Ktoś kiedyś, parafrazując innego kogoś, powiedział, iż książka i karabin tworzą narodowca doskonałego.
Niby to takie proste i oczywiste, niby wszyscy to wiedzą. Kto jednak realizuje? Śmiem twierdzić, że niewielki segment pośród tych, którzy określają się mianem nacjonalistów. Zazwyczaj brakuje przynajmniej jednego elementu składającego się na ten tandem. Często jest już totalny dramat: nie ma ani książki, ani karabinu. Są za to memy. I strony społecznościowe na pewnym portalu, na których można się licytować w nienawiści do Bandery i pamiętaniu Wołynia, a także prowadzić nieskończone i jakże ważne dyskusje o przysłowiowej wyższości kotleta z wieprzowiny nad kebabem.
Jedna rzecz, która od razu rzuca się w oczy, to potężna dawka agresji, emanującej z ekranu monitora przy kliknięciu na pierwszy lepszy „dupo-narodowy” profil z cyklu „nie dla islamizacji Europy” etc. Wśród lasu wykrzykników nieznośna orkiestra megafonów w postaci klawiaturowych capslocków, będących we władaniu palców dupo-narodowców, w pełnej krasie kakofonii oznajmia nam kolejną odsiecz wiedeńską. Islamiści, uchodźcy, homo-lobbyści, pedofile, zdrajcy z Wiejskiej – wszystkim internetowi wojownicy chcą ścinać głowy, topić w Wiśle rodziny, sypać solą rany, a najczęściej – „jebać”. Powiązanie tego ostatniego z nacjonalizmem jest ani chybi efektem szpagatu wykonanego na mózgu, nie poddawanego żadnej regularnej gimnastyce literacko-kulturalnej. Bluzgi i wrzaski są również w nie mniejszej mierze efektem nie ruszania tyłka z domu na bieżnię, siłownię lub trening kick-boxingu, gdzie można by było zadbać o równowagę psychiczną i hormonalną poprzez wykańczający trening.
Zawsze, gdy czyta się takie „pierdolamento”, nachodzi człowieka jedna myśl: co ci wszyscy ludzie robią w życiu? Skąd mają w ogóle czas na marnowanie czasu? Kiepsko, oj kiepsko. A przecież tak zasłużony dla polskiej idei narodowej Korneliusz Zieliński-Codreanu pisał: „Waszym krasomówstwem powinny być czyny, nie słowa. Powinniście działać – niech inni mówią.” Kto by go jednak czytał? I już tutaj zachodzi ta niebywała synergia pomiędzy inteligencją a siłą i przemocą – gdyby rozszczekani dupo-narodowcy czytali i się edukowali w duchu narodowo-radykalnym, to wiedzieliby, że trzeba ćwiczyć tężyznę fizyczną i strzelanie. Jak przykazał choćby wspomniany pan Korneliusz.
Jednak ów cuchnący psimi odchodami kontent z tysięcy internetowych bitew świadczy, iż płeć męska w Polsce wcale nie zgubiła testosteronu. Zaburzony został tylko proces jego uwalniania. Dziś, stawiający pierwsze kroki w nacjonalizmie 16-letni podrostek, celem potwierdzenia własnej męskości nie musi już robić w piwnicy miliona pompek, szykując się do solówki z największym Sebą na podwórku. Może natomiast napisać milion idiotycznych i niedojrzałych komentarzy na „fejsie”, a potem włączyć grę komputerową i urywać głowy żołdakom multikulturowego Cesarstwa w imię nordyckiego Skyrim. Dobrze się domyślacie – to drugie i ja lubiłem swojego czasu praktykować. Komputer jednak nigdy nie był i nie będzie dla mnie pretekstem do odpuszczenia treningu na siłowni.
Teraz kilka słów o sobie: od kilku lat uprawiam sport jako kompletny amator. Biegam sobie, pływam sobie, uczęszczam na siłownię, staram się traktować worek tak, aby nie czuł się tylko szturchany. Dbam o regularność, o nawyki żywieniowe, regenerację etc. Dużo czytam o technikach, planach treningowych, dietach i tym podobnych. To wszystko pochłania spory segment mojego względnie wolnego czasu. Oczywiście, nie jest to wszystko takie idylliczne, ani doskonałe (bo doskonałe po prostu być nie może). Nie samym sportem człowiek żyje, a dla idei nacjonalistycznej trzeba czasem wrzucić mózgowi „piąty bieg” i co nieco z niego wyrzucić na papier tudzież klawiaturę, choćby do następnego „Szturmu”. Są jeszcze książki i rozwój intelektualny. Zdarzają się takie dni, kiedy nadmiar obowiązków, będących w dużej mierze przyjemnościami, mnie zwyczajnie przytłacza. Nigdy jednak nie oznacza to rezygnacji z zaplanowanych działań, a co najwyżej wydłuża czas ich realizacji. Mogę jednak ze spokojnym sumieniem i niekrywaną satysfakcją powiedzieć, że z każdym rokiem jest coraz lepiej z systematycznością i efektami.
W trakcie podążania ścieżką aktywnego życia natknąłem się pewnego razu na opinię, która mnie zszokowała: otóż znajomy oznajmił mi, że „to niemożliwe”, aby robić tyle rzeczy naraz. Zgłupiałem. Jak to: niemożliwe? Przecież to naprawdę nic szczególnego. Potem podobne opinie powtarzały się coraz częściej, aż w końcu zacząłem rozumieć, o co chodzi. To nie ja jestem nadczłowiekiem, ale społeczeństwo mnie otaczające tak zgnuśniało, że im bardziej wzlatuję do góry, tym bardziej jest ono dla mnie małe, nieczytelne i niezrozumiałe. I vice versa. Bo lecę sam, a inni wolą zostać na dole. I wybałuszać oczy pytając samych siebie: jak to możliwe?
Pamiętam taką dłuższą dyskusję sprzed wielu lat, w gronie zaangażowanych nacjonalistów partii X, w której jedna osoba zarzuciła owej partii, że z jakiegoś powodu przyciąga ona całą rzeszę „życiowych kalek”, nie umiejących utrzymać pola w ulicznej bijatyce i nie posiadających żadnych innych, cennych dla sprawy umiejętności. Jego zdaniem coś nie tak było z organizacją i należało coś w niej przemodelować. Inny działacz skontrował ową tezę stwierdzeniem, iż takie jest po prostu społeczeństwo. Kalekie fizycznie i umysłowo, a przez to całkowicie rozbrojone. Rolą partii nacjonalistycznej powinno być więc prostowanie takich jednostek, przekuwanie ich potencjału w owocne działanie i ciągły rozwój. Z tym się większość zgodziła.
Gdzieś zaburzone zostało jednak samo pojęcie nacjonalistycznego rozwoju. Od samego początku swojej działalności (pierwsze, nieśmiałe kroki stawiałem 11 lat temu) obserwowałem, że narodowcy delegowani do wygłaszania referatów, w większości nie reprezentowali wartości bojowej. Potem uświadomiono mi, że tak jest i było od dawna. Intelektualistom nigdy nie było znowu tak spieszno do treningów fizycznych. Skoro więc brakowało „wojowników” wśród tzw. prawdziwych, oczytanych i ułożonych nacjonalistów, to na potrzeby doraźne – głównie przy okazji manifestacji – rekrutowano ich spośród skinheadów. Ci zaś kończyli swoją karierę z literaturą narodową na przelecianych po łebkach artykułach z „zinów”. I powstawało rozszczepienie. Od ładnych paru lat rolę niegdysiejszych skinów przejęli kibice. Schemat jednak pozostał ten sam. Obie te grupy są subkulturami, a ich powiązanie z nacjonalizmem lub jakimikolwiek innymi światopoglądami zawsze było problematyczne – choćby z tego tytułu, iż każda subkultura rości sobie prawa do patrzenia na świat przez własny pryzmat, a co za tym idzie, do niezależności względem innych potencjalnych autorytetów. Od dziesięcioleci subkultury przenikały polski ruch nacjonalistyczny, w ostateczności go osłabiając poprzez zawężanie kręgu osób zainteresowanych nacjonalizmem, kadząc go całym systemem rytualnych zachowań, nie mających z ideą narodową absolutnie nic wspólnego. Oczywiście nie mam tu na myśli aktywnych nacjonalistów, którzy kibicują swojemu klubowi i mają właściwie ustaloną hierarchię priorytetów. Mówię o całej reszcie, która tę hierarchię ma wywróconą do góry nogami i zawsze z wielką chęcią będzie narzucać swój porządek innym, rozpieprzając w ten sposób to piękne coś, co nazywamy polskim nacjonalizmem.
Czas to napisać wprost: nie ma czegoś takiego, jak zwolnienie z WF-u na całe życie, bo się woli czytać książki. I odwrotnie – silne mięśnie nie zwalniają od obowiązku pozyskiwania konkretnej wiedzy pisanej. Nie da rady wykuć narodowego radykała XXI wieku bez połączenia jednego z drugim.
Wymówki, wymówki, wymówki…
Pierwszą skałą, o którą rozbija się fala zmiany w każdym człowieku, są oczywiście wymówki produkowane przez jego własny mózg. „To nie dla mnie”, „nie dam rady”, „mam pracę”, „muszę się uczyć”, „boli mnie prawy półdupek”, „mam rodzinę” itd. Wszystkim, którzy z tych wszystkich bredni uszyli swoje znaki rozpoznawcze i zdążyli nimi wytapetować całe swoje życie, dedykuję, dostępny na YouTube, z polskim przekładem filmik „Bezgraniczne możliwości ludzi silnych duchem”. Na pewno znajdziecie. Rosyjscy nacjonaliści przedstawili na nim historię trzech ciężko chorych mężczyzn, którzy mimo swych niemocy spowodowanych tragicznym wypadkiem bądź wrodzoną wadą rozwojową, regularnie trenują na siłowni. Owa produkcja pokazuje klarownie, że wszelkie wymówki o pracy, rodzinie, tudzież cotygodniowym nieżycie nosa można sobie wsadzić w przysłowiową rzyć. Takie obrazowe przykłady są nam bardzo potrzebne.
Zresztą nie trzeba oglądać wyłącznie filmików tworzonych przez aktywnych nacjonalistów, aby zdemaskować te wszystkie wymówki jako brednie. Popularny w latach 90. mit, iż masę mięśniową buduje się tylko na dobrze wyposażonej siłowni i najlepiej na dopingu, został już dawno rozmontowany przez całą masę kreatywnych vlogerów, popisujących się w Internecie coraz to nowymi sposobami na wykonanie wyczerpującego treningu mięśni nóg za pomocą samych nóg lub ewentualnie zgrzewek z wodą mineralną. Na sport nastała ostatnio moda, a to generuje popyt na tego typu produkcje. To wszystko już jest, trzeba tylko zacząć korzystać. Nie będę tu reklamował. Wyszukiwarka i wszystko odnajdziecie bez trudu.
Złota myśl jako podsumowanie tego wątku: jeżeli czujesz, że dziś nie czujesz się na siłach, że może należałoby przełożyć trening na dzień jutrzejszy, a nie złapała Cię grypa lecz zwykły katar, to znak, że dziś jest najlepszym dniem, by wyjść z domu i odbyć zaplanowany trening. Z własnego skromnego doświadczenia wyniosłem, że takie „kiepskie” dni kończą się najbardziej owocnymi treningami. Trzeba tylko się przełamać, nie dać wymówkom pola. Masz rodzinę? To spróbuj ćwiczeń ze swoją rodziną. Jaki problem? W 99% przypadków problem znajduje się tylko w Twojej głowie.
Dobre myślenie
Ignorowanie fizycznego samorozwoju przez tak wielu narodowców wynika, jak sądzę, również z typowego polskiego chciejstwa. Myślimy sobie: nieważne, że mamy tyle wad, że moglibyśmy ruszyć tyłek; lepiej na tym tyłku gnić i obrastać w tłuszcz. Co z tego, że tylu z nas jest pozbawionymi konkretnych umiejętności łachmytami? Co z tego, że za kurtyną fejsbukowych grafik ze strzelającymi pistoletami i groźnymi kominiarkami kryje się 20 cm w bicepsie i niedoleczona pryszczyca? Jesteśmy przecież nacjonalistami. Zwyciężymy, bo zadecyduje o tym nasz nacjonalistyczny nacjonalizm. Nasza ideologia zwycięży, bo jest nasza. A tak poza tym, wszystkiemu winny jest System. Jeszcze inni lubią sobie budować w głowie mniej więcej taki miraż: jestem mądry, dużo czytam, walkę na piąchy zostawię więc dla narodowych ogrów, którymi będę zarządzał z lektyki przeznaczonej dla narodowej szlachty, targanej przez narodowych murzynów.
Temu „dobrze-myśleniu” towarzyszy niemal kompletny brak wzajemnej solidarności i organizacji. I nie mam tu na myśli stosunków wzajemnych w tzw. mikro-partiach, lecz szerszego pojęcia solidarności. Owszem, w całej Europie nacjonaliści mierzą się z podobnym problemem, (nie licząc kilku krajów, w których środowisko narodowe opanowane zostało przez jednego hegemona – mam tu na myśli Węgry, Francję i Grecję). Jednak w Polsce ta patologia zachodzi znacznie głębiej. Jesteśmy, jak pisał Cat, straszliwie obciążeni antypaństwową wścieklizną, którą zafundowała nam nasza trudna historia. Niechęć do organizacji państwowej jest praprzyczyną niechęci Polaków do jakiejkolwiek organizacji, która wychodzi na wierzch przy każdej próbie „zjednoczenia środowiska narodowego”, pogrążonego w coraz bardziej żenujących wojenkach.
Chcesz się poprawić? Spokojnie. Utrudnimy ci to.
Oprócz produkowanych przez mózg wymówek, potężnym problemem pozostaje to, co naukowcy ochrzcili mianem „teorii koszyka z krabami”. W praktyce chodzi o to, iż wrzucone do pojemnika kraby mogłyby bez problemu wydostać się na zewnątrz, gdyby nie fakt zaistnienia między nimi biologicznej rywalizacji o „króla góry”, która powoduje, iż wszystkie kraby powstrzymują się nawzajem od zmiany dotychczasowego położenia. Analogiczne zachowania można zaobserwować we wspólnotach ludzkich.
W języku rodzimym posługujemy się na co dzień znacznie popularniejszym terminem na określenie tej patologii, a mianowicie mówimy o „polskim piekiełku”. Owo do złudzenia podobne zjawisko można streścić do zdania: gdy któremuś z Polaków zaczyna (lub może zacząć) się powodzić pod względem materialnym, zawodowym, rodzinnym etc., wspaniałomyślni rodacy dołożą wszelkich starań, aby mu ów proces utrudnić, a najlepiej uniemożliwić. Przekładając to na realia sportu, należy tu podkreślić bardzo brzydką manierę demotywowania każdego, kto podejmie walkę z marazmem i postanowi wprowadzić aktywność fizyczną do swojego życia. Wygląda to tak, że przysłowiowemu chuderlakowi, który pierwszy raz udał się na siłownię wszyscy naokoło wmawiają, że nigdy nie stanie się siłaczem podnoszącym potężne ciężary; otyłemu każdy sugeruje, że jego wysiłki na rzecz schudnięcia nie przyniosą większych rezultatów. I tak dalej. Raper z rosyjskiego narodowego składu „Stolnyj Grad” w jednym z utworów ujmuje to tak: „Ja wracam z treningu, a ty z butelką piwa, uśmiechając się, spoglądasz na mnie jak na debila”. Myślę, że każdy, kto próbował swoich sił w aktywności sportowej, spotykał się z podobnymi demotywującymi reakcjami, nawet ze strony swojej rodziny i przyjaciół. Z czego się to bierze?
W tym momencie nieco odbiegnę od tematu sportu sensu stricto i pozwolę sobie na dłuższą dygresję o tej tendencji do zwalczania liderów. Otóż podobny zbiór zachowań można zaobserwować już u dzieci w wieku przedszkolnym. Często kilkuletnie dziecko, wychodzące do grupy z interesującym, błyskotliwym pomysłem na nową zabawę jest za ów pomysł „karane” poprzez wyśmianie i grupowy ostracyzm swoich rówieśników. Dlaczego tak się dzieje? Taka z pozoru irracjonalna reakcja jest w rzeczywistości podyktowana instynktem przetrwania, a więc wracamy do podstaw biologii. Im bardziej osoba jest kreatywna, ambitna, przedsiębiorcza i pewna siebie, tym większe jej szanse na chociażby pozyskanie partnerki i przekazanie swoich genów w przyszłości. Jest więc zagrożeniem. Należy zatem robić wszystko, aby neutralizować jej wpływ na ogół. I tu wchodzą w grę zachowania stadne. Gdy atak watahy wilków na żubra się nie udaje, pozostaje kapitulacja. Ale to nie wszystko, o czym należy w tym temacie wspomnieć. Szczególnie takich osób nie lubią – nie bójmy się tego powiedzieć – genetyczni idioci i półidioci. Ową tradycyjną, biologicznie nacechowaną niechęć głupszych do mądrzejszych znakomicie wyeksploatowali w zeszłym wieku bolszewicy, rzucając jednych przeciw drugim w swoich obłąkanych projektach przebudowy społecznej całych narodów.
Niechęć do osób inteligentnych i nietuzinkowych, zdolnych do pociągnięcia za sobą pozostałych to z całą pewnością spadek po wielkim eugenicznym eksperymencie na narodzie polskim, jakim było 40 lat komunizmu. Ale i przed wojną dostrzegalne były wśród Polaków znamiona owej szczególnej patologii. Władysław Studnicki mówił w wywiadzie dla warszawskiej gazety w 1936 r. : „U nas dwie rzeczy są niewybaczalne: talent i wiedza. Defraudacje prędzej! Zawsze mieliśmy dobór miernot. Moje obserwacje mi mówią, że każdy profesor nie wybiera zazwyczaj najzdolniejszego ucznia na stanowisko docenta - by nie mieć niebezpiecznego współzawodnika. Reżyser wybiera najmniej zdolnych artystów - nic też dziwnego, że teatr schodzi na manowce. Pismo upada, bo redaktor zawsze stara się wygryźć najzdolniejszego publicystę. Dlaczego najlepszymi redaktorami są ci, którzy przestali pisać? Partie przedmajowe wolały bogatych członków, obawiały się zdolnych - bano się konkurencji do tek i do mandatów. Podobnie przy tworzeniu rządu każda partia starała się, by z jej przeciwników otrzymał tekę najsłabszy. W ten sposób dochodziło do władzy miernot”.
Gdy jeszcze odbywałem naukę na uniwersytecie, jako niemalże absolwent (był to rok, w którym broniłem pracy magisterskiej), jeden z wykładowców przyznał się nam, studentom, że przeraża go jedna rzecz: otóż przedstawiciele młodszych roczników wręcz chwalą się swoją głupotą. Dosłownie. Jeden, wyselekcjonowany spośród całej grupy delikwent, wstaje i z rozbrajającym uśmiechem przyznaje prowadzącemu zajęcia, iż nie ma pojęcia, czego te zajęcia w ogóle dotyczą. Zamiast ostracyzmu, spotyka go powszechny aplauz całej grupy. Słuchając swojego wykładowcy, przywodziłem w pamięci obrazy z liceum, gdy nie mogłem jeszcze pozwolić sobie na indywidualizm, jaki zapewnił mi okres studiów. W kolektywnym, bądź co bądź, środowisku licealnym zapamiętałem cały ogrom zachowań stricto patologicznych i ukierunkowanych na zduszenie osób czymkolwiek się wyróżniających. Tak bardzo dziś popularne wśród młodzieży hasła jak „pierdolę, nie robię” czy „szlachta nie pracuje” było kolektywnie uświęconą dewizą zarówno każdej lekcji polskiego, jak i WF-u. Nigdy nie zaskarbił sobie aprobaty gremium ten, kto podejmował się jakiejś nadobowiązkowej, twórczej aktywności. Czy to tylko efekt masowego zidiocenia wygenerowanego przez erę liberalizmu, a może w polskiej puli genowej nadal zachodzi jakiś degenerujący proces, rozpoczęty znacznie dawniej? To dobry temat do rozważenia w innym eseju. Być może rzeczy o których piszę są powodem, dla którego jak pisał Cat-Mackiewicz „Polacy są jak piękna kobieta, kochająca się w durniach. Człowiek inteligentny jest u nas z reguły niepopularny i nie budzi zaufania”. My ten wielki absurd wynosimy z naszego okresu szkolnego. Nie należy się potem dziwić, że ruch nacjonalistyczny w Polsce wygląda jak wygląda. Gdyby ktoś spośród „dobrze myślących” się nie zdążył zorientować – mamy w Polsce nie obóz narodowy, lecz wielki bałagan narodowy. Żeby nie napisać dosadniej.
Czy da się do wszystko powiązać ze sportem? Oczywiście. To bardzo proste: nie da się prowadzić żadnej sensownej inicjatywy bez właściwego kierownictwa. Skoro inicjatywy sportowe o charakterze narodowym „leżą i kwiczą” w większości regionów kraju, to oznacza, że coś jest nie tak. Sport to zajęcie codzienne i tak powinien być traktowany. To absolutna podstawa rozwoju, podobnie jak czytanie książek. Jeśli obie te sprawy leżą, to jak w ogóle można mówić o prowadzeniu kulturowej rebelii przeciw panującemu neomarksizmowi? Jak można głosić chęć walki o lepsze jutro na pięści, kastety i karabiny?
Od czego więc zacząć? Przede wszystkim należy odrzucić kretyński stereotyp, że sport jest dla troglodytów, a książki dla tzw. intelektualistów. Nawyki na polu intelektualnym przekładają się bardzo często na stosunek do aktywności fizycznej i na odwrót. Na marginesie: nie należy, broń Boże, mylić terminu „osoba inteligentna” z tzw. przedstawicielem oficjalnej inteligencji, która jest nowotworem na zdrowej tkance narodu. A co za tym idzie, nie wolno nam kopiować żadnych wzorców od tego oficjalnego kurewstwa. Naszym celem jest stworzenie Nowego Człowieka, uzbrojonego w potęgę ciała, ducha i umysłu. Musimy zatem zerwać z naszą tradycyjną polską zawiścią i pozwalać rozwijać się najwybitniejszym umysłom, z których wyrosną autentyczni liderzy. Nasza pula genowa dysponuje bowiem takimi jednostkami, powoli, zdaje się, wylizujemy rany po ludobójstwie na polskiej nacji, jakie zgotował nam wiek poprzedni. Coraz większa liczba słusznych inicjatyw na polu nie tylko sportowym, lecz również kulturowym, wydawniczym etc., zdaje się ten fakt potwierdzać.
Dotychczasowe głupkowate stereotypy społeczne są natomiast bardzo na rękę Systemowi, który obawia się jak ognia jakiejkolwiek przemiany w mentalności polskiego społeczeństwa. Niech fizycznie ćwiczą tylko apolityczni i bezideowi durnie, niezdolni do intelektualnego Kulturkampfu, zaś intelektualiści niech onanizują się nad własną (rzekomą) intelektualnością i kojarzą duży biceps z prymitywizmem. Bezpośrednim produktem tego laboratoryjnego rozszczepienia komórek jest z jednej strony idol ogromnej części polskiej młodzieży - naładowany sterydami debil, chwalący się osiągnięciem w postaci nieprzeczytania ani jednej książki przez całe swoje życie, a z drugiej – hordy, używających fluidów kobiecych, chłopców z penisami ściśniętymi w rurkowych spodniach, uważających picie kawy ze uniwersyteckiej kantyny, w swoim na wskroś homoseksualnym gronie, za Himalaje rozwoju. Brakowi sportu często towarzyszy bowiem niedobór tzw. męskich hormonów. Zastępują je dewiacje i inne choroby umysłu, które wcale nie szczędzą osób o wyższym genetycznym IQ. I mnożą się pokraki życiowe, żałosne parodie męskości i ludzkiej egzystencji.
Temu wszystkiemu należy przeciwstawić ideał Nowego Człowieka, będącego jednocześnie wojownikiem i poetą. Człowieka epatującego siłą, pewnością siebie, błyskotliwością i twórczą agresją. Człowiek prawdziwie silny to taki, który nie obawia się konkurencji ani podejmowania nowych wyzwań na polach, w których on sam nie jest najsilniejszym. To nie osoba, która pokonuje słabego, znęcając się nad nim. Taki człowiek jest tylko żałosnym, małostkowym śmieciem, żerującym na globalnych bolączkach i chorobach całego społeczeństwa. Takich zresztą śmieci, drobnych rzezimieszków, bredzących coś o ulicznych zasadach i opychających narkotyki nastoletnim dzieciakom, obecny system toleruje (gorzej, że tolerujemy ich my, nawet gdy założą koszulkę z wizerunkiem Żołnierzy Wyklętych). Człowiek silny to taki, który słabemu pomaga stać się silnym. Nasz tradycyjny kolektywizm myśli (o paskudnie mylącej masce rzekomego indywidualizmu) nie przekłada się, niestety, w większości przypadków na kolektywizm działania, czego możemy pozazdrościć Rosjanom. Inicjatywy pokroju White Rex, Program Dziadka Mroza czy, zrealizowany w tym roku, genialny turniej siłowy „Młot Woli” mówią same za siebie. Polskie inicjatywy na tym polu są dopiero raczkującymi i widać ogromny dystans między nami a nimi, ale to oczywiście nie powinno nas zniechęcać. Rosyjscy koledzy wprost namawiają wszystkich pozostałych zainteresowanych do inspirowania się i tworzenia własnych projektów w sportowym klimacie. W rosyjskich projektach widzimy też przedstawicieli przeróżnych ugrupowań o charakterze narodowym. I to jest właśnie słuszne podejście, którym powinniśmy się od nich zarazić. Niech sport nas zbliża i łączy!
Zmierzając do pointy: dlaczego tak bardzo naciskam, aby to sport był właśnie inkubatorem przemiany umysłowej polskich nacjonalistów? Osobiście jestem po prostu zmęczony tymi zidiociałymi wojenkami i bezsensownymi pseudodebatami, o których pisałem na samym początku. Chciałbym, aby uwaga ogółu została skierowana na coś kreatywnego i na początek niezbyt wymagającego umysłowo. W uprawianiu sportu widzę same plusy. Daje mi on osobiście energię do wszelkich innych spraw. Pomógł rozwiązać niejeden problem, także z własną psychiką i zakłóceniami w odbiorze rzeczywistości. Sport pozwala weryfikować tendencję człowieka do autentycznego angażowania się w aktywne życie, a jednocześnie uczy go skutecznego osiągania celów. W sporcie nie można udawać, gdyż udawanie od razu wychodzi na jaw. Nie można niczego osiągnąć podkładając innym nogi, gdyż nie przesunie to podkładającego ani o milimetr do przodu. Co najważniejsze – sport wymusza opuszczenie krzesła z naprzeciwka monitora i wyjście z domu, a w dzisiejszych chorych czasach to już wyczyn, także dla tzw. narodowców. Sport zatem uczy właściwego prowadzenia własnego życia, pomaga wyzbyć się destrukcyjnych nawyków i wreszcie, poprzez niwelowanie zachowań wzajemnie szkodliwych w toku zdrowej konkurencji, leczy całą wspólnotę z kompleksów i frustracji. Powszechna aktywność sportowa wydaje mi się być najlepszym remedium na wszelkie problemy interpersonalne w ruchu nacjonalistycznym, a w ślad za nimi – kłopoty organizacyjne. Stare powiedzenie „w zdrowym ciele zdrowy duch” ma więc głębokie znaczenie. Warto się zastanawiać nad ludowymi przysłowiami. Wreszcie, nie wolno nam zapominać o destrukcyjnym wpływie wszelkich używek, od którego środowisko nacjonalistyczne nigdy nie było wolne. Aktywność sportowa pozwala ów problem jeśli nie całkiem zniwelować (patrz: idea straight edge), to przynajmniej zredukować do rozsądnego minimum.
Jestem zatem przekonany, że ów renesans narodowych dusz należy zacząć właśnie od sportu. Rzeczą nadrzędną, o której nacjonaliści lubią nie pamiętać, jest fakt, że przemoc stanowi i zawsze będzie stanowić nieodzowny element naszej walki. Musimy więc być na nią zawsze gotowi. Si vis pacem, para bellum. Albowiem, jak pisał Mosdorf, „społeczeństwa niechętne wojnie zawsze chyliły się ku upadkowi” i cała Europa Zachodnia jest tego gorzkim przykładem. Nie chodzi tu koniecznie o wojnę w rozumieniu tradycyjnym, ale z całą pewnością o walkę, nieustanną i gorliwą, prowadzoną najpierw przeciw samemu sobie i swoim słabościom, a dopiero potem przeciw wrażym siłom, które zawładnęły naszym światem. Powinniśmy w ogromnej mierze skupić się na indywidualnym szkoleniu fizycznym i zrzeszaniu się w grupach o charakterze sportowym oraz paramilitarnym/survivalowym. Pamiętajmy, że trzy osoby stanowią już grupę, a i lokalne duety nie są złym pomysłem. Musimy być kreatywni i nie bać się pomysłów, które podsuwa nam głowa. Najważniejsze to działać i ciągle się rozwijać. Nie uprawiać prokrastynacji i nie przekładać niczego na jutro. I nigdy, przenigdy nie słuchać malkontentów. Jak to ujął Roman Kwasza, zawodowy kulturysta i jeden z aktywistów White Rex: „Kiedy ty zastanawiasz się nad trenowaniem, ja JUŻ trenuję; kiedy ty zastanawiasz się nad dołożeniem ciężarów, ja już je dokładam”. Życzę sobie i wszystkim czytelnikom, abyśmy zaadaptowali to samo podejście i nigdy z niego nie rezygnowali.
Daniel Kitaszewski