Janusz Majer - wybitny himalaista, powiedział kiedyś w pewnym wywiadzie, że góra to tylko kupa kamieni i nikogo nie zabija. I tak i nie, ponieważ biorąc pod uwagę, że góry rządzą się swoimi prawami, w których zmieniające się z minuty na minutę warunki pogodowe mające istotny wpływ na przebieg trasy, dobitnie pokazuje, że „kupa kamieni“ żyje i to do niej należy ostatnie słowo, bo koniec końców to ona właśnie zdecyduje, kto z niej wróci żywy i zostanie w niej na zawsze. Czarna seria wypadków na początku roku 2022 pokazała, że nie należy lekceważyć najwyższego pasma górskiego w łańcuchu Karpat leżącego po stronie zarówno Polskiej jak i Słowackiej, czyli Tatr. Dlatego warto się odpowiednio przygotować na taką górską eskapadę na długo przed samym wyjazdem. Parę miesięcy po luzowaniu pierwszych obostrzeń pandemicznych w 2020 roku, postanowiłem wykorzystać na zwiedzanie tatrzańskich szlaków latem.
Poza kupieniem odpowiedniego sprzętu trekkingowego (buty, kurtka przeciwdeszczowa i kask) i przetestowaniem go parę dni wcześniej przed właściwym użyciem, trzeba było też odpowiednio zadbać o swoją formę kładąc duży nacisk na wytrzymałość i wydolność. Pomimo prowadzonego aktywnego trybu życia w miejskiej dżungli położonej w centralnej Polsce, potrzeba było jeszcze co najmniej dwóch dni aklimatyzacji organizmu po dotarciu na miejsce. W moim przypadku idealnie sprawdzają się do tego spopularyzowane trasy dla początkujących zwiedzaczy, czyli Rusinowa Polana, Nosal, Gęsia Szyja, dolina Kościeliska, Chochołowska, Lejowa, a nawet i znienawidzona Gubałówka. I tutaj warto podkreślić pozytywne walory wstawania wczesnym porankiem - po pierwsze, unikniemy tłumów, po drugie, w upalne dni jest dużo chłodniej, dzięki temu nie będziemy się zbyt szybko odwadniać, po trzecie - zdążymy zejść na dół, zanim w godzinach południowych-popołudniowych rozpęta się burza (był to jeden z podstawowych błędów głośnej tragedii 22 sierpnia na Giewoncie). Owszem, w dobie postępu technologicznego korzystamy z aplikacji pogodowych, ale nie możemy ślepo ufać takim urządzeniom, bo również i one się do końca nie sprawdzają. Wystarczy ciągła obserwacja tego, co się dzieje na niebie - kiedy zauważymy coś niepokojącego, nie ma sensu ryzykować i iść w zaparte, bo góry nam nie uciekną, a życie mamy tylko jedno. Czasami lepiej odpuścić i nadrobić innym razem, niż żeby to był nasz ostatni raz. Wiele osób twierdzi, że Tatry są drogie, ale to nie do końca prawda - zamiast rezerwować pobyt w centrum Zakopanego, można znaleźć pokoje w prywatnych noclegach w okolicznych miejscowościach takich jak Poronin, Stasikówka, czy Murzasichle (ja swój wynajmowałem 25zł za osobę na dobę). Podobnie rzecz ma się z gastronomią - pełno jest lokalnych sklepów spożywczych i marketów z przyzwoitymi cenami, zaś szeroki wybór produktów pozwoli nam na skompilowanie dziennego jadłospisu wedle swoich potrzeb.
Pierwszym moim poważnym celem wyprawy po zaaklimatyzowaniu się były Czerwone Wierchy - masywu górskiego znajdującego się w ciągu głównego grzbietu Tatr Zachodnich. Przebiega w nim granica polsko-słowacka i położony jest nad trzema dolinami walnymi - Cichą, Kościeliską, Doliną Bystrej i ich odnogami : Tomanową, Tomanową Liptowską, Małą Łąką oraz Miętusią. Czerwone Wierchy składają się z czterech szczytów: Ciemniak (2096 m), Krzesanica (2122 m), Małołączniak (2096 m) i Kopa Kondracka (2005 m). Czerwone Wierchy słyną z tego, że późnym latem - wczesną jesienią grań nabiera rudawego-czerwonego kolorytu, jednak w połowie lipca wciąż dominowała zieleń. Po zjedzeniu śniadania i spakowaniu plecaka, samotnie wyruszyłem w drogę w kierunku Kir. Stamtąd o godzinie siódmej rano ruszam czarnym szlakiem Drogą Pod Reglami do Staników Żleb i dalej czerwonym szlakiem przez przełęcz Wyżnie Stanikowe Siodło - stąd widać mój główny cel. Wcześniej - mijałem tabliczkę ostrzegawczą przed niedźwiedziami i instrukcja, jak się zachować w razie spotkania z nimi. Będąc sam na szlaku w wąskiej ścieżce pnącej się powoli do góry i porośniętej rośliną, która sięgała mi wysokością aż do łokci, głośno stawiałem swoje kroki chcąc uniknąć niespodziewanego spotkania z futrzastym jegomościem, a spotkać go można właściwie wszędzie - najczęściej w porach popołudniowych i wieczornych. Tabliczki ostrzegawcze potrafią działać na wyobraźnię, ale trzeba pamiętać, że niedźwiedź choć jest gatunkiem wszystkożernym zaliczającym się do największych drapieżców, jest jednocześnie z nich wszystkich najbardziej roślinożerny. Atak dzikiego zwierzęcia zazwyczaj jest spowodowany nieodpowiednim zachowaniem turystów - prosty przykład mamy z Morskiego Oka, kiedy w pobliżu schroniska pojawia się jeleń. Ludzie zamiast odejść i przestrzegać podstawowych zasad regulaminowych parku, wolą podejść, pogłaskać, nakarmić doprowadzając w ten sposób do synantropizacji zwierzęcia. Dla jelenia oznacza to śmierć, a dla nas parę sekund chwil z musową fotką wrzuconą na portal społecznościowy. Po kilku minutach marszu w lesie, robi się coraz bardziej stromo, tętno przyśpiesza, płuca pracują pełną parą i zaczynają wylewać się powoli poty. Po paru minutach od skrzyżowania szlaków wreszcie docieram w dół na przełęcz Przysłop Miętusi (1190 m). W sumie to jest to bardziej polana, z której rozchodzą się szlaki na Dolinę Kościeliską (czarny), Nędzówkę (czerwony) i Małołączniak (niebieski). Korzystając z drewnianych ławeczek i stolików, zarządzam krótką przerwę na naładowanie baterii w postaci energetycznych batonów i ruszam dalej niebieskim szlakiem ku Małołączniakowi. Początkowo droga wiedzie przez przyjemny szlak w chłodnym lesie. Gdzie niegdzie za drzewami odsłaniają się nam powoli widoki na Czerwone Wierchy. Dalej ścieżka ponownie pnie się do góry leśnymi zakosami, w którym oprócz szlaku ułożonego z kamieni znajdziemy też sporo błota. Należy zachować tutaj szczególną ostrożność, bo nietrudno o pośliźnięcie się. Wychodząc z lasu, przede mną małe techniczne trudności w postaci łańcuchów. Spokojnie można poradzić sobie bez nich, jednak dla niektórych ten krótki odcinek z ułatwieniem stanowi nie lada problem. Odwracając się, ujrzymy piękny widok na dolinę Małej Łąki . Przed nami Czerwony Grzbiet, który wyprowadzi nas prosto na szczyt Małołączniaka. Idąc nim, z dołu po lewej stronie wynurza się Giewont. Gdy spojrzymy na zdjęcie poglądowe z Googla, wydaje nam się, że podejście na ogromną kopułę jednego ze szczytów Czerwonych Wierchów to takie „hop-siup“, jednak w rzeczywistości mocno dały mi się one we znaki, szczególnie w nogi. Tutaj ponownie mamy do czynienia z tabliczkami, lecz tym razem informujące o renowacji szlaków, prowadzonych badań nad fauną i florą i zakaz wychodzenia poza szlak. Tatry z roku na rok są zadeptywane, o czym doskonale świadczą pojawiające się coraz to nowe „ścieżki“ wychodzące na bok od głównej. Cierpi na tym tutejsza roślinność. Przyjezdni nie chcąc nadwerężać sobie kolan, sami tworzą dla siebie wygodne „skróty“. Edukacja edukacją, ale za takie zachowanie powinny być surowe mandaty. Mamy zresztą rażący przykład na Youtubie pary, która zamieściła film z wejścia na teren poza oznakowany szlak niedostępny zarówno dla turystów jak i taterników. Nie wiem czy ponieśli tego konsekwencje, bo dyrekcja Tatrzańskiego Parku Narodowego opieszale reaguje na takie sytuacje, ale trzeba być kompletnym cymbałem, żeby zamieszczać dowód łamania przepisów na YT.
Na szczytowej kopule jestem przed godziną dziewiątą i zastaję tylko trzech turystów - jedną parę i kolejnego samotnego górołaza. Panorama widokowa z Małołączniaka zapiera dech w piersiach. Z jednej strony mamy Tatry Wysokie, na którym ujrzymy m.in. Wielką Koczystą, Granaty, Kołowy Szczyt, Świnicę, Lodowy Szczyt, Świstowy Szczyt, Niżne Rysy, Gerlach, Wysoka, Kończysta, Hruby Wierch i Krywań. W oddali Tatry Bielskie, gdzie na pierwszy plan wybija się najwyższy szczyt Hawrań. W linii prostej jaka dzieli mnie od nich to 10-20 kilometrów. Z drugiej strony mamy Tatry Zachodnie, gdzie bez problemu dostrzeżemy Wołowiec, Rakoń i Grześ. Przy dobrej widoczności można jeszcze ujrzeć Beskidy, Pieniny i Gorce. Choć pogoda dopisywała, to jednak nad Małołączniakiem zbierały się chmury. Na burzę raczej się nie zapowiadało, ale na lekki deszcz i śnieg już tak. Temperatura z 23-25 stopni spadła w granicach odczuwalności do 12-13 stopni. Czas na kolejny szybki posiłek składający się z owsianki wymieszanej z odżywką białkową o smaku karmelowym i garścią suszonych żurawin. Wyciągam kurtkę z plecaka i lecę w kierunku Krzesanicy. Tym razem będąc wypoczętym, obeszło się bez forsowania przy podejściu. Krzesanica jest najwyższym szczytem Czerwonych Wierchów i zarazem - najbardziej eksponowanym, sama zaś jej nazwa pochodzi od ściany północnej zwanej „krzesaną“. Walery Eljasz-Radzikowski w 1891 roku pisał o niej tak : „Krzesanica ze ścianą od północy gdyby skrzesaną i stąd tak nazwana“. Na jej szczycie znajdziemy kamienie ułożone przez turystów w stożki, które teoretycznie mają za zadanie pomóc w orientacji we mgle, jednak w praktyce idąc za nimi, to się można kręcić w kółko. Chcąc się nacieszyć widokami, zanim chmury całkowicie przysłonią mi Tatry, pędzę w stronę ostatniego szczytu Czerwonych Wierchów, czyli Ciemniaka. Będąc na Mułowej Przełęczy, zerkam ponownie na wyciosaną ścianę Krzesanicy, która robi na mnie ogromne wrażenie. U podnóża przełęczy zalegają jeszcze resztki śniegu. Wejście na Ciemniak, który jest najdalej wysunięty na zachód od pozostałych szczytów, należy uznać za łagodny spacerek do złudzenia przypominający odcinek między Grzesiem, a Rakoniem. Nie jest to może jakaś wybitna góra zapadająca w pamięć, ale stanowi dla mnie pewnego rodzaju wytchnienie przed powrotem do bazy końcowej. Schodząc jeszcze niżej, około godziny dziesiątej docieram do niewielkiej przełęczy zwanej Chudą Przełączką. Zamieniam tutaj kilka słów ze starszym wędrowcem, który nie był w stanie zliczyć, ile razy wchodził na Czerwone Wierchy. W tym rejonie można natknąć się na kozice, natomiast odbijając w stronę Tomanowej Doliny - możemy również trafić na niedźwiedzia. Ja wybrałem standardowy wariant czerwonym szlakiem prowadzącym do Kir.
W Hali Upłaz, niedaleko skały Piec zaczynały mi się odrywać podeszwy od butów. Musiałem spowolnić swoją wędrówkę, bo łażenie boso po tych dużych kamieniach z lekko obolałymi nogami nie napawały mnie optymizmem (śmiech). Czerwone Wierchy schowały się w chmurach, a z dołu mniej więcej tak przed jedenastą zaczęły napierać tłumnie turyści. Co chwila byłem zaczepiany pytaniem, czy „już blisko?“ - patrząc na ich tempo marszu, musiałem ich lekko rozczarować. Przed nimi mozolna i długa podróż w górę. Dotarłszy do Kir, zapakowałem się w samochód i w planach miałem już przygotowaną kolejną wycieczkę po Tatrach Zachodnich. Czym się one różnią od Wysokich? Ano tym, że kondycyjnie potrafią odcisnąć piętno na każdym miłośniku gór - niezależnie od tego, jak się sprawuje nasza kondycja. Choć góry się nie zmieniły, to aglomeracja miejska już tak - ciągła postępująca urbanizacja wraz z rozwijającą się patodeweloperką i stopniowo zanikający ludowy folklor stający się powoli synonimem kiczu aniżeli pielęgnowaną tradycją z dziada pradziada spowodowały to, że bogata kultura podhalańska na przestrzeni ostatnich lat nieco usunęła się w cień, co wcale nie oznacza, że całkowicie zanikła. Żyje, ale troszkę w innej postaci. CDN...
Tommy