Mało zastanawiamy się nad tym, co wyznacza nam rytm i kierunek życia. Żyjemy otoczeni przez tysiące i miliony innych ludzi, wykonujemy codzienne czynności, chodzimy do szkoły, do pracy, ale czy zdarza nam się pomyśleć, w jakim kierunku nasze życia biegną? Czemu całość podporządkowana jest określonym zasadom, którym raczej nie przypisujemy wartości ideologicznej?
Przypuszczam, ze odpowiedź dla większości osób (ale być może nie dla naszych Czytelników i Czytelniczek!) jest negatywna. Jeśliby przepytać czy to młodych, zdolnych studentów z Jakże-Potrzebnych-Kierunków, albo niewiele starszą kadrę menadżerską w dużej, międzynarodowej korporacji o cel życia, jego sens to zatrważająca większość odpowie: „trzeba się rozwijać, trzeba iść do przodu”. Odpowiedź wydawałoby się sama w sobie nie jest zła. O rozwoju i potrzebie przekraczania zapóźnień cywilizacyjnych pisał Stachniuk, pisał Mosdorf, Dmowski, Piłsudski. Więc wydaje się, że taka odpowiedź nie jest objawem żadnej szkodliwej tendencji.
Niestety jest. Rozwijać się można w różnym kierunku, różny sposób, a przede wszystkim będąc motywowanym różnymi uwarunkowaniami. Cały nasz świat, retoryka właściwie wszystkich środowisk politycznych i ideologicznych przesiąknięte są ideą
„rozwoju”. Wszystko pięknie, jednak gdy spytamy o cel rozwoju, jego charakter, a nade wszystko kwestie tego, kto na tym ma skorzystać – wówczas uwidoczni się, w jak dużym stopniu liberalizm i posunięty do skrajności indywidualizm przesiąknął skądinąd wzniosłe idee rozwoju i dobrze rozumianego rozwoju.
O ile bowiem w doktrynie nacjonalistycznej, konserwatywnej a nawet socjalistycznej rozwój i postęp mają być całkowicie podporządkowane dużo większym i ważniejszym celom i zadaniom, o tyle w liberalnym piekle wyróżniki tego ciągłego postępu są zupełnie inne, służą innym celom a przede wszystkim mają inne skutki dla życia ludzi i Narodów.
Indywidualny wymiar rozwoju
Każdy kto pracował w upragnionym „korpo” słyszał wielokroć od swoich przełożonych, jak również kolegów o tym, że ich wspaniała, wymarzona praca rozwija, pozwala osiągać kolejne szczeble kariery, iść do przodu. Myślenie takie jest integralnie wpisane w funkcjonowanie w systemie liberalnym i kapitalistycznym. Jednak jak doskonale wiemy liberalizm to system skrajnie indywidualistyczny. Tak więc rozwój nasz nakierowany w tym wypadku może być wyłącznie na dwa aspekty: 1. Egoistyczny, całkowicie oderwany od swych społeczności rozwój, lub 2. Rozwój służący systemowi kapitalistycznemu. Bo cóż w kapitalizmie znaczy rozwijać się, zdobywać certyfikaty kolejnych kursów i szkoleń, zdobywać nic nie mówiące tytuły etc.? Znaczy tyle co być efektywniejszym i sprawniejszym niewolnikiem. W kapitalizmie każdy z nas jest wtłoczony w ramy ekonomii wolnorynkowej, a ta ostatecznie podporządkowana jest skrajnie egoistycznym celom, które zazwyczaj są sprzeczne i z interesami Narodów, i środowiska naturalnego oraz klimatu. Tak więc szkoląc się, rozwijając, wysłuchując na youtubie kolejnych speców od „zarządzania czasem” czy „wielozadaniowości” sami pomagamy swoim panom i zarządcom.
Wszystko to oczywiście musi być okraszone określoną propagandą, bo ludzie aż tak głupi nie są, żeby sami wspierać system, który traktuje nas jak narzędzia czy maszyny. Tak więc przeciętnemu obywatelowi stawia się przed oczami białego króliczka niczym w pierwszej części Matrixa – a jest nim mit „self-made-man”. Możesz być kim chcesz, wystarczy, że będziesz wystarczająco mocno chciał, wystarczająco ciężko pracował, wyrzekniesz się odpowiednio dużej liczby „zbędnych” rzeczy (rodzina, przyjaciele, pasje, wolny czas) a wówczas uzyskasz „sukces”. A czymże jest w liberalizmie sukces?
Tu cofnijmy się do ogólniejszych konstatacji na temat tej dehumanizacji, jaką jest liberalizm. Liberalizm opiera się na idei posuniętej do skrajności wolności osobistej. Wolność ta, zwłaszcza po rozpropagowaniu „osiągnięć” szkoły frankfurckiej sprowadza się do „wolności od opresji”. Opresją zaś wedle frankfurckich szarlatanów może być wszystko – Naród, płeć, wiek, rasa, orientacja seksualna, rodzina, praca etc. To logiczna konsekwencja przyznania wyższości indywidualizmowi, który oderwany jest od jakiekolwiek wyższej wartości, zbiorowości czy obowiązkowi. Skutkiem tego jest też całkowity relatywizm. Skoro bowiem wedle liberalnego obrządku mamy nie patrzeć na takie kwestie jak moralność, etyka, religia, a skupiamy się na indywidualnych potrzebach, to jasnym staje się, że rozmyciu ulegają z czasem wszelkie niezmienne prawdy i wartości.
I tu wracamy do odpowiedzi na pytanie o to, czym jest sukces w liberalizmie. Rozumiany jest on przede wszystkim w materialistyczny sposób. A więc podwyżka, awans, premia, a te przekładają się na możliwość otaczania się kolejnymi przedmiotami, które są wyznacznikami statusu ekonomicznego i społecznego. Cała ta szczurza pogoń wynika z duchowej i mentalnej pustki, jakie wytworzył liberalizm. Człowiek instynktownie potrzebuje ją czymś zapełnić, a że funkcjonuje w wolnorynkowym systemie ekonomicznym, to podsuwa mu się dla kapitalizmu naturalne podniety: luksusowe przedmioty, pieniądze, nihilistyczną pogoń za kolejnymi gadżetami i coraz droższymi prochami. Przecież senior managerowi nie wypada już ćpać amfetaminy, kiedy wszyscy koledzy kupują czystą (chyba prędzej „czystą”) kokainę. To zatracenie się ma oczywiście wymiar praktyczny, a przynajmniej praktyczny dla wielkich firm i koncernów. Otóż tak funkcjonujący człowiek staje się wymarzonym narzędziem w trybie wielkiej machiny kapitalizmu. Zarabia by wydawać, wydaje a następnie znów musi zarobić, a przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc pracuje więcej, mocniej, efektywniej, a słupki kolejnych korporacji rosną. Jaki ma to związek z rozwojem Narodu, z rodziną, duchowością? Absolutnie żaden.
Skutki społeczne
W efekcie tego wykształciło się społeczeństwo postliberalne, czy może bardziej postkapitalistyczne. Sprowadza się ono do zbioru zatomizowanych, obcych sobie i niespecjalnie mających elementy wspólne jednostek, które co najwyżej łączy pogoń za tymi samymi podnietami i trendami. Ten sam model telefonu, ten sam nocny klub, ta sama knajpa – można tak wymieniać długo. O ile w myśli narodowo-radykalnej liczy się wkład w życie Narodu, państwa, społeczności, życie rodzinne, o tyle w społeczeństwie postliberalnym liczy się czy jesteś skłonny zostać kilka godzin więcej w pracy, przyjść w sobotę na dyżur w swojej wymarzonej korporacji, wziąć pracę do domu. Pracuj, konsumuj, zarabiaj, wypalaj swoją duszę!
To ma swoje konkretne i niezwykle destruktywne skutki. Indywidualny wymiar rozwoju i życia jako takiego skutkować musi atomizacją i zezwierzęceniem stosunków społecznych. Myślicie, że walka klas skończyła się wraz z upadkiem systemu komunistycznego w Polsce? Otóż nie. Jak mówi ongiś popularne hasło malowane na murach Warszawy – „Walka klas trwa dalej!”. Tylko tym razem jest to walka wydana przez elity uwłaszczone na balcerowiczowskiej zbrodni dokonanej na państwie polskim. Walkę tą wydano wszystkim tym, którzy są niżej – wedle obowiązującej propagandy „niezaradnym, roszczeniowym, leniwym”. Jaki ma to związek z omawianym zagadnieniem „rozwoju” i „postępu”? Otóż zjawiska te w społecznym ujęciu tych liberalnych kwestii są niczym innym jak popularnym „wyścigiem szczurów” i sensem ich jest przezwyciężyć i przegonić innych, którzy tylko czekają na czyjeś potknięcie i zajęcie jego miejsca. Po to wszakże są wszystkie „coachingi”, „briefingi”, szkolenia, warsztaty i polecane w wolnym czasie do lektury przez szefa mądre książki o marketingu. Cała ta „wiedza” ma umożliwić skuteczniejszą jeszcze rywalizację, konkurencję, a wszystko ku czci wiecznie rozwijającej się gospodarki, wzrostu PKB i upadku jakiegokolwiek życia narodowego.
A pamiętajmy, że rynek „samorozwoju” jest dziś niezwykle dynamicznie rozwijający się. Mamy setki i tysiące książek, kursów, poradników, e-booków. Wszystko to opiera się na „złotych myślach” i „rewolucyjnych metodach”. Oczywiście, po zdjęciu histerycznej maski pseudointelektualnej onanizacji, okazuje się, że te złote środki to zwykłe zdroworozsądkowe metody życia i funkcjonowania. Jakże nisko upadliśmy, że za ciężkie pieniądze sprzedaje nam się prawdy 100 czy 200 lat temu powszechnie znane i wyznawane.
Inną stroną zagadnienia jest kwestia stosunków pracowniczych. Skoro każdy rozwija się, pracuje nad sobą i idzie do przodu ku zadowoleniu managera, prezesa i kapitalistycznych zarządców niewolników, to nie może w takim systemie mieć miejsce jakikolwiek szerszy model wspólnoty osób pracujących, których jednoczy wspólna misja czy cel. Cel przecież jest rozumiany personalnie, do bólu indywidualnie, tak więc znowuż wracamy do wyścigu szczurów, wzajemnego zwalczania się i liberalnej wersji „przodownictwa pracy”. Kto bardziej da się skundlić, poniżyć, wyrzec wolnego czasu, swoich poglądów i osobowości, ten bardziej będzie zasługiwał na wymarzony awans i… możliwość bycia nad byłymi kolegami i samemu stosowania wobec nich metod będących zwykłym wyzyskiem. Słyszymy często o różnych nieludzkich metodach traktowania pracowników w zagranicznych korporacjach, które otwierają filie w Polsce, choćby w Wielkopolsce czy Specjalnych Strefach Ekonomicznych (Wyzysku). Zatrważające, że poniżanie, szmacenie i kundlenie polskich pracowników realizują prawie zawsze… inni polscy pracownicy, stojący po prostu trochę wyżej na drabinie hierarchii w danej firmie. Przecież duża firma, która inwestuje w Polsce nie przyjeżdża tu z kilkoma tysiącami pracowników. Swoich kierowników i ludzi ma kilkudziesięciu, maksymalnie 100-200. Cała reszta to polscy pracownicy, bo i to jest powodem inwestowania w Polsce – tania siła robocza. Tak więc jeśli słyszymy o nieludzkich działaniach w takich firmach, to prawie zawsze okazuje się, że praktycznymi realizatorami takich działań są Polacy. Polak bowiem, który awansował i wcześniej sam był traktowany jak śmieć nie tylko nie zna innego modelu stosunków ludzkich w zakładzie pracy, ale liberalny system nauczył go, że w końcu może się wyżyć i zemścić za lata poniżania. A to, że mści się na niewinnych osobach, a nie na faktycznych prowodyrach tego stanu rzeczy – no cóż, nie oczekujmy od liberalnego okupanta jakiejkolwiek zdroworozsądkowej logiki.
Ekologia i ekonomia
Kryzys klimatyczny coraz bardziej staje się jeśli nie tematem numer jeden, to tematem z „top 3” najczęściej poruszanych przez media. Nie uważam osobiście tego za złą sytuację, bo wszelkie naukowe analizy stanu klimatu i prognozy jego zmian są więcej niż złe dla najbliższej przyszłości całej naszej planety (czyli dla Polski też). Mówimy coraz częściej o emisji CO2, kwestii energetyki, produkcji, etc. Skupiamy się na skutkach funkcjonowania systemu, podniecamy się autystyczną Szwedką, która jest wydmuszką stojących za nią sponsorów i marketingowców. Warto jednak zastanowić się jak na te kwestie wpływa właśnie „rozwój” i „postęp” w liberalnym, kapitalistycznym rozumieniu.
Ekonomia od dłuższego czasu opiera się w globalnym rozumieniu nie tylko na państwach narodowych, ale także – a może przede wszystkim – na międzynarodowych korporacjach, firmach, instytucjach finansowych. O ile państwa narodowe zazwyczaj mniej lub bardziej wiążą się z określonym interesem narodowym, o tyle nie ma sensu nawet oczekiwać po wielkich firmach czy bankach, że determinantem ich działania będzie co innego niż indywidualnie pojmowany zysk, a rozwój w ich wykonaniu to niczym niepohamowana ekspansja, bez względu na koszty i ofiary. Państwo narodowe, przynajmniej w teorii, powinno brać pod uwagę przy prowadzeniu swoich działań szereg czynników społecznych, demograficznych, kulturowych czy ekologicznych. Dla międzynarodowego kapitału takie kwestie są wyłącznie „przeszkodami” na drodze do coraz większej ekspansji, zdobywaniu nowych rynków, coraz większym zysku. Zysk ten oczywiście w bardzo niewielkim stopniu trafia do pracowników, a przede wszystkim partycypuje w nim wąska grupa zarządzająca tą czy inną firmą. Rozwój ten nie ma ograniczeń, stąd jest pozbawiony „bezpieczników”, jak choćby dbałości o środowisko naturalne. Stąd też wszelkie „kryzysy nadprodukcji”, które widzimy w prawie każdej branży. Wielkość produkcji oraz tempo wytarzania nowych modelów samochodów, telefonów etc. powoduje, że produkcja stale zwiększa się i zwiększa, bez związku z realnym popytem czy ewentualnymi zagrożeniami związanymi z niekontrolowanym wzrostem produkcji.
Stąd już prosta droga do zrozumienia czemu mamy tak dużą emisję CO2. No dobrze, powie ktoś, że głównymi trucicielami są Indie i Chiny, kraje które ciężko podejrzewać o liberalizm. I jest to prawda, ale kto konkretnie w tych krajach odpowiada za to? Fabryki zachodniego kapitału, a 70% produkcji wytwarzającej tenże CO2 trafia na Zachód. Tak więc wbrew twierdzeniom neoliberalnej prawicy wpływ liberalizmu jest tu wysoce znaczący, a być może nawet decydujący.
Istotnym aspektem jest tu sygnalizowany już kompletny brak powiązania funkcjonowania międzynarodowego kapitału z celami i interesami Narodów i cywilizacji. Skoro głównym celem „rozwoju” w wymiarze kapitalistycznym, wolnorynkowym jest tylko zysk i ekonomiczna ekspansja, to oczywiście kapitalisty i liberała nie interesuje to czy dana społeczność odniesie zyski czy straty z jego działalności. Tym bardziej ludzi takich nie interesuje kwestia klimatu, emisji CO2 etc. Wbrew twierdzeniom korwinistów bowiem kapitalistyczny światopogląd nie jest ani racjonalny, ani altruistyczny. Cechuje go egoizm, wąskie pojmowanie rzeczywistości i kompletne ignorowanie myślenia opartego o interes kogokolwiek innego. I voila! Mamy w efekcie grudzień 2019 roku, w którym ani jeden dzień nie będzie miał temperatury poniżej zera. A tymczasem święta Greta stwierdza, że to wina „rasizmu” i „patriarchatu”. Bynajmniej, to wina tych samych liberalnych okupantów, którzy hą finansują.
Skutki polityczne
Wróćmy do naszych młodych, wykształconych z wielkich ośrodków, którzy właśnie robią karierę w korpo, a weekend odstresowują się w modnej ćpalni. W końcu po całym tygodniu szczurzego rozwoju, postępu i walki o lepszy byt, trzeba trochę wyluzować. Zasadniczy problem z psychiką ludzi żyjących w liberalizmie jest taki, że nasiąkają oni ideologią liberalną, bez formalnego wyznania tego, to jest bez przyznawania się do bycia liberałami. Stąd społeczeństwo w coraz większym stopniu składa się z zatomizowanych jednostek, kierujących się wyłącznie indywidualnie pojmowanym interesem. Interesujący nas rozwój to już tylko zbiór personalnych celów. A skoro tak, to musi mieć to przełożenie na politykę.
Wspomniałem wcześniej o walce klas. Wystarczy spojrzeć na retorykę zwolenników poszczególnych partii, szczególnie liberalnej opozycji (Konfederacja, Koalicja Obywatelska). Według tejże partyjnej wykładni zwolennicy PiSu to „roszczeniowcy, lenie, nieudacznicy, patologia”. Domagają się wyłącznie „socjalu”, nie pracują, płodzą wyłącznie dzieci. W gruncie rzeczy jest to nic innego, jak znana z ustrojów totalitarnych dehumanizacja przeciwników politycznych, ale nie ma co się dziwić – liberalizm jest z pewnością ideą totalitarną, jak i nieludzką. Oczywiście, wyborcy PiSu też posługują się takimi ramami myślowymi, tylko oczywiście ich przeciwnicy jawią się jako bezbożni i pozbawieni narodowego poczucia Europejczycy, którzy dorobili się na reformach wolnorynkowych z lat 90-tych.
Upartyjnienie rozumiane w ten sposób jest dużo groźniejsze niż zwykłe związanie się emocjonalne z ta czy inną demoliberalną partią. Taka sytuacja wynika bowiem z powiązania egoistycznie rozumianego rozwoju i przyszłości z funkcjonowaniem systemu politycznego. „Mi się należy” (ale nie innym jak ja, tylko mi!), a określona partia najbliżej jest realizacji mojego interesu, stąd głosuję na nią. Taka konstrukcja myślowa towarzyszy w gruncie rzeczy mniejszej lub większej części wyborców absolutnie każdego komitetu wyborczego. Także ludzie popierający PiS robią to w dużej mierze dlatego, że swoją retoryka i polityka socjalną partia wydobyła z polityczno-społecznego niebytu sporą część naszego Narodu. Nie mam zresztą o to pretensji do tych osób, bo w przeważającej są to ludzie najbardziej dotknięci liberalnym Armagedonem po 1989 roku. Niesamowicie wymowne jest, gdy liberalne media (Wyborcza, NaTemat, NCzas) mają pretensje do wyborców PiSu, że przy wyborze swoim kierują się personalnym interesem, gdy sami liberałowie… robią to samo! To właśnie skutek funkcjonowania systemu opartego wyłącznie o niczym nieskrępowaną „wolność osobistą”, „święte prawo własności” oraz „wrodzony człowiekowi altruizm”.
Prawdziwy rozwój
Najpewniej kiedyś w „Szturmie” powstanie tekst o tym, czym powinien być prawdziwy rozwój i postęp. Stąd też tutaj powstrzymam się od szerszego rozwijania tego tematu. Stwierdzić wypada tylko, że kategorie jak rozwój, postęp, interes – o ile tylko zależy nam na zdrowym i prawidłowym rozwoju Narodu, społeczeństwa i każdej polskiej rodziny – muszą opierać się nie na indywidualizmie, narzuconej nam ekonomicznej rywalizacji i zatomizowanym świecie wzajemnej wrogości. Oparciem tego musi być solidaryzm narodowy, poczucie wspólnoty narodowej, dziejowego i ponadpokoleniowego wymiaru Narodu oraz obowiązku wobec swoich rodaków i dzieci.
Zakończenie
Rozwój a rozwój w liberalnym reżimie to trochę jak krzesło i krzesło elektryczne. Liberalizm bowiem spacza i deprawuje absolutnie każdy aspekt naszego życia. W kapitalistycznym świecie rozwijamy się tylko dla siebie i właściwie zawsze tylko z myślą o materialnych celach. W praktyce zaś robimy to dla wielkiego kapitału, koncernów i korporacji, które jako jedyne prawdziwie zyskują na naszym ciągłym trudzie i wyrzeczeniu się tego, co naprawdę ma wartość i znaczenie, jak chociażby rodzina. Rozwój w liberalizmie to etykieta na niewolnictwo mentalne, które nakazuje nam wystartować i brać udział w wyścigu, który nie ma zwycięzców, a jedynym profitem może być ulotne poczucie satysfakcji materialnej. Czy naprawdę to wszystko na co nas, Europejczyków stać? Czy wszystko co robimy musi być podporządkowane celom naszych pracodawców, którzy roszczą sobie prawo do ingerowania w nasze życie prywatne, rodzinę, jak również w politykę państw narodowych?
Zrozumienie tego w jaki sposób otaczająca nas postmodernistyczna rzeczywistość wypłukuje nasze dusze to być może najważniejszy etap rewolucji przeciw nowoczesnemu światu.
Grzegorz Ćwik