Mylił się Francis Fukuyama, gdy w swoim sztandarowym dziele pisał o epoce demokracji liberalnej jako "Końcu Historii". W drugiej dekadzie XXI wieku świat zaczął się tak radykalnie przeobrażać, że prawdopodobnie już wkrótce będziemy mogli usłyszeć donośny huk, gdy porządek wykreowany przez niego i jemu podobnych myślicieli, zwyczajnie się rozpadnie. Akompaniować będą mu zapewne tłumy rozpłakanych liberałów, wpatrzonych w obecny system jak w obrazek. Ale nim my - jak mniemam przeciwnicy myśli Fukuyamy - otworzymy szampana i wzniesiemy toast za rychłe nadejście Nowej Ery, warto by zastanowić się, czy nagły upadek dzisiejszego porządku światowego nie niesie ze sobą jakichś większych zagrożeń dla tego, co nam najdroższe. A jeżeli tak - jeżeli faktycznie wiatr zmian mógłby być niekorzystny dla naszego państwa, narodu, rodziny - to jakie kroki powinniśmy podjąć, by te zagrożenia zniwelować?
Jeżeli można się w czymkolwiek zgodzić ze środowiskami lewackimi, to na pewno w tym, że kryzys imigracyjny jest paliwem dla wiecznie tlącego się płomienia europejskich ruchów nacjonalistycznych. Wzrost nastrojów antyimigranckich bez wątpienia zwiększył w Unii Europejskiej poparcie dla takich inicjatyw, jak francuski Front Narodowy, Alternatywa dla Niemiec, czy różne włoskie ugrupowania neo-faszystowskie, lub na takowe pozujące. Na Węgrzech, które dość mocno odczuły największą fale kryzysu na swojej południowej granicy, wielkimi krokami po władzę w państwie zmierza nacjonalistyczna formacja Jobbik. Grecki Złoty Świt odnotowuje chyba największe sympatie wśród Hellenów od początku swojego istnienia - nie inaczej jest z ugrupowaniami narodowymi na Słowacji. Sama Unia Europejska zaś otrzymała dowód na to, że jest tworem sztucznym i niezbyt stabilnym - obecnie chwieje się i prawdopodobnie wkrótce zawali pod własnym ciężarem, jeżeli więcej państw członkowskich pójdzie w ślady uciekającej z tonącego okrętu Wielkiej Brytanii. Federacja Rosyjska, rządzona twardą ręką przez słynnego już na cały świat cywilizowany prezydenta Władimira Putina, po 25 latach od upadku Związku Radzieckiego, zdaje się wreszcie odzyskiwać należne sobie miejsce w światowej geopolityce. Tymczasem nacjonaliści walczącej z Rosją Ukrainy, stają się "Włochami XXI wieku" - niczym prawdziwi pionierzy narodowej rewolucji, mogą pochwalić się faktem, że poczynili w kierunku zagłady demoliberalizmu więcej, niż jakikolwiek inny ruch narodowy w Europie. Dodać do tego tendencje anty-globalistyczne pojawiające się nawet w kolebce globalizmu - USA - i tak oto mamy przed oczami obraz najgorszego koszmaru Francisa Fukuyamy. Pozornie mamy powody do radości - wszak jak pisał Adam Gmurczyk w "Rewolucji Integralnej", należy: "Myśleć lokalnie, w kategoriach narodowych, lecz działać w skali globalnej, czyli na we współpracy ze wszystkimi narodami zagrożonymi ideologią mondialistyczną (...)". W praktyce jednak nie jest już tak kolorowo, gdy polski nacjonalista uświadomi sobie, że w całej tej radykalizującej się układance brakuje... właśnie. Polski.
W Polsce nie powstał żaden dobrze zorganizowany, ogólnopolski, radykalny ruch społeczny/polityczny, który mógłby poszczycić się jakimkolwiek sukcesem właśnie na płaszczyźnie oddziaływania na społeczeństwo. Mało tego - środowisko nacjonalistyczne w Polsce jest rozbite i stale ulega coraz większym podziałom, a w opinii ogólnopolskiej traktowane jest raczej jako "atrakcja" na scenie politycznej, czy też "wsparcie" dla obecnego rządu. Właściwie nie ma się co temu dziwić - gdy inne ruchy nacjonalistyczne w Europie małymi (lecz zwykle wspólnymi) krokami budowały swoje nadchodzące zwycięstwa, w Polsce narodowcy skupiali się na walkach o partykularne interesy poszczególnych formacji, czy w bardziej skrajnych przypadkach - interesy samych liderów. Do dzisiaj (a może nawet teraz jeszcze lepiej) widać funkcjonowanie w praktyce przysłowia: "gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania" - szczególnie zauważalny jest brak porozumienia w sprawie "kwestii ukraińskiej", czy podstaw programowych, takich jak podejście do zagadnień gospodarczych. Nie mówiąc już o sporze o tym, czy ruch nacjonalistyczny w Polsce powinien być świecki, katolicki, czy może jednak odwoływać się do czegoś zupełnie innego, jak np. idee Jana Stachniuka. Zdarza się, że nacjonaliści przedkładają własne "ja" nad dobro narodowego kolektywu, prześcigając się w wymienianiu swoich zasług oraz robieniu zarzutów swoim "rywalom na scenie". Oczywiście gorzkiego smaku całości dodaje bezustanne obrażanie się jednych na drugich i coraz częstsze przeświadczenie o posiadania monopolu na nacjonalizm. Tymczasem największy dziś wróg - system demoliberalny - nie śpi i odnotowuje sukces przy każdym naszym potknięciu, każdym przeciągającym się sporze, każdym upadku struktur w danej lokacji. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że jeżeli polski ruch narodowy będzie właśnie tak wyglądał, to naród polski zostanie w tyle wobec ościennych narodów wyrywających się z okowów globalizmu. I być może nie będzie już dla niego miejsca w nowym porządku świata, gdy obecny się rozleci. Być może nie odnajdzie się w nowej, trudnej i wymagającej stałego, prędkiego działania rzeczywistości. Nikt jednak nie powiedział, że na Polsce ciąży jakieś przekleństwo - wystarczy nasza ciężka praca, by to zmienić. Przede wszystkim należy zacząć myśleć kolektywnie, zamiast tylko o myśleniu kolektywnym mówić. Nie liczy się moje prywatne zwycięstwo, moja sława, miejsce w Sejmie, czy poklask kolegów na koncertach muzyki tożsamościowej - liczy się wspólna sprawa! Ciężko mówić o solidarności międzynarodowej nacjonalistów, kiedy nawet w jednym narodzie tej solidarności brakuje - zatem zamiast obrażać się na "banderowskich zdrajców" albo narzekać na "ogólnopolskie szurostwo", warto próbować wypracowywać pewne kompromisy. Równie szkodliwe są dawne zażyłości między organizacjami - niech tutaj dobrym przykładem przełamywania pewnych barier będzie fakt wspólnej organizacji poszczególnych edycji turnieju 'First to Fight' przez różne środowiska, czy nawet kooperacja, jaką stanowi miesięcznik, na łamach którego mój tekst się pojawia - Szturm! I przede wszystkim - więcej cierpliwości i wytrwałego dążenia do celu wspólnie, niż rozbijania sie na coraz drobniejsze ugrupowania, które z czasem ograniczą się tylko do prowadzenia kolejnej strony na facebooku. Niech każdy z nas znajdzie swoją niszę, w której jego jednostkowe talenty będą mogły przysłużyć się całości ruchu... i poświęca chociaż jeden dzień w tygodniu ze swojego napiętego grafiku na aktywizm narodowy - a wówczas być może wkrótce doczekamy się pewnego przełomu.
Nie sposób się nie zgodzić, że my - młodzi ludzie - jesteśmy dziś świadkami końca dawnej i początku Nowej Ery w dziejach ludzkości. I nie chodzi tu bynajmniej o to, byśmy mieli uczyć nasze przyszłe dzieci nowej formy datowania zdarzeń historycznych od roku 2017 począwszy. Mam tu raczej na myśli symboliczny upadek okresu post-modernizmu, który upłynął nam pod znakiem triumfu liberalizmu nad autorytaryzmem, rozkładu wartości tradycyjnych oraz chrześcijańskich, czy wreszcie epidemii swego rodzaju choroby cywilizacyjnej - poprawności politycznej. Mieliśmy tam do czynienia ze społeczeństwami całkowicie oderwanymi od swojej tożsamości, ludźmi często odciętymi od naturalnych atawizmów, narodami pozbawionymi pierwiastków dających im witalną siłę. Jednak świat się zmienił - społeczeństwa zaczęły budzić się z konsumpcyjnego amoku, ludzie porzucać materializm, narody walczyć o swoje prawa. I tak oto wchodzimy w tę właśnie Nową Erę - epokę, którą nazwą nasi potomni, a która rozpoczyna się od całkowitego odwrócenia poprzednich tendencji. Nie możemy jednak siedzieć z założonymi rękami i czekać spokojnie na nadejście lepszych czasów - tylko od nas bowiem zależy to, czy będą one dla naszego narodu naprawdę pomyślne, czy raczej będą tylko przedłużeniem "odwiecznej polskiej niedoli" i poświęcania się za wolność całego świata. W roku 2017 życzę wszystkim nacjonalistom wytrwałości w pracy na rzecz swojej ojczyzny - bez małych kroków nie zbudujemy wielkiego sukcesu.
Jan Kuśmierczyk