W wiele ruchów politycznych, w tym też nacjonalistów, niemal od zawsze wpisana jest pewna narracja, a mianowicie narracja walki, wojny. Zawsze jest jakiś konflikt, z którym trzeba się zmagać niczym z wrogiem, który chce nas zabić. Taka narracja jest pożyteczna, kiedy danej narodowości grozi bezpośrednie, widoczne zagrożenie, tak jak to miało miejsce na przykład w przypadku II RP. Czasy jednak się zmieniają i obecnie ciężko jest w sposób niepodważalny i bezpośredni wskazać takie zagrożenie, a to dlatego, że nie jest ono ani widoczne, ani oczywiste. Pewnie, rozmawiając z przedstawicielami naszego środowiska, zaczęliby rzucać przykładami jak z kapelusza: „Imperializm Amerykański, Unia Europejska, zakusy Rosji, dziki kapitalizm, Liberałowie, itp. itd”. Problem w tym, że przeciętny obywatel wcale nie musi widzieć ich jako zagrożenia. „Kapitalizm zły? I co jeszcze?!”, „USA to nasz najważniejszy sojusznik!” powiedzą. Kiedy natomiast słyszą o wojnie, o tym nieustającym konflikcie, to pytają „Gdzie ten konflikt? Proszę mi pokazać gdzie! Mnie żyje się dobrze”, ponieważ walkę utożsamiają jedynie z wymiarem fizycznym, z bezpośrednim, brutalnym starciem.
W tym miejscu zaczyna się problem, który jest jednym z powodów, dla którego nacjonalizm jest w mniejszości w niemal wszystkich krajach Europy. Ludzie po prostu nie chcą wojny.
Jeśli nikt w kraju o wojnie nie mówi, a nagle pojawia się grupa polityczna mówiąca o niej otwarcie, łatwo jest posterować opinią publiczną w taki sposób, aby ta grupa polityczna, nacjonaliści, wyglądali jak ktoś chcący tą wojnę wywołać.
W USA, podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, wielu liberałów krzyczało, że jeśli Donald Trump zostanie prezydentem, to doprowadzi do III Wojny Światowej. Teza ta nie miała żadnego poparcia, żadnych argumentów, miała jedynie odstraszyć ludzi od głosowania na niego.
Podobny proces ma miejsce z nacjonalistami u nas. „To są rasistowscy, ksenofobiczni bandyci!”, „Jak dojdą do władzy, to wprowadzą stan wojenny!” wydają się pisać o nas oponenci polityczni. Ja bandytą nie jestem, stanu wojennego też wprowadzać nie zamierzam, ale dużo łatwiej mnie zdyskredytować, jeśli ludzie UWIERZĄ, że nim jestem.
Dlatego uważam, że powinniśmy przyjąć nieco inną strategię publiczną. Może jestem jedynym z takim zdaniem, może nie mam racji i inne rozwiązanie będzie lepsze, niemniej jednak uważam, że modyfikacja tej „retoryki wojny” jest konieczna, jeśli chcemy, jako ruch, zdobyć szersze poparcie w państwie.
Dobrym przykładem takiej zmiany jest Niemiecka partia AFD, która wywodząc się ze środowisk skrajnej prawicy, zmieniła hasła pokroju „Ratujmy naród Niemiecki!”, na „Ratujmy przyszłość naszych dzieci!”. Różnica pozornie niewielka, cele takie same, ale odbiór publiczny zupełnie inny. Partia AFD jest obecnie 3 partią w Niemczech co do ilości posiadanych mandatów poselskich.
Dlatego, jeśli chcemy osiągnąć jakieś cele polityczne (do czego potrzebne jest poparcie obywateli), trzeba cały czas „ocieplać” wizerunek nacjonalistów. Organizować (i nagłaśniać!) jeszcze więcej akcji charytatywnych i obywatelskich, pokazywać że chcemy w kraju dobrobytu, nie wojny, że człowiek spotykana na ulicy z symbolami narodowymi to taki, na którym można polegać, a nie taki, który spuści ci z kolegami łomot za niewpasowanie się w jego koncepcje mody. Jednocześnie unikać należy wszystkich akcji, które stanowią pożywkę dla anty-nacjonalistycznej propagandy, jak na przykład sytuacji, gdzie kilku idiotów pobiło Włoskiego skrzypka, który przyjechał do nas na koncert, bo wyglądał jak uchodźca...
Tak więc należy miażdżyć wrogów nie pięściami, nie przymusem, a siłą argumentów i charyzmą. Mówić o dobrobycie w państwie i wszystkich akcjach społecznych, a nie jak najchętniej wrzucałoby się „anty-polaków” do więzienia.
Zachary Wilk