W czasie, gdy polski nacjonalizm przeobrażał się z ideologii dla skinów w coś bardziej powszechnego, mniej subkulturowego – byliśmy bardzo młodzi. Wtedy nawet pisanie blogu, stworzenie strony o tematyce autonomicznego nacjonalizmu uważaliśmy za konkretny aktywizm. Kiedy zaczęto organizować manifestacje, a szczególnie takie na nowe tematy (prócz upamiętniania dat) była to autentyczna nadzieja na lepsze jutro.
Przełomem były lawinowo rosnące liczby manifestantów 11 listopada i pierwsze od czasu PRL-u uliczne awantury z policją bez związku z jakąś imprezą masową (najczęściej meczem). Co się stało potem, a więc teraz – sami widzicie; „Szturm” opisywał to wzdłuż i wszerz. Teraźniejszość prowokuje zarówno do wyciągania plusów – patrząc ogólniej, jak i minusów – jeśli patrzymy z pozycji nacjonalistów antykapitalistycznych. Świadomość rośnie, lecz jakby skręcała z pożądanego przez nas kierunku.
W każdym razie, wyrośliśmy nieco i ze zdziwieniem przyjmujemy, że znaleźliśmy się tuż pod murem, którego nie umiemy przebić. Trudno nawet zorganizować spotkanie, a co jeszcze alternatywny program gospodarczy dla Polski, którą widzimy w naszych snach. Tylko czy śnimy podobnie?
Jedni powiedzą, że nie ma już dla nas szans, inni nie bez słuszności skomentują łatwość takiego narzekania i równoczesnego nicnierobienia. Marazm trwa już jakiś czas. Mamy świetne portale, autonom.pl, nacjonalista.pl, czy też „Szturm”, mamy gazety typu „Polityka Narodowa”, ale to chyba wszystko, na co nas do tej pory stać, co jest refleksją dość smutną. Staramy się działać zgodnie z predyspozycjami – ktoś organizuje manifestacje (chwała mu za to, bo to branie odpowiedzialności na barki), ktoś działa prospołecznie, zawsze to radość, że się krzyczy, lub pomaga rodakom, ale robimy to bez wspólnego szyldu. Robimy dobre rzeczy, ale nie idą one na konto kogoś konkretnego, przekaz rozmywa się w zaśmieconej przestrzeni. Karmimy sumienia – tylko i aż tyle. Oczywiście my wiemy „kto jest kto”, ale czy wiedzą to ludzie do których mamy dotrzeć?
Nasi ludzie chodzą na manifestacjach i coraz ciszej krzyczą podobne od lat hasła, narzekając pod nosem na patologię z piwami w rękach, a potem wygłaszamy przemówienia sami dla siebie. To się musiało znudzić i wielu osobom znudziło się, co nie znaczy, że są lepsi od tych, którzy te demonstracje organizują. Sami nie mamy bowiem pomysłu jak postawić krok dalej, a nawet jeśli coś kiełkuje (obecność na strajkach, blokady eksmisji), powątpiewamy w skuteczność mobilizacji. Zbyt dużo było mobilizacji, które nie wypaliły, które okazały się małym deszczem z dużej chmury.
Jesteśmy w gotowości, ale jakby czekamy na impuls, na „to coś”. „Tym czymś” była ostatnio rosnąca frekwencja na 11 listopada w Warszawie (minęło już 4-5 lat od tych emocji), kiedy to pokazaliśmy swój gniew policji i mediom oraz pokazaliśmy lewakom kto rządzi na ulicach (późniejszy atak na squat). W czasie gdy kiełkowały pierwsze nacjonalistyczne strony, taki atak i frekwencja były naszym marzeniem. Dziś czujemy niedosyt, a lewaków nie traktuje zbyt poważnie niemal cała polska ulica. W naszych szeregach pojawiły się głosy, że trzeba czegoś więcej i nie interesuje nas, przynajmniej priorytetowo, banda brudasów ze squatów, tylko System. I właśnie tu stoi ten betonowy mur.
Ruch Narodowy coraz bliżej jest rozmycia się w demoliberalnej rzeczywistości, podobnie jak inni „oficjalni narodowcy”. To stawia niekończące się, zapętlone pytania o sens brania udziału w wyborach jako nacjonaliści. Odpowiedzią byłaby partia z prawdziwie antysystemowym programem. Istnieje taka – NOP, ale tu pojawia się inny polski problem… Mówienie „NOP nie rozwija się tak jak powinien” itd. – wielu od niego odeszło, lub nie dołączy. Trzeba by tworzyć wszystko od nowa, ale czy czujecie, że komuś moglibyście zaufać? Odnoszę wrażenie, że nic i nikt nam nie pasuje, a co śmieszniejsze, znajduję też argumenty wskazujące na słuszność tego marudzenia! Typowe polskie piekiełko.
Rok 2015 to postawienie ostatniej cegiełki muru przed tymi, którzy zaczynali działać kilka lat przed rokiem 2010. Przechodzimy okres znużenia, wrażenia, że nie ma wyjścia z tego naszego bagienka. Optymistyczne jest chyba tylko to, że tak przesiąkliśmy nacjonalizmem, że się stąd nie ruszymy. A trwać, robić coś i stale rozważać jest z pewnością próbą oparcia drabiny o ten wysoki mur. Czy uda nam się przez niego przeskoczyć? Dobre pytanie…
Moja hipoteza jest zaś taka, że jesteśmy zbiorem samotnych wilków. Samotnych wilków, którzy zawsze będą chcieli próbować przeskoczyć mur tylko w pojedynkę. Marudzimy, bo wypada, ale ostatni jesteśmy do kompromisów i wchodzenia w nowe grupy. Ten typ tak chyba po prostu ma…
Łukasz Grower/”Droga Legionisty”