Nacjonalizm ma korzenie lewicowe. Nie znaczy to, że musi być lewicowy. Jeśli w ogóle posługiwać się tą na ogół komplikującą raczej niż pomocną dychotomią, mieliśmy w historii wiele przykładów nacjonalizmu, który z pewnością wykazywał cechy identyfikowane z „prawicowością”. Mowa tu o silnie przesiąkniętej konserwatyzmem Action Française czy reżimie gen. Franco, by ograniczyć się do przykładów wręcz sztandarowych, ale także np. o konserwatywnym nacjonalizmie II Rzeszy czy szeregu innych monarchii doby przełomu XIX i XX wieku. Jak do tego doszło?
Co się stało, że w ciągu jednego wieku idea narodowa przywędrowała ze skrajnej lewicy na prawicę, bądź przynajmniej w miejsce, które ciężko zaklasyfikować przy użyciu tego podziału? Można chyba postawić tezę, że stało się tak w dużej mierze dzięki doświadczeniom samego XIX wieku. Ale wróćmy do punktu wyjścia.
Jakaś forma poczucia narodowego tliła się w różnych ludach właściwie zawsze. Jedni badacze mówią tu o etniczności (A. Smith), inni o wczesnych formach narodu (B. Zientara), niektórzy dopatrują się całkiem bliskich naszym pojęciom uczuć już w czasach zamierzchłych (A. Walicki). Pewnym jest jednak, że te formy poczucia narodowego nie były najczęściej masowe, a funkcjonując w określonym porządku społecznym, ograniczały się do górnych warstw. Mamy oczywiście w średniowieczu wybuchy etnicznego protonacjonalizmu wśród plebsu (vide husytyzm, pogrom mieszczan krakowskich w 1312 r.), z czasem jednak te tendencje milkną – głównie zresztą w wyniku domykania barier stanowych, ograniczania praw warstw niższych. Tkwi tu clou problemu, bowiem ciężko jest wymagać od człowieka czy tym bardziej całego stanu by czuł identyfikację z szerszą wspólnotą, jeśli ta elita nie poczuwa się do związków z nim. Podobnie wygląda problem identyfikacji z państwem, które nie gwarantuje mu najbardziej elementarnych praw iluzorycznego chociaż udziału w rządach. Siłą rzeczy, poczucie narodowe, jeśli wybiegać miało poza stan szlachecki, wymuszało zawsze pewien egalitaryzm.
Leżą w tym zagadnieniu problemy, nad którymi rozważania dały początek idei nowoczesnego narodu. Kluczową postacią jest tu Jean Jacques Rousseau, ze swoim wariantem umowy społecznej oraz teorią woli powszechnej. To Rousseau stwierdza, że podstawą dla państwa winien być naród i to w jego interesie sprawowane są rządy. Dodajmy, że ma on tu na myśli naród masowy. Dlatego też łączy Rousseau naród z tak fetyszyzowanym przez oświecenie pojęciem wolności – to ludzie wolni mają prawa, dzięki którym współuczestniczą we wspólnocie. Człowiek, który jest zniewolony nie ma ojczyzny, bo nie ma przesłanek by się z państwem zidentyfikować. Między innymi stąd fascynacja Szwajcara, a później jego jakobińskich spadkobierców antykiem – Spartą, Atenami, Republiką Rzymską, gdzie obywatel świadomie współtworzył wspólnotę polityczną. Ta więź przekładała się na zdolność do heroicznych poświęceń. Zatrzymując się nad pierwszym zwycięstwem wojsk rewolucyjnej Francji Jan Baszkiewicz i Stefan Meller barwnie opisują: „U samego początku Republiki była sławna bitwa pod Valmy. Gdy Prusacy zaczęli atak, Alzatczyk generał Kellermann zatknął swą czapkę z trójbarwnym pióropuszem na ostrzu szabli i zawołał: Vive la Nation! Można powiedzieć, że to był po prostu efektowny gest. Ale okrzyk rozszedł się po wszystkich oddziałach na polu bitwy, jak kręgi na wodzie, do której wrzucono głaz. W tym okrzyku było identyfikowanie się żołnierza z wielką narodową sprawą. Była wiara, że nawet narodowa zbiorowość solidaryzuje się ze swą armią i z każdym, nawet najskromniejszym swym obrońcą. Po raz pierwszy od czasów starożytnych na widownię wstępowała armia utożsamiająca się w pełni z narodową wspólnotą”.
Faktycznie, rozwijająca się w myśl idei Rousseau rewolucja przewijające się w niektórych momentach pojęcie narodu przywraca – czyniąc go stałym punktem odniesienia. W owych czasach jest to przełom, i dodajmy, że tak już zostanie. Nie od razu oczywiście wszyscy mieszkańcy Francji stali się świadomymi Francuzami – to był proces rozciągnięty na wiele dekad. Amerykański historyk Eugen Weber twierdzi, że jeszcze w XIX wieku wielu mieszkańców wsi francuskiej nie czuło dostatecznie wysokiego napięcia uczuć narodowych by nazwać ich świadomymi Francuzami, niemniej jednak był to proces postępujący. Centralizacja państwa, którą wzmożyła rewolucja, dała mu z czasem narzędzia do wpojenia ogółowi ludu poczucia narodowego, ujednolicenia języka, co też przecież nie dokonało się od razu. Rewolucja francuska jest tu początkiem epoki państw opartych o zasadę narodową, początkiem triumfu ideologii, która tę zasadę gloryfikuje – uznaje, że państwo jest narzędziem całego, masowego narodu, a nie celem samym w sobie bądź własnością króla, dynastii czy szlachty.
Nie chodzi o to by zachwycać się ustrojem demokratycznym. W czystej postaci będzie on w dużym kraju absurdem, demokracje parlamentarne z kolei generują mnóstwo wypaczeń – bezcelowym jest nawet zatrzymywanie się nad tymi oczywistościami. Demokratyzm jednak w omawianych czasach to coś innego. Demokratyzm to właśnie próba wciągnięcia nieaktywnych do tej pory warstw społecznych do życia politycznego, a co za tym idzie do uczestnictwa w narodzie. Jak zauważono powyżej – bez poczucia współdecydowania o losie całości wspólnoty u zwykłych ludzi, trudno o powszechność uczuć narodowych. Nieprzypadkowo także totalitarne dyktatury niemal zawsze zabiegają o demokratyczną de facto legitymizację swojej władzy. Rządy osobiste Mussoliniego to co innego niż rządy osobiste Ludwika XIV. Ten drugi sprawował władzę na podstawie praw dynastycznych, jako Boży pomazaniec. Pierwszy reprezentuje ucieleśnienie woli powszechnej, jest głosem narodu – przynajmniej w teorii, ale co istotne dla rozważań politycznych, sam się w takich kategoriach widzi. Duce mówił sporo o „prawdziwej demokracji”, podobnie na polskim gruncie najbliższy mu RNR używa tych samych słów i tego samego przeciwieństwa: Prawdziwa demokracja vs demokracja liberalna, parlamentarna. Cały czas wszystko oscyluje wokół dopracowanych przez Rousseau pojęć suwerenności narodu i woli powszechnej. Bez nich trudnym do wyobrażenia byłoby powstanie nowoczesnego nacjonalizmu i to w nich dopatrujmy się czynnika, który zadecydował o ukonstytuowaniu się tego kierunku – nawet jeśli wiemy, że (znacznie później) niektóre, nieliczne zresztą, najbardziej konserwatywne nacjonalizmy będą walczyć z trumną Rousseau.
Rewolucyjny nacjonalizm, który w swej najpełniejszej formie wyraził się w jakobinizmie, żyje w ruchach demokratycznych XIX wieku – cały czas na skrajnej lewicy. W swoich najbardziej świadomych odłamach, mimo że antyklerykalny, daleki jest od ateizmu czy pochwał moralnej rozwiązłości. Przeciwnie – głosi potrzebę wysokiej dyscypliny moralnej, co widać już w fascynacji jakobinów rygoryzmem Sparty czy nieco wcześniejszą admiracją platońskiego państwa u Rousseau. Siłą rzeczy jednak brakuje demokratom żywego źródła etyki – wiele czasu minie zanim stanie się dla nich jasne, że nie może być nim sam kult wolności, równości i braterstwa. Różne heretyckie konfesje, takie jak kult Najwyższej Istoty u Robespierre’a czy system religijny Mazziniego rażą dziś swoim ekscentryzmem, widać w nich jednak żywy głód duchowości, bez której niemożliwym jest ustanowienie trwałego porządku społecznego. Kler, stanowiący jedną z podstaw upadającego świata, wyjąwszy nie tak znowu rzadkie przypadki przewijających się na kartach różnych rewolucji „czerwonych księży”, nie jest tu sprzymierzeńcem. Wrogość jest obopólna – nie negując gorszącej nieraz głupoty i aktów bandytyzmu, do jakich posuwali się radykalni demokraci wobec księży, warto jednak zauważyć, że także kurczowe trzymanie się ancien regime’u przez hierarchów było krótkowzroczne. Zamiast otworzyć się na zmiany tam gdzie to nieuniknione, zachowując przy tym sam katolicyzm, usilnie trwano przy upadających zasadach. Do pewnej rewizji tego kursu dochodzi za późno – gdy popularność wśród robotników zdobywa już najbardziej radykalna odnoga demokratyzmu, jaką jest socjalizm. Ten z kolei często odżegnuje się już zarówno od idei narodowych, jak i wiary jako takiej.
Walka nacjonalistów z Kościołem kończy się dopiero w ostatnich dekadach stulecia. Wtedy to następują wielkie przesunięcia na scenie politycznej. Pod naporem poczucia narodowego, po Wiośnie Ludów, niektóre monarchie zmuszone są zaakceptować zasadę narodową – dość sprawnie same się „nacjonalizują”. Sami nacjonaliści dochodzą do wniosku, że cele narodowe można realizować także w takim ustroju – we Włoszech radykał i republikanin Garibaldi, uznając naród za priorytet, godzi się z monarchią. Jego towarzysz broni Francesco Crispi zostaje później nawet premierem Włoch, i to wybitnym – jednym z niewielu, do których odniesie się afirmatywnie Włoskie Stowarzyszenie Nacjonalistyczne, a później i sam Mussolini. Nacjonaliści jak D’Annunzio do pewnego momentu dalecy są od określenia się jednoznacznie po jednej ze stron sporu prawica-lewica. We Francji cała plejada wielkich postaci – Déroulède, Barrès, w swoich wczesnych latach nawet Maurras reprezentuje to „miotanie się” pomiędzy pojęciami rewolucji i tradycji. W Polsce Liga Narodowa w pewnym momencie rezygnuje z romantycznego demokratyzmu i ewoluuje w kierunku ugrupowania głoszącego program na tyle mało radykalny, że wobec klęski polskiego konserwatyzmu, ostoję w nim znajdą ziemianie, burżuazja, kręgi wielkiego przemysłu.
Nacjonalizm staje się „prawicą”. Kręgi konserwatywne zaczynają w nim widzieć siłę, która nie tylko będzie legitymizować ich rządy (tradycja jest już od jakiegoś czasu ważnym pojęciem w słowniku nacjonalistów), ale którą mogą wykorzystać do walki z potężniejącym marksizmem.
Wszystkie te przemiany łączą się z odejściem od hasła braterstwa ludów i zwrotem ku gloryfikacji walki narodowych egoizmów. Na te ostatnie dziś także patrzymy z dużą dozą krytycyzmu – ciężko by było inaczej mając doświadczenia okrucieństw ostatniej wojny, kiedy niepohamowany nacjonalizm nieraz prowadził do rzeczy zgubnych. To wskazuje pewną drogę samoograniczenia się nurtu narodowego. Od swojego powstania, szukając swoich dróg, ale i wyciągając konstruktywne nieraz wnioski z bieżących wydarzeń i tendencji społecznych, dążył do zbliżenia z religią. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, niemniej jednak wydaje się czymś naturalnym, że gloryfikacja narodu łączyć się powinna z poparciem dla istotnej pozycji religii w życiu społecznym. O ile przed 200 laty nacjonaliści faktycznie mogli widzieć w klerze jeden z tych czynników, które stały na drodze narodowi, to dziś wiemy, że ten straszny XVIII- i XIX-wieczny konflikt był czymś destruktywnym dla obu stron: nacjonalistów odcinał od narodowej tradycji oraz religii wyznawanej przez ogół narodu, a Kościół od trendu, który niejako naturalnie ogarniał coraz większą część społeczeństwa. Zażegnanie tego konfliktu było wielkim dobrem – zupełnie irracjonalnymi więc jawią się głosy antyklerykalne w dzisiejszym ruchu nacjonalistycznym. Oczywiście jasnym jest, że rola religii jest dziś inna niż przed 150 laty, niemniej jednak w dobie ateizacji niesie ona ze sobą wartości niepodważalne: duchowość, tradycję, troskę o drugiego człowieka, opór wobec egoizmu, w Polsce także podporę dla patriotyzmu. Nawet świadomość, że dzisiejszy kler nie potrafi sprostać wymaganiom jakie się przed nim stawia, nie zmienia faktu, że katolicyzm jest raczej sprzymierzeńcem poczucia narodowego niż jego wrogiem.
O ile pamiętać trzeba o lewicowej genezie nacjonalizmu, a na wielu polach, takich jak radykalizm społeczny także te tradycje podtrzymywać, to w kwestii relacji religia-nacjonalizm nie ma innej drogi niż akceptacja tej symbiozy. Mamy za sobą doświadczenia 200 lat – wyciągajmy z nich wnioski.
Jakub Siemiątkowski