Mało który film w ostatnich latach był tak oczekiwany i wzbudzał tak liczne emocje jak czwarta część Matrixa. I ciężko się temu dziwić, pierwsza część była przełomowym pod wieloma względami dziełem, które na nowo zdefiniowało gatunek (może nawet gatunki?), stworzyło legendarne uniwersum rozwijane w kolejnych częściach, pobocznych produkcjach i grach komputerowych, a także całość stanowiła i stanowi inspirację dla tysięcy twórców. I jak każde legendarne i dochodowe dzieło Matrix doczekać się musiał – i doczekał, swojej kolejnej części. Tutaj logika rynku jest nieubłagana, bo nowe części znanych marek, czy rozwijające fabułę, czy będące powrotami do korzeni, po prostu dobrze się sprzedają. Cytując klasyka – ludzie najbardziej lubią te piosenki, które już znają.
Biorąc pod uwagę oczekiwania co do filmu to właściwie ciężko się dziwić jego krytyce i dość stonowanym recenzjom i opiniom. Bo czyż Matrix 4 mógł się spodobać, skoro wszyscy właściwie oczekiwali powtórki części pierwszej, a tymczasem dostali film zupełnie inny, skrojony dla innego widza, w innych czasach i realiach, a także film który nie jest już wielkim przełomem, ale kontynuacją przełomu, nakręconą…ponad 20 lat później?
„Po latach wracamy tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Do Matrixa”
Pierwszy Matrix był rewolucją, pod każdym prawie względem, choć oczywiście najmocniej pamięta się przełomowe efekty wizualne i montażowe. Bullet time, unikanie pocisków, zatrzymywanie ich, spektakularne walki, jakich wcześniej nie widzieliśmy – wszystko to stało się ikoniczne. Podobnie jak opowiedziana w filmie historia, przedstawiony świat, cała warstwa symboliczna, niezwykle wyraziste postacie, noirowo-cyfrowa estetyka czy muzyka. Całość dała film kompletny, kultowy i ponadczasowy.
Potem oczywiście była część druga i trzecia, i o ile okazały się bardzo dobre i rozwijające szereg aspektów (choć też spłycające głębię pierwszej części) to już one powinny wskazać pewną rzecz, o której powinniśmy pamiętać zastanawiając się nad oceną nowej odsłony.
Otóż pierwszy Matrix mógł być tylko jeden. Tylko on mógł stanowić tak głęboki i jednocześnie doskonały pod względem kulturowym przełom. Część druga i trzecia właściwie nie pokazały już nic nowego, ot podkręcone efekty podobne do części pierwszej, trochę więcej scen walk, aktorzy też właściwie niewiele albo zgoła nic nie zmienili w kreacjach swych postaci. Czy więc oczekiwać po czwartej części podobnego przełomu było sensowne? Nawet biorąc pod uwagę upływ czasu, dużo większy niż między pierwszą częścią a drugą i trzecią, to odpowiedź brzmi: nie, oczekiwanie zupełnie nowej jakości było absolutnie bezpodstawne. Czemu? Właśnie dlatego, że to Matrix! To ustalone już od dawna uniwersum, estetyka, historia, sposób prowadzenia narracji i czwarta część nie mogła z tym zerwać, skoro obraca się w takim, a nie innym uniwersum. Co więcej, przykład 7, 8 i 9 epizodu Gwiezdnych Wojen dobitnie pokazuje co się dzieje, gdy za mocno zaczyna się zrywać z istniejącym kanonem, a do tego dodaje pospieszny montaż, straszliwe błędy w scenariuszu, oraz ogólny brak pomysłu.
Tak więc Lana Wachowski (tak, wiem, jeszcze jakiś czas temu Lana była Larrym. Moje uporczywe używanie starego imienia raczej wiele tu nie zmieni, więc zostawmy już tą nieszczęsną „Lanę”) stanęła przed ogromnym problemem. Jak nakręcić czwartą część, gdy oczekiwania są takie a nie inne, film ma niesamowicie wysoki próg oczekiwań, a do tego stanowi kontynuację dzieła, które… sama stworzyła 22 lata wcześniej (wtedy jeszcze Larry, ze swym bratem w duecie reżyserskim). Do tego trzecia część narzuciła określoną fabułę, w ramach której Neo umiera, Trinity także, i choć mamy świadomość, że niekoniecznie jest to definitywne odejście, to jednak także utrudnia sensowne pokierowanie fabuły nowej części.
Film o filmie
Mając przed sobą te wszystkie problemy Lana Wachowski stanęła przed zadaniem wydawałoby się nie do zrealizowania. Jak nakręcić nowego Matrixa, by usatysfakcjonował widzów oraz podtrzymał rewolucyjność pierwszej części, gdy było właściwie wiadome, że to awykonalne?
I tu docieramy moim zdaniem do miejsc, gdzie Lana zmieniła warunki gry. Skoro Matrix 4-ty nie będzie nową inkarnacją części pierwszej, to niech stanie się… meta komentarzem do pierwszej części, jego fenomenu, dyskusji o nim, a do tego komentarzem do kwestii kultury, filmu i sztuki jako takich. Kompletne wywrócenie porządku i zmiana reguł gry, gdy stare nie pozwalają odnieść koncepcyjnego zwycięstwa.
Generalnie nowy Matrix to jedna wielka opowieść na poziomie meta, Matrix staje się opowieścią o opowieści i to dosłownie – w filmie bowiem Neo poznajemy jako … twórcę gry komputerowej „Matrix” z 1999 roku. Oczywiście, jak łatwo się domyślić to wszystko iluzja, a niepamiętający wiele z poprzedniego wcielenia Tom Anderson z czasem przypomni sobie wszystkie (no, prawie wszystkie) sztuczki, włącznie z tym, że dalej zna kung-fu. I tu pojawia się problem z krytyką i oceną tego filmu. Jak bowiem krytykować dzieło, gdzie każda scena, zdanie, kadr czy słowo mogą być skwitowane frazą „tak to miało być zrobione, to odniesienie do pierwszej części”. Zwłaszcza, że film czerpie z pierwszego Matrixa całymi garściami, włącznie z licznymi wstawkami scen z 1999 roku. Pojawiają się też te same sytuacje, dialogi, sam film zaczyna się od tego, że jedna z bohaterek, Bugs, obserwuje wydarzenia, które… są pierwszą sceną oryginalnego Matrixa (sic!).
Film z jednej strony porusza się w doskonale nam znanej rzeczywistości, z drugiej jednak ja rozwija – wszakże wydarzenia dzieją się kilkadziesiąt lat po zakończeniu trylogii. Trochę zmieniła się technika wchodzenia i wychodzenia z Matrixa, trochę zmian jak i starych twarzy w realnym świecie, wszystko jednak podane tak, że z miejsca akceptujemy to jako część świata Matrixa. Do tego oczywiście mamy znanych nam bohaterów – Neo, Trinity, Niobe, Sati, agenta Smitha, czy nowe wcielenie Morfeusza.
Postać Smitha grana jest już jest przez innego aktora niż Hugo Weaving, i przyznać trzeba, że kreacja ta, choć inna, to pasuje do tej nowej części Matrixa. Ta bowiem nie próbuje nawet podtrzymywać nastroju podniosłości, epickości i nierealności z pierwszej części. Przeciwnie, kolejne sceny przelatują niczym w kalejdoskopie, dialogi są krótsze i pozbawione głębi, nawet sceny akcji, wyróżnik poprzednich Matrixów, tutaj zrobione są bez większego polotu. Ot ktoś strzela, ktoś kogoś kopie lub nim rzuca, Neo zatrzymuje pociski, ale nie przypomina to w niczym zapierających dech w piersi ujęć z pierwszego filmu. Nawet najlepsza scena walki w filmie – Neo ze Smithem w podziemiach jest ledwie średniej jakości cieniem legendarnej sceny walki obu panów w metrze z 1999 roku. I paradoksalnie wydaje się, że wszystko to… jest celowym zabiegiem Lany! Wydaje się, że w ten sposób mówi nam, że Neo tylko raz mógł tak nas wbić w fotel zatrzymując kule, raz tylko można było odbić Morfeusza z rąk agentów, a scena walki z drugiej części z wesołą ekipą Merowinga również się nie powtórzy. I to pomimo tego, że w nowym Matrixie pojawia się zarówno Merowing jak i jego wygnańcy (standardowo oczywiście zbierają oklep). I tu docieramy do jednej z ważniejszych scen dla zrozumienia nowego Matrixa. Oto bowiem zżulony Merowing (jakaż zmiana w stosunku do wytwornego i dystyngowanego jegomościa z poprzednich odsłon) wygłasza w przerwie między strzelaniem i okładaniem się po mordach monolog skieroway do Neo, ale tak naprawdę będący swoistą klamrą wyjaśniająca i spinającą formułę nowego Matrixa. Przytoczmy może tu wypowiedź Merwa:
„Zrujnowałeś wszystko na czym mi zależało! Mieliśmy łaskę. Mieliśmy styl! Mogliśmy rozmawiać! Nie to... [tu Merw udaje używanie smartfona do rozmowy] Sztuka, filmy, książki wszystko było lepsze! Liczyła się oryginalność! Tymczasem mamy jebanego Zuckerberga, topniejące lodowce i gównianą Wikipedię!”
To nie tylko komentarz do świata kultury i sztuki, kondycji społeczeństwa, ale i do samego Matrixa i okoliczności powstania nowej części. Pierwszy Matrix powstał w 1999 roku, 23 lata temu, a w świecie tak filmu, jak i jakimkolwiek innym to przeskok o co najmniej jedną epokę. Nowy Matrix to odpowiedź na dzisiejsze standardy, gdzie filmy raczej się przewija i konsumuje, klikając co chwilę przeskok do następnej sceny, niż faktycznie ogląda. Liczy się liczba komentarzy, memów i emotek pod zapowiedzią czy samym filmem, niż to czym ten film jest naprawdę. Stąd najpewniej krótsze sceny, walki i sceny akcji zrobione na pół gwizdka – takiego filmu wbrew pozorom oczekują dziś konsumenci (bo już nie widzowie). Nowy Matrix poprzez konfrontację z pierwszym pokazuje dobitnie jak bardzo twórczość artystyczna stała się produktem, marketingową strategią, a jak niewiele w niej faktycznej oryginalności czy przekazu. Tu zresztą świetnym komentarzem jest początek filmu, gdzie obserwujemy Neo jako znów pana Andersona, wspomnianego programistę, który zostaje postawiony przez władze swojej firmy przed koniecznością realizacji nowej części gry „Matrix”. Zarówno znamienne zdanie jego szefa „i tak to zrobią, choćby bez ciebie” czy scena, gdzie prace nad Matrixem zaczynają się od lektury raportu marketingowego na temat rynku i trendów jasno nakreślają linię, po której nowy Matrix krytykuje współczesne realia. Tak samo dyskusja nad istotą Matrixa toczona w ramach zespołu tworzącego grę pokazuje, że dziś liczy się przede wszystkim efekciarstwo i sprzedaż, a sami twórcy niejako nie są w stanie stwierdzić, co i jak przekazuje ich dzieło – krytykę kapitalizmu? Formę kryptofaszyzmu? Transpolitykę? Jeden z dyskutantów stwierdza wprost, że nie lubi i nie toleruje gier, które zmuszają do uczenia się fabuły. A to przecież typowy odbiorca dzisiejszych czasów, który ogląda i zapomina chwilę po tym co obejrzał. Tu nie ma miejsca już na dzieła kultowe, legendarne czy przełomowe. Tu liczą się budżety i wyznaczone targety sprzedażowe. Z kolei przyjaciel (raczej jak się okazuje fałszywy) Toma sugeruje, że Matrix to przede wszystkim broń, bullet time i unikanie kul – a więc widz dziś zapamiętuje tylko to, co graficznie i realizacyjnie się wyróżnia. Cała reszta idzie w odstawkę. Lana Wachowski niejako wyprzedziła tu swoją krytykę – będą mówić, że Matrix 4 to nie 1-szy? Przecież i tak już te sceny z bullet time widzieli, więc tu są zbędne, a cała reszta jak fabuła, postacie, głębia to elementy cokolwiek zbędne dla współczesnego konsumenta. Tak więc mimo budżetu prawie 200 milionów dolarów film nie prezentuje się w kwestii wizualnej jakoś specjalnie okazale (choć też nie odstaje), ale zdecydowanie o to chodziło. Wspomniana scena walki bojowników z wygnańcami Merwa toczona na drewnianej konstrukcji przypominającej zarys filmowej scenografii podkreśla dobitnie, że dla współczesnego widza nie liczy się jakakolwiek treść, a jedynie powierzchowna otoczka audiowizualna.
W tym wszystkim historia powrotu Toma do bycia Wybrańcem, poszukiwanie Trinity i nawet dość zgrabne odkrycie, że nie tylko on był wyjątkowy, ale oboje i to łącząca ich wieź stanowiła tą rewolucyjną siłę, stają się wbrew pozorom dużo ciekawsze, niż można sądzić. Bo skoro nie ma efektów, sypiących się filarów podczas strzelaniny w holu czy epickiej sceny ucieczki Bellem UH-1 to może skupmy się na treści i tym, o czym jest ten film? A w tym wypadku dużo daje zarówno postać agenta Smitha jak i Analityka, który (jakżeby inaczej) okazuje się kluczowym elementem Matrixa. Ich dywagacje o wolności, o tym, że ludzie lubią być niewoleni, o tym jak działa Matrix, jak się zmieniał, nie zmieniając ani o jotę swego głównego aksjomatu – łatwo te elementy pominąć, a to one zdają się być najwartościowsze.
Aktorzy krytykowani są za zbyt drętwą grę, ale jak mieli grać, skoro część ról wynikała z ich poprzedniej kreacji w starszych częściach, a całość z kolei z takiego a nie innego świata, który wręcz narzuca pewną pompatyczność. Skądinąd pewne zagubienie tych postaci, zwłaszcza Neo i Trinity, dobrze oddają to, jak bardzo Matrix wyprał ich z ich własnych wspomnień i tożsamości. Na tle całości najlepiej wypada chyba nowy agent Smith i Analityk, z których ostatni ma być odpowiedzią na poznanego w drugiej części Architekta. Nie do końca przekonuje nowy Morfeusz, choć ma swój sznyt, w przeciwieństwie do załogi Bugs, która generalnie jest bezpłciowa i mało wyrazista – spory dysonans w stosunku do załogi Morfeusza z pierwszego filmu.
Mimo tych mankamentów gra aktorska jakoś specjalnie nie przeszkadza, jak i nie zachwyca, a w ostateczności skupiamy się tylko na kilku głównych postaciach.
Matrix 4… i starczy?
Dziwnym trafem nadmierne wydawanie nowych odsłon starych serii i tytułów raczej nie wychodzi im ostatecznie na zdrowie. O Gwiezdnych Wojnach wspominaliśmy, niezły Terminator Genisys przyćmiony został przez arcyniestrawne Mroczne Przeznaczenie, a kontrowersyjny, jednak całkiem dobry Prometeusz poprzedził taki sobie Alien: Przymierze. O fiasku badziewia jakim jest nowy Mortal Kombat nawet szkoda wspominać, to film jednej, epizodycznej postaci, jednej sceny i jednego okrzyku (oczywiście, że Scorpion i „Get over here!”. Przecież nie mdła Sonya czy inne Jaxy i Kung Lao).
Nowy Matrix wymknął się z tej pułapki, idąc w kierunku meta narracji, gdzie jednym z tematów jest… on sam, ale to zabieg na jeden film. Jako, że kolejne Matrixy są zapowiedziane (choć finnsowa klapa 4-ki może to zmienić) to zadanie Lany Wachowski będzie jeszcze trudniejsze. Jak stworzyć film na miarę części pierwszej, przy świadomości krytycznego odbioru czwartej? A może w ogóle nie ma co się silić na nawiązanie do 1999 roku? Wtedy jeszcze widz oglądając taki film zastanawiał się nad sensem, głębią, nawet filozofią i religią (mocno tutaj reprezentowanymi) czy wreszcie symboliką, ukrytym przekazem i wartościami. Dzisiejszy widz tego nie potrzebuje.
Jak powiedział Merw – kiedyś liczyła się oryginalność, styl, treść, dziś lajki na fejsbuku i kliknięcia tysięcy takich samych, bezwartościowych recenzji i analiz wrzucanych już masowo na youtube. Sens w tym by mówiono, komentowano i podbijano temat filmu. A o czym ten film? To już nieważne, zaraz i tak będzie się oglądać co innego. I tak oto dotarliśmy do świata, który oferuje wyłącznie niebieską pigułkę, dzięki której budzimy się co dzień w tym samym łóżku i konsumujemy ciągle te same kłamstwa i przygotowaną dla nas papkę. Czerwonej pigułki nikt już nie chce wybrać. W końcu to oznaczałoby nową fabułę, a ta nikogo już nie interesuje.
„Morfeusz: Matrix jest wszędzie, otacza nas ze wszystkich stron. Nawet tu i teraz. Widzisz go wyglądając przez okno i włączając telewizor. Czujesz, gdy idziesz do pracy, czy do kościoła, gdy płacisz podatki. To świat, który postawiono ci przed oczami, by przesłonić prawdę.
Neo: Jaką prawdę?
Morfeusz: Że jesteś niewolnikiem. Jak wszyscy inni, urodziłeś się w kajdanach. W więzieniu, którego nie możesz poczuć ani dotknąć. W więzieniu umysłów. Niestety, nie da się wytłumaczyć, czym jest Matrix. Sam musisz się przekonać.”
Grzegorz Ćwik