Nasze środowisko dość już napisało i powiedziało o brutalnym wyzysku we współczesnym kapitalizmie. Czas najwyższy czas zająć się strategią przejścia do ofensywy i wypracować konkretne rozwiązania będące uzupełnieniem współczesnej myśli narodowo-socjalnej. Daleko za przykładami nie musimy sięgać wzrokiem. Niemiecki związek metalowców IG Metall w zeszłym roku strajkami i negocjacjami wymusił skrócenie czasu pracy do 28 godzin w tygodniu. Mimo wszelkich ograniczeń (jak zmniejszenie wynagrodzeń) zdobycz ta może mieć strategiczne znaczenie i wyznaczać punkt zwrotny w walce robotników z europejską burżuazją. Ważne, że nie jest to epizod odosobniony, jak to się stało z reformą Aubry we Francji w 2000 r. W Polsce partia Razem (wroga nacjonalistom) domaga się 35-godzinnego tygodnia pracy. Nacjonaliści wierni pryncypiom socjalnym również w swych postulatach muszą postawić na tego rodzaju zmianę organizacji pracy. Po raz pierwszy od 1989 roku postulat skrócenia czasu pracy wszedł do debaty publicznej. To wielkie osiągnięcie w kraju, w którym neoliberalizm stworzył kulturę usprawiedliwiania wyzysku, oszczędzania na pracy i jawnej pogardy dla pracowników. Niechęć, a nawet wściekłość z jaką związki przedsiębiorców atakują takiego typu rozwiązania już może świadczyć o ich słuszności.
Pracować mniej bez obniżki wynagrodzenia, to nic innego jak oddanie pracownikom części tego, co sami wypracowali, czyli efektów wzrostu wydajności notowanego w ostatnich dekadach. Ale to także postulat mający ustanowić na nowo mechanizm redystrybucji owoców wspólnej pracy, a tym samym stworzyć warunki do dalszych rewindykacji (czegoś w rodzaju indeksacji czasu wolnego). W istocie bowiem od bardzo dawna stać nas na to by pracować nie 8, ale 7-6, czy nawet 5 godzin dziennie za płace znacząco większe od tych, które wypłacają pracodawcy dziś za 8-godzinny dzień pracy. Wbrew temu, co opowiadają różni „niezależni eksperci związków pracodawców", dzięki wydajności i intensyfikacji nasza praca jest warta znacznie więcej niż dawniej. Tyle, że dziś całą tę nadwyżkę zgarnia i marnotrawi kapitał, przejadając ją poprzez globalny systemu finansowy.
Walka o to by pracować mniej wydaje się dziś kluczowa z punktu widzenia nacjonalizmu. Z kilku powodów. Po pierwsze, skrócenie czasu pracy jest wartością samą w sobie. Czas wolny od przymusu trudzenia się w celu zapewnienia środków do życia, to fundamentalna zdobycz, która winna stać w centrum nie tylko społecznej ekonomii, ale i dążenia do budowy silnego, dobrze zorganizowanego i świadomego społeczeństwa. Po drugie, automatycznie zmniejsza bezrobocie (przedsiębiorstwa zmuszone zostaną do zwiększenia ilości miejsc pracy), a to oznacza – po trzecie – ograniczenie podaży siły roboczej, czyli wzmocnienie jej pozycji negocjacyjnej. Chcąc zachować korzyści z płynności procesów produkcyjnych kapitał będzie musiał zatrudniać nowych pracowników na lepszych dla nich warunkach. Po czwarte, ludzie pracy posiadając więcej czasu wolnego chętniej zaangażują się w sprawy wspólnoty lokalnej oraz politykę. A to jest ważny fundament dla nacjonalistów w realizacji ich celów. Problemem jest to, że obecnie wielu ludzi zaangażowanych w sprawy społeczno-ekonomiczne nie analizuje procesów, które ukształtowały obecne stosunki na rynku pracy. Chociażby zapomnianym faktem przez znaczną część współczesnego środowiska narodowego jest to, że czas wolny stanowi funkcję powszechnego zatrudnienia. By się o tym przekonać wystarczy rzut oka na historię czasu wolnego. Jego ilość przyrastała wprost proporcjonalnie do tego, jak walki pracownicze zmuszały kapitalistów do cofania się przed postulatami publicznej regulacji zatrudnienia, i w konsekwencji spadało bezrobocie. Skracanie czasu pracy z 16 godzin dziennie w drugiej połowie XIX w. do 8 godzin w pierwszej połowie XX stulecia było ściśle związane ze wzrostem stopy zatrudnienia.
Trzeba skończyć z mitologią utrzymywania niskiego bezrobocia narzucaną przez neoliberalny dyskurs. W realnym świecie realnego kapitalizmu bezrobocie nie ma nic wspólnego z kreatywnością i czasem wolnym. Przeciwnie, jest okresem najcięższego trudu w poszukiwaniu źródeł utrzymania. Brak pracy nie stanowi wybawienia od jej przymusu, ale jeden z najgorszych skutków kapitalistycznego systemu. To permanentny wysiłek w stanie nieustannej niestabilności, bez jakichkolwiek ram czasowych, życie podporządkowane logice produktywności i systemowej pogardy. Współczesny kapitalizm usiłuje znormalizować ten stan (i rzecz jasna dobrze na nim zarobić) nazywając skrajnie wyobcowaną walkę o byt zatrudnieniem elastycznym. Krytycy neoliberalnej ekonomii mówią o „prekariacie”. Obie strony często zgadzają się ze sobą, gdy kapitulują przed rzekomą „bezalternatywnością” destabilizacji stosunków pracy, wymuszaną ponoć przez zmiany technologiczne. Jeszcze bliżej im do siebie, gdy podsuwają równie kapitulanckie rozwiązanie tej sytuacji w postaci plastra bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP), który z zasady przerzuca koszty społeczne prekaryzacji na państwo, nie ogranicza samego zjawiska, a co więcej warunki wstępne jego zastosowania praktycznie uniemożliwiają wprowadzenie BDP w życie (co stanowi znakomite alibi zarówno dla kapitału jak i liberałów). BDP jedynie łagodzi stan permanentnego przymusu pracy, czyni go nieco bardziej znośnym i tym samym utrwala. Pogodzenie z bezrobociem i niestabilnością dzięki BDP oddala perspektywę zwiększenia czasu wolnego.
Zupełnie inaczej jest ze skróceniem czasu pracy. Oznacza to bowiem nie tylko uwolnienie od części trudu narzucanego nam w zakładzie pracy, ale także od tego, który wiąże się z brakiem zatrudnienia (lub stabilnego zatrudnienia). Postulat ten niweluje konsekwencje segmentacji siły roboczej, ponieważ łączy pracowników zatrudnionych na umowy o pracę i tych na tzw. „śmieciówkach”. Można powiedzieć że, skrócenie czasu pracy wydaje się najskuteczniejszą strategią pracowników w warunkach szerzącej się „prekaryzacji”. Pozwala na odbudowę wspólnot tam, gdzie są one obecnie najbardziej zagrożone, a zarazem najbardziej strategiczne – w miejscach pracy. Przywraca tym samym społeczny i antagonistyczny wymiar reżimów pracy i produkcji. Odrzuca neoliberalną teorię zarządzania i otwiera pole dla radykalnej rewolucji. W konsekwencji zatem pozwala zmienić układ sił na rynku pracy, który dziś jest dramatycznie przechylony na korzyść kapitału (ukrywającego swoje negatywne skutki pod płaszczykiem globalizacji, modernizacji lub rozwoju technologicznego). Domagając się skrócenia czasu pracy realnie uderzamy w logikę prekaryzacji, tworząc warunki dla pełnego i stabilnego zatrudnienia.
Czas na Szturm!, a skrócenie czasu pracy to dotkliwy atak w kapitał. Uderzy w jego zyski. Kosztów nie da się tutaj przerzucić na sektor publiczny. I o to właśnie chodzi. Celem narodowej rewolucji powinno być dążenie do zmiany stosunków produkcji, a nie łagodzenie bólu wynikającego z istniejącego reżimu akumulacji kapitału. Nie naszym celem jest reforma kapitalizmu, bądź złagodzenie jego skutków poprzez socjalną politykę państwa. Więcej, chodzi o to, żeby w maksymalnym stopniu przerzucić te koszta na kapitał, a nie na ogół społeczeństwa. Historia uczy, że tylko tak dokonuje się postęp. W każdym razie, dopóki istnieje kapitalizm.
Paweł Doliński