Karol Oknab - „Jak wrócić na uniwersytet?”



Ostatnio, w dosyć zawiłych okolicznościach, wszedłem w posiadanie nowej powieści Szczepana Twardocha, zatytułowanej „Król”. Zmuszony faktem posiadania, przebrnąłem z obowiązku przez tę lekturę. Oczywiście niniejszy esej nie będzie poświęcony recenzji wspomnianej powieści, ale korzystając z okazji – odradzam ją wszystkim przymierzającym się do lektury. Na kartach powieści „Król”, z dużą dozą złośliwości, zostało zobrazowane środowisko warszawskiej młodzieży działającej w dwóch, skłóconych ze sobą, frakcjach przedwojennego Obozu Narodowo-Radykalnego.
Jedna scena zapadła mi szczególnie mocno w pamięć: któregoś dnia ulicami Warszawy maszeruje demonstracja lewicy, w której idą główni bohaterowie „Króla”. W pewnym momencie natrafiają na kontrmanifestację prawicy. Główny bohater lustrując wzrokiem kontrdemonstrantów, dostrzegając, że w tłumie dominują młodzi, bardzo młodzi ludzie, ubrani po cywilnemu, niektórzy w studenckich czapkach, którym towarzyszą niewielkie grupki ubranych w mundury poszczególnych organizacji. Bohater myśli sobie: „po przeciwnej stronie nie ma nikogo poważnego, same studenciaki, same dzieci”. Potem wielokrotnie będzie jeszcze powtarzać, że biją faszystów jak chcą. Nie tylko z tej sceny, ale generalnie z całej powieści, można przekonać się, że pisarz zastosował kontrast między dwoma grupami bohaterów swojej powieści. Działający w ONR wywodzą się
w przeważającej mierze z wyżyn społecznych, są dziećmi adwokatów, prokuratorów, bogatych przedsiębiorców. Ich protagoniści, główni bohaterzy „Króla” pochodzą z nizin, są proletariuszami, zwykłymi, biednymi ludźmi, którzy swój sukces zawdzięczają tylko sobie. Dla młodzieży z ONR naturalnym środowiskiem są sale wykładowe uniwersytetów, w których zaprowadzają własne porządki, pałace ministerialne, wytworne kawiarnie, restauracje i dyskretne domy publiczne. Młodzi działacze są zapraszani przez państwowych oficjeli, którzy traktują ich nie jak oszołomione dzieci, ale partnerów do realizowania swojej polityki. Dla głównych bohaterów są za to slumsy Warszawy, rozpadające się kamienice, szemrane lokale czy w końcu ulica. Na uniwersytecie jest dla nich getto ławkowe, albo w ogóle jedynym ich celem pojawienia się na nim, jest bicie studentów i profesorów.
ONR to pełne brzuchy, bogate dzieciaki, ze swoją abstrakcyjną ideologią „Imperium Słowiańskiego”. A ulica, prawdziwe życie, biedni, szarzy ludzie są z PPS-em.
Nie interesują ich wydumane projekty młodych, odjechanych intelektualistów. Czytałem powieść Twardocha i nie mogłem wyjść ze zdumienia faktem, że osiemdziesiąt lat później sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni.
Dzisiaj marsze środowisk nacjonalistycznych są interpretowane przez (lewicowych) socjologów jako protest pokolenia prekariuszy, pracujących na umowach „śmieciowych”, nie posiadających żadnych środków produkcji, którzy żądają swojego miejsca, dóbr materialnych, w strukturze kraju, w którym hierarchia społeczna właśnie się ustabilizowała i zamknęła. Nie tylko oni, ale także prawdziwa patologia (swoją drogą całkiem realnie postuluję w tym miejscu powołanie akcji antypatologicznej, wzorem francuskiej anti-racaille action), przejęła w zwulgaryzowanej formie racjonalne postulaty współczesnych nacjonalistów i połączyła je z nienawiścią do klas posiadających Trzeciej Erpe, antyislamskim rasizmem i szowinizmem, co pozwoliło liberalnemu establishmentowi utożsamić współczesny, polski nacjonalizm z środowiskami będącymi patologią społeczną. Potem trudno wymagać od praworządnych obywateli, żeby traktowali jako poważną alternatywę kogoś, komu, jak im powiedziano, należy raczej pomóc. Tymczasem radykalni lewicowy są zapraszani do mediów, w których z powagą starotestamentowych proroków wygłaszają androny, które w przeciętnym robotniku, prekariuszu, zwykłym człowieku wywołują oburzenie pomieszane z rozbawieniem. Ich głównym matecznikiem są publiczne uczelnie, na których tworzą zamknięte wspólnoty o quasi-kastowym charakterze. Gdy współczesny ONR próbuje pojawić się na uniwersytecie, jest wyśmiewany. Na uniwersytecie, rządzące nim kliki mówią: nie ma miejsca dla chuliganów i kryminalistów, których utożsamiają ze współczesnymi, organizacjami nacjonalistycznymi.

Dziś jest inaczej niż osiemdziesiąt lat temu: zwykli ludzie mniej lub bardziej, podzielają poglądy, które pokrywają się z tymi głoszonymi przez nacjonalistów. Są z nimi także kibice piłkarscy, kreowani przez establishment jako wyłącznie środowisko wywrotowe, antyspołeczne. Zmarginalizowanym przez „polską drogę do kapitalizmu” ludziom, dano w końcu pewien mit, mogący ich zmobilizować w duchu kolektywnego, solidarnego działania. Tymczasem lewicowe gwiazdy, celebryci, bananowa młodzież z wielkich ośrodków miejskich nadal bawi się w swój karnawał, coraz bardziej dryfując poza realny świat. Sytuacja z „Króla”, mniej więcej odpowiadająca faktom historycznym, odwróciła się w niecałe sto lata.
Dychotomiczny podział na „lewicowej” elity, których symbolem niech będzie Krytyka Polityczna i „prawicowe” doły, których figurą w moim eseju będzie współczesny ONR, nie uważam za stan pożądany. Takim stanem jest obecność nacjonalistów na dole i u góry struktury społeczeństwa oraz brak liberałów i lewicy w którymkolwiek elemencie struktury społecznej. Uniwersytet, który przetrwał od Średniowiecza do naszych czasów, w gorszym lub lepszym stanie, jest we współczesnej rzeczywistości (przynajmniej teoretycznie) kuźnią talentów i elit. Oczywiście taką elitę można wykształcić na pustyni albo w puszczy, ale na pewno zabierze to bardzo dużo czasu. Stąd nacjonaliści powinni zastanowić się jak powrócić do tej instytucji jako kolektyw.

Chciałbym w tym miejscy podzielić się kilkoma luźnymi refleksjami. Obserwuję pojawianie się kolejnych, nowych kół naukowych i organizacji o profilu „prawicowym”, tak więc moje postulaty nie są kierowane zupełnie w niebo. Uniwersytet neoliberalny, podobnie jak pozostałe instytucje liberalnego państwa, przeżywa kryzys. Na pewno znajdą się tacy, którzy uznają permanentny kryzys za nieodłączoną cechę demokracji i liberalizmu, jednak nie zamierzam z nimi dzisiaj polemizować. Tak jak wspomniałem: przeżywa kryzys. Polega on na odmowie dużej części obywateli (w tym przypadku studentów) na udziale
w polityczności. Studenci nie chcą być spolityzowani, nie chcą być w stanie ciągłej gotowości do obrony demokracji przed faszyzmem, nie chcą nieustannie wybierać z siebie swojej demokratycznej, suwerennej, jedynej, uświęconej reprezentacji. Bez takiego permanentnego poruszenia demokracja, także jej przeszczep do struktury uniwersytetu, nie funkcjonuje. I tak samorząd studencki cieszy się umiarkowanym zainteresowaniem. Podobnie organizacje studenckie, często o długiej historii, mają dziś charakter kadłubowy. Wydaje się, że formuła kół naukowych, zrzeszających studentów zainteresowanych poszerzeniem tematu, wydaje się wypalona. Jeśli ktoś na tyle pasjonuje się danym tematem, to będzie go w stanie rozwijać w nieźle płatnej pracy dla studenta, a nie w jakimś kole. Większość studentów interesuje się swoim prywatnym życiem. Nie zamierzam ich tutaj potępiać. „Nie jestem demokratą, tak więc ludem nie pogardzam”. W tym momencie, kiedy istnieją jeszcze duże przestrzenie na uniwersytecie, a także zasoby przeznaczone na dużo większa liczbę zainteresowanych, zgrane, niewielkie, aktywne, zcementowane kolektywy mogą w krótki czasie zdobyć własną sferę wpływów. Nie wydaje mi się to jakoś wyjątkowo trudnym zadaniem, aby w trakcie wyborów do samorządów, które cieszą się frekwencją 15 %, wprowadzić do rad wydziałowych przedstawicieli organizacji nacjonalistycznych, którzy będą w stanie realizować spójną politykę. Dzięki temu organizacje nacjonalistyczne uzyskają możliwość sterowania na przykład akcjami strajkowymi, w których brać będą udział ich członkowie oraz zaagitowani, na przykład hasłami socjalnymi, pozostali studenci. Strajk studencki jest uregulowany prawnie w Ustawie o szkolnictwie wyższym. Co jakiś czas związki zawodowe pracowników na uniwersytetach wymuszają na rektorach, żonglując groźbą strajku pracowników, podwyżki płac.
Nie słyszałem w ostatnim czasie o podobnej aktywności ze strony samorządów studenckich. Nie jest to wydumana przeze mnie koncepcja. Mit strajku studenckiego, zwłaszcza w polskim społeczeństwie, jest nadal żywy. Jeśli liberalnemu państwu nie można dzisiaj wydać jednej, wielkiej wojny, to w takim razie wypowiedzmy mu tysiąc małych wojen; a choćby o mniejsze opłaty dla nowych studentów, albo o warunki bytowe w akademikach. Inną metodą może być próba wytworzenia (nowej) tożsamości dla studentów. Dziś bycie nimi oznacza bycie nikim. I dosłownie i metaforycznie. Z jednej strony masa studentów, która rozrosła się jako skutek ubóstwienia „równości”, która wymuszała, żeby każdy mógł mieć praw studiować, nie stanowi ani jednolitej siły politycznej, ani nawet jednolitej podklasy społecznej. Określanie się przez kogoś jako student, nie mówi właściwie nic o nim. Może być dowolnie ubrany, reprezentować dowolny światopogląd, dowolny zasób słownictwa. Bycie studentem nie jest żadnym określnikiem. Już prędzej podanie miejsca zamieszkania, regionu pochodzenia, poglądów politycznych powie więcej o tej osobie. Nacjonaliści mogą spróbować wytworzyć jakąś nową tożsamość, ukształtować składniki tej tożsamości, reguły, zasady, które potencjalnie będą atrakcyjne także dla osób „z zewnątrz”, co będzie pierwszym krokiem do pozyskania nowych, wartościowych zwolenników. Tak żeby określenie „jestem studentem” nabrało ponownie jakiegoś sensu, poczucia dumy. Pewnymi wzorami mogą być na przykład reaktywowane po okresie komunizmu korporacje akademickie, posługujące się oryginalnymi, odróżniającymi się od innych, studentów obyczajami, zachowaniem, strojem.
Wielka masa studentów musi być w jakiś, nawet ograniczony sposób, świadoma, że zmierza donikąd. Kapitalistyczna gospodarka nie potrzebuje ich umiejętności.
Taka masa ludzi, pozbawiona dziś charyzmatycznego kierownictwa (bo nie są nimi przesiąknięci demoliberalnym duchem kierownicy organizacji studenckich albo samorządów studenckich), jest dużym potencjałem dla organizacji chcących zmienić status quo.

Kończąc, uniwersytet daje także możliwość nacjonalistom na teoretyzowanie. Brak akademickiej dyskusji w intelektualnej atmosferze sporu pomiędzy nacjonalistami, brak kreatywnego myślenia, trzymanie się przedwojennych klasyków jak jakiś wyroczni, uważam za poważne wady, które powrót na uniwersytet mógłby wyeliminować. Brak reprezentatywnych współczesnych, polskich, nacjonalistycznych myślicieli politycznych, których legitymizacją byłyby publikacje książkowe, nie będące referowaniem czyiś historycznych koncepcji, tylko próbą sformułowania własnej, oryginalnej doktryny na XXI wiek, a za ich autorami stałby autorytet którejś organizacji albo nieformalnego, nawet czysto intelektualnego środowiska, które mówiłoby: „tak to jest myśl, którą realizujemy w działaniu”, uważam za powód do wstydu. Środowiska lewicowej lub konserwatywne doczekały się już swoich pierwszych doktrynerów, którzy chodzą, żyją obok nas i tworzą swoje koncepcje teoretyczne, które mogą zapisać się w pewnym stopniu w historii. Dziś, na łamach samego „Szturmu” publikuje kilku autorów i autorek, które sądząc po ich pierwszych, cząstkowych próbach, mają potencjał aby zrealizować powyższy postulat.

Karol Oknab