Tomasz Szczepański - Kwestia żydowska w Polsce współczesnej – realny problem społeczny a nie straszak oszołomów (polemika z tekstem Dymitra Smirniewskiego– „Żydzi, czyli straszak na wróble dla idiotów”)

Nie ulega wątpliwości, że problematyka stosunków polsko-żydowskich zajmowała po tożsamościowej stronie sceny polskiej także osoby mało poważne, niezrównoważone i niekiedy mające problemy osobowościowe. W połączeniu ze skłonnościami wielu takich osób do szermowania już na pierwszy rzut oka wątpliwymi teoriami zrozumiałe, że reakcją na to jest porzucenie wypowiadania się na ten temat. Zwłaszcza, że każdą taką wypowiedź wyłapują media wrogie środowiskom tożsamościowym.

 

To wszystko jednak nie oznacza, że z zajmowania się problemem należy zrezygnować.

 

Uwaga ogólna – Polska jest częścią cywilizacji Zachodu wobec której Żydzi (jako osobna od niej zbiorowość, ale zasadniczo żyjąca w jej ramach) prowadzą określoną politykę. A są na tyle ważnym podmiotem stosunków międzynarodowych, że polityka ta wpływa na cały Zachód. Nawet zatem, gdyby w Polsce nie mieszkał ani jeden Żyd i tak problematyka żydowska powinna nas w pewnym stopniu obchodzić.

 

Nie będę też rozwijał tematu skutków dla stosunków polsko-żydowskich wynikających z faktu, że większość Polaków wyznaje religię pochodzenia żydowskiego, choćby z faktu, że włączyłoby do naszych rozważań tematy bardziej historiozoficzne niż bezpośrednio polityczno-społeczne. O tych skutkach pisała zresztą „Zadruga” od dawna.

 

Mówiąc polityka mam na myśli także politykę kulturalną. Warto zauważyć, że w dużej mierze dzięki wywieraniu wpływu na kulturę Zachodu Żydzi uzyskali w jego ramach pozycję uprzywilejowaną.

 

Powtórzę za Kevinem McDonaldem, że celem przebudowy kultury Zachodu podjętej przez Żydów jest takie jej ukształtowanie, aby była jak najkorzystniejszym środowiskiem dla Żydów (aby zwiększała ich szanse ewolucyjne). W szczególności chodzi o to, aby narody Zachodu nie mogły już nigdy więcej Żydom zagrozić. Dlatego zwalczana jest każda silna tożsamość narodowa lub religijna (oczywiście z wyjątkiem żydowskiej) choć niekiedy odbywa się to w sposób subtelny. I tak środowisko żydowskie może popierać jakiś jeden nacjonalizm przeciw drugiemu, albo religię jakiejś mniejszości, żeby osłabić dominującą na danym obszarze większość. (W końcu nie ja stworzyłem bonmot, że „nie ma takiego nacjonalizmu, którego środowisko „Gazety Wyborczej” nie użyłoby przeciw polskiemu”. Oczywiście nie można sprowadzić „Gzesty Wyborczej” tylko do lobby żydowskiego, ale jak stwierdza dysydent z tego środowiska Michał Cichy – pracujący tam przecież wiele lat – w znanym wywiadzie Wojna pokoleń przy użyciu "cyngli", że nie można zrozumieć tego środowiska bez roli czynnika żydowskiego). Dążenia te – pragnienie swoistego „sformatowania” kultury Zachodu - są dla tego ostatniego czymś śmiertelnie niebezpiecznym. Republiki - a państwa Zachodu są nimi w sensie klasycznym (nawet jeśli część to monarchie konstytucyjne) nie mogą przetrwać bez cnoty (w znaczeniu „Virtus”) ich obywateli. Żadna bowiem przewaga materialna i techniczna nie zastąpi zdolności do poświęcenia swojego osobistego interesu w imię wspólnoty, do której się należy, a taka zdolność zawiera się w pojęciu cnoty obywatelskiej. Najlepsza broń nic nie znaczy, jeśli żołnierz w nią uzbrojony rzuci ją do rowu i ucieknie. Najlepsze przepisy antykorupcyjne okażą się bezskuteczne, jeśli powszechnym będzie przekonanie, że polityka jest tylko zawodem służącym wzbogaceniu uprawiającego ten zawód, a nie powołaniem i służbą wspólnocie politycznej. To co przypominam, to są banały, konieczność ich przypomnienia stanowi też przyczynek do diagnozy, jak złe jest obecne położenie cywilizacji zachodniej. Widoczne dla wszystkich sukcesy Ukrainy w obronie przed znacznie silniejszym agresorem są najnowszą ilustracja tych słów – powszechnie podkreślana jest wola oporu ukraińskiego wojska i większości społeczeństwa jako czynnik istotnie przyczyniający się do sukcesów w odpieraniu agresji. A historia społeczeństw ludzkich  jest całą kopalnią takich przykładów. Wsparcie lobby żydowskiego dla permisywizmu i indywidualistycznego hedonizmu, ale przede wszystkim propaganda nienawiści do kultury własnej (ojkofobia) a w planie społecznym – dla kolonizacji krajów cywilizacji Zachodu przez ludność obcą ("multikulturalizm") oznacza w perspektywie dążenie do upadku tej cywilizacji. Powtórzę – ta zagadnienia są aktualne także dla nas, niezależnie od liczby Żydów zamieszkałych w obecnej Polsce.

 

Ponadto z racji faktu, że USA są naszym najważniejszym sojusznikiem a wszechstronny wpływ lobby żydowskiego w tym kraju (dobrze znany i po wielokroć opisany) sprawia, że problematyka żydowska rzutuje na szeroko rozumiane stosunki Polska-USA. To kolejny powód dla których należy wyodrębniać stosunki polsko-żydowskie jako osobne zagadnienie polityczne, daleko wykraczające poza stosunki Polska-Izrael.

 

Przechodząc do spraw wewnątrz polskich – istnienie w Polsce dobrze zorganizowanej i zasobnej społeczności żydowskiej jest faktem. Jest ona liczniejsza niż te 7 353 obywateli polskich, które podczas przeprowadzonego w 2011 r. Narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań zadeklarowało narodowość żydowską. Należy przypuszczać, że jakaś część tej społeczności nie podała narodowości do spisu z różnych powodów – w niektórych wypadkach mogła być świadoma chęć ukrycia, w innych np. hołdowanie „obywatelskiej koncepcji narodu” , albo uznanie, że naród jako kategoria wykluczająca nie powinien być deklarowany (domniemywam, że co najmniej niektórzy z nich naprawdę wierzą w bzdury, które głoszą). Ich też należy liczyć jako zasób społeczności żydowskiej w Polsce. Nie wiemy przecież jaką narodowość (i czy w ogóle) podał w spisie Adam Michnik. Nikt znający rzeczywistość społeczną III RP nie ma jednak wątpliwości, że w sporze polsko-żydowskim stoi on po stronie żydowskiej. (Choć on i jego zwolennicy powiedzą, że zawsze po stronie prawdy). Nawet jednak gdybyśmy podwoili liczbę spisową i orzekli, że należy określić liczbę mniejszości żydowskiej w Polsce na kilkanaście tysięcy, to nadal jest to liczba znikoma w skali kraju i biorąc pod uwagę tylko liczby, ktoś mógłby zapytać – w czym problem?

 

Otóż siła tej społeczności nie wynika z jej liczby, lecz – gdy mówimy o wewnątrzkrajowych czynnikach - ze zwartości (mimo różnic wewnętrznych) poziomu wykształcenia i umiejscowienia w strukturze społecznej. Dodatkowo pomoc z zewnątrz, na którą mogli i mogą liczyć wraz z szeroką siatką kontaktów międzynarodowych pozwalających tę pomoc szybko uruchomić, co jest czynnikiem całkowicie niezależnym od ich położenia wewnątrz Polski. A ich znaczenie międzynarodowe sprawia, że trudno jest ją reglamentować. Przypomnę, że reżim gen. Jaruzelskiego zalegalizował w 1982 r. pomoc organizacji „Joint” (American Jewish Joint Distribution Committee) dla społeczności żydowskiej w PRL, której działalności zakazały władze PRL w 1967. Jeżeli więc dyktator dysponujący wojskiem, policją i poparciem Sowietów (i w okresie stanu wojennego) uznał za wskazane stworzyć w systemie reglamentującym kontakty zagraniczne ludności oficjalną lukę dla kilkutysięcznej raptem społeczności, ma to swoją wymowę.

 

Punktem wyjścia dla dokładniejszego rozważania tej kwestii w społeczeństwie polskim musi być rok 1945 i rola frakcji żydowskiej w PPR/PZPR i w ogóle tej społeczności w komunizmie polskim. Mniej więcej 1% społeczeństwa polskiego jaki ta społeczność wówczas stanowiła (odnotowano 240 tys. w 1946r. w PRL był problem ze statystyką narodowościową, zatem należy ostrożnie podchodzić do podawanych liczb) stał się istotnym komponentem zaplecza społecznego nowej władzy, narzuconej przez Sowiety i mającej marginalne poparcie społeczne w społeczeństwie polskim (co nie znaczy, że całkiem nie istniejące, choć to już inny temat). Zauważmy, że okupację niemiecką mieli szansę przeżyć przede wszystkim Żydzi zasymilowani, łatwiej mogący udawać Polaków, co łączyło się zresztą często z faktem lepszego wykształcenia. Armii Czerwonej zawdzięczali przynajmniej przeżycie, co stawiało ich automatycznie w innym położeniu psychologicznym niż Polaków, dla których Sowiety były drugim okupantem, a w najlepszym razie protektorem państwa zależnego (nawet jeśli to państwo określone możliwości stwarzało). Wobec tego byli en masse nie podejrzewani o związki z podziemiem niepodległościowym, a ponieważ często posiadali jakieś wykształcenie wyższe niż podstawowe (w kraju o zdziesiątkowanej przez okupantów inteligencji) byli naturalnym kandydatem do zatrudnienia przez nową władzę w szeroko rozumianej administracji i strukturach państwa. Dotyczyło to nie tylko przedwojennych komunistów, choć oni – z racji widocznej obecności w UB czy partii budzili szczególną uwagę. (Pewną analogią w mikroskali jest podobne położenie mniejszości białoruskiej na Białostocczyźnie po 1944.r. Jako nie podejrzewani o związki z podziemiem chętnie byli zatrudniani w strukturach nowej władzy, co na dziesięciolecia zatruło stosunki polsko-białoruskie na tym terenie).

 

Eksponowane stanowiska jakie zajmowali Żydzi po 1945 sprzyjały wyolbrzymianiu ich liczby w Polsce, czego echa można było usłyszeć jeszcze niedawno. Ona sama miała jednak mniejsze znaczenie niż umiejscowienie w strukturze społecznej. Jak głosił popularny w latach stalinizmu dowcip – „Żydów w Polsce jest tylko trzech – jeden w rządzie, drugi w sądzie, a trzeci w MHD (Miejski Handel Detaliczny)”. Warto zauważyć, że odrębność kulturowa ułatwiała też „szczelność” nowej władzy wobec możliwej próby penetracji ze strony niepodległościowego podziemia. Udawanie przedwojennego komunisty o korzeniach żydowskich przez kogoś z zewnątrz, oznaczałoby konieczność posiadania dobrej znajomości marksizmu, ale i języka jidysz, pomijając już to, że przydałby się odpowiedni wygląd. Nie tak prosto byłoby znaleźć w szeregach WiN czy NSZ kogoś, kto spełniałby te trzy warunki.

 

Komuniści zdobyli władzę dzięki poparciu Moskwy, co jest truizmem,  tym bardziej jednak starali się uzyskać pozór bycia autentycznym polskim ruchem politycznym. Sytuacja w której poważna część ich elity ma niepolskie pochodzenie (a dodać należy jeszcze niepolskich doradców, owych POP-ów tj. Pełniących Obowiązki Polaka, oddelegowanych do WP i MBP obywateli sowieckich, a na Białostoczcyźnie - Białorusinów) była politycznym obciążeniem.

 

Komuniści zdawali sobie z tego sprawę, podjęli więc próbę ukrycia roli elementu żydowskiego – temu służyła akcja nadania żydowskim komunistom polskich nazwisk, wspierana przez partię komunistyczną. Zofię Gomułkową (właściwie Liwa Szoken) która stała na czele komórki nadającej żydowskim towarzyszom polskie nazwiska nazwano żartem z racji tej funkcji „Janem Chrzcicielem z PPR”. Dotyczyło to też nieżyjących – Hanka Sawicka występowała w potocznej propagandzie jako Sawicka a nie pod prawdziwym żydowskim nazwiskiem Szapiro itp. Na ten temat powstawały zresztą też dowcipy – żywa dokumentacja procesu społecznego.

 

Rola tego lobby w umocnieniu władzy komunistów, zwłaszcza w okresie 1948-1956, kiedy to tworzyli istotną część Biura Politycznego KC PZPR, jest powszechnie znana. Z trzech wiodących członków Politbiura w tym czasie (Bierut, Berman, Minc – choć do tego grona dodaje się Romana Zambrowskiego pochodzenia żydowskiego) tylko Bierut był Polakiem. Osobną sprawą jest fakt posiadania przez część działaczy PZPR narodowości polskiej żon pochodzenia żydowskiego (znany przypadek Gomułki ale i Edwarda Ochaba). Pozostające raczej w cieniu, często lepiej wykształcone od swoich mężów wywierały z pewnością istotny, choć trudno uchwytny źródłowo, wpływ.

 

Rok 1956 oznacza polonizację systemu także na tym polu, ale nie zmienia to faktu istnienia frakcji żydowskiej w PZPR jako zorganizowanej siły. Znany pamflet W. Jedlickiego „Chamy i Żydy” jest tego chyba najgłośniejszym świadectwem, wśród całego szeregu innych.

 

Złamanie siły frakcji żydowskiej w PZPR i ostateczne usunięcie jej przedstawicieli z kręgów władzy w 1968 r. uruchomiło proces ostatecznego zerwania tego środowiska z marksizmem (przedstawiciele starszego pokolenia typu Hass, Schaff czy Berman byli jednak wyjątkami i na marginesie). Również na emigracji przy klasycznym marksizmie pozostały raczej okruchy tego środowiska (trockistowska „Walka Klas” była jednak marginesem emigracji „marcowej”, w przeciwieństwie do „Aneksu”).

 

Opisany jest proces zdominowania przez to środowisko lewicowo-liberalnego („demokratycznego”) skrzydła opozycji w Polsce, a w następstwie czego - zajęcia istotnych pozycji w ruchu „Solidarności” i w szeroko rozumianych elitach III RP. Czytelnicy „Szturmu” powinni znać choćby „Michnikowszczyznę” Ziemkiewicza.

 

Nawiasem – ciekawym tematem na artykuł byłoby prześledzenia jak to środowisko buduje swój obraz w społeczeństwie polskim od lat 80-tych do chwili obecnej. W l. 80-tych samo stwierdzenie, że ta mniejszość istnieje mogło być potraktowane jako przejaw antysemityzmu, który z kolei sam w sobie był traktowany także jako przejaw ulegania propagandzie komunistycznej czy wręcz jej powtarzania. Zatem przyjmowano, że władza i opozycja jako istotne kryterium oceny politycznej uznają stosunek do nieistniejącej mniejszości. Coś takiego spotkało Korwina-Mikke, który raz w jakiejś polemice stwierdził, że ta mniejszość w Polsce istnieje i nie jest tak znikoma jak się przyjmuje i został zaatakowany nie jako ktoś, kto jest w błędzie, ale jako ktoś nieprzyzwoity. Jednak od 1989 mamy eksplozję czegoś czego wczoraj miało nie być.

 

Jest oczywiście powszechnie znaną rzeczą, że propaganda komunistyczna po 1980 usiłowała grać faktem, że lobby żydowskie jest silne w środowisku doradców NSZZ „S”, czego klasycznym przykładem był kolportaż najprawdopodobniej zmyślonego przez SB, rzekomego wywiadu z Bronisławem Geremkiem. Innym może być publicystyka legalnego ZP „Grunwald”. To spowodowało, że środowiska opozycyjne (a był to głos większości narodu, co dowodnie pokazały wybory do Senatu 1989r.) wszelkie poruszenie tej tematyki w kontekście realnego czynnika politycznego, a nie zjawiska czysto historycznego lub kulturalnego, traktowały bardzo podejrzliwie. Żydzi byli w końcowym okresie PRL immunizowani na krytykę, a dowcip z lat 80-tych „Odnośnie mody - co się obecnie nosi w Warszawie? Żydów - na rękach” niewiele odbiegał od rzeczywistości.

 

Środowiska niezależne, które były nastawione do tej mniejszości krytycznie lub wrogo – głównie małe grupki endeckie – kompromitowały się nie ukrywaną prorosyjskością (Niezależna Grupa Polityczna najdłużej istniejąca z tych grupek określała się wprost jako „niekomunistyczna orientacja proradziecka”) oraz słabo ukrywaną obroną PRL, połączoną z nadzieją, że zaistnieją w rzeczywistości PRL jako rodzaj koncesjonowanej opozycji, partner raczej wyimaginowanego „patriotycznego skrzydła PRL”. ( W rzeczywistości nic nie mogli PZPR zagwarantować, może poza usługami agenturalnymi, więc nie było takiej możliwości). W sytuacji gdy zdecydowana większość aktywnej („pasjonarnej” używając terminu Gumilowa) części społeczeństwa była społeczeństwem zbuntowanym i trwale PRL odrzucającym, powyższy opis skazywał je na marginalizację, nawet jeśli zdarzyło im się powiedzieć coś interesującego.

 

W III RP Żydzi utrzymali status grupy uprzywilejowanej, w pewnym sensie rozszerzając już ten, jaki mieli w ramach „kontrelity” schyłku PRL (tzn. opozycji demokratycznej). Nie mówię tu tylko o pomocy jaką III RP udzieliła dla migrujących z ZSRR Żydów (operacji „Most” 1990-1992, dobrze przecież opisanej) bo to można traktować jako element polityki zagranicznej i to nie tyle stosunków z Izraelem (świeżo wówczas nawiązanymi) ile z USA. Ale już ustawa o „Ustawa o stosunku Państwa do gmin wyznaniowych żydowskich w Polsce” (1997) była, jak to formułował Stanisław Michalkiewicz, „rodzajem łapówki” dla tego lobby. Ponieważ uległa zerwaniu ciągłość faktyczna i prawna między gminami żydowskimi istniejącym do momentu eksterminacji Żydów przez Niemców (ostatecznie 1943-1944) a tymi powstającymi w III RP, nie należało mówić o zwrocie mienia (zagrabionego tamtym organizacjom przez Niemców i przejętego następnie jako mienie poniemieckie, przez PRL) ale o akcie nadania odpowiedniej ilości imiennie wyliczonego mienia (budynków synagog i innych obiektów służących kultowi religijnemu), proporcjonalnego do liczebności i rozmieszczenia tej społeczności w Polsce i jej rzeczywistych potrzeb. Ustawa w przyjętym kształcie otworzyła drogę do działań o charakterze spekulacyjnym, o czym sygnały pochodziły także ze strony środowisk żydowskich. Ponadto wprowadzając tylnymi drzwiami zasadę dziedziczenia mienia po linii etnicznej/wyznaniowej (potomkowie Żydów polskich albo konwertytów z PRL, tworzący powiedzmy „Gminę Wyznaniową Żydowską we Wrocławiu” „dziedziczą” po takiej gminie tworzonej przez niemieckich Żydów) otworzyła precedens, mogący mieć niebezpieczne dla Polski skutki w przyszłości, co objawiło się w chwili wysunięcia żądań w postaci tzw. „ustawy 447”.

 

Natomiast najistotniejszym zagadnieniem wydają mi się sukcesy lobby żydowskiego w kierunku osiągnięcia hegemonii kulturowej w Polsce. Wysiłki te znajdują zasadniczo zgodne poparcie obu skrzydeł elity (tzn. skrzydła kosmopolitycznego i tożsamościowego) błędnie, aczkolwiek potocznie, utożsamiane z „lewicą” i „prawicą”. Zaznaczam odmienność motywacji obu obozów – o ile w przypadku PiS mamy do czynienia z uznaniem, że dobre relacje z USA wymagają dobrych relacji polsko-żydowskich (pomimo woli obrony ze strony PiS pewnych rudymentarnych polskich interesów także na tym odcinku) o tyle w przypadku obozu kosmopolitycznego poza – w skrajnym wypadku – odrzucaniem pojęcia polskiego interesu narodowego w ogóle – mamy do czynienia ze zwykłym strachem. „Z Żydami jeszcze nikt nie wygrał” jak prywatnie pewien prominentny działacz SLD powiedział red. Michalkiewiczowi po publicznej dyskusji na temat stosunków polsko-żydowskich. On przytoczył te wypowiedź w jednym z felietonów i oddaje ona zdaniem istotę sprawy uległości polskiego obozu kosmopolitycznego wobec lobby żydowskiego. Odmiennie zatem niż w przypadku PiS, gdzie motywacją tej uległości jest też wzgląd na interes publiczny.

 

Częściowo te sukcesy wynikają z procesów całkowicie niezależnych od jakichkolwiek polskich działań. Ważnym czynnikiem jest tu hegemonia amerykańskiej kultury masowej, w której to Żydzi mają przecież rolę ogromną. Choćby ich obraz II wojny światowej, gdzie jawne kłamstwa o Polsce i Polakach są elementem ich polityki historycznej związanej z całą koncepcją „religii Holocaustu”, dobrze też w Polsce opisanej. O czarnym obrazie Polaków w produkcjach Hollywood też można się dowiedzieć, tu tylko temat sygnalizuję.

 

Innym elementem jest filosemicka postawa hierarchów ale i intelektualistów Kościoła Katolickiego, nadal uznawanego za instytucję narodową przez większość Polaków. Przez wiele lat sztandarowy dla formacji „katolicyzmu otwartego” (tzn. demoliberalnego, filosemickiego i filogermańskiego) „Tygodnik Powszechny” był katolicką tubą filosemityzmu, miano „Żydownika Powszechnego”, od dawna funkcjonujące, sam z dumą przyjął drukując numer z tym tytułem. (Piszę w czasie przeszłym, bo ostatnio nastąpiło zerwanie redakcji z instytucją kościoła.) Jednak sam „TP” to przecież skrajny przykład pewnego głębszego procesu, widocznego też dla postronnego obserwatora, nie mającego jakichś „insiderskich” informacji ze struktur KK. Proces ten ma także zewnętrzne źródła (choćby lewicowy zwrot KK podczas pontyfikatu Franciszka) i jest raczej niezależny od polskich działań.

 

Mniejszą rolę w tej hegemonii odgrywają jawne żydowskie działania kulturalne w Polsce. Bogata oferta imprez kulturalnych tej społeczności po części jest jednak przeznaczona dla niej samej, a samo uczestnictwo Polaka w jednym czy drugim wydarzeniu kulturalnym o niczym nie świadczy. Ostatecznie i ja mógłbym pójść obejrzeć coś na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie.

 

Zastanawiam się na ile rozliczne deklaracje filosemickie (Betlejewski „Tęsknie za tobą Żydzie” jako pars pro toto) wynikają z istotnego przekonania czy z lęku przed siłą lobby i nadzieją na nagrodę. W takim razie byłyby tyle samo warte, co masowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych przed Sierpniem 1980.

 

Istotniejszym wydaje mi się wizja roli Żydów jako da się wywieść z publicznych wypowiedzi głównej siły obozu tożsamościowego, tzn. PiS.

 

Liderzy tej partii oficjalnie prezentują „patriotyzm obywatelski” tzn. przekonanie, że samo tylko obywatelstwo tworzy wspólnotę polityczną. Rozumieją różnice kulturowe, ale zakładają wspólnotę wartości także na bazie faktu związków chrześcijańsko żydowskich. Jest to przekonanie, że każdy Żyd mieszkający w Polsce stanie się Berkiem Joselewiczem albo Szymonem Askenazym, bez wyjaśnienia, dlaczego właściwie miałoby to nastąpić. Wyliczanie znakomitych Polaków pochodzenia żydowskiego, jacy zaistnieli w naszej kulturze, a co do przesytu przedstawiają nam tradycyjni patrioci jako argument na rzecz „polsko-żydowskiej wspólnoty losu” jest przejawem albo manipulacji albo ignorancji. Abstrahuje bowiem taka wyliczanka od podstawowego faktu - przed okresem komunistycznym w naszych dziejach mieliśmy atrakcyjną kulturę i własne elity, do których asymilacja była odczuwana  - także przez żydowskiego kandydata  na inteligenta ze sztetlu - jako awans. W PRL ten mechanizm nie działał. Po 1945 nasze elity były zdziesiątkowane, a te nowe - poddane ideologicznej obróbce, sama zaś kultura była kulturą narodu który poniósł bezprzykładną klęskę, co siłą rzeczy ograniczało jej atrakcyjność. (Pomijając już materialne straty wojenne wspomnijmy tylko, że z 4 miast gdzie koncentrowała się większość instytucji kultury – Warszawa, Lwów, Kraków, Wilno - tylko Kraków został nie zniszczony w naszych granicach). Po 1945 r. straciliśmy wiarę we własną siłę i atrakcyjność i dopiero ostatnie lata (nie bez związku z widocznym kryzysem tak bardzo imponującego nam Zachodu) przyniosły pewną ograniczoną zmianę w tym względzie.

 

Wydarzenie jakim było wymuszenie przez Żydów na rządzie PiS zmiany ustawy o IPN spowodowało pewne otrzeźwienie w obozie PiS (co nazwałem symbolicznym zabójstwem Berka Joselewicza przez izraelskiego ministra Lapida) ale niestety nie zmieniło zasadniczej linii w zakresie relacji polsko-żydowskich. PiS nadal wierzy, że mogą być one dobre i na równych zasadach, a nie można w stosunkach z Żydami oczekiwać obu tych rzeczy naraz.

 

Ubocznym skutkiem tych nadziei jest kariera w polskich mediach tożsamościowych każdego Żyda, który coś życzliwego z jakichś względów zechce o Polsce powiedzieć. Spójrzmy choćby na pozycję Dawida Wildsteina - przeciętnego w końcu dziennikarza - czy Matthew Tyrmanda (choć na pewno działa też fakt, że są synami sławnych ojców). Czy bardziej wyrazisty przykład Jonny Danielsa, o którym nie wiem, czy może nie stanowi dowodu na nieśmiertelność postaci Nikodema Dyzmy. Zauważmy – Dyzma robił wrażenie, że zna się na tym co ważne – m.in. handel zbożem. Daniels „zna się” na stosunkach polsko-żydowskich i jego kariera byłaby najlepszym przykładem na to, co jest dla naszych elit ważne i jak bardzo p. Smirniewski jest w błędzie.

 

Poświęcam tu więcej uwagi obozowi tożsamościowemu, ponieważ filosemityzm w jego łonie może dać groźniejsze skutki. Od oikofobicznych i kosmopolitycznych zwolenników „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Wyborczej” czy „Krytyki Politycznej” trudno czegoś oczekiwać, ale też duża część społeczeństwa jest w miarę odporna na ideologię tych ośrodków. Zwłaszcza, że łączy się ona z hasłami nie popieranymi nawet przez dużą część elektoratu partii obozu kosmopolitycznego (np. poparcie dla multikulturalizmu tj. w praktyce niekontrolowanej emigracji jest niskie nawet w elektoracie PO) i ośrodki kierownicze tych elektoratów mają pewną trudność do przekonania ich do pełnego swojego programu. Dobrym przykładem może być tu stosunek do Marszu Niepodległości – tak naprawdę elity demoliberalne są przeciwne nie tyle nacjonalizmowi co nawet patriotyzmowi, a w ogóle wrogie wszystkiemu, co nie jest „nowoczesnością” demoliberalną i co odwołuje się do jakiejś silnej tożsamości. Ale na użytek zewnętrzny szukają jakiegoś „nowoczesnego” wyrazu patriotyzmu, nie popierając publicznie deklaracji jednego ze swoich przedstawicieli, który kiedyś ogłosił, że nic go nie obchodzi i on 11 listopada po prostu idzie na spacer. Albo innego co napisał że „patriotyzm jest jak rasizm”. To poszukiwanie „innej postaci wyrażania patriotyzmu” dowodzi, że część ich elektoratu jednak do jakiegoś się poczuwa i trzeba coś mu pokazać. Są tutaj hipokrytami, ale „hipokryzja to przecież hołd składany Cnocie przez Występek”, przypominając tu francuskiego aforystę.

 

Natomiast filosemityzm liderów obozu tożsamościowego może się utrwalić w podstawowej masie zwolenników tego obozu, bo – cokolwiek byśmy o tym nie sądzili – Kaczyński, Morawiecki czy Błaszczak są dla nich wiarygodni jako patrioci właśnie. Filosemityzm – przy utrzymaniu się dominacji tego środowiska –może wejść do normalnego elementu „wyposażenia intelektualnego” przeciętnego polskiego zwolennika tzw. „prawicy” (obozu tożsamościowego) przyczyniając się do wsparcia działań z polskiego punktu widzenia błędnych i szkodliwych. To jest groźne, bo póki co to oni reprezentują tą patriotyczną polską większość elektoratu – a „corruptio optimi pessima” jak dawno temu zauważyli Rzymianie.

 

Jak bardzo często problemem Polaków okazują się przede wszystkim sami Polacy. Jan Stachniuk napisał o tym interesującą książkę.

 

Barnim Regalica, W-wa luty 2023