Od czasów wojny politykę narodową pojmuje się w Niemczech jako swego rodzaju upojenie. W swej masie młodzież odurzała się barwami i odznakami, muzyką i pochodami, teatralnymi ślubowaniami oraz dyletanckimi odezwami i teoriami. Koi to bez wątpienia uczucia, ale polityka jest czymś innym. Mocą serca jedynie nigdy jeszcze nie prowadzono skutecznej polityki. A chodzi właśnie o skutek, w przeciwnym razie cała ta działalność nie ma żadnego w ogóle znaczenia. Wszystkie wielkie zdobycze politycznej sztuki i roztropnego instynktu narodowego były wynikiem chłodnej rozwagi, długiego milczenia i oczekiwania, twardej samodyscypliny, a przede wszystkim zasadniczej rezygnacji z upojeń i widowisk.
Oswald Spengler, „Powinności polityczne młodzieży niemieckiej”
Truizmem jest stwierdzenie, że z myśli i doświadczeń ideowych poprzedników można wyciągnąć wiele nauki. W dobie popularności zarówno antykwaryzmu, przejawiającego się w bezmyślnym kopiowaniu po dawnych autorach, jak i nonsensownego odrzucania klasyków oraz zachłyśnięcia się wszystkim co od nich odległe, warto jednak dążyć do bardziej pogłębionej odpowiedzi na pytanie o to co właściwie możemy zapożyczyć od konkretnych myślicieli.
Bo często mamy przecież do czynienia z banalnymi i tak naprawdę nic nie wnoszącymi do debaty stwierdzeniami, że np. myśl endecji jest „przestarzała”, a dajmy na to narodowy anarchizm „inspirujący”. Doświadczenie uczy, że mało kto z wypowiadających takie osądy jest w stanie je merytorycznie uzasadnić. Wskazać co konkretnie w endeckim sposobie myślenia jest przeżytkiem a co z nurtów egzotycznych i awangardowych należałoby przeszczepić na rodzime warunki. Często mamy do czynienia po prostu z uleganiem środowiskowej modzie, a nie z krytyczną refleksją nad czyimś dorobkiem intelektualnym. A przecież czytając różnej maści publicystów i ideologów, kanonicznych bądź dopiero poznawanych, powinniśmy dążyć do tego drugiego – do znalezienia w ich myśli wskazówek, które będą przydatne również dla nas.
W niniejszym artykule posiłkować się będziemy klasyką nacjonalistycznej myśli politycznej, niepolskiej i nieendeckiej bynajmniej. Aluzja do naszego historycznego ruchu narodowego jest nieprzypadkowa, bowiem w niektórych środowiskach narodowych Dmowski jest dziś passé. Za dużo w nim realisty, za mało romantyka. Jest zbyt nudny, zbyt endecki, zbyt polski, by radykalny nacjonalista mógł się nim zainteresować. Przywódca endecji uchodzi za polityka gabinetowego (a więc pewnie takiego co musiał chadzać na różne zgniłe kompromisy), mimo że takim stał się dopiero po ukończeniu 40. roku życia – wcześniej był konspiratorem i represjonowanym przez carat zwolennikiem działalności nielegalnej, krytykiem pozytywizmu, konserwatystów i ugodowców. O tym jednak mało kto chce pamiętać.
Zostawmy to, będzie jeszcze okazja zająć się pytaniem o aktualność myśli samego Dmowskiego. Weźmy dziś na warsztat myśliciela zagranicznego, który w wielu punktach doszedł do wniosków bliźniaczo podobnych co twórcy polskiego nacjonalizmu – słynnego autora „Zmierzchu Zachodu”, Oswalda Spenglera. Reprezentował on nurt tzw. rewolucji konserwatywnej, popularnej w kręgach radykalnych, także w naszym kraju. Był nacjonalistą i propagatorem hasła „pruskiego socjalizmu”, nietzscheanistą, Europejczykiem i Niemcem – chyba więc nadaje się na autorytet dla (samozwańczych) rewolucjonistów, nacjonalistów-paneuropejczyków, którzy tak upodobali sobie obce wzorce.
Czego uczy nas niemiecki historiozof? Przede wszystkim chce wpoić czytelnikowi (adresatem byli oczywiście narodowo nastawieni Niemcy) przeświadczenie, że istotą uprawiania jakiejkolwiek pożytecznej działalności jest osiąganie wymiernych efektów. Każdemu ruchowi społecznemu czy politycznemu powinno zależeć na tym by wdrażać swoje postulaty w życie. Liczy się skuteczność, a nie ekscytacja hasłami. Wiara w ideały i bezkompromisowość są istotne, ale nie wystarczą. „Ruch młodzieżowy taki, jaki jest dzisiaj – pisze Spengler – rezygnuje z sukcesu na rzecz upojeń. Uczciwość i nic ponadto – to zbyt mało dla naszej przyszłości”. Nie jest istotne by swój nacjonalizm celebrować – nacjonalizm ma służyć wspólnocie, być narzędziem wzmacniania narodu, a nie „stylem życia” tudzież formą objawiania światu swej buntowniczej postawy. Jak pisze Spengler, uprawianie sztuki dla sztuki jest czymś żałosnym, bezproduktywnym: „(…) filozofią dla filozofii zawsze głęboko pogardzałem. Nie istnieje dla mnie nic nudniejszego niż czysta logika, naukowa psychologia, ogólna etyka i estetyka”.
Godną pogardy jest jałowa egzaltacja, uniesienia niepołączone z realnym działaniem albo działaniem skutecznym, wydającym trwałe owoce. Spengler nie waha się krytykować niemieckich narodowych świętości takich jak powstanie niemieckiej młodzieży przeciw Napoleonowi w 1813 roku. Dlaczego? Autor „Zmierzchu Zachodu” dowodzi, że romantyczna energia tysięcy jego rodaków zużytkowana została głównie dla interesów angielskich. „Ani dziś, ani w germańskich puszczach ślepy entuzjazm nie jest tym, co stwarza czy ratuje narody i państwa”. Tak samo krytykuje „głupią” niemiecką młodzież, „która się później upajała staroniemieckimi kostiumami, staroniemieckimi przemowami i fajkami, romantycznymi uroczystościami w Wartburgu i Hambach (z polskimi flagami na przedzie, gdyż kochający wolność Polacy zabijali wówczas Niemców), gdy tymczasem Anglia po zniszczeniu państwa Marathów ostatecznie podbiła Indie i kierowała spojrzenie na odpadłą od Hiszpanii Amerykę Południową, angielska młodzież studencka zaś zaczynała dysputować o taktycznych zagadnieniach światowej polityki i gospodarki, ta [niemiecka – przyp. JS] młodzież nie była niczym innym niż kamyczkiem w grze wielkiej dyplomacji, przede wszystkim angielskiej”. Ruch narodowy niemiecki był, zdaniem Spenglera, skazany w tych latach na niepowodzenie, bo entuzjazm młokosów nijak nie mógł zastąpić działań zdolnych mężów stanu. Zmienił to dopiero Bismarck – wytrawny polityk notabene wywodzący się z obozu konserwatywnego, nacjonalizmem dopiero nasiąkający wraz z aneksjami kolejnych państewek, mało przejmujący się tym co mówią narwańcy.
Jest naturalnym, że młodzież ma skłonności do szumnych haseł. Nie ma w tym nic złego – młodzieńczą energię należy jednak dobrze zużytkować. Nie popaść w śmieszność. Wielu nacjonalistów lubi zwać się radykałami a nawet rewolucjonistami – czy jednak nie wyglądają groteskowo takie deklaracje padające nieraz ze strony ludzi nie robiących w praktyce nic by zmienić otaczający ich świat? Czy ktoś kto nie umie zmusić się do systematycznej, mrówczej pracy może zwać się radykałem, tylko dlatego że ma poglądy na sytuację w kraju i na świecie odbiegające od tych mainstreamowych? Wszak każda rewolucja w historii poprzedzana była dekadami wytrwałej pracy intelektualnej i dogłębnej akcji propagandowej.
Według Spenglera, polityki (w szerokim ujęciu) trzeba uczyć już młodych – sama wola bowiem nie prowadzi do niczego. Nawiasem mówiąc, znamienne , że z uznaniem wypowiada się tu o Anglikach – mimo że ich model życia zbiorowego uznawał za sprzeczny z niemieckim, socjalistycznym, to imponowało mu ich praktyczne podejście do życia, nietracenie czasu na działania bezowocne. Formułując przesłanie do niemieckiej młodzieży Spengler zaleca jej nieustanne i systematyczne przyswajanie faktów o otaczającym ich świecie, o ekonomii, o polityce międzynarodowej, dodając: „chodzi nie o chęć, lecz o umiejętność, ta zaś zakłada opanowanie dziedziny, w której ma być wykazana”. Także w naszym codziennym doskonaleniu się chodzi o skutek – bo, przypomnijmy, sztuka dla sztuki jest nonsensem. Studiować dokonania tych polityków, którzy coś osiągnęli, umieli dokonywać zmian – oto droga – bo to ich wytrwała, codzienna praca kształtowała rzeczywistość ich narodów. Dla Spenglera byli to Bismarck, Gladstone, Poincaré – dziś my pewnie znajdziemy sobie wiele świeższych przykładów skutecznego (!) działania. Sprawa wydaje się prosta – jeśli nauczysz się wiele, to twoja ojczyzna może mieć z ciebie jakiś pożytek. W innym wypadku jest to mało prawdopodobne.
Tak jak Spenglerowscy młodzi Niemcy, również i my żyjąc w świecie wielkich haseł i fascynacji radykalnymi (i często marginalnymi) nurtami, nie potrafimy twardo stąpać po ziemi, trzeźwo oceniać realia. Często spotykamy się ze zuchwałym – bo przecież niepodpartym niczym – przeświadczeniem, że w demoliberalnej III RP nagle przestały obowiązywać te wszystkie prawa, które dyktowały reguły życia społeczeństw w innych epokach. Pomińmy nonsensowne i niewymagające poszerzonego komentarza poglądy, jakoby fakt dominacji liberalnych standardów na całym niemal kontynencie czynił nieaktualną rywalizację między narodami (Spengler: „Dzieje powszechne są dziejami państw, dzieje państw są dziejami wojen”). Biorąc pod uwagę stan, w jakim znajduje się ruch nacjonalistyczny w Polsce, groźniejsze dziś jest popularne twierdzenie o bezzasadności zainteresowania polityką jako taką. Tłumaczy się to ukierunkowaniem jedynie na działania społeczne, rozumiane nieraz jako kameralne akcje, o których mało kto w ogóle usłyszy, nie mówiąc już o faktycznym ich wpływie na cokolwiek.
Powiedzmy to brutalnie – ostatnie wydarzenia: wprowadzenie programów 500+ i Mieszkanie+, podejmowane przez rząd starania na rzecz dywersyfikacji dostaw źródeł energii czy wzmocnienia armii, ale też np. groźba zaistnienia liberalno-lewicowego ruchu, popularnego wśród młodzieży – to wszystko są sprawy nieporównanie istotniejsze dla bytu Narodu niż nasze wewnętrzne kłótnie w nacjo-grajdołku. Ważniejsze niż to że działacz X odszedł z organizacji Y, że organizacja Z wydała głupie oświadczenie na jakiś temat albo skompromitowała się w jeszcze jakiś inny sposób. Niestety ważniejsze również niż to, że ktoś z nas odwiedził dom samotnej matki albo zorganizował dyskusję o radykalnym nacjonalizmie w jakimś egzotycznym kraju. Nie chcemy tu pisać laurki dla obecnego rządu – po prostu tak wygląda porządek rzeczy: dla Polski i Polaków są sprawy istotne, mniej istotne i nieistotne. I taka dysproporcja pomiędzy wagą tego czym zajmujemy się my a wagą działań polskich polityków będzie zachodziła dopóki szeroko pojęty ruch nacjonalistyczny jest ruchem marginalnym, niewiele znaczącym – mającym zbyt małą siłę przebicia i zbyt mało skutecznym, by przeforsować jakiekolwiek swoje postulaty choćby w okrojonej formie. Bez żadnego wpływu na to co dzieje się na górze znaczymy niewiele. Rezygnując z dążenia do tego – skazujemy się na wieczne nic nie znaczenie. Jeśli nisko mierzysz – zawsze będziesz niczym. Albo jeszcze inaczej – wartość naszego ruchu jest determinowana przez to co jesteśmy w stanie zdziałać na rzecz Polski.
To, że jako nacjonaliści nie mamy w Polsce wpływu na zbyt wiele dziedzin życia to jest wina głównie nas samych. Węgry, Grecja, Ukraina, ale też Bułgaria, Słowacja, Łotwa, Estonia, Finlandia – wszędzie tam nacjonaliści swoją wytrwałą pracą wprowadzają swoje narodowe partie do parlamentów, zyskując szanse na przesuwanie dyskursu w swoją stronę, wprowadzanie do obiegu chociaż niektórych narodowych postulatów. Co mamy w Polsce? Paranoją jest, że pokaźna cześć ruchu z zasady odrzuca te środki, które mogą nacjonalizm wynieść na wyższy poziom, identyfikując je ze zdradą idei. Twierdzenie, że Polska odbiega w czymkolwiek od wymienionych wyżej państw (na ogół bliskich nam nawet geograficznie), że to akurat pomiędzy Odrą a Bugiem uprawianie polityki stanowi tylko przejaw uderzającego w prawdziwy nacjonalizm karierowiczostwa, musi być uznane za kolejny nonsens.
Zauważmy przy tym, że (mimo wszystko!) ruch nacjonalistyczny w kilku momentach III RP potrafił wpłynąć nieco na bieg wydarzeń w kraju. Marsze Niepodległości czy marsze na 1 marca przyczyniły się do przechyłu nastrojów wśród młodego pokolenia w kierunku postaw tożsamościowych – to zjawisko zresztą jeszcze wyda swoje owoce. Nasz opór przeciw imigracji muzułmańskiej, manifestacje w wielu miastach z pewnością miały jakiś wpływ na twardą postawę rządu wobec nacisków Brukseli i Berlina w tej sprawie. Te inicjatywy mają jeden wspólny mianownik – nie ograniczały się do skali lokalnej, były masowe, na tyle na ile jest to możliwe w naszych warunkach. Aktywizm to jedno, drugie to umiejętność przełożenia wysiłków na efekty.
Po co zresztą Polsce ruch, który zrzeszałby ludzi ograniczających swoje działania jedynie do jakichś doraźnych, zakrojonych na skalę lokalną rozmiarów. Działajmy po to by coś osiągnąć, a nie po to by udowadniać sobie i otoczeniu, że „wypełniliśmy obowiązek”. W ogóle ten często spotykany w szeregach środowisk narodowych wybujały indywidualizm jest odwrotnością nacjonalizmu. Albo naszym celem będzie realizacja dobra narodu w skali makro, albo chodzić będzie jedynie o wmawianie sobie jacy to jesteśmy świetni. Nikt zresztą nie mówi, że jest to proste do osiągnięcia albo że sam dobór środków jest oczywisty, ale utwierdzanie się w samozadowoleniu poprzez kult hermetycznych form, egzaltację, oderwanie od rzeczywistości – stawianie tych postaw ponad skutecznością w realizacji celów narodowych z samej definicji stoi w sprzeczności z nacjonalizmem.
Czego jeszcze możemy nauczyć się z pism Spenglera? Potrzeby realizmu – tego należycie rozumianego. Nie żałosnej jego parodii znanej z pism typu „Myśl Polska” albo portali takich jak Konserwatyzm.prl. Nie tego pseudorealizmu narodowców chadzających na byle kompromis, uznających każde minięcie się z prawdą za szczyt chłodnej, endeckiej kalkulacji. W naszym ujęciu realizm nie będzie przeciwstawny wobec idealizmu, bo chodzi nam przede wszystkim o realizm środków. Realizm uwzględniający takie czynniki jak nastroje społeczne, psychologia tłumu, mity narodowe. Nasze cele, choć muszą charakteryzować się elementarną trzeźwością osądu szans realizacji, są dalekosiężne, i wykraczają poza to wszystko co słyszymy w mainstreamie. Ich realizacja wymaga jednak doboru takich narzędzi, które chociaż dają nadzieję powodzenia.
I tak pojęty realizm cechował wszystkie ruchy, które odniosły sukces – nawet jeśli szermowały one retoryką romantyczną. Znów przychodzi nam tu z pomocą Spengler: „Jeśli chodzi o faszyzm, to ten w każdym razie potrafił w odpowiednim momencie porozumieć się z decydującymi potęgami gospodarczymi, chodziło bowiem o skutek, nie zaś o programy i parady”. Mussolini wygrał i mógł realizować swoje założenia (w różnym zakresie, zależnie od okoliczności) nie dlatego, że porwał się z garstką straceńców na miliony, ale dlatego, że w krwawej walce z bolszewią umiał dogadać się… z burżuazją, kręgami przemysłowymi, arystokracją i królem. Bez tego „romantyczny” eksperyment faszyzmu nigdy by nie miał szansy wyjść poza stadium embrionalne. Podobnie w polskiej historii – największy w naszych XX-wiecznych dziejach rzekomy „romantyk”, jakim był Józef Piłsudski, w kwestii doraźnych działań zawsze był realistą. Nawet tam gdzie błądził, błędy te wynikały z niewłaściwej oceny sytuacji, nie zaś z postawy straceńczej walki przeciw światu. Jego „romantyczne” zrywy z lat 1905, 1914 i 1926 obliczone były na konkretny zysk polityczny. Notabene znany jest jego, cokolwiek zadziwiający, kult dla osoby margrabiego Wielopolskiego.
Nie postulujemy tu odrzucenia dziedzictwa romantyzmu, wręcz przeciwnie. Należy jednak oczyścić je z wątków samobójczych, tak charakterystycznych dla jego polskiej odmiany. Naród polski nie istnieje (i nigdy nie istniał) po to by co pokolenie jego najlepsi synowie spalali się w ogniu ofiary służącej wszystkim, tylko nie samej Polsce. Nasz wzrok powinien tu się koncentrować na neoromantyzmie Młodej Polski, a opisane tu podejście winno spotkać się z krytyką taką jaką sformułował w „Wyzwoleniu” Stanisław Wyspiański.
Więcej pracy, mniej pieniactwa, powiedziałby dziś polskiemu nacjonaliście Oswald Spengler. Prawdziwa wola mocy to bowiem nie romantyczne porywy, ale nieustanna wytrwałość w dążeniu do celu – trawestując Maurrasa – za pomocą środków jakie są, także legalnych. Nacjonalizm to nie podpalanie się perspektywami chwili buntu przeciwko systemowi. Polska to zbiorowy obowiązek, jak pisał Norwid. A im większą wartość jako ludzie sobą przedstawiamy, tym silniej się do realizacji tego codziennego obowiązku poczuwamy.
Jakub Siemiątkowski
Literatura:
Oswald Spengler, Pesymizm [w:] Tegoż, Historia, kultura, polityka, Warszawa 1990,
Oswald Spengler, Nietzsche i jego stulecie [w:] Tegoż, Historia, kultura, polityka, Warszawa 1990,
Oswald Spengler, Duch pruski i socjalizm [w:] Tegoż, Historia, kultura, polityka, Warszawa 1990,
Oswald Spengler, Powinności polityczne młodzieży niemieckiej [w:] Tegoż, Historia, kultura, polityka, Warszawa 1990.