W niekończącym się procesie przemijania życia i niezmiennie nagłej, brutalnej śmierci zawsze nadchodzi nowe – narodziny, czy też, jak chciałoby się rzec spoglądając na całość tego pięknego procesu... odrodzenie. Owe sformułowanie rzadko bywa używane w kontekście przemijania ludzkiego, choć mogłoby posłużyć do zobrazowania faktu bycia częścią całości branej z meta-perspektywy. Dobrze odzwierciedla je słuszne porzekadło ludowe głoszące, że ktoś musi umrzeć, by inny mógł żyć. Cykl to zamknięte koło. Z każdej jego tezy i antytezy powstaje synteza, która nie przeradza się finalnie w nic nowego, a jedynie miesza się z inną konfiguracją elementów należących do tej samej puli. Fizykalne zasady zachowania zasobów (energii, jak również pędu) nie istnieją przez przypadek i ich obiektywna racja posiada swoje ontologiczne odpowiedniki. Nie zawsze jesteśmy w stanie dostrzec analogie między teoriami naukowymi, ale w tym przypadku nie sposób się o to nie pokusić. Z szerokiej perspektywy bowiem, na poziomie metafizycznym wydaje się, że mówi nam o tym już znana, eleacka maksyma „Byt jest, niebytu nie ma.” Gdzie tutaj analogia? Należy dostrzec, że zarówno podstawowe teorie fizyczne, jak i tajemniczy na pozór cytat z Parmenidesa odwołują się do pewnej ograniczoności zasobów, którymi dysponujemy i wydaje się, że to właściwy kontekst odczytywania obu tych klasycznych przesłań.
Tytuł tekstu jak dotąd niewiele może korelować z treścią, ale tym przydługim wstępem należało osadzić i podtrzymać mocną tezę o tym, iż to co nas spotyka, jest tylko (i aż) zaledwie pozornie odmiennym stanem rzeczy. Oznacza to, że konfiguracja danych sytuacji (dziejowych, życiowych, biologicznych, czy chemicznych – każdych) jest zawsze skończona. Często przez własną ignorancję, ułomności ludzkiego poznania, czy poddawanie się emocjom ulegamy teoriom, które próbują zafałszować, czy nadmiernie skomplikować ten prosty stan rzeczy. Takim fikołkiem intelektualnym jest postmodernistyczne hasełko, wyświechtane do cna, które głosi kres dziejów, koniec historii, czy właśnie „koniec wielkich narracji”. Aż strach pomyśleć, że przynajmniej 50% prac „naukowych” musi zawierać odwołanie do tej wierutnej bzdury, żeby udowodnić w liberalnych kręgach uczelnianych swoje bycie na czasie. Ale nie o tym. Powrót wielkich narracji, który wieszczy tytuł nie jest zatem bynajmniej jakimkolwiek odrodzeniem faszyzmu, nazizmu, komunizmu, czy innych, popularnych „-izmów”, które przez fałszywe rozumienie są semantycznie wyprane w dyskursie ogólnospołecznym. Natomiast może się on wiązać z ponownym nadejściem pory zmian, co do której nie należy mieć oczekiwań, iż przyniesie ona cokolwiek nowego. Niewątpliwie w tej porze można się natomiast spodziewać przetasowania konfiguracji, a schodząc bardziej na ziemię, odwołując się do bieżącej sytuacji na świecie – wojna na Ukrainie i pandemia oraz ich odbiór, narracje wokół nich to ostateczne zaoranie postmodernizmu, na którego zgliszczach na pewno wyłoni się nowa epoka. I na koniec – osobiście życzyłbym sobie w niej jak najwięcej pozytywnych, klasycznych archetypów i toposów zamiast demoliberalnej papki, degrengolady, przez którą rzygać się chce idąc ulicą, jadąc tramwajem, czy przebywając, próbując żyć jakkolwiek z ludźmi pochłoniętymi całym tym kapitalistycznym wyścigiem szczurów.
Michał Walkowski