Ośrodki zajmujące się sianiem antyukraińskiej propagandy, bo tak należy nazwać niektóre media, nieraz już potrafiły udowodnić, że pokazywanie prawdy nie leży w ich intencjach. Tym razem ofiarą absurdalnych zarzutów padł czynnie zaangażowany w sprawę polsko-ukraińskiego pojednania reprezentant Korpusu Narodowego na Polskę, Władysław Kowalczuk.
Zacznijmy od początku. 11 lipca na warszawskim Skwerze Wołyńskim, wraz z reprezentantami kilku polskich środowisk narodowych, Kowalczuk złożył kwiaty, oddając hołd ofiarom Rzezi Wołyńskiej. Jak zadeklarował, jego działaniom przyświeca nie tylko chęć uhonorowania ofiar, ale i przeświadczenie, że takie wydarzenia nigdy nie powinny się powtórzyć. Dzień później na portalu Media Narodowe ukazał się wpis pt. „Pułk Azow uczcił kata polskiej ludności na Wołyniu”, w którym nie zająknięto się o powyższej sytuacji. Opisano za to, za portalem Azov.press, jak 10 dni wcześniej Władysław Kowalczuk wystąpił z przemówieniem na uroczystościach ku czci Romana Szuchewycza, dowódcy UPA, jednej z osób odpowiedzialnych za zbrodnie na Polakach. Równolegle, niezawodne jak zawsze Kresy.pl obwieściły światu, że doszło do „manipulacji”, czego dowodem ma być właśnie udział Kowalczuka w marszu upamiętniającym Szuchewycza, a o czym – jak wspomnieliśmy – pisano na oficjalnych stronach Ruchu Azowskiego.
Na usta ciśnie się pytanie, czy redaktorzy wspomnianego medium znają znaczenie słowa „manipulacja”, a jeśli tak, to czy umieją wskazać, w którym miejscu ona nastąpiła? Przecież, mimo że Ruch Azowski dystansuje się od ślepego naśladownictwa wzorców banderowskich (w sferze ideologicznej odwołując się głównie do zabitego przez banderowców melnykowca Mykoły Sciborskiego), to stosunek tego środowiska do czołowych postaci OUN-B nigdy nie był tajemnicą. Mimo szacunku, jaki budzą one wśród współczesnych nacjonalistów, azowcy – znacznie odważniej niż ogół ukraińskiego środowiska narodowego – starają się zmierzyć także ze zbrodniczą odsłoną działalności UPA, o czym wielokrotnie było w różnych miejscach wspominane. Z litości pomińmy już antyfaszystowską, godną stowarzyszenia „Nigdy Więcej” gorliwość redaktorów Kresów.pl, którzy uznają za stosowne epatować terminem „neonazizm” w stosunku do azowców (załóżmy – z korzyścią dla nich – że zgłębienie stosunku środowiska politycznego, stanowiącego zaplecze tego ruchu, do narodowego socjalizmu przerasta ich możliwości).
Zajmijmy się tym co w niniejszej sprawie poważne i istotne. Z pewnością istnieją duże różnice w narracjach historycznych polskiej i ukraińskiej. Zapewne w pełni nigdy nie staną się one tożsame, choć z czasem być może nieco się zbliżą. Szerzej starałem się z tym zagadnieniem zmierzyć w artykule „Skąd bierze się kult UPA?”, w 31. numerze pisma „Szturm”, do którego odsyłam zainteresowanych.[1] Poprzestańmy tu na konstatacji oczywistej dla każdego orientującego się w sprawie człowieka: UPA jest na Ukrainie szanowania nie ze względu na zbrodnie na Polakach. Jeśli już, to pomimo ich, choć zagadnienie to daleko bardziej skomplikowane. Dla Ukraińców etos UPA to tradycja wytrwałej, bezkompromisowej walki przeciw sowietom.
W tym kontekście groteskowo wygląda, widoczne w wielu dyskusjach, usilne łapanie za słówka Kowalczuka, mające na celu dowieść, iż nie uważa on Rzezi Wołyńskiej za ludobójstwo, mimo że stwierdzał to kilkukrotnie w różnych miejscach. Z drugiej strony próbuje się dowieść, że stawia on znak równości pomiędzy mordami UPA a akcjami odwetowymi polskiego podziemia, tylko dlatego że miał czelność o nich wspominać, w wyważony zresztą sposób. Niestety autor opublikowanego 17 lipca na Mediach Narodowych wpisu pt. „Władysław Kowalczuk: Rzeź Wołyńska była bratobójczą wojną” uznał za stosowne nawet z przychylnej (!) recenzji filmu „Wołyń”, autorstwa Kowalczuka, wyciągnąć jedynie te sformułowania, które pasowały mu do tezy o dwulicowym banderowcu, bałamucącym Polaków. Absurdalnie brzmi w tym kontekście lead artykułu, który przytoczmy w całości: „Przedstawiamy publicznie wyrażane poglądy Władysława Kowalczuka – reprezentanta ukraińskiej partii Korpus Narodowy, powstałej na bazie pułku Azow – na temat Rzezi Wołyńskiej, aby Czytelnicy mogli wyrobić sobie własny pogląd na działalność tej osoby”. I kto tu manipuluje?
Jeśli mowa o użyciu terminu „ludobójstwo” w odniesieniu do polskich akcji odwetowych, to wypada zauważyć, że – jakkolwiek jest to temat bardzo kontrowersyjny – w dość podobnym kierunku idą spostrzeżenia najbardziej uznanego polskiego znawcy tematu, prof. Grzegorza Motyki. Ów naukowiec pisał w swojej znanej książce „Od Rzezi Wołyńskiej do Akcji Wisła”, że zapewne niektóre z tych pacyfikacji na takie miano zasługują. Nawet zresztą jeśli tak nie jest („ludobójstwo” jest terminem stricte prawniczym), to sprowadzanie publikowanych przez Kowalczuka artykułów do wyciętych z kontekstu zdań, a nawet słów, wygląda żałośnie. Kowalczuk nieraz dawał do zrozumienia, iż jest świadom dysproporcji pomiędzy działaniami obu stron. Można tu w ogóle zapytać, czy w związku z faktem, iż Ukraińcy padali ofiarą polskiego podziemia na ogół w wyniku odwetów, ich potomkowie nie mają dziś prawa do pamięci o 10-15 tys. ukraińskich cywilów (w tym kobiet i dzieci) zabitych przez polskie podziemie. Oczywistym wydaje się, że nie można im tego odmawiać, ani specjalnie uzasadnionym nie jest dziwienie się samemu faktowi, że Ukraińcy przypominają sobie również o swoich zabitych niewinnie rodakach.
Niżej podpisany zna Władysława blisko 3 lata – może nie jest to wiele, ale wystarczająco dużo by poznać dążenia człowieka, z którym wielokrotnie współpracowało się we wspólnej sprawie, nie tylko zresztą na odcinku spraw polsko-ukraińskich. Z drugiej strony, tych kilka lat to zapewne dłużej niż wynosi staż działalności przeciętnego hejtera, który na widok działań podejmowanych przez Kowalczuka obwieszcza, że „z Ukraińcami nie będziemy rozmawiać”. W warszawskim środowisku narodowym nikt rozsądny, z osobami odrzucającymi ideę sojuszu polsko-ukraińskiego włącznie, nie ma wątpliwości, że intencje Władysława są czyste – trudno więc uniknąć pytania, dlaczego akurat niego obrzuca się błotem? Sam nie zgadzam się w niektórych sprawach z Kowalczukiem, niektóre używane przez niego sformułowania wydają mi się problematyczne, ale kim trzeba być, by za każdym razem dopatrywać się tu podstępów?
Poszlak wskazujących na to, że ktoś chciałby skompromitować akurat jego działania jest przecież niemało vide wypuszczane przez jeden z tabloidowych profili na Facebooku fałszywki screenów Kowalczuka, w których rzekomo wychwalał on mordy na Polakach, albo pojawiający się co jakiś czas na pomniku ofiar UPA w Gdańsku, kojarzony z Ruchem Azowskim symbol „Idei Nacji”. Być może autorem jest jakiś ukraiński wandal, daleko mi do pełnego negowania takiej ewentualności, pytanie tylko czemu posłużył się akurat symbolem ugrupowania oficjalnie dążącego do poprawy stosunków z Polakami?
Powiedzmy to otwarcie. Niektórym ludziom po prostu nie w smak jest to, że są ukraińscy nacjonaliści, którzy chcą by polsko-ukraiński dialog zastąpił ciągłe okazje do dowodzenia, że każdy ukraiński patriota najchętniej rezałby Polaków. Może dla części z nich sam fakt zaistnienia możliwości zmiany podejścia Polaków (czy polskich nacjonalistów) do zjawiska jakim jest odradzający się na Ukrainie nacjonalizm stanowi coś, do czego nie można dopuścić – niezależnie od tego jakie są fakty, niezależnie od tego jakie poglądy na sprawę polską wyznają współcześni ukraińscy nacjonaliści. Zabrakłoby paliwa, na którym można jechać, zyskać czyjeś poparcie (inna rzecz, że ukrainofobom wychodzi to nieudolnie, bo regiony najbardziej Ukrainie niechętne są przecież bastionami PiS-u, który zdaniem osób wyznających powyższe poglądy, jest „probanderowski”). Logika tworzenia sztucznych problemów nie prowadzi do niczego. Bo trudno mieć wątpliwości, że aberrację stanowi przeświadczenie, iż działalność wyrażającego żal z powodu Rzezi Wołyńskiej Ukraińca jest zagrożeniem.
W innym wypadku można byłoby przecież, zachowując różnice zdań, dyskutować na innym poziomie – bez odrzucania oczywistości, bez sprowadzania sprawy do absurdów. Można by powiedzieć, że stąd tylko krok do kolportowania popularnych niegdyś list ukrytych Żydów, gdyby nie… fakt, że w internecie już od dawna pojawiają się wobec Ukraińców zarzuty daleko niższe niż oskarżenia o trwanie w antypolskiej konspiracji. Przykładowo, niedawno na jednej z brukowych (ale poczytnych) witryn można było przeczytać, że banderowcy składają dziś ofiary z ludzi. Innym razem, sugerowano, że pułk Azow jest jednostką zwalczającą chrześcijaństwo, ponieważ jego żołnierze w jednym z garnizonów postawili posąg słowiańskiego boga wojny Peruna. Daleko mi do rodzimowierstwa, a taki akt jawi mi się w najlepszym razie jako ekscentryczny, niemniej jednak pobieżne nawet wgłębienie się w zagadnienie wystarczy by stwierdzić, że w samym Azowie jest mnóstwo (zapewne większość) chrześcijan, prawosławnych, grekokatolików, a pewnie i rzymskich katolików. Nie od dziś wiadomo, że najdoskonalsza manipulacja zawiera w sobie ziarno prawdy – histeryczny ton często nie ma żadnego uzasadnienia, a mimo to w pisanych w nim jest znaczna część informacji z Ukrainy. Nie wątpię, że często staje się to udziałem ludzi naiwnych czy zdezorientowanych, ale nieraz trudno nie podejrzewać autorów o złą wolę.
A z Ukraińcami rozmawiać trzeba. Czy się nam to podoba czy nie – sprawy takie jak ekshumacje polskich ofiar Rzezi Wołyńskiej, dbanie o dziedzictwo kultury polskiej na Kresach czy sama poprawa bytu ukraińskich Polaków nie mają szans realizacji w warunkach permanentnie podgrzewanego konfliktu polsko-ukraińskiego, opartego w dużej mierze o wzajemnie niezrozumienie priorytetów. Powiedzmy nawet więcej, wobec faktu odgrywania dużej roli przez nacjonalistów (przynajmniej na zachodniej, najbliższej naszym uczuciom, Ukrainie), trudno spodziewać się by chociaż część z tych spraw została należycie rozwiązana bez znalezienia chociaż nici zrozumienia z Ukraińcami określającymi się jako nacjonaliści… mającymi UPA za swoich bohaterów.
Jako nacjonaliści opowiadający się za dialogiem z Ukraińcami – mimo że wysiłki podejmowane przez nas mają zasięg ograniczony – możemy już dziś pochwalić się pewnymi symbolicznymi osiągnięciami. Dzięki naszym środowiskom, oraz dzięki otwartości ze strony części ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, hołd ofiarom Rzezi Wołyńskiej oddali już przedstawiciele środowisk takich jak UNA-UNSO, Kongres Ukraińskich Nacjonalistów czy (dwukrotnie) Ruch Azowski. Być może nie każdy z tych gestów wyglądał w 100 procentach tak jak by sobie tego życzyli co bardziej wymagający polscy narodowcy, ale trzeba mieć zerową wiedzę o poglądach panujących w ostatnich dekadach w łonie ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego na stosunki z Polakami, by nie widzieć tu kroku naprzód. W ciągu kilkunastu lat ruch ten przebył na tym polu bardzo długą drogę – od palenia polskich flag i skuwania tablic na Cmentarzu Orląt przez UNA-UNSO (warto zestawić to z działaniami azowców w sprawie kamiennych lwów rok temu), przez ciągłe zakłócanie obchodów rocznicy 11 lipca, po coraz liczniejsze w ostatnich latach propolskie gesty, ale i działania. Trzeba nie mieć elementarnej wiedzy, albo po prostu za grosz dobrej woli, by nie widzieć tej znaczącej ewolucji. Jeszcze kilkanaście lat temu wśród Ukraińców dominującą postawą była pełna negacja zbrodni UPA na Wołyniu, z czasem – wraz ze wzrostem wiedzy, ale i coraz bardziej propolską orientacją – pojawiły się tezy o równowadze win po obu stronach. Kiedyś świadomość skali Rzezi Wołynia i Galicji stanie się na Ukrainie faktem, także wśród nacjonalistów. Wymaga to właśnie dialogu, w tym również działań takich jak nasze skromne próby podjęcia trudnych dla Ukrainy tematów. Nie wszystko rozgrywa się pomiędzy rządami państw, duże znaczenie mają nastroje społeczne – mówiąc obrazowo, nawet gdyby rządy w Kijowie i Warszawie dogadały się w sprawie ekshumacji, to chyba lepiej by czynnik społeczny w nich nie przeszkadzał, nie demolował naszych miejsc pamięci, a odnosił się do nich ze zrozumieniem i szacunkiem. Zamykanie się na fakt, że wśród ukraińskich nacjonalistów coraz częstsze są propolskie tendencje, odrzucanie go dla samej zasady jawi się tu jako nonsens.
Jakie więc intencje przyświecają zwolennikom stałej eskalacji sporu polsko-ukraińskiego? Czy faktycznie zależy im na zbliżeniu do branej ciągle na sztandary prawdy historycznej, upowszechnieniu jej także na Ukrainie? Czy może jednak chodzi o to by stale podsycać najniższe fobie, o to by zawsze można było uderzyć w tony o zagrożeniu banderowskim? Podobnie jak wcześniej wypada się zastanowić czy nie chodzi po prostu o mobilizację poparcia – wszak pomysłów w sprawach naprawdę istotnych często brakuje.
Wobec tych czynników, można odnieść wrażenie, że kierunek w jakim zmierzają niektóre środki przekazu jest po prostu niepokojący. Widać to także w sprawach innych niż ukraińska, czego dowodem niech będzie pojawienie się w ostatnich dniach idiotycznego wręcz tekstu, w którym postulowano nie tyle nawet odbicie z rąk litewskich Wilna, co dosłownie wymazanie z mapy państwa litewskiego. Ani to możliwe, ani mądre – po co więc osoba (niewątpliwie merytorycznie przygotowana) takie rzeczy pisze? I po co takie, mogące przecież zaszkodzić naszym rodakom brednie publikować?
Co w ogóle powinno być celem mediów nacjonalistycznych, zapytajmy po raz kolejny w przeciągu ostatnich lat. Kształtowanie nowoczesnej myśli narodowej i upowszechnianie myślenia w kategoriach narodowych czy jedynie podgrzewanie emocji, koncentrowanie uwagi na nieistniejących problemach? Co to ma wspólnego z dobrymi tradycjami endeckiego myślenia o potrzebach narodu? W świecie mediów zapewne nie da się w pełni uniknąć populizmu, ale czy przyświecający naszym publicystom główny cel działania został należycie obrany?
Jakub Siemiątkowski
[1] http://szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/528-jakub-siemiatkowski-skad-bierze-sie-kult-upa