Śmierć marzyciela

Śmierć marzyciela

Był letni wieczór. Bajeczna Warszawa przygotowywała się do świętowania. Kolejna upojna noc czekała tłumy, podążające ulicami. Wszyscy myśleli wyłącznie o teraźniejszej chwili. Czy aby na pewno? Pod sejmem zgromadziła się grupa demonstrantów. Nad ich głowami powiewały flagi. Z ust leciały radykalne hasła. Parę osób krążyło wokoło z aparatami w rękach. W pobliżu stały wozy policyjne, pilnujące zgromadzenia.
Najmłodszy z protestujących pomyślał o swoich rówieśnikach. Tej nocy się bawią, gdy on krzykiem walczy o kraj. Podobnie w szkole: uczy się pilnie, gdy oni oddają się lenistwu. Czy jednak czeka kogokolwiek lepsza przyszłość, niż praca w McDonaldzie? "Jest jeszcze miłość. Ona jest najważniejsza" - zabrzmiał w głowie komunał. Miało to sens w wypadku jego kolegów. Co chwilę prowadzili nowe podboje miłosne, wchodząc w mniej lub bardziej poważne związki. "Wojownik" zaś miał smutne życie osobiste, w którym frazesy o miłości brzmiały jak ponury żart. Raz udało mu się przekroczyć granicę. Poznać osobę, która zajęła z nim miejsce na łóżku. Dziewczyna wolała jednak zaćpanego dresiarza, niż jego. Groziła ponadto potem sprawą o molestowanie. Pogróżki jej bandyty sprawiły, iż musiał na jakiś czas udać się do innego miasta…
Umysł dręczył się wizjami biedy i samotności. W oczach kręciły się łzy. Nagle…
- Pułkowniku! - ktoś szturchnął młodego. Do twarzy przytknął tablet. "Wiadomość z ostatniej chwili: słupski ratusz w płomieniach". Wieść prędko rozeszła się po demonstrujących. Nie mogli uwierzyć własnym uszom. Po chwili zabrzmiał okrzyk radości. Tłum wpadł w ekstazę. Hasła polityczne zmieniły się w okrzyk berserków. Policjanci patrzyli przerażeni.

- THOR! THE ODYN'S SON! PROTECTOR OF MANEKIND!

Rozległo się w powietrzu. Kto dorwał megafon? Co to ma być?

Wtem wszyscy padli na ziemię. Uszy ogłuszył huk. Na plecy coś się posypało. Młody człowiek wstał. Sejm ogarnęła kula ognia. W powietrze wzbił się potężny dym. Po chwili odsłoniły się zgliszcza.

- Polska! Młodość! Rewolucja! - cisnęło się tysiącom na usta. Masy runęły na policjantów. Ci, bezradni, rozbiegli się. Niektórzy dołączyli do szturmujących Sejm. Przeskoczyli przez bramę. Skierowali się ku wejściu. A raczej temu, co z niego zostało. Ściany pokrywała sadza. Na podłodze walał się gruz. Zakapturzeni gimnazjaliści wyciągnęli spraye. Ozdobili wszystko skandowanymi wcześniej hasłami. Tłum parł schodami, które ledwo się trzymały. Ludzie stawali w rozbitych oknach, pokazując znak zwycięstwa. W końcu dotarli na kopułę. Nad zniszczonym przybytkiem powiewał teraz sztandar narodowej rewolucji. Miliony spontanicznie zjawiły się przed parlamentem. Całe miasto wiwatowało.


- Młody! Wstawaj! - demonstrant próbował ocucić kolegę. Przed chwilą stał jak wszyscy, aż nagle runął na ziemię nieprzytomny.

- Wezwijcie lekarza! - krzyczały kobiety.

- Wstawaj! W porządku? Słyszysz mnie.

Na cóż zdały się owe wysiłki? Oczy zemdlonego ogarnęła ciemność. Umarł. Miasto dalej, żyło swoim życiem. Rząd trzymał się, demonstranci krzyczeli, imprezowicze pili, a jeden z masy UMARŁ.

Wacław Dzięcioł