Rozważanie zagadnienia suwerenności władzy i państwa w epoce postmodernizmu może wydać się bezprzedmiotowe. Rozpłynięcie się struktur państwowych w organizacjach ponadpaństwowych, pojawienie się wielu podmiotów jak na przykład globalne koncerny lub organizacje terrorystyczne obejmujące swoją działalnością całą planetę czy też globalistyczne teorie dotyczące suwerennych miast1, wskazują na pewno, że nie należy skupiać się nad klasycznymi problemami dotyczącymi teorii „suwerenności”. Dywagacje na temat suwerenności formalnej, materialnej, pozytywnej, negatywnej bądź czy jest ona niepodzielna, czy też podzielna, można zostawić historykom. Wydarzenia ostatnich kilkunastu miesięcy w Polsce pokazują jednak, że istnieje jakiś podmiot, który zachował cechy, które kwalifikują się jako „niezależne sprawowanie władzy zwierzchniej”.
Suwerenem w państwie nie jest monarcha, to już wiemy od czasów rewolucji. Suwerenem w państwie nie jest także lud. Zapisy w obecnie obowiązującej Konstytucji, mówiące, że władza zwierzchnia w państwie należy do Narodu, są pozbawione faktycznego znaczenia. Teoria suwerennego ludu, który sprawuje władzę w państwie przez swoich przedstawicieli, została zminimalizowane przez teoretyków pozytywizmu prawniczego na czele z Martinem Kriele, którego poglądy podzielają dzisiejsi, najznamienitsi obrońcy Trybunału Konstytucyjnego. Suwerenne nie jest także samo prawo, rozumiane jako zamknięty, niewadliwy układ. Taki system, pozbawiony wspierającego go aparatu przemocy, pozostanie tylko w sferze abstrakcji.
Postmodernizm doprowadził do zanegowania podstawowych kategorii na których opierało się nowoczesne państwo. Idea suwerenności rozpłynęła się w teoretycznych dywagacjach o republice ludzkości, która zakończy historię człowieka czy też sieciowej strukturze władzy. Niemniej instytucje państwowe i należące do nich zasoby nadal istnieją. Pewien podmiot może objąć nad nimi swoją pieczę i swoją zbiorową wolą wykreować sytuacje, które pozwolą przełamać mu współczesny, polityczny impas.
W mojej ocenie najwięcej cech suwerenności przedstawia zorganizowana grupa ludzi, którą można określić jako partię polityczną (organizację). Rozumiem ją jako osobowy substrat pewnej ideologii, która skupia wokół siebie konkretnych ludzi, nawet jeśli ich ideologią będzie tylko chęć zachowania władzy za wszelką cenę. Dyskusje o różnicach między partią liberalną, partią administrującą, partią władzy czy też partią antysystemową są poza zakresem zainteresowania tego tekstu.
Natomiast drugi człon nazwy, nie może być rozumiany w sposób zawężający, na przykład jako działalności parlamentarna, czysto koniunkturalna, wobec której zrozumiałe zniechęcenie, prowadzi do tego, że rozsądni ludzie twierdzą, że polityka ich nie interesuje, nie chcą robić polityki (mimo, że w oczywisty sposób właśnie to robią). W późnej nowoczesności obok stanowienia prawa w parlamencie czy też różnych międzypartyjnych konfliktów, polityczną aktywnością będzie także na przykład pobicie uczestników wrogiej demonstracji. A być może dla określonych środowisk, mających jakieś ambicje polityczne, myślące nawet tylko potencjalnie o sprawowaniu władzy, taka aktywność polityczna, będzie jedyną możliwą i sensowną.
Najlepszym przykładem powyższego twierdzenia jest obecna partia rządząca. Choć nie jest to partia w żaden sposób „rewolucyjna”, z oczywistych sposobów odcinająca się od przemocy, to wykreowany parareligijny mit zamachu smoleńskiego, jest na tyle mobilizujący, za którym oczywiście kryje się także rządza łupów, że pozwolił jej na sukcesywny „podbój państwa”, który spotyka się z tylko z ograniczonym, słabym oporem.
Partia rządzą nie wykazuje większego zrozumienia dla obecnej, płynnej rzeczywistości, w której władza ma mieć charakter sieciowy, agonistyczny, deliberacyjny. Nie przejmuje się instytucjami międzynarodowymi, pokazując ich impotencję, nie oddaje religijnej czci konstytucjom i ustawom, tylko właśnie wyciągając słuszne wnioski ze obserwacji świata ponowoczesnego, a co za tym idzie, jest w stanie kreować nowe sytuacje.
Kiedy zanegowano istotę i sens istnienia państwa, społeczeństwa, kultury, na polu polityczności pozostała wola, która tylko czeka aby zostać zamanifestowana, przez tego kto będzie na tyle zdeterminowany, by się nią posłużyć. We współczesnym państwie, bardziej niż monarcha, lud, naród czy też prawo, suwerenem jest ta partia, która jest zdolna zmobilizować swoich członków i podbić państwo. Postmodernizm doprowadził do rozpadu podstawowych kategorii jakimi posługiwało się industrialne, mieszczańskie społeczeństwo. Posłużmy się przykładem uchodźców, aby ukazać nieadekwatność posługiwania się pojęciem „wspólnoty politycznej”; trudno mówić o istnieniu wspólnoty celów między zwolennikami niekontrolowanego napływu obcych przybyszów, marzących o „wielkiej wymianie”, która doprowadzi do zastąpienia dotychczasowych białych, słowiańskich etnosów, nowymi społecznościami metysów. Dzisiejsi zwolennicy „wielkiej wymiany” za kilka lat będą także zaciekle agitować, aby do wspólnoty politycznej zostały włączone na przykład roboty, które z punktu materialistycznego, niczym nie będą różnić się do pierwotnych członków wspólnoty politycznej, czyli obywateli będących ludźmi. Zatem wspólnota polityczna, identyfikująca się zawsze w opozycji do otoczenia, staje się nagle rezerwuarem dla każdego i dla wszystkiego, pozbawionym substancji, a samo słowo nie posiada już sensownego znaczenia, oprócz wykorzystywania go do walki politycznej.
W postmodernistycznym państwie nie istnieje pojęcie dobra wspólnego. Demokratyczny pluralizm doprowadził do erozji tego tradycyjnego pojęcia. Choć istnieje nadal pozór jednej wspólnoty obywateli uprawnionych do głosowania w wyborach powszechnych, to stopień polaryzacji postaw, światopoglądów, każe spoglądać na współczesnych Polaków jako ludzi może jeszcze posługujących się wspólnym językiem, ale nie tworzących narodu w klasycznym, modernistycznym tego słowa znaczeniu.
Jest to moim zdaniem fundamentalna uwaga, której sens zawiera się w przekonaniu o konieczności oderwania się od tradycyjnych, zdezaktualizowanych pojęć, których korzenie tkwią jeszcze w modernizmie. Takie pojęcia jak dialog, wspólnota, społeczeństwo, legitymacja, państwo, suwerenność ludu, narodowa demokracja utraciły swoje znaczenie. Zatem powyższe pojęcia pochodzące z innej epoki, powinny przestać być najważniejszym punktem odniesienia. W ich miejsce cenione stają się: woluntaryzm, aktywizm, „odwaga władzy”, zdolność do kreowania nowych sytuacji.
Tak więc uświadamiając sobie te okoliczności, dominujący dziś narodowi demokraci czerpiący z dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych koncepcji, powinni ustąpić już miejsca.
Karol Oknab
. Na przykład „Gdyby burmistrze rządzili światem” Benjamina Barbera, doradcy prezydenta Clintona, reprezentującego międzynarodową oligarchię.