczy "faszystów", chyba, że chodzi o Polaków, żyjących tu i teraz, to wtedy ją cudownie odzyskują. Inni zaś "faszyści" pochodzą z jakiejś wyimaginowanej Faszystolandii, a już, broń Boże, nie mają narodowości i przynależności państwowej niemieckiej.

Himalaje absurdu, jakim jest złączenie owego "uniwersalnego" faszyzmu z "homofobią", a więc pojęciem wymyślonym stosunkowo niedawno, którego powstańcy warszawscy nie mogli się nawet domyślać, a cóż dopiero owej "homofobii" się przeciwstawiać, zyskały wsparcie ze strony Fundacji Pamięci o Bohaterach Powstania Warszawskiego i Związku Powstańców Warszawskich - organizacji powstałej, jak czytam na ich stronie internetowej (http://www.powstanie1944.pl/strona,160,O-nas), na bazie Zespołu Środowisk Ruchu Oporu, działającym przy Warszawskim Okręgu Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (sic!) - które potępiając "akty agresji, które zakłóciły pierwszy Marsz Równości w Białymstoku", oświadczyły: „Nie ma zgody na poniżanie mniejszości seksualnych w kraju, w którym homoseksualiści byli zabijani przez faszystów za swoją odmienność". Zdanie powyższe jest niegodziwością wołającą o pomstę do Nieba, ponieważ sugeruje, że "tym krajem", w którym homoseksualiści byli zabijani przez faszystów, jest Polska. W otoczce takich oszczerstw możliwe stają się także takie obrzydliwości, jak rzeczywiste plugawienie symbolu Polski Walczącej przez umieszczanie kotwicy na tle sześciobarwnej szmaty wojujących sodomitów. A, nawiasem mówiąc, według tej "logiki" zaszlachtowani na rozkaz Hitlera w "nocy długich noży" przez "heteroseksualną" konkurencję z SS, pederaści z SA, na czele z kpt. Ernestem Röhmem, winni być uznani za ofiary faszyzmu i antyfaszystowskich "męczenników".

czwartek, 29 sierpień 2019 23:05

Grzegorz Ćwik - Viva la muerte

Pochłonięci życiem, codziennymi obowiązkami coraz rzadziej patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość w sposób syntetyczny. Coraz rzadziej stosujemy szerszą perspektywę, dziejowe spojrzenie na historię, politykę. Nolens volens przyjmujemy indywidualną perspektywę opartą o „tu i teraz” – tak jak i cały nasz parszywieńki świat. Rozpatrujemy wszystko z punktu widzenia naszego interesu – bez znaczenia czy świadomie, czy podświadomie. To osobisty interes, strata, ewentualne korzyści lub koszty decydują o tym, jakich zadań się podejmujemy, jakie uznajemy za „niewykonalne”, a o jakich nawet nie chcemy myśleć.

 

Do diabła z tym! Naprawdę są rzeczy ważniejsze. W poprzednim numerze kolega Ostrogniew popełnił jeden z najlepszych tekstów w historii „Szturmu” – a może i najlepszy. Napisał o życiu, przeznaczeniu, tragicznej koncepcji ludzkiego żywota. Oraz o śmierci. O tym rzadko piszemy, nie mówimy, nie wspominamy. Tak jakby śmierci nie było. Wspominamy o niej przy okazji powoływania się na organizację „Życie i śmierć dla Narodu”. No i to tyle. Boimy się śmierci. To oczywiste – w tym do bólu indywidualnym świecie myślimy głównie o sobie, więc to jasne, że boimy się śmierci. Kryje się w tym paradoks, ponieważ każdy i każda z nas kiedyś umrze, więc czy jest sens bać się czegoś co i tak nastąpi? Jesteśmy nacjonalistami, czy wypada żyć w ten sposób? Mówimy o heroizmie, mówimy o tym, że Naród to żywi, martwi i nienarodzeni, więc nasza śmierć jest naturalnym elementem świata. No właśnie – mówimy. Polacy lubią mówić, lubią wielkie słowa, nad którymi tym mniej się zastanawiają, im słowa są większe. Mówimy o bohaterach, o tym jak walczyli i ginęli. I zazwyczaj niespecjalnie się zastanawiamy nad tym. Nad tym, że śmierć wcale nie oznacza końca. Nie chodzi oczywiście o życie danej osoby w sensie biologicznym. Chodzi o wartości dużo większe i ważniejsze. O poświęcenie, przykład, pamięć, powinność. O to chodzi, że śmierć która idzie za złożeniem swego życia w ofierze, może dać natchnienie tysiącom, a nawet milionom. I to nie za rok, dwa, 10 lat, a za lat kilkadziesiąt czy kilkaset. Paradoksalnie śmierć może dać nieśmiertelność temu, który umiera – w sercach tych, którzy będą kultywować nieśmiertelną pamięć o nim.

 

Jesteśmy kim jesteśmy, stoimy przed określonymi zadaniami i wyzwaniami, które nałożyła na nas historia. Bywały przed nami większe i wspanialsze pokolenia, bywały jak sądzę i straszniejsze czasy. Dlatego też nie ma co specjalnie się rozczulać nad sobą. Jak swego czasu napisał Spengler:

 

„Optymizm jest tchórzostwem, urodziliśmy się w tej epoce i musimy dzielnie iść do końca drogą nam wyznaczoną. Nie pozostaje nam nic innego. Jest naszym obowiązkiem wytrwać na straconej pozycji bez nadziei i bez ratunku. Wytrwać jak ów rzymski żołnierz, którego szkielet znaleziono przed bramą w Pompei, a który zginął, ponieważ podczas wybuchu Wezuwiusza zapomniano odwołać go z posterunku. Oto wielkość, to się nazywa być rasowym. Ten honorowy koniec jest jedyną rzeczą, której nie można ludziom odebrać.”

 

Nie do końca się z nim zgadzam, jak najbardziej jesteśmy w stanie zepchnąć Historię na właściwe tory i wygrać to co jest do wygrania. Jest jednak niepodważalną prawdą, że idziemy drogą naszej epoki, tak jak nasi poprzednicy szli drogami swoich epok i czasów. Poniesiemy takie konsekwencje naszej walki, jakie będą konieczne. I śmierć tego czy innego człowieka wiele tu nie zmienia. Drobnomieszczańska obawa przed śmiercią, przed wielkością, przed totalnością – oto czego powinniśmy się wystrzegać.

 

Nie bójmy się. Nasi przodkowie się nie bali.

 

***

 

W górskie i nieprzyjazne tereny jakże odległej Hiszpanii rzuciły ich przedziwne koleje losu. Dopiero co trzy ościenne państwa dokonały likwidacji ich ojczyzny, a teraz mieli udowodnić, że są godni by otrzymać ją z powrotem od owianego legendą wodza i cesarza. Kierowały nimi różne emocje i powody. Chęć przeżycia przygody, zdobycia sławy i wysokich szarży. A przede wszystkim poczucie obowiązku i dziejowego momentu, który wymaga rzucenia serca za przeszkodę. Wszakże urodzenie i tradycje zobowiązują.

 

Tego dnia, którego mieli stać się legendą, pozycje hiszpańskiej artylerii atakowały kolejne jednostki francuskich sojuszników – bez skutku, natomiast z wieloma ofiarami. Nie tylko piechota, ale nawet jednostka gwardyjska (pułk strzelców konnych) została zmuszona do odwrotu. A przecież za pozycjami zdesperowanych Hiszpanów otwierała się droga do Madrytu i spodziewanego końca wojny w tym kraju!

 

Wzrok Cesarza spoczął na polskich szwoleżerach. Do dziś nie wiemy czy otrzymali rozkaz faktycznie zdobycia wszystkich stanowisk artylerii nieprzyjaciela, czy jedynie rozpoznania pozycji wroga. Nieważne, wielkiego znaczenia to nie ma. Polscy szwoleżerowie mieli świadomość i ciężaru zadania, jak i faktu, że bitwę ogląda sam Cesarz.

 

„Naprzód, psiekrwie, cesarz patrzy!” – takim rozkazem Kozietulskiego rozpoczęła się gonitwa polskich bohaterów ze śmiercią. Nie przestraszyli się jej, ale z obnażonymi szablami pocwałowali na jej spotkanie. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, pod prąd wąwozem w twarz ognistym wiatrom! W wąwozie stały w równych odległościach cztery baterii hiszpańskiej artylerii. Cztery ziejące ogniem i żelastwem otchłanie. Zdobyli je wszystkie. Każda z nich zdążyła jednak wypalić. Każda z nich w skłębiony tłum pędzących na spotkanie przeznaczenia szwoleżerów posłała swój śmiercionośny pocałunek. Każda z nich powinna zatrzymać i rozbić szarżę polskich kawalerzystów.

 

Nie zatrzymały. Dumni synowie polskiego Narodu gnający przed siebie by gardła armatnie kolanami dławić nie stanęli do walki, by tchórzyć lub wycofywać się. Przybyli doi Hiszpanii po wszystko – i wszystko gotowi byli za to zapłacić. Niech żyje śmierć! Do diabła z nią, przed nami przeznaczenie i wolność do wygrania, nikt nie będzie myślał w takiej chwili o tym, że może zginąć. Łatwopalny szwadron polskich szwoleżerów raz po raz omiatany był przez hiszpańskie działa powiem zagłady. Ale ci na przekór wszystkiemu gnali jeszcze szybciej, byle prędzej, byle nie dać tamtym czasu na przeładowanie, byle zwyciężyć. Zwyciężyli, choć cena tego była wysoka. Gotowi byli ją płacić od samego początku, a gdy los zechciał zweryfikować ich postawy zerwali się szturmem w Historię wprost do wieczności. Zanurzyli się po końskie brzuchy w nurt płynącej lawy i udowodnili, że są godni stanąć w jednym szeregu z Żółkiewskimi, Sobieskimi i Jagiełłami.

 

Przede wszystkim jednak rzucili Cesarzowi do stóp Madryt. Szarżę Polaków obserwowało wielu hiszpańskich żołnierzy. Ich wyczyn, który przeczył wszelkim prawom i regułom wojennym  spowodował niespotykany popłoch i załamanie morale hiszpańskiej armii, która po prostu się rozsypała. Madryt stał otworem. Polacy zaś dowiedli, że zasłużyli na wolność, a polska armia stanowi realną wartość dla napoleońskiej Francji. Bonaparte odtąd był już pewien, że na Polaków może liczyć w każdej sytuacji. Po okresie rozbiorów stanowiło to poważna poprawę w położeniu Polski i otwierało określone możliwości na przyszłość. To nie żadna „Kozietulszczyzna”, to świadomość, że własną krwią trzeba nieraz płacić za bezpieczeństwo i korzyści swego Narodu. To przeświadczenie, że pokazując jakże wówczas potężnemu francuskiemu sojusznikowi wartość polskiego żołnierza, zabezpiecza się byt swych rodaków w odległej Polsce. Oczywiście, Polska ta nie nazywała się Polską, była strasznie okrojona i biedna, ale jednak była. To znacząca poprawa do stanu sprzed kampanii 1807 roku. I obowiązek dostarczenia kontyngentu Napoleonowi do walki w Hiszpanii nie jawi się już jako coś straszliwego, jeśli weźmiemy uwagę, że po prostu krwią polskich żołnierzy okupialiśmy określone zyski polityczne. Czy inaczej jest na wojnie, gdzie bronimy się przed najeźdźcą? Akt ten, który generalnie poparła większość aktywnego politycznie społeczeństwa, wskazuje, że na przestrzeni ostatnich kilkuset lat były momenty, kiedy jako Naród w polityce posługiwaliśmy się faktycznie politycznymi kategoriami. Wszelkie reminiscencje krytykujące udział w tej wojnie pojawiły się dopiero w latach 30-tych i 40-tych XIX wieku, w pamiętnikach i wspomnieniach bohaterów tych wydarzeń. W listach, dziennikach i innych źródłach historycznych tworzonych na bieżąco nie ma takich refleksji. Ludzie walczący w Pułku Szwoleżerów, Legii Nadwiślańskiej i innych jednostkach polskich bijących się na Półwyspie Iberyjskim doskonale wiedzieli za co leją krew, za co umierają i ponoszą ofiarę. Przecież nie za imperialne interesy Francji – tak myśleć może tylko najbardziej zajadły konserwatysta z obozu wielomszczyzny. Ludzie ci bili się tylko i wyłącznie za Polskę. Wystarczy zajrzeć do listów Kozietulskiego, po raz pierwszy opublikowanych przez Brandysa w książce „Kozietulski i inni”, by zrozumieć pobudki tych ludzi. Mając doskonale świadomość sytuacji Polski i Polaków byli gotowi zapłacić najwyższą cenę, byleby tylko zwyciężyć.

 

Dlatego właśnie w wąwozie Somosierry nikt nie miał wątpliwości, nikt się nie zawahał, nikt nie wycofał. Była tam za to zapalczywość, nieustępliwość, fanatyzm gotów znosić imperia. Niech żyje śmierć!

 

***

 

Bywa i tak, że los obarczy nas ogromną odpowiedzialnością a jednocześnie bagażem określonej tradycji i spuścizny. Bywa, że stoi za nami wiele przeszłych pokoleń, a od naszych decyzji zależy jeszcze więcej pokoleń, które przyjdą po nas. Gdy historia przyspiesza swój bieg zdarzyć się może, że będziemy postawieni przed wyborami o dziejowym znaczeniu, jednocześnie mając bardzo niewiele czasu do namysłu. Wówczas okazuje się, czy jesteśmy jak to napisał Spengler „rasowi”, czy też zaprzepaszczamy naszemu dziedzictwu oraz przekreślamy szanse następnych pokoleń. A przecież dając określony przykład, nawet za cenę swego końca, wpływamy w nie dający się przecenić sposób na przyszłość. To jakich bohaterów, którzy są integralną częścią kultury, posiada dany Naród czy etniczność, wpływa bardzo mocno na powszechnie przyjmowane i podzielane wzorce zachowań, to jakie decyzje się podejmuje i z jakiego powodu. Starczy wspomnieć pamiętany do dziś bohaterski opór Spartan w termopilskim wąwozie czy fakt, że na straży w Pompejach pozostali do końca rzymscy żołnierze. Być może ktoś zapomniał im wydać rozkaz odwrotu? A może do końca spełniali swój obowiązek? Niewątpliwie jednak dla nas ważnym jest, że do dziś jest to dla nas punkt odniesienia.

 

Nie jesteśmy oderwani od przeszłości i przyszłości. Stoją za nami nasi przodkowie, którzy wykuli naszą cywilizację, tradycję i spuściznę. Przed nami są pokolenia naszych potomków, którym musimy przekazać to, co w nas najlepsze. Dlatego też bywa, że pewne nasze czyny określone są przez tak potężne determinanty, że chcąc pozostać wiernymi swej ziemi i krwi, po prostu nie mamy wyboru i robimy to, co do nas należy.

 

***

 

Kilka lat po szarży pod Somosierrą Europa wyglądała już inaczej. Cesarz powrócił, ale znów musiał bitwa po bitwie udowadniać, że jest „Bogiem wojny”. Po kilku pierwszych zwycięstwach przyszła pora, gdy na polach nikomu wcześniej nie znanej belgijskiej miejscowości miały się rozstrzygnąć losy Francji i całego kontynentu.

 

„Lecz cesarz dziś przegrywa bitwy już”.

 

Wieczorem pole bitwy było zasłane gigantyczną liczbą trupów. Odór śmierci, prochu i potu był wszechobecny. Dzięki pojawieniu się późnym popołudniem na polu bitwy wojsk pruskich szala zwycięstwa ostatecznie przechyliła się na stronę ostatniej koalicji antynapoleońskiej. Skrwawione i skrajnie wyczerpane korpusy francuskie wycofały się z pola bitwy, która kończyła właśnie ostatnią kampanię Napoleona.

 

Zanim jednak Wellington mógł ostatecznie uznać batalię za zakończoną, musiała dopełnić się Legenda.

 

Ostatni czworobok nie wycofał się. Złożony z tych, który z Cesarzem walczyli razem ponad 20 lat pozostał osamotniony pośród przeskrzydlających go Anglików, pośród dymu i kurzu, pośród śmierci. Najwierniejsi z wiernych. Najwytrwalsi, najbardziej doświadczeni, najbardziej fanatyczni. Ci, którzy stanowili w kolejnych starciach ostateczny argument i najbardziej elitarną jednostkę.

 

Gwardia. I nie formowana naprędce Młoda Gwardia, ale zaprawieni w bojach żołnierze ze Starej Gwardii. 1 batalion 1 Pułku Strzelców Pieszych – absolutna elita elity. Osmolone twarze wąsatych wiarusów ze spokojem i bez strachu patrzyły na rozsypujący się front armii Napoleona, na ucieczkę kolejnych jednostek francuskich, na ogrom angielskich żołnierzy. Ludzie ci byli z Cesarzem od pierwszej jego kampanii we Włoszech. Przeżyli z nim wszystkie zwycięstwa, porażki, wszystkie trudy i znoje kolejnych kampanii. Teraz stali u kresu swojej epoki. Wraz z nimi był człowiek, na które barki Historia złożyła odpowiedzialność – nie za Gwardię, ale za Legendę, za Historię, za wspomniane wyżej bycie „rasowym”. Za bycie godnym stanięcia w jednym szeregu z dawnymi Bohaterami. Generał Pierre Cambronne był jednym z najlepszych dowódców francuskich, związanym od wielu lat z Gwardią. Nie bał się śmierci – gdy na oczach jego i jego żołnierzy ginął ich świat, świat ich Cesarza, czyż wypada myśleć wtedy egoistycznie o sobie?

 

„Poddajcie się waleczni Francuzi” – tak brzmiało najpewniej wezwanie do kapitulacji jakie usłyszeli gwardziści i dowodzący nimi Cambronne. Poddać się? Zaprzepaścić całą legendę Gwardii? Pozwolić podłym Anglikom i Prusakom chełpić się takim poniżeniem tych, którzy byli wręcz ikoną swego wodza i jego armii? Zgodzić się na takie upodlenie? Cambronne i jego wiarusi pomni antycznych tradycji wiedzieli doskonale, że w takich chwilach jednostkowe życie jest ostatnim, o czym prawdziwi żołnierze powinni myśleć.

 

Zanim generał odpowiedział z pewnością się uśmiechnął. Po szelmowsku, zawadiacko, z błyskiem w oku. Rozumiał, że dotrzymuje wierności sprawie, wierności przysiędze, całemu swemu życiu. To było jego zwycięstwem. Nawet teraz, w takich okolicznościach nie da satysfakcji tym wyspiarskim diabłom.

 

„Gwardia umiera, ale się nie poddaje!” – odpowiedź jego do dziś jest pamiętana i powtarzana.  Cambronne zrobił dokładnie to, co powinien był zrobić. Świadom tego, co już za chwilę miało się stać, dumnie patrzył w gardziele angielskich armat i równy rząd bagnetów wrażej piechoty. Mógł mieć pełną satysfakcję, że nawet w tej ostatniej chwili dochował wierności. Jeden z jego żołnierzy słysząc odpowiedź Cambronna dopowiedział równie głośno: „Merde!”. Podchwycili to inni gwardziści i zaczęli to tłumnie skandować. Wiedząc doskonale, że za chwilę wszyscy zginą, nie dali Anglikom złamać swego ducha i charakteru. Oto co znaczy być „rasowym” – wiedzieć, że się zginie i jednocześnie z uśmiechem na ustach, razem ze swymi towarzyszami, wykrzykiwać przekleństwa pod adresem nieprzyjaciela.

 

Huk kolejnych salw angielskiej artylerii zagłuszył wszystko inne. Kartacze lecące w ostatni czworobok Starej Gwardii zesłały na pole Waterloo to, czym czerwieniło się ono już od samego rana – śmierć i zagładę. Lecz nie złamały ducha dzielnych Francuzów. Żyje on do dziś i jednocześnie jest najbardziej znanym epizodem tej bitwy i kampanii.  Wspominając o nim wręcz można mieć odczucie, że to Francuzi zwyciężyli. Jakkolwiek jestem zdecydowanym wrogiem tzw. „moralnych zwycięstw”, to w tym konkretnym wypadku ciężko nie mieć przeświadczenia, że swą postawą Gwardia zwyciężyła, na przekór przebiegowi bitwy i kampanii.

 

Tysiące żołnierzy, rebeliantów i partyzantów na całym świecie pomne słów Cambronna walczyła i walczy o wolność, godność i dobrobyt swoich narodów i społeczności. Czy Cambronne mógł wiedzieć, że 100 lat po nim powoła się na jego słowa poeta Broniewski w obliczu wojny polsko-niemieckiej? Że w kolejnych wojnach francusko-niemieckich jego postawa będzie inspirować setki tysięcy jego rodaków? Zapewne nie pomyślał o tym w chwili gdy wypowiadał swe pamiętne słowa. Nie zmienia to w niczym faktu, że Cambronne zaśmiał się śmierci w twarz. Niech żyje śmierć! Niech żyje cesarz!

 

***

 

Wojna to polityka prowadzona innymi środkami – wszyscy znamy to stwierdzenie Clausewitza. A skoro polityka to chłodna i wyrachowana gra, bez spoglądania na emocje i sentymenty, to i na wojnie nie powinno być na nie miejsca. Tylko na wojnie walczą żołnierze, a nie politycy. Dlatego też powyższa zasada często gęsto nie ma żadnego zastosowania. A spośród wielu emocji i uczuć chęć zemsty jest jedną z największych.

 

Ponoć zemstą jest rozkoszą bogów. Oznacza, że pamiętamy, że pozostaliśmy wierni, oraz cierpliwi i wyczekujemy odpowiedniej chwili, by wyrównać rachunki. Oczywiście, podczas wojny prowadzonej honorowo zemsta nie ma miejsca. Tą chcemy wywrzeć kiedy przeciwnik zachowa się w wysoce odczłowieczony i nieludzki sposób. Wymorduje naszych jeńców, spali szpital z rannymi, będzie się pastwił nad ludnością cywilną. Wówczas już inaczej patrzymy na działania wojenne, na walkę i wojnę. Chcemy nie tylko zwyciężyć, chcemy też dokonać zemsty. To jak najbardziej ludzkie uczucie. Tylko liberałowie patrzący na wszystko przez pryzmat interesów i pieniędzy mogą mówić, że człowiek nie powinien być pamiętliwy i mściwy. Cóż za bzdura! Pamięć i sprawiedliwość to fundamenty człowieczeństwa. Uznając, że ktoś może dokonać nieludzkiej zbrodni i nie odpowiedzieć za to byłoby wyrzeczeniem się całej ludzkiej cywilizacji.

 

Zemsta jest dobra i wskazana. Pokazuje, że wywierający zemstę jest silny, jest „rasowy”. Słabość i uległość zostawmy innym. Ponadto dokonując pomsty na zbrodniarzu uniemożliwiamy mu dokonanie kolejnych ohydnych czynów. Dlatego w chwilach gdy stajemy z takim nieprzyjacielem oko w oko, nie liczy się już to czy umrzemy, ale czy zdążymy wymierzyć sprawiedliwość. Najważniejsze jest by wyrównać rachunki swego ludu i swej ziemi, a nie by przeżyć. Są rzeczy ważniejsze od śmierci.

 

***

 

Pośród wielu słów wywołujących trwogę i strach w polskich sercach podczas tej wojny, jednym z najstraszliwszych była „Konarmia”. Legendarna formacja dowodzona przez Siemiona Budionnego siała zgrozę, popłoch i zniszczenie. Po półtora tygodniu walk udało się jej na początku czerwca przebić na tyły polskiego frontu (5 czerwca pod Samhorodkiem). Od tego momentu dokonywała wielu śmiałych działań i ataków na polskie pozycje. Oraz równie wiele, a może więcej, odrażających i niegodnych białego człowieka zbrodni. Regularne mordy na polskich jeńcach, szpitalach wojskowych i oddziałach tyłowych, grabieże i morderstwa cywili, gwałty – tym znaczył się szlak Konarmii. Co ciekawe, mimo nimbu niezwyciężonej i straszliwej siły Konarmia nie była w stanie zrealizować żadnego strategicznego celu, jakie stawiało jej dowództwo Armii Czerwonej. Szarpała jednak nasze tyły, niszczyła szlaki zaopatrzenia a przede wszystkim zmuszała front do ciągłego cofania się. A jej bojowy szlak znaczyły wspomniane zbrodnie i ohydne czyny.

 

Za Konarmią podążała polska kawaleria. 1 Dywizja Jazdy złożona z kilku najbardziej elitarnych polskich pułków deptała po piętach sowieckim kawalerzystom od pierwszego dnia. Pomimo ogromnej przewagi liczebnej i materiałowej polscy kawalerzyści nie ustępowali pola nieprzyjacielowi, raz po raz w staczanych bitwach wykazując najwyższy wojskowy kunszt i charakter. Mimo to Konarmii nie udawało się rozbić. Dwa razy było już blisko – pod Równem a następnie podczas operacji pod Brodami. W obu jednak wypadkach Marszałek Piłsudski w obliczu sypiącego się frontu północnego zmuszony był zaprzestawać działań ofensywnych i przerzucać część jednostek pod Warszawę. Od połowy sierpnia karta w wojnie odwróciła się. Po kontrofensywie znad Wieprza polska armia przeszła do przeciwuderzenia. Konarmia zaś gnała na złamanie karku, aby zrealizować z opóźnieniem rozkaz Moskwy – pomóc bitym i niszczonym wojskom Tuchaczewskiego.

 

Za Budionnym cała czas prowadziła pościg 1 Dywizja Jazdy, dowodzona teraz przez płk. Juliusza Rómmla. Sowieci wychodzili raz po raz z opresji, bezustannie mając 1-2 dni przewagi nad goniącymi ich Ułanami i Szwoleżerami. Nie przypominało to wojny okresu XX wieku, ale napoleońską lub wręcz staropolską wojnę podjazdową. Tymczasem Naczelne Dowództwo czuwało nad sytuacją - pamiętano cały czas o Konarmii i gdy wreszcie na północy udało się uzyskać decydujące rozstrzygnięcie, uznano że pora zakończyć harce sowieckiej kawalerii. Pora zemścić się.

 

Pod Zamościem Budionny zaczął rozumieć i czuć, że kordon obławy zaciska się wokół jego dywizji coraz bardziej. Najwyższa była już pora, żeby uznać, że przebijanie się na północ jest bez sensu (Tuchaczewski został już pobity) i trzeba starać się wycofać poza front – na wschód. I właśnie pod Zamościem Polacy dostali w końcu osławionych konarmiejców. Nie udało się Budionnemu zdobyć Zamościa i przebić przez miasto do reszty cofających się wojsk rosyjskich. Szukać musiał innej drogi – a ta wiodła przez pole Komarowa, gdzie ostatniego dnia sierpnia 1920 roku 1 Dywizja Jazda po 3 miesiącach w końcu dostała możliwość wyrównania rachunków.

 

31 sierpnia 1920 roku, kilka minut przed 17.

 

Rotmistrz Pragłowski przeżywał coraz większy wewnętrzny konflikt. Otrzymany kilka godzin wcześniej rozkaz pułkownika Rómmla powinien był natychmiast przekazać do sztabu 7 brygady kawalerii. Nie zrobił tego jednak. Był przekonany, że ruszenie brygady na północ odsłoni tyły Dywizji Jazdy, a z przejętych od bolszewików dokumentów wynikało, że Budionny posiada cały czas w odwodzie jedną dywizję. Wprawdzie rano udało się z pól Komarowa spędzić konarmiejców, zadając przy okazji im niemałe straty, jednak było oczywiste, że nie są to wszystkie siły Konamrii. O 17 widząc, że nie może dłużej przeciągać sprawy, Pragłowski będący szefem sztabu Dywizji Jazdy przekazał wreszcie rozkaz do pułkownika Brzezowskiego, który dowodził 7 brygadą. Ta szybko i sprawnie podjęła marsz w nakazanym kierunku. I równie szybko okazało się, że przewidywania Pragłowskiego były słuszne – po kilku minutach na lewym skrzydle brygady z pobliskiego lasu zaczęły wysypywać się sowieckie oddziały. Spodziewana dywizja zjawiła się na polu bitwy, by jeszcze raz spróbować przebić się na wschód. Naprzeciw Polaków stanęła najbardziej elitarna jednostka Konarmii – 4 Dywizja Kawalerii. Brygada Brzezowskiego szybko zaczęła odwracać szyk – aby ustawić się frontem do zbliżającego się nieprzyjaciela. Także druga z brygad naszej dywizji – 6 brygada pułkownika Plisowskiego w błyskawicznym tempie gnała na południe, aby wesprzeć walkę z rosyjskimi kawalerzystami.

 

Tymczasem brygada Brzezowskiego stała już frontem do wroga. Wszystkie pozostałe polskie oddziały spieszyły na pomoc Brzezowskiemu, nawet sztab dywizji z pułkownikiem  Rómmlem cwałował od północy w kierunku miejsca, gdzie zaraz zetrzeć mieli się Polacy i Rosjanie.

 

Starcie, które miało miejsce po godzinie 17 przeszło do historii. Co ciekawe w II RP było one tyleż legendarne, co faktycznie krótkie, trwało jak się wydaje nie dłużej niż 20 minut. Brzezowski do głównej szarży wyznaczył 8 Pułk Ułanów rotmistrza Krzeczunowicza, swojego starego przyjaciela i towarzysza bojów od roku 1914. Ten zaś mając świadomość jak wielka odpowiedzialność przed nim stoi i jak wielki obowiązek spoczął na jego barkach, rozumiał że nie może zawieść – choćby za cenę swej śmierci. Ze spokojem ustawił swoich żołnierzy w równym szeregu. Zrobił przy tym coś, czego pola wojen dawno już nie widziały – w epoce broni automatycznej i artylerii dalekonośnej zarządził szarżę w szyku zwartym. Jak się okazało było to rozwiązanie, które w sercach czerwonych wznieciło panikę.

 

Spokojnie rozpoczął szarżę krótkim rozkazem „wyciągniętym kłusem marsz marsz!”. Miał doskonale świadomość, że zmęczone wcześniejszymi bojami konie są w stanie zerwać się do cwału tylko na kilkadziesiąt metrów – tuz przed zwarciu się z wrogiem. Powoli brygada nabierała prędkości, dołączali do niej kolejni jeźdźcy z jednostek, które  spieszyły ku Konamrii: Krechowiacy, Jazłowiacy, sztab dywizji. Krzeczunowicz miał doskonale w pamięci wszystkie zbrodnie sowieckich żołnierzy. Sam widział spalone majątki swojej rodziny, jako człowiek wywodzący się z kresów doskonale wiedział jakie są rachunki krzywd i win. Kłus przeszedł w galop, błyszczały wyciągnięte szable polskich Ułanów i Szwoleżerów, w pierwszym szeregu jeźdźcy wyznaczali swymi lancami kierunek szarży. Także sowieccy żołnierze pędzili w kierunku polskiej jazdy – walczyli o życie i dostanie się do swoich żołnierzy. Walczyli o uniknięcie pomsty za swe odrażające czyny. W ich szeregach znajdowały się także kobiety (komisarze polityczni). Z prawego skrzydła polskiej brygady galopował na swym koniu brat Krzeczunowicza, który przed frontem 14 Pułku Ułanów przekazywał im właśnie rozkaz płk. Rómmla: „Już! Już szarżować!”.

 

Na kilkadziesiąt metrów przed linią nieprzyjaciela Polacy przeszli do cwału. Teraz! Bij, zabij, wyrównaj krzywdy rodaków! Wedle relacji wściekłość i impet uderzenia Polaków był taki, że Rosjanie zmieszali swe szyki zanim jeszcze nasza dywizja wbiła się w ich tłum. To tylko zwiększyło niszczycielski skutek naszej szarży. Gdy polscy kawalerzyści wgryźli się w szeregi konarmiejców, nie mieli pardonu. Nareszcie mieli na wyciągnięcie szabli tych, za którymi podążali długie i krwawe 3 miesiące. Tu już nie chodzi tylko o wojnę, o cele wojenne, o taktykę i strategię. Tu chodzi o dużo bardziej elementarne rzeczy. Zemsta to rozkosz bogów. A na polach Komarowa w tej chwili bogami wojny byli zdecydowanie Polacy! Sowieci próbowali się bronić, podjąć walkę, ale wściekłość, zajadłość i fanatyzm Ułanów i Szwoleżerów były nie do zatrzymania. Trwająca kilkanaście minut walka doprowadziła do rozbicia nie tylko 4 Dywizji, ogromnych jej strat i utraty zdolności bojowej. W wyniku boju trwającego od rana cała 1 Armia Konna doznała załamania morale, ogromnej ilości zabitych i w efekcie do końca wojny polsko-rosyjskiej nie odzyskała swej poprzedniej zdolności bojowej. Ci, którym udało się przeżyć starali się z dala od polskich oddziałów jak najszybciej przemieścić na wschód. Nie wszystkim się to udało, a co najważniejsze – od bitwy pod Komarowem to Polacy byli non stop w natarciu, a Konarmia prowadziła coraz bardziej rozpaczliwa obronę.

 

A przede wszystkim udało się zemścić na owianych złą sławą kawalerzystach. Każdy zamęczony polski jeniec, każda zgwałcona kobieta, spalona chłopska chata tego dnia miały swą pomstę. Polscy żołnierze nie myśleli o tym czy mogą zginąć gnając ile sił w ostatniej szarży tego dnia. Nie myśleli o sobie, tylko o tym, że mamy rachunek krzywd do wyrównania. Że ci, którym należy się surowa kara są tuż przed frontem szarżującej brygady. Kumulowana przez kilka miesięcy wściekłość wreszcie znalazła swój upust. W krwawym, szaleńczym boju nie dawano pardonu i samemu go nie oczekiwano. Niech żyje śmierć! I tą właśnie wielu naszych chłopaków tego dnia odnalazło pod Komarowem. Straty dywizji oblicza się na około 300 zabitych z 2000 żołnierzy Dywizji Jazdy. Sowieci stracili ponad 2000 zabitych z 4500 konarmiejców biorących udział w starciu. Wolność krzyżami się znaczy. Zemsta także. Ale są sytuacje, w których po prostu trzeba zrobić to, co do nas należy. Jakiego szacunku od innych i od Historii możemy oczekiwać w stosunku do siebie, jeśli pozwolimy aby zbrodniarzom i zwykłym sukinsynom ich winy uchodziły płazem? Niech żyje zemsta! Niech żyje śmierć!

 

***

 

Zwycięstwo na polach Komarowa sprawiło, że podłamana i przetrzebiona armia Budionnego nie tylko nie doszła już do siebie. Była także znacznie mniej sowiecka – to znaczy nie popełniała już zbrodni. Oczywiście wynikało to z tego, że była w ciągłym odwrocie, ale także z faktu, że Dywizja Jazdy pod Komarowem  wywarła na niej słuszną pomstę. Bolszewicy zrozumieli, że wbrew pogadankom komisarzy (głównie zresztą żydowskiego pochodzenia) za swoje czyny ponosi się konsekwencje. A gdy konsekwencje wyciąga polska kawaleria, ówczesna elita polskiej armii, nie można liczyć na jakąkolwiek litość.

 

***

 

Tekst ten nie ma oczywiście na celu nakłanianie naszych czytelników i czytelniczek do straceńczych działań. Chodzi o wykazanie jak nasze życie i jego koleje umiejscowione są w dziejowym procesie trwania naszego Narodu. Chodzi o pokazanie, że wbrew indywidualistycznemu spojrzeniu, jakie propagują liberałowie, śmierć i strach przed nią nie są najwyższymi determinantami ludzkiego życia.

 

Są rzeczy dużo ważniejsze. Przeznaczenie, obowiązek, odpowiedzialność – za swoich towarzyszy, rodaków, za swój kraj. Za historię i przyszłe pokolenia. Ciążą na nas naprawdę wielkie wyzwania, bo i czasy w jakich żyć nam przyszło są dość paskudne. Każdy jednak Naród, każda etniczność, a nawet rasa mają swoich bohaterów. Są oni dla nas przykładem i wzorem odpowiednich zachowań i tego co należy zrobić. Nie jesteśmy bowiem zatomizowanym zbiorem jednostek. Jesteśmy Polakami i Europejczykami, a to wiąże się z określonymi prawami, ale także obowiązkami. Nie wiem jakie jutro i pojutrze czekają nas wyzwania, z czym dokładnie przyjdzie nam się zmierzyć. Wiem jednak, że jeśli Europa stanie w ogniu w wyniku wojny z najeźdźcami i liberalnymi uzurpatorami, to każdy z nas zerwie się Szturmem do boju z jednym tylko okrzykiem na ustach.

 

Niech żyje śmierć!

 

***

 

Epilog

 

Dowodzący szarżą Szwoleżerów pod Somosierrą Leon Kozietulski przeżył starcie. Po pierwszej salwie hiszpańskiej artylerii zabity został jego koń, a on sam lekko ranny. Zmarł w roku 1821, w wieku zaledwie 40 lat – jak wykazała sekcja zwłok jego organizm nosił liczne ślady wyniszczenia trudami wojen. Wielu oficerów pod Somosierrą nie miało tyle szczęścia co Kozietulski. Podczas szarży zginęli kapitan Dziewanowski, porucznik Krzyżanowski, podporucznicy Rowicki i Rudowski oraz wielu podoficerów i szeregowych żołnierzy.

 

Generał Pierre Cambronne również przeżył ostatnią swą walkę – choć zapewne w ogóle tego nie brał pod uwagę. Razem z nim przeżyła zaledwie garstka żołnierzy (21 ludzi) z ostatniego czworoboku. Ciężko ranny w głowę długo wracał do zdrowia. Gdy wyzdrowiał powrócił do służby dla Francji, będąc między innymi komendantem Lille. Zmarł w 1842 roku. Wellington zmarł 10 lat później opromieniony nimbem zwycięzcy spod Waterloo. Obecnie nauka przyznaje, że kluczowe dla przebiegu batalii było pojawienie się wojsk pruskich oraz zaniedbania (być może celowe) francuskiego marszałka Grouchy.

 

Z większością głównych uczestników bitwy pod Komarowem los obszedł się łaskawie. Pułkownik Brzezowski przeżył 2 wojnę i zmarł w Polsce ludowej. Krzeczunowicz po wojnie pozostał na emigracji, gdzie dożył swych dni. Wśród dowódców pułków najsłynniejszym został dowodzący 12 Pułkiem Ułanów Tadeusz Bór-Komorowski. Dowódca dywizji – Juliusz Rómmel w roku 1939 dowodził Armią „Łódź”, a jego szefem sztabu znów był Pragłowski. Rómmel popełnił w kampanii szereg rażących błędów, oskarżano go także o dezercję. Po wojnie wrócił do Polski, gdzie też zmarł. Dowódca 6 brygady jazdy – pułkownik Plisowski został zamordowany w Katyniu. Pragłowski po wojnie pozostał na emigracji. Budionny przeżywszy 90 lat zmarł w roku 1973.

 

czwartek, 29 sierpień 2019 23:00

Grzegorz Ćwik - Nacjonalizm społeczny

Obecny nasz polski nacjonalizm jest wysoce wybrakowany. Z różnych względów i powodów we współczesnej polskiej myśli narodowej nie ma lub prawie nie ma szeregu niezwykle istotnych aspektów i tematów społecznych czy ekonomicznych. Skupienie się na niewielkim cokolwiek wycinku tego, co wchodzi w spektrum zainteresowania nacjonalizmu oraz kolejne sojusze z liberałami i politykierskie szpagaty polskiego środowiska narodowego zaowocowały doktryną, która jest niepełna, upośledzona i dla przeciętnego polskiego obywatela czy obywatelki zupełnie nieprzydatna. Porównując ideę narodową z lewicą – czy tą głównonurtową czy marginalną, stwierdzić musimy, ze zakres tematów, jaki wchodzą w nasze pole zainteresowań wypada zdecydowania na niekorzyść nacjonalizmu. O ile bowiem w zagadnieniach jak chociażby polityka zagraniczna, ofensywa lgbt czy oczywiście nieodłączna historia jesteśmy w stanie pochwalić się określonymi osiągnięciami i stałą obecnością tych elementów w naszej działalności, to jednak brakuje w niej zatrważającej liczby zagadnień społeczno-gospodarczych. Idzie tu zresztą zarówno o ilość tych tematów, jak i ich jakość, czyli znaczenie dla naszego narodu. Wielokrotnie już na łamach „Szturmu” mówiliśmy o tym, że idea nacjonalistyczna w Polsce niebezpiecznie oddala się od „zwykłego” Polaka i Polki, oraz ich potrzeb i problemów. Funkcjonowanie w przestrzeni publicznej narodowych (lub jak niektórzy złośliwi piszą: „narodowych”) projektów o charakterze politycznym uwidacznia nam nędzę i mizerię ideologiczną i programową. Cóż nam po tym, że Ruch Narodowy posiada długi i opasły program polityczny, który skądinąd zawiera wiele społecznych i pronarodowych rozwiązań, jak w praktyce partyjka ta podporządkowała się komediantowi w muszce, stając się zakładnikiem jego liberartariańskich i neoliberalnych bredni. Efekty tego są takie, że politycznie narodowczycy znów stali się zakładnikami antynarodowej idei, a sam Korwin (piszę te słowa 20 sierpnia) najwyraźniej stoi w obliczu powszechnego w skali kraju rozpadu swoich struktur. Pojawiają się już pierwsze publiczne oskarżenia o milionowe malwersacje i wyprowadzenia majątku (przewija się kwota 10-12 milionów złotych zdefraudowanych przez ludzi z partii Korwina).

 

Takie są efekty rozminięcia się idei narodowej z kwestiami społecznymi, socjalnymi i ekonomicznymi. I nie mówię tu o wrzaskach na temat za wysokich podatków (które są jednymi z najniższych w Europie) albo wygadywania fantazmatów o likwidacji ZUS-u. Mówię to o próbie stworzenia faktycznie nacjonalistycznej optyki dla szeregu problemów i zagadnień. Artykuł ten stanowić ma ze swego założenia krótka listę (zawsze obiecuję sobie pisanie krótkich tekstów, które w trakcie procesu twórczego rozrastają się niebotycznie) takich w dużej mierze pomijanych lub kompletnie pomijanych wątków w publicystyce i myśli narodowej. Jak zawsze mam nadzieję, ze tekst ten natchnie kogoś do własnych uwag, rozważań, a nade wszystko działań na określonych polach. Zdaje sobie sprawę, że jeden artykuł nic nie załatwi i nie stworzy całościowego i komplementarnego programu nacjonalizmu społecznego, mam jednak nadzieję, ze wywoła określoną dyskusję, ferment i refleksję.

 

Porównanie bowiem narodowej i prawicowej publicystyki z tą lewicową dowodzi straszliwego niedorozwoju i zacofania na tych polach w obrębie naszego środowiska. Tytuł tegoż tekstu – „Nacjonalizm społeczny” ma być zarówno klamrą, która spaja szereg zjawisk i tematów w określoną całość, jak i nawiązywać do paru innych moich tekstów z „nacjonalizmem” w tytule. Kolejność omawianych kwestii jest rzeczą umowną, uważny czytelnik i tak dostrzeże oczywiste powiązania między nimi, nieuważny… mam nadzieję, że „Szturm” takowych nie posiada.

 


1989 – rok zmian, rok błędów

 

Jednym z największych naszych narodowych bolączek jest brak właściwej i krytycznej recepcji tzw. „przemiany ustrojowej”. Nie chodzi mi tu tylko o punktowanie lojalek i kwitów Wałęsy czy intelektualne onanizowanie się zdjęciami z Magdalenki (skądinąd odrażającymi). Chodzi przede wszystkim o dokonaną po roku 1989 neoliberalną rewolucję w polityce, ekonomii, społeczeństwie i funkcjonowaniu państwa. Nie mam zamiaru bronić tu PRL-u, był to ideologicznie chory system oparty o sowiecką okupację, terror, systemową niewydolność i postępujące technologiczne zacofanie. Jednak receptę jaką na to wszystko wymyślił konglomerat elit postkomunistycznych i postsolidarnościowych uznać trzeba za najgorsze możliwe rozwiązanie, którego negatywne skutki ponosimy do dzisiaj. Otóż jako remedium na kryzys ekonomiczny i ogólny zastój państwa wprowadzono pakiet reform, które zwyczajowo (i słusznie) wiąże się w Leszkiem Balcerowiczem. Opierały się one na doktrynie urynkowienia i wprowadzenia zasad kapitalistycznych w Polsce. W praktyce oznaczało to złodziejską prywatyzację, likwidację milionów miejsc pracy, likwidację jakiejkolwiek polityki społecznej i socjalnej, brak jakiegokolwiek wsparcia dla rodzimego kapitału, rolnictwa i powstających jak grzyby po deszczu polskich firm. W sposób skrajnie nieodpowiedzialny, który ociera się o Trybunał Stanu zafundowano Polsce bezrobocie szlusujące długo do poziomu 20%, ogromne rzesze ludzi ubogich i wykluczonych, rozkradnięcie majątku narodowego i likwidację tysięcy polskich przedsiębiorstw. Wszystko to za sprawą zarówno mirażu zachodniego bogactwa, jak i określonych wpływów obcego kapitału i sił politycznych, które w Polsce widzieć chciały nie konkurenta na mapie Europy, ale tanią montownię oraz rezerwuar jeszcze tańszej siły roboczej. Rozchwianie rynku pracy i strach przed biedą oraz bezrobociem, które w latach 90-tych spędzało sen z powiek milionom naszych rodaków wpłynęły na trudny do przeszacowania wzrost wyzysku i zwykłej społecznej niesprawiedliwości.

 

Wmawia się nam, że tak trzeba było, że nie było innej możliwości, że była to trudna, lecz konieczna droga cierniowa prowadząca do odkupienia win socjalizmu. Jak dziś można to już śmiało stwierdzić istniały jak najbardziej inne drogi, a przyjęcie rozwiązań z myśli thatcheryzmu czy reaganizmu (w sumie to ten sam zdehumanizowany neoliberalizm) dla tak zacofanego państwa jak ówczesna Polska musiało się skończyć katastrofą. Zresztą, nawet na bogatym zachodzie reformy te doprowadziły do wzrostu bezrobocia, biedy i nierówności społecznych. Polityka protekcjonizmu, wsparcia socjalnego szerokich warstw społecznych czy postawienie w pierwszej kolejności na rodzimy kapitał i wytwórczość były możliwe, a jedynym powodem, dla którego nie stało się to, były decyzje klasy politycznej i ekonomicznej. Ludzie ci na reformach szarlatana Balcerowicza dorobili się wprost bajecznie, stąd oczywiste, że do dziś Balcerowicz owiany jest, nawet na lewicy, nimbem wielkiego ekonomisty i zbawiciela Polski. Biedne dzielnice Łodzi, które do dziś cierpią skutki jego „zbawczości” czy właściwie cała ściana wschodnia o tym panu miałyby zapewne jednak zgoła inne zdanie.

 

Skutki reform roku 1989 odczuwamy do dziś. Niski stan zamożności, całe pola biedy na mapie Polski, a nade wszystko ogromne uzależnienie Polski od zachodniego kapitału i koncernów – dziękujemy towarzyszu Balcerowicz! („czemu towarzyszu ?!” ktoś się spyta? Wystarczy sprawdzić życiorys tegoż pana przed 1989 rokiem). Polska jest w 20-stce krajów z największym poziomem drenażu własnego kapitału, ogromne koncerny i banki nie płacą złotówki podatku do polskiego budżetu, a likwidacja problemu bezrobocia nie wynika z geniuszu polskiego kapitału, ale z ucieczki (tak! Właśnie ucieczki – przed biedą i wykluczeniem) prawie 3 milionów Polaków i Polek do krajów Unii Europejskiej po akcesji w 2004 roku.

 

Najwyższa już pora, żeby polski nacjonalizm zrzucił jarzmo korwinizmu, przestał powoływać się na Misesa i jemu podobnych liberałów, ale jasno i w zgodzie z narodową doktryną określił swoje stanowisko wobec neoliberalnej rewolucji roku 1989 i lat następnych. Rewolucja ta przyniosła systemowe i strukturalne problemy, tak ekonomiczne jak i mentalne oraz ideologiczne, których skutki w skali makro odczuwamy do dziś.

 


Bezrobocie czyli hańba 3 RP

 

Poza rzucanymi tu i ówdzie frazesami, polski nacjonalizm rzadko odnosi się do tego jakże wstydliwego problemu Państwa Polskiego. Jednym z efektów rewolucji neoliberalnej roku 1989 było wytworzenie masowego bezrobocia, które jak już wspomniałem dochodziło w pewnych momentach do 20% w skali całego kraju. To znaczy, że co piąty dorosły Polak pozostawał bez utrzymania. Skutek ten zresztą nastąpił absolutnie we wszystkich krajach dotkniętych w latach 70-tych i 80-tych wirusa neoliberalnej choroby. W zachodnich Niemczech z bezrobocia poniżej 1% (sic!) udało się dojść po kilku latach do prawie 10%. Z czego to wynika? Nie tylko z ogromnego poluzowania zasad rynku pracy, wprowadzenia nieludzkiego rozwiązania tzw. „elastycznych form zatrudnienia” etc. Bezrobocie bowiem nie było wyłącznie skutkiem działań liberałów. Było ono – pora to powiedzieć wprost – także ich celem. Dlaczego? Po pierwsze w latach 70-tych popularny w Europie model państwa opiekuńczego i generalnie rosnący dobrobyt oraz malejące nierówności społeczne i majątkowe zaczęły doprowadzać do sytuacji, w której na horyzoncie rysowała się możliwość całkowitej i oddolnej zmiany systemu ekonomiczno-społecznego, czyli likwidacji kapitalizmu i uspołecznienia środków produkcji (nie mylić z upaństwowieniem). Elementem tego była między innymi niezwykle silna pozycja ludzi pracujących, bardzo wysokie uzwiązkowienie i ogólnie status oraz siła związków zawodowych czy rekordowo niskie bezrobocie. To powodowało wysoką pozycję przetargową pracowników wobec pracodawców i systemu politycznego. Elementem złamania tego były całe pakiety antynarodowych reform, jak wspomniane wyżej. Warto powiedzieć także o powszechnej praktyce osłabiania prawnej siły związków czy praktyczny i szybki spadek członków tychże. Polska po roku 1989 doświadczyła absolutnie wszystkich tych elementów. Celem było stworzenie „rezerwowej armii kapitału”, czyli cały czas czyhającej na pracownika groźby utraty zatrudnienia. Tym większa jest ona, im powszechniejsze są umowy śmieciowe czy popularny jakże w obecnych czasach outsourcing. Ten ostatni to ogromny problem, gdyż niszczy wszelką pewność zatrudnienia, powoduje całkowity brak identyfikacji społecznej ze swoja pracą i miejscem pracy, ponadto służy do szerokiego wyzysku pracownika. Tym bardziej dla nas hańbiące jest to, że ogrom instytucji i firm publicznych korzysta z tej formy zatrudnienia, jak chociażby szpitale czy urzędy. Litry atramentu już wylano na ten temat, choćby na łamach „Nowego Obywatela”, gdzie temat i bezrobocia i samego outsourcingu omawiany był wiele razy na konkretnych przykładach. W publicystyce nacjonalistycznej generalnie brak tego tematu, zwłaszcza w kwestii jego genezy i społecznych skutków. Tworzenie się wysp biedy i pokoleniowość ubóstwa, które jest dziedziczone razem z bezrobociem i brakiem perspektyw to chociażby praktyczne elementy wynikające z polskiego bezrobocia. Ale o to właśnie w neoliberalizmie chodzi! Żeby polski pracownik czuł presję popadnięcia w taki stan i przez to był potulny, posłuszny, porzucił ową słynną „roszczeniowość”. Przecież na wszystko trzeba zapracować, nic nie dostaje się za darmo a brak pracy wynika wyłącznie z lenistwa i dobrowolnej patologii. No chyba, że ktoś urodzi się w bogatej rodzinie uwłaszczonej na reformach Balcerowicza, to wtedy nie. Ot, neoliberalna symetria.

 

Naszym obowiązkiem jest nie tylko ustosunkowanie się do bezrobocia i to nie w liberalny, kapitalistyczny sposób, ale nacjonalistyczny, czyli pora uznać wreszcie bezrobocie za wytwór i to celowy systemu 3 RP oraz za czynnik wysoce antynarodowy. Drugim etapem jest wytworzenie programu naprawczego, zwłaszcza w kontekście sprowadzania ogromnych rzesz pracowników ze wschodu i Azji czy faktu, że nadal kilka milionów Polaków przebywa na przymusowej emigracji zarobkowej.

 


Specjalne strefy wyzysku

 

Jednym z rzekomych wielkich osiągnięć 3 RP są Specjalne Strefy Ekonomiczne. Mają one zwiększać poziom inwestycji zagranicznych, zmniejszać bezrobocie, likwidować biedę. Także nacjonaliści, jeśli już łaskawie zajmą się tym tematem, pieją zwykle z zachwytu nad polską przedsiębiorczością i zaradnością. Rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. Nie ma żadnych rzeczowych danych, które świadczą, że inwestycje nie miałyby miejsca, gdyby nie strefy. Praktycznie wszystkie badane zagraniczne koncerny, które zainwestowały w polskich specjalnych strefach i tak to planowały, a zwolnienia podatkowe nie były dla nich ani decydującym elementem ani podnietą. Decydowała możliwość wykorzystania taniej siły roboczej oraz przewidywana chłonność lokalnego rynku.

 

Co jest złego w specjalnych strefach? Przede wszystkim odpływ kapitału i niepłacenie podatków przez inwestorów. Pozwalamy za przysłowiowy „frajer” żerować w biedniejszych regionach na taniej sile roboczej – która tak się składa, że także stanowi cześć naszego Narodu. Ponadto znamy szereg wypadków posuniętego do skrajności wyzysku, jak chociażby w fabrykach samochodów na południu Polski. Znowuż „Nowy Obywatel” opisywał wypadki związane z wystawieniem sztuki teatralnej poruszające temat wyzysku w jednym z takich miejsc. Firma, która za tym stała (światowy potentat) dzięki korupcji i wpływom w szeregu finansowanych przez siebie instytucji politycznych i kulturalnych, wymogła odwołanie premiery sztuki, a samego autora scenariusza zmuszono do odejścia z firmy. Okazuje się, że w takich specjalnych strefach to określone zagraniczne firmy i koncerny stanowią prawo i decydują o lokalnym układzie sił, co komu wolno, a czego nie. To sytuacja już wysoce patologiczna, bo wpływa jednoznacznie na zakres działania państwa i jego służb oraz administracji.

 


Prekariat i wykluczenie

 

Idee mają swoje konsekwencje, jak mówi znane metapolityczne przysłowie. Stąd też neoliberalizm także ma swoje liczne konsekwencje (część już wymieniliśmy powyżej). Między innymi światowym skutkiem doktryny wolnorynkowej jest wykształcenie się społecznej klasy prekariatu. Jest wiele definicji tejże, dla nas ważne jest by stwierdzić, że prekariat wiąże się ze zjawiskiem „biednych pracujących”, osób pracujących na umowach śmieciowych, czyli nieposiadających pewności i stałości zatrudnienia, zwykle są to ludzie pracujący za niskie stawki, bez zdolności kredytowej, przywiązania do zawodu i miejsca pracy. Tworzy to, podobnie jak i inne procesy systemu neoliberalnego, szerokie grupy osób wykluczonych. Pewnie teraz sporo narodowczyków i pipi-prawiców wyszczerzy dziewiczego wąsa, widząc termin „wykluczeni”. Oczywiście nie chodzi mi o żadne nowotwory lgbt. Chodzi mi o ludzi, którzy społecznie zostali postawieni poza marginesem społeczeństwa. Zbyt biednych, zbyt opuszczonych, zbyt niepotrzebnych rządzącemu kapitałowi. Ludzie ci rzadko są wspominani przez media, chyba, że jako „patologia”, która bezczelnie wyciąga roszczeniowe ręce po uczciwie zapracowane pieniądze klasy średniej i oligarchii. Co gorsza, tak samo jak głównonurtowe media i publikatory nie wspominają o wykluczonych, tak samo coraz bardziej zainfekowana korwinizmem-liberalizmem polityczna reprezentacja „narodowców” też nie wspomina o milionach ludzi, których 3 RP się de facto wyrzekła. Mówię tu u ludziach, którzy pracowali w jedynych zakładach, jakie były pracodawcami w ich miejscowościach. O ludziach, którzy trafili w spiralę zadłużenia, strukturalnego bezrobocia, ludzi za starych i zbyt „nieprzydatnych” by jakikolwiek polityk chciał walczyć o ich praw. Mówię o lokatorach z czynszowych kamienic, o samotnych matkach, o ludności wsi i małych miejscowości. To nie jest drogie kuce i narodowczycy żadna patologia, ale Wasi rodacy.

 

Polska myśl narodowa nie posiada praktycznie żadnych postulatów, jak ludzi tych „przywrócić” na łono społeczeństwa i wyrwać z marginesu, na którym tkwią. Tu nie chodzi o liberalne brednie pokroju „dajmy wędkę a nie rybę”, czy postulaty likwidacji ZUS-u i podatków. Tu chodzi o strukturalne projekty zmian, które dotyczą praktycznie każdego ważniejszego elementu tego państwa, poczynając od sposobu myślenia i kategoriach poznawczych, jakich używa się w polityce.

 

Z prekariatem także jesteśmy daleko w tyle. Bieda i bycie członkiem tej grupy, którą wytworzył kapitalizm, to nie wina braku umiejętności, lenistwa, głupoty etc. To wynik systemowego traktowania ludzi w sposób pozbawiony godności i szacunku do drugiego człowieka. To efekt królowania systemu, gdzie człowiek jest takim samym towarem jak komputer czy telefon, a optymalizacja kosztów i pogoń za zyskiem są głównymi determinantami. Traci na tym prekariat, traci cały Naród – niestety na doktrynalne i aksjologiczne błędy neoliberalizmu najwięcej propozycji środków zaradczych mają lewicowcy, anarchiści, socjaliści..ale nie nacjonaliści. Smutne to i przykre, gdy ludzie odwołujący się pod względem wartości do wspólnoty narodowej, nie posiadają praktycznie żadnych postulatów, jak polepszyć życie tej jakże dużej i pomijanej w dyskursie grupy społecznej.

 


Wieś i rolnictwo

 

Nacjonalizm to dziś głównie domena terenów miejskich i nie dziwi nas, że w myśli narodowej praktycznie pomija się temat wsi i rolnictwa. Oczywiście, przy okazji protestów Agrounii pojawiło się parę postów na facebooku, a paru karierowiczów nawet zadeklarowało poparcie Agrounii, aby też zdobyć sobie popularność. W praktyce jednak nacjonalizm per se nie interesuje się tematyką wiejską i rolniczą – a to błąd, i to bardzo duży.

 

Właściwie nie ma sensu chyba mówić o tym, jak ważne jest rolnictwo. Kwestia produkcji żywności, zapewnienia państwu samowystarczalności to kwestie wręcz podstawowe. Tym bardziej więc wprawia nas w osłupienie to, w jaki sposób potraktowano wieś i rolnictwo po roku 1989. Generalnie linia polityki w tym zakresie nie różniła się specjalnie od ogółu poczynań ekipy rządzącej, odpowiedzialnej za neoliberalną rewolucję. Wieś i rolnictwo pozostawiono sobie, zlikwidowano całkowicie państwowe wsparcie i protekcję, uznano że warunki wolnej konkurencji będą najlepszym, co może spotkać polskiego rolnika. Stanął więc on do walki z rolnictwem Unii Europejskiej, szeroko dotowanym i wspieranym przez Unię. I walkę ta przegrał, a porażkę tą władza wzmocniła jeszcze likwidacją PGR-ów. W efekcie dramatycznie zmniejszyła się przez ostatnie 30 lat polska produkcja rolna, zwiększyła w tym aspekcie stopa zależności od obcych firm, a także doszło do przejęcia przez zachodni kapitał sporej części polskiego przemysły spożywczego.

 

Ponadto w temacie wsi warto zwrócić na funkcjonujące od 30 lat stereotypy, które są przede wszystkim efektem celowej i konsekwentnej polityki elit intelektualnych tego kraju. Wieś przedstawiana jest zawsze jako zacofana, uwsteczniona, ciemna, zabobonna, mało innowacyjna i wiecznie roszczeniowa. Rolnictwo to coś, do czego się wyłącznie dokłada i wielko miastowym „autorytetom” z uniwersytetów, Krytyki Politycznej, Codziennika Feministycznego czy Gazety Wyborczej nie jest owo rolnictwo potrzebne, stąd lewica i liberałowie powszechnie wsią gardzą, także za jej tradycjonalizm, oraz uważają że spokojnie można rolnictwo i pokrewne mu działy gospodarki spisać na straty. Wszakże wolny rynek wszystko sam ustali, tak by było najlepiej, a narodowe podejście do ekonomii i pracy to „archaizm”. Zupełnie jak byśmy słyszeli… niejednego narodowca zaczytanego w Korwinie, Misesie czy Gwiazdowskim, prawda?

 

W jednym z tekstów „Nowego Obywatela” stosunek sprostytuowanych elit intelektualnych 3 RP do wsi nazwano wręcz rasizmem. I chyba po raz pierwszy „Szturm” zgodzić musi się z zarzutami wobec kogoś o ten czyn. Ludność wiejską traktuje się w maksymalnie stygmatyzujący i wykluczający sposób, co ma realne przełożenie na reprezentację ich interesów w polityce, przestrzeni publicznej etc. Jednocześnie zaś rozpatrując całość zagadnienia z czysto nacjonalistycznego punktu widzenia, to ludność wiejska zdecydowanie pod wieloma względami góruje nad mieszkańcami dużych miast. Niestety, ani media ani nacjonaliści nimi się nie interesują, wszakże ciężko na takim działaniu zbić upragniony elektorat. A podstawowe kwestie: jakie gałęzie rolnictwa objąć szczególną promocją, jak chronić interes polskiego rolnika, jak wpływać na rozwój (także technologiczny) polskiej wsi i wspomagać także ekologię na tych terenach nie znajdują praktycznego rozwiązania wśród nacjonalistów.

 


Służba zdrowia

 

Służba zdrowia to autentyczny temat-rzeka. Rozpatrując go ciężko nawet ustalić od czego zacząć. Czas oczekiwania na zabiegi i przyjęcie do specjalisty lub do szpitala? Niedostępność wielu zabiegów i leków? Zapracowani lekarze, którzy potrafią z przepracowania umrzeć a z powodu niskich zarobków po studiach wyjechać na zachód? Bałagan administracyjny, brak konceptu na służbę zdrowia i poprawę jej stanu? Naprawdę dużo jest powodów i punktów, w których krytyka stanu służby zdrowia w 3 RP to obszerna sprawa. I nie tylko publicznej, badania wykazują, że opinie co do jakości leczenia, stosunku lekarzy i placówek do przychodni etc. są bardzo podobne tak w służbie zdrowia publicznej, jak i prywatnej.

 

Powody złego stanu naszej rodzimej służby zdrowia są złożone. Wpływa na to zarówno jej niedofinansowanie, biurokracja, zacofanie uczelni i procesu wdrażania lekarzy do zawodu, wszelkie patologie liberalizmu 3 RP. Zasadniczym dla nas pytaniem jest przede wszystkim jak temu zaradzić? Zakładamy przy tym, że chcemy wyjść poza populistyczne bzdury i postulaty prywatyzacji służby zdrowia, likwidacji składek zdrowotnych lub po prostu często słyszane stwierdzenia „będzie lepiej, jak się tym zajmiemy”. Niestety, tu także brakuje nam elementarnych postulatów, czy znajomości tej jakże skomplikowanej tematyki. A przecież poziom usług medycznych w prosty sposób przekłada się na poziom życia całego Narodu, średnią długość życia, także na ekonomię czy poziom zadowolenia. Tymczasem w optyce narodowej to kolejny temat, gdzie nas po prostu nie ma.

 


Niepełnosprawni

 

Jedną z grup społecznych szczególnie potrzebujących wsparcia oraz najmocniej odczuwających  wykluczenie, także publiczne są niepełnosprawni ich opiekunowie. Temat znowuż rozległy, jednak warto o nim wspomnieć. Osoby niepełnosprawne nie tylko traktowane są niczym kompletnie niepotrzebne, ale także nasze państwo łożące na lewo i prawo pieniądze na jankeskich okupantów, skąpi jakichkolwiek podwyżek głodowych zapomóg i wsparcia dla niepełnospranwych i tych, którzy się nimi zajmują. Ma to sens w kontekście neoliberalnego paradygmatu – tam gdzie najważniejsza jest harówka, wyzysk i zysk, niepełnosprawni jako osoby nie wpadające w te kategorie, po prostu są niepotrzebne politykom. Ewentualnie przypomina sobie o nich opozycja, raz z PiSu, raz z PO, gdy trzeba „pogrillować” rządzącą akurat partię. Tymczasem lewica czy anarchiści rozwinęli szeroką akcję wsparcia protestu tychże osób, jak również przedstawiają określone propozycje zmian prawnych. Gdzie tymczasem jest w tym wszystkim myśl narodowa? Na zmianę atakowała matki osób niepełnosprawnych z cytowaniem skandalicznych wypowiedzi niejakiego Bawera, gwiazdy naszej pipi-pawicy. Tenże pan, sam ciężko dotknięty niepełnosprawnością, w maju zeszłego roku udzielił kilku wypowiedzi publicznych w temacie zaostrzających się wówczas protestów rodzin osób niepełnosprawnych na terenie Sejmu. W ramach tychże wypowiedzi stwierdził m.in.:

 

„Protestujący w Sejmie doprowadzą do demoralizacji”

 

„ […] uważam też, że nie powinni przyznawać tych pieniędzy [tj. zwiększonych świadczeń pieniężnych]. Po pierwsze dlatego, że doprowadzi to do demoralizacji.”

 

„Po drugie spowoduje to, że niepełnosprawnym nie będzie się opłacało pracować.”

 

„ […] ten protest to przede wszystkim upolityczniona akcja grup lewicowych”

 

„Rozdawnictwo pieniędzy kojarzy mi się z socjalizmem i do niczego dobrego nie prowadzi.”

 

Poziom bezczelności i kapitalistycznej impertynencji wprost razi z tych cytatów. Oto Bawer, sam nie będący polskiego pochodzenia, rości sobie prawo do mówienia polskim niepełnosprawnym i ich opiekunom, że nie należy im się wsparcie finansowe, że są socjalistami, partyjniakami i – to już naprawdę gruba przesada – że jeśli dostaną wsparcie, to nie pójdą do pracy (sic!). Okazuje się, że bieda i ubóstwo to wspaniałe narzędzia neoliberalizmu, aby nawet niepełnosprawnych zmuszać do wykonywania poleceń kapitalistów i polityków. Do tego przyjmowanie pieniędzy zdemoralizuje niepełnosprawnych. Nie ohydna polityka tego państwa, ich instrumentalne traktowanie przez wszystkie siły polityczne, nie społeczne wykluczenie ich demoralizuje – demoralizuje ich to, że państwo mogłoby jakkolwiek zwiększyć świadczenia pieniężne dla nich. Doprawdy ciężej o bardziej jaskrawy, a jednocześnie  odrażający, przykład neoliberalnego zdehumanizowania. Ludzie, którzy dotknięci są ciężkimi chorobami, żyją niejednokrotnie na granicy skrajnego ubóstwa, nie mają systemowego i komplementarnego wsparcia – ale i tak mimo to traktowani są przed Bawera jako „roszczeniowcy” i „nieudacznicy”. I to w sytuacji, w której sam Bawer jeździ na wózku. Drodzy narodowcy, pora zerwać z takimi „autorytetami”, przy których nawet Urban i Pawłowicz to królowie taktu i wysublimowania, i zrozumieć prostą prawdę – nacjonalizm będzie społeczny lub nie będzie go wcale. A same cytaty Bawera pozwolę sobie skwitować odautorsko cytatem ze skądinąd świetnego filmu:

 

„Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić pańskie postępowanie.”

 

Na marginesie dodać warto, że w dobie coraz większej liczby osób dotkniętych chorobami psychiatrycznymi, problemami psychologicznymi temat ten w myśli narodowej w ogóle nie istnieje. Lewica, zwłaszcza ta niszowa, mówi o tych rzeczach, dotykających milionów Polaków i Polek coraz głośniej i śmielej. Porusza kwestie metod leczenia, wsparcia takich osób, walki z ich stygmatyzacją etc. Pora przestać chować głowy w piasek, ale w końcu też zająć stanowisko w tym temacie.

 


Kobiety – bohaterki przemilczane

 

Temat kobiet swego czasu poruszyłem w jednym tekście, za co do dzisiaj paru mizoginów mnie nie lubi. Pozdrawiam was serdecznie chłopaki, a w punkcie poniższym znów pozwolę sobie powrócić do zagadnienia. Otóż nie ulega wątpliwości, że poza tematem aborcji i żeńskich końcówek nazw zawodów tematyka kobieca zawiera dużo więcej problemów. Nierówności płacowe, zjawisko pokoleniowej biedy (choćby na przykładzie wspomnianej wyżej Łodzi), kwestia stosunku prawno-płacowego do pracy kobiety w gospodarstwie domowym i w ramach opieki nad dziećmi – to są konkretne i realne zagadnienia, które omawia obecnie głównie znowuż społeczna lewica (liberalna bowiem lewica zatrzymała się na etapie „czarnych protestów” ). Pora, żeby nacjonaliści potrafili przyznać pewne rzeczy – ten system ekonomicznie czy społecznie dyskryminuje kobiety, a liberalną nagonką stara się im wmówić, że wszystkiemu winna jest tradycja, Kościół, faszyści i zakaz aborcji. W kwestii rodziny mamy doskonale świadomość, że jest ona rozmontowywana, dopiero co Krytyka Polityczna twierdziła, że nie istnieje cos takiego jak tradycyjny model rodziny. Jednak czy posiadamy realne postulaty jak chronić rodzinę i przywrócić jej należne miejsce w Narodzie i społeczeństwie? Nie mówię tu o gardłowaniu przeciwko ofensywie lgbt, ale o konkretnych pomysłach ekonomicznych, prawnych, systemowych. O opiece w wieku przedszkolnym, o edukacji, o wsparciu rodzin i zapewnieniu im spokojnego i bezpiecznego bytu. Co proponują nacjonaliści? Czy posiadają jakiekolwiek kontry-postulaty dla rządowego programu 500+? Oczywiście nie, a jedynym co zazwyczaj potrafią powiedzieć, to że program ten jest socjalizmem, oraz trzeba zmniejszyć podatki. W ogóle przy okazji tego ostatniego postulatu liberałowie i coraz bardziej przez nich sterroryzowani narodowcy nie precyzują o kogo chodzi. Wszystkim zmniejszyć? Otóż przede wszystkim chodzi o najbogatszych. Krótko mówiąc, narodowcy którzy zwykle sami do elity finansowej i społecznej nie zaliczają się, gotowi są walczyć o jeszcze większe bogactwo Kulczyków, Solorzów i Urbanów. Wielce to symboliczne. Nie ma co wspominać o tym, że znowuż narodowcy wraz z liberałami coraz bardziej popadają w krytykę opodatkowania wielkiego kapitału, koncernów etc. Wyzysk polskiego pracownika i drenaż polskiego kapitału ich już niewiele obchodzi.

 

Wracając już do samych kobiet, to stwierdzić trzeba, że temat ten na dobre już wszedł do publicznej dyskusji. Zadaniem dla nas jest stworzenie przeciwwagi o narodowym charakterze dla postępującej liberalizacji tego zagadnienia. Tymczasem w kwestii nacjonalistycznego stosunku do wielu z powyższych aspektów ciężko w ogóle cokolwiek powiedzieć, bo po prostu te tematy nie funkcjonują w naszym dyskursie. Nie mamy realnych postulatów, krytyki czy jakiejkolwiek próby uchwycenia tej materii w ramach optyki nacjonalistycznej. A to bardzo poważny błąd.

 


System emerytalny

 

Żarty z ZUS-u są wśród Polaków jednymi z chyba najbardziej rozpowszechnionych. Jest to trochę na zasadzie oswajania niezwykle przykrego zjawiska, jakim są w Polsce wysokości emerytur. System nasz będący pozostałością po PRL-u oraz wynikiem reform koalicji AWS-UW niestety nie gwarantuje generalnie rzecz biorąc godziwego i spokojnego życia naszym emerytom.  Wynika to z szeregu czynników jak choćby niski przyrost demograficzny, masowa migracja czy odpływ polskiego kapitału z kraju. Nie ulega wątpliwości, że system ten wymaga w ogromnym stopniu reformy i zupełnie nowego podejścia oraz rozwiązań. Tutaj pojawiają się pewne przebłyski w postaci pojedynczych postulatów niektórych działaczy narodowych, jednak niestety główny problem jaki poruszam w tym tekście, także w kwestii systemu emerytalnego objawia się w swej pełni. Nie posiadamy recepcji systemu emerytalnego ani żadnego określonego i spójnego programu na reformy. No, może poza jednym pomysłem powtarzanym przez niektórych jak mantra po pewnym liberale – „zlikwidować ZUS”. Ciężko uwierzyć, ze taki bezrozumny populizm znajduje tak wielu chętnych by go powielać. Tu już nie chodzi o to, że ZUS realizuje świadczenia dla milionów Polaków, ale że postulat całkowitego urynkowienia systemu emerytalnego nosi znamiona zdrady stanu. Nie tylko dlatego, że jest nierealny, ale głównie dlatego, że w ręce kapitalistów, głównie zresztą zachodnich oddaje tak integralną sprawę jak emerytury czy renty. Przykład Chile, gdzie system taki zbankrutował na skutek wyprowadzania pieniędzy przez fundusze emerytalne do USA jest w moim mniemaniu ostateczny i rozstrzygający. W kraju tym emerytury nolens volens  musiało przejąć państwo.

 

Jaki więc system emerytalny? Oparty o jakie kryteria? Emerytura jednoczęściowa czy wieloczęściowa, gwarantowana emerytura obywatelska, a może jeszcze inne rozwiązanie? Najwyższa już pora, żeby w ramach planu całkowitego i strukturalnego przebudowania naszego państwa, środowisko nacjonalistyczne także wypracowało zręby postulatów dotyczących systemów emerytalnych.

 


Klimat, przemysł, ekologia

 

Kwestia klimatu, przemysłu, energetyki i skomplikowanych związków między nimi to kolejny bardzo szeroki temat. Coraz szersza jest też o tym dyskusja publiczna, której ton nadaje (znowu) wyłącznie lewica i liberałowie. A mówimy tu o globalnych zjawiskach, których znaczenia nie da się przecenić. W jednym z poprzednich numerów „Szturmu” znalazły się osobne teksty na ten temat, stąd tu raczej skupię się na rekapitulacji wniosków i podsumowania stanu myśli narodowej wobec tych zagadnień.

 

Tak więc ustalmy najpierw kilka podstawowych faktów:

 

  • Kryzys klimatyczny jest faktycznym zjawiskiem, które trwa od szeregu lat. Wywołane jest przez gwałtownie rosnące stężenie CO2 w atmosferze, co powoduje nagrzewanie się ziemi, powietrza i oceanów. W efekcie zwiększa się temperatura i pogarszają warunki do życia na całej planecie. Kryzys klimatyczny jest zjawiskiem potwierdzonym empirycznie i opisanym w setkach prac naukowych.
  • Kryzys klimatyczny ma pochodzenie antropogeniczne, tj. ponad 90% emisji C02 na Ziemi jest pochodzenia ludzkiego. Głównymi polami ludzkiej działalności, które powodują emisje CO2 są: energetyka oparta o paliwa kopalne, przemysł, hodowla zwierząt oraz transport.
  • Skutki kryzysu już teraz są odczuwalne. Potęgować się to będzie w przyszłości.
  • Wbrew kłamstwom i manipulacjom prawicy skutki kryzysu klimatycznego będą katastrofalne dla człowieka, bez względu na region geograficzny planety. Negatywne oddziaływanie zmian klimatycznych odbije się na naszym zdrowiu, ekonomii, rolnictwie, poziomie wód czy transporcie i logistyce.
  • Pomimo szerokiej dyskusji międzynarodowej nie podjęto do dziś żadnych realnych działań zmierzających do ograniczenia emisji CO2.
  • Kryzys klimatyczny wiązany jest z ideologią liberalizmu i kapitalizmu, który przez dążenie do zysku za wszelką cenę oraz przez ogromną nadprodukcję w wydatny sposób zwiększa ilość CO2 w atmosferze.

Literatura naukowa i popularnonaukowa w tej tematyce jest niezwykle szeroka, także dostępna w Internecie, więc wychodzę z założenia, że każdy zainteresowany dotrze do interesujących go analiz. Dla nas najważniejszym stwierdzeniem jest już wspomniany fakt absolutnego odpuszczenia udziału w dyskusji nad tym tematem przez środowisko narodowe. Wspominaliśmy już na łamach „Szturmu”, że wśród prawicy spora część osób w ogóle „nie wierz” w kryzys klimatyczny. To zresztą bardzo źle świadczy o naszej formacji intelektualnej. Z jednej strony mamy setki, a wręcz już tysiące, prac naukowych, wyników badań, pomiarów i ekspertyz tworzonych na całym świecie. Z drugiej strony mamy Korwina – magistra filozofii, który znany jest głównie z absolutnej nieskuteczności politycznej, słabych anegdot, żenujących żartów i niemoralnego prowadzenia się. Nigdy nie napisał żadnego artykułu naukowego na ten temat (podobnie jak na każdy inny temat, o którym wypowiada się), nie ma wykształcenia kierunkowego, nie prowadził badań w tym obszarze. Mimo to niejeden narodowiec przedkłada jego „prawdy” i wynurzenia nad autorytet setek naukowców. To już nie jest żenujące, ale zwyczajnie smutne.

 

Zasadniczy problem polega na tym, że dyskusja nad problemem kryzysu klimatycznego absorbuje uwagę coraz większej ilości środowisk i opcji ideologicznych. Poza nacjonalistami. Krótko mówiąc myśl narodowa czasów obecnych nie poczytuje za właściwe ustosunkować się jakkolwiek do być może największego wyzwania i zagrożenia naszych czasów. Jeśli już to robi zaś to często neguje jego istnienie. Czym w tym wypadku można oczekiwać, że przeciętni obywatele będą nacjonalizm traktować poważnie? A sami nacjonaliści? To być może retoryczne pytania, w dodatku już zadane przeze mnie czy kolegę Ratajskiego w poprzednich numerach, jednak w dalszym ciągu nie widać, by powstała z tego realna refleksja wśród polskich nacjonalistów.

 


Nacjonalizm społeczny

 

Przyznam na koniec tych rozważań, że nie planowałem aż tak długiego tekstu. Jednak jak widać wybrakowanie doktryny nacjonalistycznej jest obecnie tak duże, że wymaga ten problem określonej ilości elektronicznego atramentu.

 

Nacjonalizm to ex definitione ideologia modernistyczna, to jest taka która dostosowuje się do wyzwań przyszłości i patrzy przede wszystkim do przodu, a nie w historię. Niestety, o ile są pewne elementy które napawają optymizmem w obecnej sytuacji (mówię tu o polskim nacjonalizmie), to niestety powyższa treść jednoznacznie określa błędy jakie popełniano i jakie popełnia się w dalszym ciągu.

 

Brak realnej recepcji i wykładni historii najnowszej po 1989 roku; brak programu i stanowiska w szeregu ogromnie ważnych tematyk; zaczadzenie liberalizmem i politykierstwem, widoczne zwłaszcza wśród tej części środowiska narodowego, jaka „bawi się” w politykę; archaiczność i nieprzydatność idei narodowej w obecnym jej stanie dla Polaków i Polek. To z grubsza najważniejsze zarzuty dla naszej formacji.

 

A przecież przed wojną nacjonalizm, zwłaszcza po roku 1934, był na wskroś społeczny i nie tylko nie unikał potężnych problemów ówczesnej Polski, ale i formułował rewolucyjne i odważne sposoby na rozwiązanie ich. Taki sam musi być obecny nacjonalizm w kontekście doktryny, programu i samej ideologii. Nie patrzmy na słupki sondażowe, kolejne i coraz bardziej egzotyczne sojusze polityczne, salony i telewizje internetowe pipi-prawicowców. Spójrzmy na zwykłych ludzi. Na tych, którzy nie mają swoich wielkich koncernów, browarów, firm, ale tych którzy codzienną pracą starają się utrzymać siebie i swoje rodziny. Spójrzmy na wykluczonych i tych, którymi powszechnie z winy liberalnych elit się gardzi i pomiata. Spójrzmy na zło, wyzysk, biedę, rosnące nierówności społeczne – a także na źródła tych zjawisk. Nie dajmy się zaczadzić liberalnej chorobie w jakiejkolwiek postaci. Wysłuchajmy opiekunów niepełnosprawnych a nie kalek moralnych, które ich wyzywają od socjalistów i partyjniaków. Posłuchajmy co mają do powiedzenia kobiety, a nie mizogini pokroju Korwina. Niech pracowników reprezentują syndykaty pracownicze i to ich słuchajmy, a nie „analityków” liberalnych think-tanków lub przedstawicieli Związku Pracodawców, „Lewiatanów” i innych antynarodowych klik. Niech o katastrofie ekonomiczno-społecznej po roku 1989 mówią ci którzy ponieśli największe straty, niech opowiedzą o tym twarde wskaźniki bezrobocia i strukturalnej biedy, a nie brednie Balcerowicza czy Gwiazdowskiego.

 

Niech nacjonalizm przestanie się wstydzić, czy tez brzydzić, pochylić nad zwykłym człowiekiem. Nie nad politykiem, tym czy innym celebrytą, który akurat chce się wybić na reklamie robionej mu przez nacjonalistów. Pochylmy się nad zwykłym Polakiem i Polką – albowiem to oni są naszymi rodakami, i oni najmocniej poczuwają się do walki o dobrobyt tego kraju i swej rodziny. Popatrzmy na pracowników na śmieciówkach, na bezrobotnych, na prekariat i tych, którzy nie odziedziczyli firmy i majątku, ale którzy gotowi są ciężko pracować za godziwa płacę – jeśli tylko otrzymają taką szansę. Popatrzmy na tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy, bo nie są w stanie samodzielnie funkcjonować (niepełnosprawni, samotne matki). Te osoby nie oczekują od nas głoszenia herezji o niskich podatkach, powoływania się na społeczne i gospodarcze zbrodnie Thatcher czy Reagana. Ci ludzi po prostu potrzebują zwykłego wsparcia materialnego, jakiego  żaden nacjonalista nie powinien im odmawiać – jeśli tylko faktycznie jest nacjonalistą.

 

Pozwolę sobie powtórzyć na sam koniec stwierdzenie, które już padło w tym tekście, ale jest ono clou naszych rozważań:

 

Nacjonalizm będzie społeczny, albo nie będzie go wcale.

 

 

 

Grzegorz Ćwik

 

 

 

Następny tekst z cyklu moich przemyśleń (głównie) etycznych dalej będzie traktował o pewnych przestrzeniach wartości, cnót i postaw, które składają się na pięknie brzmiącą ideę arystokracji ducha. Pomimo górnolotnie brzmiącego tytułu, nie zamierzam jednak sprowadzać go do pustych lub niedookreślonych frazesów, czy ogólników. Chciałbym umocować go w całkiem konkretnej krytyce dwóch postaw, które obierają współcześni nacjonaliści względem wartości nadrzędnych. Te dwie postawy określam jako:

  1. Cyniczna ignorancja
  2. Problemy formacyjne i brak „usensowniania”

Zacznijmy od punktu pierwszego. Śmiem twierdzić, że jest to postawa najrzadsza w skali ogólnej spośród wymienionych, lecz jestem głęboko przekonany, że wywiera ona swoje piętno głównie na działaczach starszych stażem i to względnie mocno, co przyczynia się w sposób znaczny do faktu, iż ten sposób odnoszenia się do wartości, czy szeroko rozumianej sprawy, jest niestety najbardziej wpływowy. Czym ta cyniczna ignorancja się objawia? Bardzo niepozornie, bo w tym wypadku mamy do czynienia w głównej mierze z zabawą, trollingiem, szyderstwem, kpiną, żartami, czy innymi formami „kręcenia beki”. Teoretycznie są to zazwyczaj niegroźne elementy rzeczywistości każdego środowiska politycznego, czy w ogóle grup, które koncentrują się wokół czegoś wspólnego. Niemniej – wszystko rozbija się o skalę. Powiedzieć, że nie znamy w tym umiaru, to o wiele za mało. Nie chodzi tutaj przecież nawet stricte o brak powagi. Mowa o odbieraniu sensu temu, co powinno samo przez się wywoływać w nas ciarki, ale przede wszystkim – powinno nas mobilizować, inspirować i nastawiać bojowo do dalszej walki. Natomiast teraz niemal każdą z rozmów o wartościach nadrzędnych takich jak honor, lojalność, braterstwo, czy poświęcenie sprowadza się do śmiesznych historyjek lub krótkiemu przytaknięciu sobie nawzajem. Ewentualnie do banałów. Nie może tak dalej być. Patos ma rację bytu, tylko musi być używany z głową i w odpowiednich chwilach. Nie rozbija się oczywiście tylko o niego, bo wymienione przeze mnie wartości powinny być codziennością każdego narodowego radykała. Dziwi i mierzi mnie tutaj fakt, że w chwili obecnej deklaracje powiązane z przestrzenią wspomnianych cnót pozostawiamy do przestrzeni publicznej – np. na manifestacje. A tymczasem za coś normalnego powinno być uznawane chociażby przywitanie charakterystyczne dla danej grupy, określona inicjacja związana z dołączeniem do niej, czy inne budujące grupową tożsamość zabiegi. Na tę chwilę jednak najczęściej wprowadzanie ich równa się dla wielu z czymś niezmiernie zabawnym, czy w ogóle z groteską. Chcąc jednak zorganizowania narodu, rozbudzenia jego ducha, czy przeobrażenia jego kształtu w jakikolwiek sposób, nie można nie zacząć od siebie samego i własnego otoczenia. Tym naturalnym otoczeniem dla nacjonalistów powinny być ich grupy, więc apeluję wprost – szukajmy tego, co nas łączy i nie bójmy się wprowadzać zabiegów, które umacniają to w nas. Bez względu na to, czy innym wydaje się to być śmieszne.

Drugą plagą związaną z kryzysem stosunku do wartości nadrzędnych są braki formacyjne wielu działaczy. I tyczy się to zarówno grup sformalizowanych, jak i nieformalnych. Zarówno tych, które prowadzą działania formacyjne (w mniejszym stopniu), jak i tych które skupiają się wyłącznie na aktywizmie zewnętrznym. Nie mam tutaj rzecz jasna gotowych recept, ale wydaje się, że ten problem wynika w głównej mierze z punktu pierwszego – z ignorancji osób starszych stażem. Otóż gdyby wszyscy ludzie, którzy niejedno widzieli, przeżyli w tym środowisku, podchodzili nadal do sprawy z powagą, zaangażowaniem i zapałem należnymi sprawie narodowej, to formacja ich następców przebiegałaby z całą pewnością przynajmniej bardziej satysfakcjonująco. Dodatkowo smuci fakt rażących zaniedbań w sferze odpowiedzialności. Mamy do czynienia z prawdziwą plagą, ponieważ owe braki u niektórych liderów doprowadziły do tego, że nie przejmują się szczególnie tym, co mówią i czynią, sprowadzają nacjonalizm na margines marginesu, rozmywają też jego pierwotne, antysystemowe zorientowanie. Ot choćby wodzu stowarzyszenia Marsz Niepodległości – Robert Bąkiewicz.

Zamiast podsumowania – zastanówmy się:

  1. Czy aby na pewno dobrą drogą jest wszechszyderstwo i wszechobecne robienie sobie jaj ze wszystkiego i wszystkich?
  2. Czy jeśli nawet zdajemy sobie sprawę z tego, że nie, to czy nie powinniśmy określić pewnych jasnych i wyraźnych granic akceptacji dla pewnych zachowań?

Odpowiedzmy sobie na to sami w obrębie własnych grup, ale dla mnie powinność tutaj jest oczywista.

 

Michał Walkowski

środa, 31 lipiec 2019 20:47

Oleś Wawrzkowicz - Je suis Romain

Je suis Romain, je suis humain: deux propositions identiques.
Charles Maurras.

              

Charles Maurras- Europejczyk, Rzymianin, nacjonalista.

 

Charles Maurras urodził się 20 kwietnia 1868 roku we francuskim Martigues, w tradycyjnej i konserwatywnej rodzinie katolickiej. To właśnie wyniesione z domu wartości stały się fundamentem jego przyszłych poglądów oraz burzliwego i pełnego nieoczekiwanych zwrotów wydarzeń związku z Kościołem Katolickim.

Maurras był ojcem nacjonalizmu integralnego, czyli połączenia zasad autorytarnej władzy dyktatorskiej z monarchizmem. Fundamentem tej ideologii był antydemokratyzm. Według francuskiego myśliciela demokracja sprzyjała przejęciu władzy w państwie przez skorumpowane kliki partyjne, które w większości reprezentować miały obce interesy, zagrażające narodowi francuskiemu oraz będące w jawnej sprzeczności z zasadami nacjonalizmu. Swój negatywny stosunek do demokracji, a w szczególności jej mechanizmu wyborczego, Maurras wyraził w słowach: Oto najgorszy z fałszywych bogów: wola ludu, pod wszelką postacią. Instytucje republikańskie, podobnie jak i demokracja narodziły się, według niego, skorumpowane, a więc podatne na patologie ustrojowe. Receptą na ten stan rzeczy miała być idea decentralizacji, która powinna stać się podstawą odnowy życia społecznego Francji: Jednostka nie rozwija się sama. Niezbędne jej są niezliczone korzystne okoliczności: rodzina, miejsce z którego się wywodzi i moralna atmosfera - to, czego we Francji „podzielonej” i „umysłowo wyjałowionej” brakuje. […] Wspólnota i zróżnicowanie naszej ziemi, wspólnota i zróżnicowanie naszej krwi to właśnie to, co leży u podłoża ducha federacyjnego i uczucia narodowego. Te dwie cechy wyrażają się jednak w trzeciej, a jest nią tradycjonalizm. Tradycja zawiera w sobie siły ziemi i krwi. Zachowuje się ją nawet wtedy, kiedy opuszcza się rodzinny kraj: jest niczym źródło nieustającego napięcia, nakazujące powrót.  Według Maurrasa to właśnie małe wspólnoty miały być ostoją najważniejszych narodowych wartości. System ten został w pełni wyrażony w dziele pt. „Action française et la Religion catholique”: Wszystkie faworyzowane przez nas idee – ład, tradycja, dyscyplina, hierarchia, autorytet, ciągłość, jedność, praca, rodzina, korporacja, decentralizacja, autonomia, organizacja pracy, są konserwowane i doskonalone przez katolicyzm. Tak jak katolicyzm wieków średnich znalazł wykończenie w filozofii Arystotelesa, tak samo nasz naturalizm społeczny odnajduje w katolicyzmie swoje najtrwalsze i najdroższe mu zasady. Ówczesny ustrój państwa francuskiego, uważał on za niewolniczy, w który jest: niewolnikiem izb parlamentarnych, niewolnikiem partii politycznych, koterii wyborczych, niekontrolowanych wydarzeń, zmian nastrojów społecznych i preferencji wyborczych.

Novum stworzonym przez Francuza była sama istota nacjonalizmu integralnego, która dopuszczała koegzystencję monarchizmu, wyrażanego przez rojalizm, z nacjonalizmem. Według niego ustrój ten zaspokajał wszystkie aspiracje i potrzeby narodowe, których finalnym efektem miał być świadomy i silny naród francuski. Stojący na czele narodu król, miał mieć charakter autorytarnego dyktatora, co łączyło w jedno coraz bardziej modne ruchy autorytarne z tradycyjnym francuskim rojalizmem (jeżeli zdecydowaliście się być patriotami, z pewnością zostaniecie rojalistami).

Istotnym uzupełnieniem idei narodowej miało być oparcie narodu francuskiego w wierze katolickiej: Przypominając masom pojęcie stanów, ojczyzny i autorytetu, Kościół ratuje jednostkę przed ustawieniem samej siebie na ołtarzu. (…) Indywidualizm został wykluczony w imię miłości do osoby, a ci, których Kościół nazywa maluczkimi, otrzymali od niego uprzywilejowane traktowanie, pod warunkiem że nie wywoła u nich pychy, a zasada podporządkowania nie wywoła buntu. Jednakże Maurras (samemu określając się jako agnostyk) traktował Kościół Katolicki raczej instrumentalnie, co stało się jedną z przyczyn nałożenia na niego kary ekskomuniki przez papieża Piusa XI oraz wpisania pism jego i Akcji Francuskiej do Indeksu ksiąg zakazanych. W liście do ojca Penona napisał, że nie mogłem Bogu przebaczyć mojej głuchoty, upadłem i pozbawiłem Go roli protektora i dobroczyńcy. Mszczę się, odmawiając Mu istnienia. Mimo urazu względem Boga, jak i niektórych hierarchów kościelnych uważał, iż Kościół u nas, we Francji, uosabia, jak zresztą wszędzie, autorytet, hierarchię, porządek i pokój. Republika przeciwnie, tradycyjnie prezentuje się nam jako protest i krytyka czynione w imię idei narodowych przeciwko naturalnym wartościom narodu. Kościół Katolicki był dla niego Kościołem Porządku, hierarchii i dyscypliny, która powinna być przeszczepiona na grunt świeci, tworząc świadomy i silny naród. Ponadto tym co miało spajać naród i państwo miał być król, który jako stojący najwyżej w hierarchii państwa sprawowałby władzę dzięki sile własnego autorytetu (Wielkich kryzysów nie rozwiązuje się bez dyktatury. Dyktator jest więc konieczny, lecz czy wystarczający? Historia wielkich dyktatur pokazuje jakie są ich blaski i cienie, usługi, jakie oddają, równię pochyłą, po której się staczają. […] Dyktatury jednoosobowe i dożywotnie mają w sobie więcej umiarkowania, bo wiążą się z bezpośrednią i stałą odpowiedzialnością). Maurras kontynuując tradycyjny model monarchii przychylał się do dyktatury długotrwałej, a więc być może wykreowania bądź powrotu linii dynastii królewskiej. Francuz postulował stworzenie wodzowskiego patrycjatu/dynastii, która odrodziłaby ducha narodu.

W piśmiennictwie francuskiego myśliciela, szczególne, wręcz uprzywilejowane miejsce zajmowała jego „rzymskość”, która przejawiała się zarówno w poczuciu smaku, odbiorze kultury i cywilizacji, a wreszcie przyjęciu duchowej spuścizny antycznego Rzymu, który według Maurrasa podłożył solidne podwaliny pod cywilizację europejską. Jestem Rzymianinem, gdyż od konsula Mariusza i boskiego Juliusza aż po Teodozjusza zarysował się pierwotny ideał Francji. Jestem Rzymianinem, gdyż to Rzym, Rzym księży i papieży, dał wieczność uczuciom, metodom, kultowi, dziełu politycznemu całych pokoleń urzędników i sędziów. Jestem Rzymianinem, gdyż gdyby moi ojcowie nie byli takimi Rzymianami, jakim ja jestem, to pierwsza inwazja barbarzyńców między V a X wiekiem uczyniłaby moją ziemię ziemią niemiecką lub norweską. Jestem Rzymianinem, gdyż bez opieki romańskiej druga faza inwazji barbarzyńców, która miała miejsce w XVI wieku, inwazja protestancka, uczyniłaby moją ziemię ziemią szwajcarską. Jestem Rzymianinem w bogactwie bytu historycznego, intelektualnego i moralnego. Jestem nim, gdyż gdybym nie był, nie byłoby we mnie nic francuskiego. (…) Dzięki temu skarbcowi, który otrzymał z Aten i przekazał mojemu Paryżowi, Rzym stał się cywilizacją i człowieczeństwem.

Nie byłem nigdy człowiekiem wierzącym; byłem głuchy, lecz dzięki inteligencji doceniłem muzykę języka prowansalskiego; byłem naznaczony nihilizmem filozofów, takich jak Schopenhauer, lecz dzięki sile swojego pragnienia przekonałem się do zalet tradycyjnej polityki; jestem agnostykiem, zafascynowanym polityczną siłą i trwaniem Rzymu, lecz powracam do pewnych form katolicyzmu. Ultimum Romanorum, tradycjonalista, monarchista, nacjonalista, Europejczyk, a na łożu śmierci nawrócony katolik, Maurras tuż przed śmiercią przyjął sakramenty święte, wypowiadając znamienne słowa: Pierwszy raz słyszę, że ktoś nadchodzi.

Oleś Wawrzkowicz

Ostatnie lata zdecydowanie wykazały całkowitą błędność teorii Francisa Fukuyamy amerykańskiego ekonomisty i filozofa politycznego o tzw. Końcu historii i niezachwianym panowaniu demokracji liberalnej. Rzeczywistość jednak dość mocno zweryfikowała i obaliła jego tezę. Na naszych oczach demokracja liberalna umiera i jest zastępowana przez silne struktury władzy oparte o rozpoznawalnych przywódców. Światowe rządy które jeszcze nie tak dawno w duchu ojkofobicznego zacietrzewienia i mitycznej globalizacji, wzywały do unifikacji świata i znoszenia barier teraz obrzucają się cłami i budują mury na granicach.

Jest to efektem tzw. Nowego nacjonalizmu, jeśli jednak chcemy przejść do jakichkolwiek rozważań  na jego tematmusimy gozdefiniować i zdać sobie sprawę jak szerokim jest on zjawiskiem. Za początek fali Nowego Nacjonalizmu uważa się okolice 2010 roku od tamtej pory sukcesywnie zdobywa on nowe przyczółki na całej kuli ziemskiej. Pojęciem tym określa się prawicowych liberałów jak Trump czy Bolsonaro, ale także władze „komunistycznych” Chin i socjalistycznego Prezydent Filipin Duterte, Władimira Putina, kierujących się różnie pojmowanym politycznym islamem przywódców Egiptu, Turcji, ZEA, Arabii Saudyjskej i Iranu. wszystkie Europejskie partie populistyczne, od liberalnych i umiarkowanych np. Norweskiej Partii Postępu   po te dość wyraziste i narodowo konserwatywne jak Włoska Liga, Ruch Identytarystyczny, rządy i przywódców Indii, Pakistanu, Japonii, Kolumbii, Meksyku, Polski, Węgier, Austrii, Włoch i Izraela. Rozstrzał ideologiczny jeśli chodzi o zakwalifikowane podmioty jak widać jest ogromny, więc od razu nasuwa pytanie, co łączy je wszystkie? Otóż moim zdaniem należy wymienić 3 kwestie- gospodarczy protekcjonizm (u niektórych realny u innych tylko deklaratywny), antyglobalizm, i operowanie retoryką patriotyczną/narodową. Jeśli chodzi więc o te 3 fundamentalne zasady to są one w pełni zgodne ze światopoglądem radykalnych nacjonalistów. Z tego właśnie powodu uważam że powinniśmy bliżej przyjrzeć się temu zjawisku i określić zarówno pozytywne jak i negatywne z naszego punktu widzenia skutki, które mogą mieć miejsce w wyniku ery jego dominacji. Spójrzmy więc na efekty tego prądu na kontynencie Europejskim . Podzielimy je na plusy i minusy aby ułatwić orientację w tekście

 

Szansa?

 

Po zakończeniu II wojny światowej, na gruzach starej Europy, kulturowi marksiści pod rękę z wielkim kapitałem, zapragnęli stworzyć nowego człowieka, trybik w maszynie kapitału jednocześnie odrzucający tradycyjne wartości na rzecz tych promowanych przez Nową Lewicę. Wiara, tożsamość narodowa i etniczna, w końcu nawet płeć, poddane zostały negacji i zastąpione przez złudne wolność, równość i tolerancję. Wśród Europejczyków wykształciła się więc kasta dobrze zarabiających i wyedukowanych mieszkańców dużych miast, napędzanych konsumpcją i rządzami. Liberałowie i Socjaldemokracji przez lata wiedli prym na Europejskiej scenie politycznej, po czym nastąpił moment przełomu, społeczeństwa wydawało by się przyzwyczajone już do nowego ładu narzuconego przez kulturowych marksistów, zaczęły zwracać się ku prawej stronie sceny politycznej początkowo tej umiarkowanej, a następnie tej bardziej wyrazistej i konserwatywnej, do parlamentów zaczęły wchodzić partie narodowo konserwatywne i nacjonalistyczne, Europejczycy przypomnieli sobie o swojej tożsamości, wydarzenia patriotyczne zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu, na tą chwilę w większości Europejskich stolic odbywają się cyklicznie Marsze z okazji świąt narodowych, wystarczy wspomnieć nasz własny Marsz Niepodległości, jego odpowiednik na Estonii, Marsz Łukowa w Bułgarii czy Łotewski Marsz z okazji dnia Legionisty. Młode pokolenia Europejczyków zaczynają interesować się historią, wchodzi ona coraz częściej do popkultury i świadomości społecznej (w Polsce np. Żołnierze Wyklęci, Powstanie Warszawskie) nawet w krajach tak dotkniętych polityczną poprawnością jak Niemcy czy Szwecja następuje radykalny zwrot młodych pokoleń  w stronę patriotyzmu. Jest to niewątpliwy sukces jeśli chodzi o rozgrywające się na terenie Europy starcie między duchem tradycji a liberalnym relatywizmem. Z oczywistych względów powinniśmy zabiegać o utrzymanie a wręcz pogłębienie tego odrodzenia tożsamości ponieważ społeczeństwo nastawione patriotycznie o wiele łatwiej zwrócić w stronę nacjonalizmu. Kolejną pozytywem który przyniósł ze sobą nowy nacjonalizm, jest odrzucenie politycznej poprawności. Pojęcie to zostało wymyślone i stosowane przez kulturowych marksistów by zamykać usta ludziom propagującym poglądy nie akceptowane przez mainstream. Coraz częściej jednak politycy tzw. Antysystemowej prawicy wyłamują się z tego trendu krytykując chociażby będącą jawnym zagrożeniem dla naszego kontynentu kolorową imigrację. Wprowadzenie tego problemu do debaty publicznej może być największym sukcesem dla sił nacjonalistycznych od końca wojny. Już w czasie ostatniego kryzysu imigracyjnego jasno dało się zauważyć radykalny wzrost poparcia dla sił antyimigranckich. Wszelkie prognozy wskazują że przez ogromny przyrost naturalny mieszkańców trzeciego świata, podobne fale uchodźców będą się powtarzaćw dodatku z większą siłą. Doprowadzi to do sukcesu i zdobycia władzy przezruchy narodowo konserwatywne które jednak moim zdaniem nie dadzą sobie rady z powstrzymaniem imigracji, społeczeństwo więc zwróci się w stronę sił jeszcze bardziej radykalnych i tu właśnie znajduje się miejsce na ewentualny sukces sił nacjonalistycznych. Należy poruszyć też tutaj kwestię Ruchu Identytarystycznego, jest to organizacja międzynarodowa z oddziałam w większości krajów Europy Zachodniej jeśli chodzi o kwestie ideologiczne to w dużym skrócie jest to organizacja etnopluralistyczna, regionalistyczna i paneuropejska. Propaguje ona koncepcje tzw. Wielkiej Wymiany czyli mającej miejsce próby zastąpienia przez Europejskie elity rodowitych mieszkańców kontynentu obcymi nam etnicznie imigrantami. Również ona jest efektem fali neo-nacjonalizmu, jednak w przeciwieństwie do tzw. Prawicowych populistów jest ona oparta na solidnym środowisku intelektualnym wypracowała spójną i ciekawą ideologię a także zdobyła dość duże nie oficjalne wpływy min. we francuskim Froncie Narodowym, flamandzkim Vlaams Belang, czy młodzieżówce niemieckiej partii AFD. Trzonem jej działalności jest metapolityka jednak jak widać dba ona także o zainstalowanie swoich ludzi w ewentualnych przyszłych strukturach władzy. Także w Europie Wschodniej widzimy podobne młodzieżowe ruchy polityczne np. Niebieskie Przebudzenie- młodzieżówkę współrządzącej partii EKRE. Dlaczego wspominam o tych organizacjach? Dlatego że są one wyjątkowe na tle pozostałej części przedstawicieli neo-nacjonalizmu ponieważ nie popełniają one jego błędów, o których kilka słów poniżej.

 

Zagrożenie?

 

Tekst ten nie jest jednak peanem na rzecz zjawiska Nowego Nacjonalizmu. Lista zagrożeń które niesie on ze sobą jest dłuższa niż lista korzyści, jednak postaram się specjalnie nie rozpisywać na ich temat lecz wypunktować i krótko opisać. Pierwszym grzechem tego ruchu jest lekceważenie etniczności, propaguje on szkodliwy dla naszej rasy nacjonalizm obywatelski, tak naprawdę nie dostrzega on problemu w imigracji jako takiej a koncentruje się jedynie na krytyce jej Muzułmańskiej części. Kolejną kwestią z którą w żadnym razie nie możemy zgodzić się z neo-nacjonalistami jest ich relatywizm moralny. Duża większość z nich (głównie w Europie Zachodniej) popiera min. prawa homoseksualistów do legalizacji związków, oraz legalną aborcję, czyli kwestie dla nas w oczywisty sposób odrzucane z góry. Również w dużej większości środowiska te popadły w rozpropagowany przez Donalda Trumpa i jego stronników negacjonizm klimatyczny, sugerując że globalne ocieplenie jest mitem wymyślonym przez światową lewicę. Na marginesie należy jednak zaważyć że poza kwestią globalnego ocieplenia organizacje te zazwyczaj popierają pogłębienie ochrony środowiska. Ostatnia z dzielących nas kwestii zasługujących na największą uwagę to skrajny syjonizm neo-nacjonalistów. Jednogłośnie uważają oni Izrael za bastion zachodniej cywilizacji na Bliskim Wchodzie, co jest wierutną bzdurą (obalaną zresztą już kilku krotnie na łamach miesięcznika Szturm) a rząd premiera Netanjahu za sojusznika w walce z globalnym liberalizmem.

Jak widać poglądy głoszone przez ten ruch znacznie różnią się od klasycznego nacjonalizmu. I zazwyczaj mają na celu zebranie poparcia ze strony wyborców liberalnych. Materiałem na kolejny tekst jest kwestia tego jak błędna jest to droga.

W ramach podsumowania odnosząc się więc do tytułu, czy zjawisko nowego nacjonalizmu bardziej nam szkodzi czy pomaga? Polecam odpowiedzieć sobie na to pytanie samemu. Nie wątpliwie jednak jeśli uznamy nawet że jest to zjawisko bardziej szkodliwe (tak właśnie uważam choćby ja),to wzorem chociaż by ruchu Identytarystów powinniśmy wyssać z niego jak najwięcej korzyści dla naszego ruchu.  Jednak kwestia tego czy podejmiemy karty które rozdała nam rzeczywistość zależy już od nas samych.

 

Filip Waligórski

„Jak Bóg zesłał na ziemski padół Chrystusa, tak też i mnie przysłał”

 

Wstęp

 

Trzy zasady ludowe to filozofia polityczna wykreowana przez Sun Yat-sena, chińskiego rewolucjonistę i założyciela Partii Narodowej czyli Kuomintangu. Partia ta założona została w 1912 roku, tuż po rewolucji sinhajskiej (Xinhai), podczas której obalona została monarchia i dynastia Qing. Partia ta istnieje do dziś i jest główną partią w nieuznawanej przez większość państw Republice Chińskiej (Tajwan). Straciła jednak swój pierwotny, nacjonalistyczny i socjalistyczny charakter przechodząc na pozycje prawicowe, reprezentując dziś neoliberalizm i centroprawicowy konserwatyzm. Korzenie jej jednak mocną związane są z myślą nacjonalistyczną reprezentującą tzw. chiński socjalizm oraz trzema zasadami ludu. Zasady te krótko omówię na podstawie wykładów wygłoszonych przez Sun Yat-sena. W tym artykule skupię się na przedstawieniu pierwszej z nich – zasady narodowej.

 

Zasada narodowa – Minzuzhuyi

 

Minzuto to termin stworzony pierwotnie w Japonii aby określić koncepcję narodu zapożyczoną z XIX w. z Zachodu, jako wspólnotę etniczno-kulturową spajaną więzami krwi. Zasada narodowa według Sun Yat-sena to tożsamość narodu państwowego (guozuzhuyi). Termin ten oznacza „wszyscy obywatele państwa”, można więc wysnuć wniosek, że w miejsce najpowszechniej i najgłębiej przyjętej ideologii rodziny (jiazuzhuyi) i ideologii klanowości (zongzuzhuyi) Sun Yat-Sen chce wprowadzić szerzej pojmowaną tożsamość państwową, tak by siła solidarności wśród Chińczyków rozciągnęła się na naród w granicach państwa.

Podkreśla, że jego zasada nacjonalizmu etnicznego jest tożsama z zasadą nacjonalizmu państwowego, jednak jest poprawna tylko w przypadku Chin. Zaznacza, że za granicą używa się terminów naród i państwo, czyniąc miedzy nimi rozróżnienie. Wyjaśnia co w jego rozumieniu określa termin „narodu państwa”. Według niego Wielka Brytania mimo, że główne miejsce w państwie zajmują biali, lecz obejmuje ono także brunatnych, czarnych i innych, którzy razem tworzą Imperium Brytyjskie i w przypadku całego Imperium nie można powiedzieć, że jego naród jest narodem państwowym. Kolejnym przykładem jest Hongkong, to terytorium angielskie, a jego naród obejmuje kilkaset tysięcy Chińczyków narodowości Han. Mówienie o angielskim narodzie Hongkongu byłoby niepoprawne. Trzonem narodu angielskiego są Anglosasi, lecz Anglosasi są nie tylko w Anglii, jest ich wielu również w Ameryce i z tego powodu według założyciela Kuomintangunie można mówić, że naród etniczny jest równoznaczny z narodem państwowym i należy to wyraźnie rozgraniczyć.

Te dwa terminy w jego mniemaniu można rozgraniczyć poprzez siły które utworzyły dany naród czy państwo. Naród formuje się w sposób naturalny, państwo zaś siłą zbrojną. Politykę Drogi Królewskiej (wangdao) determinują siły natury, a wspólnota uformowana w tej sposób to naród etniczny. Drugą drogą jest Droga Hegemona (badao), ona opiera się na użyciu siły zbrojnej i przemocą, a wspólnotą, która w ten sposób się tworzy jest państwo.

Według autora trzech zasad ludowych, ludzkość dzieli się najpierw na rasy, a dopiero w następnej kolejności na narody. Sun Yat-Sen wymienia najważniejsze według niego czynniki narodowotwórcze. Pierwszym najważniejszym czynnikiem były więzy krwi. Chińczycy należą do rasy żółtej, co wynika z ich pokrewieństwa z sąsiednimi ludami. Więzy krwi między przodkami odwiecznie dziedziczone kształtują ludność danego narodu. Drugim czynnikiem jest sposób bytowania, poszczególne rodzaje bytowania nie są jednakowe, zatem i narody, które się formowały na tej podstawie nie mogą zatem być jednakowe. Trzecią wielką siłą jest język. Jeśli naród przybyły z zewnątrz przyswoi sobie nasz język, to my wpłyniemy na jego dalsze kształtowanie i z biegiem czasu go zasymilujemy. Jeśli narody łączą więzy krwi i wspólny język, upodabnianie się będzie łatwiejsze. Kolejnym czynnikiem jest religia. Ludność na ogół czci podobnych bogów i wierzy w podobnych protoplastów, co także może połączyć naród. Ostatnią siłą są obyczaje i nawyki. Jeśli wśród ludzi są tacy o podobnych nawykach i obyczajach to z biegiem czasu mogą oni samoistnie złączyć się w jeden naród.

Podsumowanie

Zasadę narodową można rozumieć jako pewną formę nacjonalizmu obywatelskiego, co przy wielonarodowej formie państwa chińskiego jest zrozumiałe i logiczne. Posiada on natomiast również charakter etniczny. Zasada ta miała dotyczyć głównie zjednoczenia ludu i zbudowania więzi oraz solidarności pomiędzy różnymi rodzinami i klanami. Nawołuje również do pobudzenia ducha narodowego jako jedynego ratunku przed upadkiem państwa i zagładą narodu.

Antoni Tkaczyk

 

 

Bibliografia:

  1. Góralczyk, Sun Yat-Sen: misjonarz rewolucji, Warszawa 2013

  2. J.Fenby, Chiny. Upadek i narodziny wielkiej potęgi, Kraków 2009.
  3. Sun Yat-Sen, Trzy zasady ludu, przeł. A. Łobacz, Warszawa 2014.

 

środa, 31 lipiec 2019 20:29

Wojciech Titz - O potrzebie braterstwa

W szeroko rozumianym środowisku nacjonalistycznym zauważalny jest nurt paneuropeizmu oraz jego potrzeby jako przeciwwagi dla szowinistycznych postulatów wielu grup bezpośrednio odwołujących się ideowo do deklaracji światopoglądowych z lat 30 XX wieku. Tematyka i rozważania nad koncepcją braterstwa europejskiego od pewnego czasu ucichły a na ich miejscu przedstawiane są postulaty zachowania neutralności lub wręcz wyszukiwania sobie odpowiednich sojuszników.

 

Kwestia neutralności

 

Zachowanie neutralności względem innych europejskich krajów zdobywa coraz większą popularność w środowisku nacjonalistycznym. Promotorzy zachowania status quo głoszą pogląd według, którego aktualny stan rzeczy wymuszą na nas, polskich nacjonalistach zajęcie się wyłącznie kwestiami naszego narodu, który stoi na rozdrożu liberalizmu oraz konserwatyzmu progresywnego, czyli nie odrzucającego wszystko co nowe a akceptującego to co jest przydatne. Sama myśl już na pierwszy rzut oka ma wiele wad. Zachowanie neutralności w kwestii międzynarodowej jest jedynie wydmuszką. Nie istnieje coś takiego jak obiektywna neutralność. Polityka a szczególnie sprawy międzynarodowe często wymagają decyzji w systemie zero-jedynkowym. Neutralność w stosunku do innych narodów europejskich jest również świetną informacją dla szerokiej maści liberałów i kapitalistów, którzy zauważając brak wspólnego nacjonalistycznego frontu, mogą bezproblemowo zwiększyć intensywność swoich działań. W końcu dużo łatwiej rozbić i zniszczyć kilka pomniejszych środowisk rozlokowanych jedynie na obszarze jednego kraju niż jedno wielkie środowisko działające wspólnie pod sztandarem jednej idei na terenie całego kontynentu. Często organizacje oraz ich członkowie tak broniący zachowania neutralności błędnie interpretują ideę paneuropeizmu. Zwolennicy neutralności błędnie interpretują nasze idee niejako wręcz wmawiając ludziom że chcemy bratać się z krajami, których cele i polityka jest skrajnie różna od polityki polskiej. Warto sprostować, że paneuropeizm to nie szukanie braterstwa z obecnymi rządami innych krajów czy wyłącznie zastąpienie terminologii przyjaźni między grupami z różnych krajów. Paneuropeizm to w szczególności zaakceptowanie różnorodności narodów oraz ich celów. Braterstwo między Europejczykami to walka o koniec wojen i niszczącego nas kapitalizmu, który gra na dwa fronty zaczepiając w nas kosmopolityzm i wyrzeczenie się tożsamości narodowej. To także walka o koniec szowinizmu narodowego i zakończenie sprowadzenia taniej siły roboczej z innych, często biedniejszych krajów europejskich, która wypiera z miejsc pracy rodzimych pracowników.

 

Szukanie wybranych sojuszników

 

Drugim, często słyszanym poglądem jest szukanie braterstwa jedynie w pojedynczych narodach. Zwolennicy tego poglądu argumentując swoją opinię, opierają się na argumentach często znikomych w dzisiejszych realiach, takich jak na przykład historia czy wspólne cele gospodarczo-ekonomiczne. W obecnych realiach jednak wyszukiwanie jedynie dobranych sojuszników wśród europejskich narodów jest korzystne dla kapitalistów, którzy poprzez zasadę „dziel i rządź" w sprawny sposób mogą rozbijać wszelkie inicjatywy postulujące wspólny front walki z owymi wrogami europejskich narodów oraz europejskiej cywilizacji. Pogląd szukania wybranych braterskich narodów, mimo że w swoich postulatach jest przeciwny liberalizmowi i kapitalizmowi, jest de facto jego motorem napędowym. Irracjonalne jest stwierdzenie, że nasze braterstwo powinno opierać się wyłącznie na kwestiach ekonomiczno-gospodarczych, ponieważ byłaby to negacja postulowanego przez nas hasła „krew i ziemia".

 

Dlaczego braterstwo wszystkich narodów?

 

Europa oraz jej narody stanowią wspólny organizm, łączy nas wiele kwestii, ale również wiele dzieli, jednak dzisiaj stoimy w zupełnie nowej rzeczywistości, obcej dla poprzednich pokoleń nacjonalistów. Nasze narody oraz osiągnięcia naszej cywilizacji są niszczone i zagrabiane przez szeroko pojętych liberałów oraz kapitalistów. Dlatego potrzebujemy silnego sojuszu anty-liberalnego oraz anty-kapitalistycznego. Nie możemy dalej się oszukiwać, że zły jest tylko kapitalista obcy, zagraniczny bo jest to kłamstwo. Dla kapitalisty nie istnieje coś takiego jak patriotyzm, nie ważne w jak ładne słowa ubrał by swoje poglądy. Kapitalizm jest systemem ogólnoświatowym, negującym wartości narodowe oraz narodową tożsamość. Dla kapitalisty liczy się tylko i wyłącznie maksymalizacja zysku, nieważne w jaki sposób osiągniętego. Dzisiejsze systemy państw są jedynie marionetkami kapitalistów służącymi do obrony ich interesów przed pracownikami. Dlatego tak ważny jest wspólny sojusz przeciw systemowi, który panuje dzisiaj praktycznie w całej Europie. Często przeciwnicy paneuropeizmu powołują się na burzliwą i krwawą historię jaka miała miejsce między sąsiadami. Oczywiście, często nie zauważają że strzelają sobie w stopę chcąc strzelić w nas, nie zauważając nawet dlaczego do takich sytuacji dochodziło. Narody europejskie nigdy nie stanęłyby przeciw sobie, gdyby nie elita rządząca oraz chęć pogoni za zarobkiem i materialnymi korzyściami, które stara się w nas zaszczepić kapitalizm. W 20leciu międzywojennym to właśnie szeroko rozumiana elita oraz kapitaliści/właściciele środków produkcji z przyjemnością patrzyli na rosnący szowinizm narodowy, który służył omamieniu narodów i wpojeniu do świadomości ludzi sztucznych antagonizmów, aby zapomnieli o antagonizmach realnych jakie występują między kapitalistą a robotnikiem.

Jak więc widzimy jedynym słusznym wyborem dla nas nacjonalistów jest propagowanie i przyjęcie jako punktu ideowego braterstwa narodów europejskich. W tej drodze nie ma innych alternatyw, jeśli naszym faktycznym celem jest walka z wrogami naszej cywilizacji a nie szukanie mitycznych banderowców czy popleczników Adolfa Hitlera schowanych za zachodnią granicą. Dzisiaj stoimy przed wrogiem nie tylko naszego narodu, ale całej Europy. Wybór jest prosty: my albo oni.

 

Drogi środka nie ma

 

Wojciech Titz

Wilhelm Friedrich Hegel dla wielu jest postacią obcą, szczególnie w środowisku nacjonalistycznym. Jego książki zainspirowały mnie do napisania tego tekstu, gdyż jest to filozof, który doskonale porusza kwestie metafizyki i jej spójności integracyjnej z nowoczesnym nacjonalizmem.

W tym artykule chciałbym poruszyć tematykę myśli heglowskiej w ujęciu nacjonalizmu nowoczesnego. Nacjonalizm nowoczesny rozumiem nie jako nacjonalizm nazywany obywatelskim, który jest wyzbyty z prawdziwych składników idei narodowej na rzecz ugodzenia się i ugrzecznienia  go przed wszelkiej maści liberałami, którzy szczują na nasze środowisko niczym wściekłe psy. Nacjonalizm nowoczesny interpretuję w sposób relatywny, czyli dostosowany do dzisiejszych warunków i potrzeb przed jakimi stoi polskie oraz europejskie  społeczeństwo. Nie chcę negować osiągnięć naszych ideowych poprzedników, jednak w moim odczuciu ich poglądy są dzisiaj wyalienowane od aktualnych czasów i warunków, a to one właśnie te czynniki powinny definiować przekaz jaki powinniśmy przyjąć oraz mieć wpływ na nasze postępowanie.

 

Heglizm- podstawowe założenie

 

Wilhelm Friedrich Hegel był niemieckim filozofem, twórcą nowoczesnego systemu idealistycznego, który miał spory wpływ na ideę volkizmu a na jego wykłady chodził sam Adam Mickiewicz. Temat ten jest dużo bardziej rozległy, ale postaram się skondensować. Filozofia heglowska dla wielu jest to zagadnienie obce i nic w tym dziwnego, gdyż wkład Hegla na myśl polskiego nacjonalizmu był znikomy a jego poglądy odbiły się tylko na pojedynczych grupkach przedwojennych polskich narodowych socjalistów. Heglizm jest filozofią dość skomplikowaną. Hegel w swoich książkach nie skupia się na aspektach materialistycznych a szuka drugiego dna metafizyczności w otaczającym go świecie. Jego myśli wyzbyte są z materializmu i antropocentryzmu na rzecz spraw duchowych, co jest czynnikiem dość ważnym w dzisiejszej ideologii nacjonalistycznej. Hegel w swoich książkach opisuje tematykę narodu, państwa, pracy czy nawet biologii. Naród w filozofii Heglowskiej nie jest jedynie materialnym zbiorem jednostek, który definiują pewne warunki przynależności. Naród w ujęciu filozofa jest komórką duchową złożoną z przyszłych, teraźniejszych oraz przeszłych pokoleń, które powiązane są ze sobą krwią w znaczeniu metafizycznym rozumianą jako element wiążący. Elementami określającymi narodowość są także partykularne cele oraz ziemie. Hegel jako prekursor idei socjalistycznej pracę opisuję nie jako element, który służy do spełnienia swoich celów. Wręcz przeciwnie, Hegel pracę ocenia jako element składni, której celem jest wypełnienie pryncypialnych potrzeb narodu. W kwestii dzisiejszych problemów nacjonalizmu możemy zauważyć jak adekwatne Hegel miał spostrzeżenia oraz jak duża jest ich zgodność z dzisiejszą myślą nacjonalistów. Nacjonalizm oparty nie na wartościach i potrzebach kolektywu, a stawiający ponad ogół jednostkę jest nacjonalizmem pustym. Pustym nie w rozumieniu materialnym a duchowym. Hegel również wysuwa dość ciekawe pojęcie w zrozumieniu czym jest państwo. Niemiecki filozof zapatruje się na temat państwa jako urzeczywistnienie ducha i wolności narodu. Państwo nie jest postrzegane jako miejsce zbioru jednostek o tych samych cechach. Myśl heglowska sprowadza państwo na zupełnie inny tor, na tor duchowy.  Hegel opisuje również potrzebę religii w społeczeństwie jako jeden z elementów składniowych a samą śmierć opisuje z chrześcijańskiego punktu widzenia nie jako wydarzenie smutne a patrzy na to jako coś przeciwnego. Śmierć jest opisywana jako końcowy bieg życia materialnego, oraz jako początek pełnego życia duchowego. 

 

Heglizm a nowoczesny nacjonalizm XXI wieku

 

My jako nacjonaliści żyjący na początku XXI wieku stoimy przed problemami, takimi jak powszechna utrata  poczucia narodowego na rzecz indywidualizmu, odrzucenie wartości wyższych, niematerialnych na rzecz naturalizmu negującego metafizyczność i antropocentryzmu. Stara się w nas zniszczyć to, co dla naszych przodków było czymś świętym. Media starają się w nas zaczepić poczucie możliwości dowartościowania naszej kultury przez jednostki obce, mówi się nam że są to również dobrzy członkowie narodu polskiego. Jest to jeden wielki mit i kłamstwo, którego celem jest starcie różnic kulturowych, co służy przede wszystkim wielkim koncernom, które dzięki wyparciu tożsamości będą mogły nas traktować niczym niewolników. My jako nacjonaliści, wyzbyci ze starych grzechów naszych poprzedników z całej Europy takich jak szowinizm, musimy wspólnie przeciwstawić się temu co nam wrogie. Dlatego uważam, że filozofia heglowska jest tak ważna oraz wartościowa w kontekście dzisiejszej myśli nacjonalistycznej, ponieważ stoi ona w skrajnej opozycji do tego co stara się nam zaszczepić. Mówi wprost ,że naród to nie jest zbiór jednostek tak jak chcą nam to wmówić liberałowie, że każdy może do niego należeć. Naród jest organizmem  podpartym wartościami duchowymi, których nigdy nie zrozumie człowiek z obcych kręgów cywilizacyjno-kulturowych. Tak samo jak i naród tak i Europa jest wspólnym integralnym organizmem. Europa nie geograficznym rozumieniu, a w rozumieniu „krwi oraz ziemi". Jeśli upadnie Europa, upadnie i Polska. Dlatego czytajmy, działajmy i wzajemnie się edukujmy, aby wspólnie stawiać opór temu co wrogie. Czasy nienawiści są już za nami. Dzisiaj stoimy przed wspólnym wrogiem, który jako punkt honoru obrał zniszczenie wartości, które dla wszystkich Europejczyków są sprawą wyższą, dla której nie damy sie przekupić żadnym wolnym rynkiem ani amerykańskimi dolarami. Polska jest integralną częścią Europy i Europa jest integralną częścią Polski - bez tej świadomości nasza walka jest stracona już teraz i to od nas zależy co z tym zrobimy: czy obronimy nasze więzy krwi, przywiązania do ziemi czy pozwolimy to zniszczyć przez liberalizm i morderczy kapitalizm.

Jak widzimy heglizm jest cały czas nie odkrytym przez nacjonalistów nurtem filozoficznym. Dzięki niemu możemy lepiej zrozumieć o co walczymy i o co walczyć warto. Tylko dzięki ciągłej edukacji będziemy w stanie naszą ideę rozwijać i dostosowywać do coraz to nowszych problemów naszego narodu i kontynentu. Jeśli chcemy być środowiskiem faktycznie szanowanym, musimy obalić stereotyp nacjonalisty jako nie odmawiającego alkoholu, za to odmawiającego książek skinheada.  Tylko znając znaczenie swoich haseł i idei  oraz faktycznych celów walki możemy zrozumieć ideał, do którego dążymy.

 

Wojciech Titz

Podejmując jakąkolwiek działalność trzeba zacząć od określenia jej celu, w przeciwnym wypadku nie ma ona sensu. Również w toku jej trwania należy ponawiać to najważniejsze pytanie – i udzielać sobie na nie szczerej odpowiedzi. Szczerej, a nie wygodnej. Następnie podejmowane działania oceniajmy przez pryzmat tego najważniejszego celu.

Jesteśmy nacjonalistami – wydaje się oczywiste, że naszym celem powinno być dobro i wielkość naszego Narodu, jest to jednak cel bardzo ogólny, na potrzeby tego tekstu przyjmijmy więc, że dążymy do zbudowania ruchu społecznego, który będzie w stanie kształcić aktywistów, kształtować sposób myślenia młodego pokolenia (co jak najbardziej jest możliwe – pokazał to choćby Marsz Niepodległości i kult Żołnierzy Wyklętych). Dlaczego naszym celem nie jest przejęcie władzy? Pomijając już nierealność takiej opcji, władza nie może być celem samym w sobie. Znaczy może, ale tylko dla jednostek i ruchów bezideowych, myślących wyłącznie o własnym interesie. Natomiast mądrze używana może służyć do stworzenia czegoś wielkiego, trzeba jednak patrzeć realnie, a marzenia o rządzeniu są równie realne jak sny o kolonizacji Słońca.  Władza jest jednak silną motywacją dla wielu działaczy, raczej nikt nie jest na tyle naiwny, żeby wierzyć, że zostanie dyktatorem, jednak podporządkowywania działalności budowaniu własnej kariery to problem powszechny. Ile inicjatyw upadło, lub utraciło swój dynamizm, bo jakaś miernota chciała się dowartościować i rządzić! Najczęściej nie mając żadnych zdolności przywódczych.

Głównym celem nie może być sprzeciw. Imigracja, parady równości, degrengolada moralna czy aborcja to realne problemy, którym musimy się przeciwstawiać z całą mocą, jednak walcząc przeciwko nim, musimy posiadać program pozytywny, wiedzieć, czego chcemy, do czego dążymy,  a nie tylko, przeciw czemu jesteśmy. Ruchy sprzeciwu na początku mogą być masowe, głośne (wszyscy pamiętamy walkę przeciw ACTA, czy wyjątkowo obrzydliwy czarny protest), ale na dłuższą metę nic za nimi nie idzie, łatwo skrzyknąć ludzi – „walczymy przeciw pedałom!” i zrobić drugi Białystok, tylko, że po zablokowaniu parady większość z nich z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zawiesi jakąkolwiek działalność, aż do następnej wielkiej akcji, czyli najprawdopodobniej 11 listopada. Coś trwałego można budować wyłącznie wiedząc do czego się dąży, co chce się zbudować.

Należy tu jednak wyraźnie rozróżnić cel, któremu służymy, od specjalizacji, dobrą analogią będzie tu wojsko, na wojnie – inne są działania pilotów, inne saperów, a jeszcze czym innym zajmują się czołgiści, wszyscy jednak walczą po to, aby pokonać wroga. Jedni najlepiej odnajdują się w pracy programowej, inni działalności pro-life, ktoś organizując manifestacje.

Naszym celem nie jest posiadanie partii politycznej i zdobywanie mandatów w Sejmie, to kwestia wymagająca szerszego omówienia. Żyjemy w ustroju demoliberalnym i pewnym kulcie parlamentaryzmu – praktycznie każda inicjatywa, zwłaszcza na prawicy dąży do wprowadzenia swoich posłów, czyniąc z tego główny cel swoich działań. Środowiska narodowe są mocno zainfekowane prawicowością, przejmując wszystkie jej choroby, obsesja parlamentaryzmu nie jest tutaj wyjątkiem. Czy wobec tego należy obrać drogę „prawdziwego radykała”, bojkotować wybory i jakąkolwiek działalność stricte polityczna uważać za zdradę Idei? W żadnym wypadku. Natomiast trzeba nauczyć się odróżniać cele od środków, oraz mieć świadomość kiedy danego środka walki używać. Czyniąc udział w polityce i zdobycie mandatów, głównym celem działalności jest się na prostej drodze do zdrady Ideałów – skoro najważniejsze jest miejsce na Wiejskiej – wszelkie koalicje z liberałami, postulaty zaostrzenia 256, czy uznanie, że murzyn może być Polakiem stają się dopuszczalne, tak samo jak popieranie kompromisu aborcyjnego oraz związków jednopłciowych, jedynym kryterium staje się tu jak dana decyzja wpłynie na sondaże.

Działalność w partii politycznej jako środek walki dla środowiska ideowego jest trudna i niebezpieczna. Niebezpieczeństwo polega tutaj przede wszystkim na bardzo dużym ryzyku pomylenia środka z celem, ale to nie jedyne ryzyko. Partia absorbuje bardzo dużo pracy, czasu, uwagi, co sprawia, że na inne rzeczy często brakuje miejsca. Czy wobec tego zaangażowanie w politykę ma sens? Ma. Powiem więcej,  na pewnym etapie, chcąc osiągać ambitne cele, budować silny ruch, który realnie może coś zmienić, element partyjny jest niezbędny. Jednak najpierw trzeba mieć silne struktury, przygotowane kadry, uformowanych działaczy, think tanki, media, lokale przeznaczone na działalność społeczną, wydawnictwa, imprezy kulturalne, sportowe, ludzi wykładających pieniądze utrzymanie i rozwój Ruchu. Idąc na skróty tworzy się budowlę bez fundamentów – chwiejną i pokraczną.

Realny cel naszych działań zależy w dużej mierze od motywacji, jakie nami kierują. Osoba marząca o karierze politycznej podporządkuje wszystko dostaniu się na Wiejską, ktoś chcący dać upust swoim frustracjom i być jedynym prawdziwym „kumatersem”, zamiast skupiać się na rozwoju Ruchu będzie zwalczał każdego, kto się z nim nie zgadza. Nie oznacza to, że działalność polityczna jest zła sama w sobie, czy obowiązku akceptacji jawnych zdrajców Idei potępiających radykalizm i utożsamiających narodowość z wyborem jednostki, ważne jest abyśmy nie zapomnieli co jest najważniejsze. Nadmierne skupienie na własnej karierze, czy kłótliwość dla samej kłótliwości jedynie osłabiają Ruch. Niestety te cechy są u nas powszechne.

Błędne zdefiniowanie celu sprawia, że nawet mimo ogromnego zaangażowania, ciężkiej pracy i dużych zdolności osiągamy mizerne efekty. Kierujemy energię w niewłaściwym kierunku, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy, stąd tak ważne jest częste stawianie sobie pytania o cel naszych działań i robienie w tej kwestii rachunku sumienia.

 

Maksymilian Ratajski