Po upadku ostatnich europejskich dyktatur podczas Jesieni Ludów (był to okres jeszcze przed zwycięstwem Aleksandra Łukaszenki na Białorusi) i rozpadu ZSRR, było już pewne, że porządek światowy zostanie teraz oparty już tylko o jeden biegun. Kolebka nowożytnej demokracji - Stany Zjednoczone Ameryki - stały się ośrodkiem geopolitycznym wyznaczającym kierunek światu w każdym niemal aspekcie. Od kultury (która ulega np. w Europie wyjątkowo negatywnemu zjawisku tzw. "amerykanizacji"), przez gospodarkę (różne umowy handlowe perswadowane "koloniom" przez jankeską metropolię), aż po ustrój i zasady moralno-prawne. Tutaj mowa przede wszystkim o hołubionej na każdym kroku, czy to w szkołach, czy w sejmowych kuluarach, demokracji liberalnej i asystujących jej "prawach człowieka" i innych tego typu nonsensach. Mój tekst nie będzie jednak traktował o jednobiegunowości świata w szerszym jej znaczeniu, nie zawrze w sobie żadnego, teoretycznego sposobu na obalenie takiego porządku - jest to bowiem znacznie dłuższy temat, w którym i tak moje wywody wiele zmian obecnej rzeczywistości by nie wniosły. W swoim artykule skupie się na problemie tzw. "władzy ludu", tj. demokracji oraz jej szkodliwości dla polskiego, czy europejskiego społeczeństwa, a nawet całej ludzkości.
Demokracja - ustrój, zdawałoby się, już charakterystyczny dla państw cywilizowanych, głównie Pierwszego Świata. W środkach masowego przekazu, czy nawet na szkolnych zajęciach przedstawiana jako absolut dobra i gwarant szczęścia obywateli, przeciwstawiana jest zwykle złej, okrutnej i zapewne jeszcze "faszystowskiej" (czy inne epitety mitycznych sił zła) dyktaturze, czy monarchii. "Władza ludu", rządy mas łatwo ulegających emocjom i popadającym w skrajności, przeciwko władzy stabilnej, rządom autorytetu - tak to z kolei maluje się z mojego punktu widzenia. Ale demokracja to nie tylko ustrój sam w sobie - to także idea, bardzo potężna idea, łatwo podbijająca serca i umysły tłumów oraz odgrywająca ogromną rolę w historii naszego świata. Idea, która skazała na śmierć Chrystusa, która powalała królów i ich dwory, której wreszcie serwiliści euroatlantyckiego porządku światowego używają jako swoistego casus belli do najazdów na państwa z tego porządku się wychylające. Idea notabene bardzo ułudna i niebezpieczna, gdyż żadne mądre rządy ludu i pełna wolność, w istocie nigdy nie będą całkowicie możliwe (jest to po prostu nierealne) - zamiast tego w ustroju demokratycznym pojawia się szereg różnych patologii niespotykanych w żadnym innym, przy czym oszustwa wyborcze są gwoli wyjaśnienia, najmniejszą z nich.
Jedną z głównych patologii systemu demokratycznego jest samo "demos kratos", czyli właśnie "rządy ludu". Masy społeczne, które zostają dopuszczone do decydowania o losach państwa w obliczu wszechobecnego chaosu ideologicznego, bardzo łatwo ulegają emocjom, także tym skrajnym. Bardzo łatwą dzielą się na obozy, antagonizują względem siebie i generalnie nie są zbyt stabilnym suwerenem o jasno określonych celach, potrzebach i obowiązkach. Wzburzony tłum nie myśli o przyszłości swoich dzieci - myśli wyłącznie o swoich własnych dramatach, zachciankach, czy kaprysach. Najlepsze będą tu przykłady współczesnej nam Polski i samej kolebki demokracji nowożytnej - USA. W tym pierwszym kraju w społeczeństwie powstały dwie zwalczające się frakcje - pierwsza: prawicowa, patriotyczna, konserwatywno-narodowa oraz druga: europejska, nowoczesna, liberalno-lewicowa. Zaantagonizowały się one względem siebie do granic możliwości, spirala nienawiści i jadu sączącego się z obu stron zdaje się nie mieć końca. A wszystko to w obrębie jednego narodu, który naturalnie przecież powinien być organizmem zwartym, niepodzielnym, zjednoczonym w całość! Jaki jest tego skutek? Naród jest rozbity, a jego przedstawiciele wzajemnie skaczą sobie do gardeł, ponieważ demokracja dała im do tego prawo w myśl słynnego "róbta co chceta".
W USA natomiast ostatnie wybory prezydenckie i masa afer z nimi związanych, chyba najlepiej udowodniła zepsucie i głupotę tak idei demokratycznej, jak i całego cyrku, jakim jest ustrój na niej oparty. W kampanii wyborczej obydwaj główni kandydaci skupili się na (ku uciesze gawiedzi) wzajemnym obrzucaniu się błotem i pozyskiwaniu mas tzw. elektoratu negatywnego. Takie tanie zagrywki są jednak świetnymi igrzyskami dla amerykańskiego społeczeństwa, które swoją drogą do najmądrzejszych nie należy, toteż graj muzyko! Po zwycięstwie kandydata kreującego siebie na postać antysystemową (demokratycznym zwycięstwie) na ulice wypełzły tłumy liberałów gotowych bronić demokracji przed "faszystowskim" zwycięzcą. Ot, sytuacja analogiczna do polskojęzycznego KODu i kolejny dowód na cyrkowe przeznaczenie demokracji.
Co właściwie zabija demokracja? Zabija ona wspólnotę narodową, prowadząc do antagonizmów wewnątrz niej. Zabija zdrowy rozsądek, gdyż prym w niej wiodą nagłe emocje towarzyszące kampaniom wyborczym. Zabija przyzwoitość - demokracja w myśl nieodłącznej jej "wolności przekonań" zezwala na najohydniejsze manifestacje poglądów, nie wyłączywszy oczywiście z tego wznoszenia świątyń ku czci Lucyfera, czy pochodów osób transeksualnych i innego dziwactwa. Zabija inteligencję, bowiem ludzie naprawdę ją stanowiący muszą przy wyborach szerokich mas społecznych ustąpić miejsca przy sterach państwa karierowiczom, populistom i oszustom, którzy zwyczajnie zaangażowali więcej sił do przekonania do siebie wyborców. A potem oczywiście wieczne narzekania, że znów "złodzieje przy korycie", że karawana upodlająca Polskę i Polaków nie zwalnia tempa ani na chwilę. Ludzie ci potrafią omamić skłócone społeczeństwo niczym faryzeusze agitujący wśród tłumu za Barabaszem, wmawiając mu często, że tak wręcz musi być! Ale naród nie może za nimi podążać. Naród jest organizmem żywym, a jego żywotność może podtrzymywać tylko stabilne i bezpieczne państwo, którego nie można osiągnąć w demokracji. Naród ma też swoje wady, które poskromić może wyłącznie silny autorytet państwa. Naród trzeba także bronić przed degeneracją moralną i kulturową towarzyszącą demokracji, bowiem tylko zdrowa i moralnie silna nacja jest zdolna przetrwać w obliczu nieustannych zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych. Nację łatwo jest omamić, podzielić, skłócić ze sobą jej poszczególne grupy społeczne - autorytet zaś ogranicza takie możliwości, bowiem to on ustanawia monopol na politykę państwa, ucina dyskusje i spory, które odtąd toczą się jedynie na szczeblach rządowych. Pozwala po prostu (wbrew zarzutom demokratów i atlantystów, którzy świętą misją obrali sobie obalanie wszelkich dyktatur) żyć narodowi bezpiecznie, spokojnie i w pełni wykorzystywać jego biologiczny, kulturowy, czy duchowy potencjał.
I taki właśnie musi być nowoczesny ruch nacjonalistyczny - odcinający się od wszelkich tradycji demokratycznych, bezkompromisowy, autorytarny, angażujący naród do wyższych celów, a nie trwania w liberalnym rozkładzie. Oczywiście - dziś działania demokratyczne są konieczne i jedynie akceptowalne w ramach polskiej Konstytucji, ale my - nacjonaliści - po prostu nie możemy popadać w "ich" liberalny dyskurs, wedle którego głos większości jest święty i niepodważalny. Musimy jasno mówić o tym, że demokracja jest naszym wrogiem, bo wbrew pozorom, nie służy ludowi, tylko prowadzi do jego upadku - musimy otwierać oczy społeczeństwu na jego życie w kłamstwie i micie, a przy tym pozostawać równie nieprzejednani jak nasi ideowi koledzy z chociażby włoskiego CasaPound.
Jan Kuśmierczyk